Maria Maciejewska „Ines”
Jestem Maria Maciejewska z domu Pietrzak. Mój pseudonim to „Ines”, byłam w Zgrupowaniu „Chrobry II”.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Dzieciństwo miałam bardzo piękne. Urodziłam się w Cytadeli Warszawskiej w X Pawilonie. Tam mieszkali moi rodzice. Mój ojciec był wojskowym. Wstąpił do wojska w momencie, kiedy przyjechał Piłsudski i stworzył armię [polską]. Mój tatuś uciekł z domu, bo nie miał jeszcze osiemnastu lat i dostał się do wojska. Był w wojsku, a potem bezpośrednio był wysłany do działu łączności na granicę białorusko-litewską. Tam walczył do końca, że tak powiem. Potem był stworzony pułk: 30. Pułk Strzelców Kaniowskich. Ten pułk został potem przeniesiony do Warszawy, właśnie do Cytadeli. Tam mój ojciec był do 1939 roku, to znaczy do momentu wybuchu II wojny światowej.
Ten obiekt Niemcy bardzo bombardowali. Jeszcze oprócz tego pułku stał tam 21. Pułk i w 1939 roku musieli wyjść z Cytadeli. Wojna zaczęła się 1 września 1939 roku. Rodziny wojskowych, które tam mieszkały (między innymi moja matka i ja, i moja siostra – mamusia miała dwoje dzieci) zostały zapakowane do auta i całe rodziny wojskowe zostały skierowane w stronę granicy rumuńskiej. Mieliśmy wyjechać trasą lubelską. To było 9 września. Doskonale pamiętam, dlatego że to była akurat rocznica ślubu moich rodziców, rozstawali się akurat w dniu własnego ślubu.
Wtedy, w 1939 roku, miałam skończone dziesięć lat, siostra była ode mnie rok i cztery miesiące starsza. Na szosach już było bardzo tłoczno. Niemcy cały czas w okropny sposób bombardowali szosy, bo Messerschmitty dosłownie jeździły nam po głowie. Mamusia bardzo się bała, że my po prostu zostaniemy tam zabici. Gdzieś koło Garwolina mamusia postanowiła z innymi osobami wyjść z tego autobusu i powiedziała, że dalej nie jedziemy. My zostajemy po prostu gdzieś tutaj, ale w żadnym wypadku nie jedziemy dalej, ponieważ ryzykujemy życie. A mamusia nie chciała stracić dzieci. Nie wiedzieliśmy zupełnie, co się będzie działo z tatusiem, bo opuściliśmy Cytadelę. Wobec tego, po pewnym czasie żeśmy wróciły do Warszawy, to znaczy mamusia z nami. Niestety Cytadela była zbombardowana i wszyscy zatrzymaliśmy się u znajomych. Tam dowiedziała się, że tatuś ze wszystkimi wojskowymi zostali skierowani w stronę Bochni; tam była cegielnia, jak pamiętam. Wobec tego żony wojskowych postanowiły w jakiś sposób się tam udać i [wybadać], czy jest możliwość wyrwania swoich mężów. Pamiętam jak dzisiaj, że wynajęto jakąś furkę i mamusia wzięła kobiece ubrania, dosłownie, bo nie wiedziała, w jaki sposób się to uda. Panie tam wyruszyły. Okazało się, że udało im się, wpuszczono je. Po prostu Niemcy widocznie jeszcze nie byli tam dobrze zorientowani. Szybciutko tatusia ubrano po kobiecemu, że tak powiem. Udało się też tym paniom przewieźć mężów z powrotem do Warszawy.
Później tatuś poprzez znajomych załatwił mieszkanie dla nas w blokach wojskowych(bo nie mieliśmy gdzie mieszkać). Na Żoliborzu, w rejonie ulica Zajączka, ale na jakiej ulicy… [Nie pamiętam]. W każdym razie, tam są tylko wojskowe bloki, oficerskie, wybudowane przed wojną. Tam właśnie było wolne mieszkanie, bo przecież wszyscy zostali zabrani. Niektórzy wrócili, niektórzy nie, więc nam przydzielono mieszkanie. Właśnie w tym mieszkaniu myśmy mieszkali do 1944 roku. Koledzy tatusia łącznie z tatusiem, oczywiście, zorganizowali u nas w mieszkaniu od razu jakby dalszą służbę, to znaczy, wtedy powstało ZWZ, Związek Walki Zbrojnej. Już zaczęli działać, dosłownie w naszym mieszkaniu odbywały się zebrania, szkolenia. Tatuś to wszystko prowadził z kolegami, przede wszystkim tatuś. Oczywiście potem wyszły gazetki. Byłam na tyle już wdrożona w te rzeczy, że te gazetki nosiłam w rękawiczce. Były wielkie łapanki. Poza tym Niemcy wiedzieli, że to są bloki wojskowe i że tam zamieszkują przede wszystkim przedwojenni wojskowi, wobec tego tam był okropny nadzór nad tymi mieszkaniami. Potrafili nagle w nocy wpadać do mieszkań, wszystko przeszukiwać, od razu brać, oczywiście aresztować i tak dalej… Ponieważ u mnie w domu znalazło się dużo tych materiałów, trzeba było je gdzieś chować. Nie zapomnę nigdy, że się chowało, gdzie się tylko dało, nawet w ubikacji pod czym można było, pod miską. Teraz w ogóle by to człowiekowi do głowy nie przyszło.
Mnie tatuś dawał ulotki, ale nie tylko, już właśnie zaczęły wychodzić te tajne rzeczy i nosiłam je w rękawiczce. Stamtąd jest bardzo blisko, tylko się przechodzi na Stare Miasto, i wobec tego od razu wiedziałam, gdzie mam to rzucać i dawać. Oczywiście liczyłam się z tym, że łapanki, które są, mogą i mnie dotyczyć, ale przecież jestem jeszcze dzieckiem. (Miałam wtedy niecałe piętnaście lat.) Tak zaczęłam, tatuś osobno. Potem zostałam skierowana do pani Janiny… miała pseudonim „Rozmarynka”. W tym właśnie domu od razu przeszłam szkolenie. Ponieważ nie miałam ukończonych lat, to musiałam najpierw przebyć szkolenie, dopiero potem nastąpiło moje zaprzysiężenie. Wtedy przybrałam pseudonim „Ines” i w domu pani Janiny Stankiewicz „Rozmarynki” zostałam zaprzysiężona przez panią Marię Piążkównę, pseudonim „Maryna”.
1 sierpnia 1944 roku do momentu wybuchu Powstania zostałam przydzielona do służby łącznościowej komendy obszaru warszawskiego AK w Śródmieściu, ulica Wielka róg Zielnej. Dowódcą był major Zygmunt Brejniak, pseudonim „Zygmunt”. Szefem sztabu był pułkownik dyplomowany, miał pseudonim „Wit” w oddziale Chrobry II. Jak już zostałam zaprzysiężona, od razu dostałam skierowanie, gdzie mam się zgłaszać na szkolenie. Żeśmy się tam zgłaszały, bo to była większa ilość osób. Proszono nas, żebyśmy zawsze były przygotowane na to, że w każdej chwili może wybuchnąć Powstanie. Wobec tego [powiedziano], żeby od razu wrócić do domu i sobie wziąć ubranie na trzy dni czy coś takiego.
Pamiętam, niestety, że to się już nie stało. Wyszłam na szkolenie, to była niedziela, i wtedy znalazłam się na ulicy Górnośląskiej. Tam zastało mnie Powstanie. Żeśmy były tam ze dwa, może trzy dni. Oczywiście nie dotarłam już do domu, nie wiedziałam, co się dzieje z moim ojcem, który był w „Żywicielu”, więc miał rejon Żoliborza.
- Jaką funkcję pełnił pani tata w „Żywicielu”?
W „Żywicielu” był dowódcą 211. oddziału sztabu generalnego.
Nam po prostu mówiono i uczono nas, w jaki sposób mamy się zachowywać w razie Powstania. Przede wszystkim łączność – to jest najważniejsza rzecz. Sprawy sanitarne. Nie uczono nas strzelania, bo nie było tej możliwości. Tą możliwość natomiast miała moja mamusia, która tuż przed samym 1939 rokiem [razem] ze wszystkimi rodzinami wojskowych (to znaczy z żonami wojskowych) przeszła szkolenia. Tam celowo miała, między innymi, szkolenie wojskowe, to znaczy takie, że było strzelanie. W domu mieliśmy maski gazowe już przed 1939 rokiem. W 1939 roku rodziny wojskowych od razu były w ten sposób szkolone. Nam nie dano takich rzeczy zupełnie, po prostu była tylko teoria: jak, co, w jaki sposób powinnyśmy się zachować. Oczywiście, broń Boże nie używałyśmy [nazwisk]. Mnie jest teraz trudno mówić o nazwiskach, bo po prostu miałam to zupełnie wymazane z głowy. Wiedziałam tylko, że ja jestem „Ines”, że jest „Rozmarynka”, jest jakaś „Magda”, jest ta czy tamta. Ale nazwisk nie wolno nam było wiedzieć, na nasze szczęście, że tak powiem, bo to jednak jest bardzo ważne w tym wszystkim. Tak to właśnie wyglądało.
Stamtąd po kilku dniach kilka osób z Górnośląskiej, między innymi ja, zostało przydzielonych do Śródmieścia, na ulicę Wielką róg Zielnej. To jest bardzo blisko PAST-y. Tam jeszcze przed wojną i do czasu Powstania był targ, nazywał się Bagno. Był tuż przy budynku PAST-y. Zostałam właśnie w tym miejscu. Niestety, dostaliśmy lokal gdzieś na piątym piętrze, a jak zaczęły lecieć bomby i zaczęło się tam robić bardzo gorąco (Śródmieście było bardzo bombardowane, przecież to było prawie przy budynku PAST-y), to rezultat był taki, żeśmy wszyscy znaleźli się szybko w piwnicy. Przede wszystkim nie mieliśmy co jeść, to była najgorsza rzecz. Kiedy oni szli na jakieś zgrupowanie czy na atak, który miał się odbyć (żeby pomóc innym), to mieli możliwość zdobycia [jedzenia]. Haberbusch i Schiele był na placu Grzybowskim, to był browar. Zresztą muszę się przyznać, że z córką Schielego chodziłam do tajnego gimnazjum w czasie okupacji. Mieściło się przy ulicy Moniuszki 8, słynna Gepnerówna. To gimnazjum istniało, że tak powiem, pod pseudonimem szkoły gotowania, robienia kapeluszy i kapci, dosłownie. Wcale tak nie było, tylko była normalna szkoła, która trwała dosłownie do ostatniej godziny. Przecież Powstanie zaczęło się 1 sierpnia, więc myśmy już nie wróciły do następnych klas. Niestety, tak się stało. Tam cały czas chodziłam. Jeśli chodzi o Powstanie, to zostałam w tym miejscu. Ponieważ wtedy już zdobyli plac Grzybowski, można się było dostać do tego browaru i przynieśli nam coś do ugotowania. To było zwykłe proso, jak ja nazwałam „zupa-pluj”. W tej piwnicy gotowałam, były jakieś wielkie garnki, gdzieś zdobyli, ale można było tylko na kamieniach coś zapalić. Paliło się, czym było można. Ale trzeba było zdobyć wodę. Nocami chodziłam i ja z jakimiś naczyniami. Tylko w nocy można było na tyle ryzykować, przecież tam był obstrzał cały czas. Przede wszystkim chodziło o PAST-ę. Jedyne miejsce, w którym jeszcze była woda, to właśnie było na Bagnie, na targowisku ktoś wynalazł. Wobec tego stamtąd żeśmy dźwigały tę wodę pod ostrzałem, ale się udawało. Żeśmy tylko i wyłącznie żyli właśnie z tego.
Poza tym musiałam oczywiście jako łączniczka wypełniać rozkazy. Musiałam przenosić meldunki w różne miejsca. Ktoś kiedyś mnie zapytał, czy się bardzo bałam. Odpowiedziałam na to, że nie miałam czasu się bać. Po prostu nie miałam czasu się bać, bo musiałam tam iść. Tam, gdzie stały domy, gdzie było możliwe, to robiono wielkie dziury. Gdzie można było, biegłam piwnicami, na przykład na ulicę Marszałkowską (tam też była barykada), na drugą stronę, do dawnego Prudentialu. Jak zobaczyłam Prudential na dole, to pamiętam, że się za głowę złapałam, bo tam był po prostu szpital. Nie wyobrażałam sobie, że on w dół ma takie piwnice, gdzie można było chorych, a przede wszystkim rannych, ratować.
Biegałam na Górskiego 4. Tam była komenda i tam właśnie musiałam się dostawać, ale tam było jakoś łatwiej, dlatego że po tamtej stronie nie było tak niebezpiecznie, powiedzmy sobie. Tam, na przykład, był kościółek na Moniuszki przy Sienkiewicza i widziałam tam powstańcze śluby.
To był wielki szok, wielki szok! Biegałam jeszcze na ulicę Wilczą. Kiedyś tam poczęstowano mnie kawałkiem mięsa, łyknęłam i tylko krzyknęłam: „Boże, a może to koń jest?!”. Oni powiedzieli: „A żebyś wiedziała, żeś zjadła konia”. Boże kochany, to było coś strasznego, bo przecież ani kawałka chleba nie widziałam, ani w ogóle jarzyn, myśmy nic nie mieli oprócz tego owsa. Zdobyli z tego browaru troszkę jakiegoś soku. Nie wiem, jakim cudem tam się sok znalazł, ale w każdym razie przynieśli. To jeszcze tego soku się troszkę dodawało i to było wszystko, co było możliwe. To były rzeczywiście straszne rzeczy.
Moi rodzice byli bardzo zaprzyjaźnieni z ojcami franciszkanami na Franciszkańskiej. Tak byli zaprzyjaźnieni, że oni u nas [franciszkanie] bywali. Idąc do Powstania, wstąpiłam do tego kościoła, żeby po prostu dostać błogosławieństwo. Poszłam do naszego ojca franciszkanina, który był wyjątkowym przyjacielem moich rodziców – ojciec Pawlicki – był wtedy przeorem. Zabrał mnie w kościele tak z boku za ołtarz, żeby nikt nie widział i nie słyszał, co chciał mi powiedzieć. Tam mi dał […] do rąk różaniec. Nie dałam go jeszcze do Muzeum Powstania Warszawskiego, bo ciężko mi się z nim rozstać… To było okropne. Tutaj zostały nałożone oleje święte i w razie śmierci…
Było tak, że musieliśmy przejść z Nowego Światu. Przy dawnym BGK była bardzo duża barykada, tam był bank, stoi do tej pory. Tam była rzeczywiście bardzo wysoka barykada, ale niestety było tam bardzo dużo tak zwanych „gołębiarzy”, którzy do nas strzelali, ale to w okropny sposób. Trzeba było przenieść chorego na noszach. Jak mówię, nie rozstawałam się z moim różańcem. Włożyłam choremu różaniec do rąk i powiedziałam: „Jeśli Bóg jest, to da ci na pewno, że my przejdziemy jakoś, że przelecimy przez tą barykadę”. Tam naprawdę było okropnie. Udało się, udało się! Dlatego wierzyłam całe moje życie, to jest dosłownie jedyna rzecz, jaką z domu wyniosłam. W tym momencie, kiedy ojciec franciszkanin dał mi różaniec, powiedział: „Z tym się nie rozstawaj, pamiętaj”. Zawsze pamiętałam i mam go do tej pory. To takie moje wspomnienie, jeśli chodzi o te sprawy [religijne].
Później została zdobyta PAST-a, tam się już działy okropne rzeczy. Ciągle były alarmy, bez przerwy i samoloty angielskie (oczywiście z naszymi pilotami) zaczęły rzucać nam z nieba zrzuty. Chłopcy palili duże… ogniska z czego się dało, żeby po prostu dać znać, żeby to nie było rzucone na stronę niemiecką. Niestety, ale część rzeczy, które spadały, to się rozbijała. Było trochę amunicji, już była broń, więc to było bardzo dużo, bardzo dużo, bardzo ważna przecież dla nas rzecz.
Mimo wszystko było bardzo źle. Któregoś dnia na nasze podwórko, gdzie myśmy tam wszyscy byli, przyszedł ksiądz i zrobiłam spowiedź. Pierwszy raz w życiu przeszłam spowiedź ogólną. Wszyscy byliśmy zebrani na chwilę na podwóreczku i żeśmy głośno mówili. Ksiądz właśnie w ten sposób nas wszystkich spowiadał. Potem dał komunię świętą. To była dla nas naprawdę wielka radość, że nas odwiedził i że w ten sposób dostajemy sakramenty święte. To były takie przypadki.
Jeśli chodzi o PAST-ę, to była bardzo ciężka sprawa, bo przecież nasi napadli. Bogu dzięki, udało się zdobyć PAST-ę. Później było już coraz gorzej. Potem Powstanie się skończyło, więc nasz dowódca z Chrobrego II powiedział, że przy kapitulacji dziewczęta pójdą jako zwykła ludność cywilna. W żadnym wypadku nam nie pozwoli pójść razem z chłopcami. Chłopcy pójdą normalnie jako AK, a my mamy pójść zupełnie jako ludność cywilna. […] Dziewczęta dostały od komendanta po kilka dolarów, bo nic żeśmy nie miały; nie wiem, czy chłopcy też dostali. Jak wyszłam z domu i miałam wrócić po swoje rzeczy, to nic już nie zdobyłam. Myśmy przecież nie chodzili po żadnych sklepach, co nam dali, to się nosiło. Jedno jest pewne, że buciki miałam już zupełnie podarte i musiałam tak wędrować. Chciałam tylko powiedzieć, że w momencie, kiedy chłopcy już odchodzili, jeden podszedł do mnie i dał mi fotografię z napisem: „Najmilszej z Maryś – Mietek. 5 październik 1944 roku”. Do tej pory nie wiem nic zupełnie… Wiem tylko tyle, że on chyba przyszedł z Podlasia, bo z tamtej strony nadciągali partyzanci, żeby pomóc Warszawie. Chyba dostał się do nas i, idąc z chłopcami, jeszcze do mnie podszedł. Widocznie musiał mnie znać, bo tu jest napisane „Marysia”. Niestety, nic więcej o nim nie wiem, a szkoda. Bardzo tego rzeczywiście żałuję, bo to jakoś źle na mnie wpłynęło. Poszli, a ja zaczęłam okropną wędrówkę.
Niemcy nas prowadzili najpierw na Dworzec Zachodni, a stamtąd wszystkich wysyłali dalej. Mnie ze wszystkimi skierowano najpierw do Ursusa, potem do Pruszkowa. Tam były straszne warunki. Wyszłam jednak w ostatnim dniu Powstania, to znaczy, już po upadku Powstania – w ostatnim dniu, kiedy ludność mogła wyjść z Warszawy. Niemcy powiedzieli, że 8 czy 7 października jest ostatnim dniem wyjścia ludności z Warszawy. 8 października lub z 7 na 8 października wyszłam. Nie było innego wyjścia. Było bardzo zimno, byłam dosłownie boso. Buty mi się rozleciały, nie miałam gdzie [ich naprawić], nikt mi nic nie dał, szłam do obozu sama jedna, nie znałam tych ludzi.
Znalazłam się w Pruszkowie. [Zapędzono nas] do tych wielkich hal –najpierw Ursusa, gdzie robiono chyba traktory, nie wiem – i potem do Pruszkowa. Tam czekaliśmy na jakieś pociągi, które nas miały odwieźć, nie wiadomo gdzie. Dostałam wtedy wielkiej temperatury, bo byłam kompletnie zmarznięta. Wszy po mnie tak strasznie chodziły, że nie daj Panie Boże nikomu przeżyć czegoś podobnego. Nikt się mną oczywiście nie opiekował, przecież trudno się opiekować kimś obcym. Nie miałam żadnej pomocy. Modliłam się tylko i trzymałam właśnie mój różaniec. Modliłam się do Boga, żeby wobec tego mnie już zabrał.
Któregoś dnia Niemcy nas stamtąd wzięli i wrzucili do idącego specjalnie pociągu. Dostałam się do ostatniego wagonu pociągu. To już wiedziałam, że chyba teraz Bóg tak chciał. Okazuje się, że jadąc i jadąc, nie wiedziałam, dokąd jadę. Tłum ludzi, wszystkie wagony, Niemcy nas pilnowali. Pociąg stanął w jakimś mieście. Kazali wysiąść tylko osobom z ostatniego wagonu. Między innymi, właśnie w tym wagonie byłam i ja... Wyrzucili mnie z tego wagonu. Idziemy całym, że tak powiem, szeregiem. Pytam się: „Gdzie to w ogóle jest?”. Orientuję się, że to jest duże miasto, że to chyba jest Częstochowa. Proszę sobie wyobrazić, że to była Częstochowa. Okazuje się, że w Częstochowie pod numerem 17 Niemcy zrobili obóz szkoleniowy – później się to okazało. To był obóz zamknięty, duży dom niedaleko kolei. Dom miał żelazne ogrodzenie i duże podwórko. Myśmy zastały tam maszyny. Powiedziano nam potem, że to będzie nasze przygotowanie do pracy na maszynach w niemieckich fabrykach lotniczych. Pomyślałam sobie, że jednak nas wywiozą. Niemcy nas pilnowali, chodzili cały czas dookoła parkanu. Był duży, wysoki i zakończony szpicami. Dlaczego o tym mówię… Idąc z ludnością cywilną, nie wiedziałam, gdzie będę. W tym obozie mogłam zdobyć kartkę i napisałam. Do mamusi nie mogłam napisać, bo wiedziałam, że jej na pewno w domu nie ma. Wiedziałam doskonale, że Żoliborz był chyba pierwszy, że tak powiem, ewakuowany; a później inne dzielnice Niemcy ewakuowali na Dworzec Zachodni. Wobec tego jedyne wyjście miałam takie, żeby napisać do mojej babci, która mieszkała wtedy po Łodzią, w Ozorkowie – tam mieszkali rodzice mojej mamusi. Tu była Generalna Gubernia, a tam Rzesza. Wobec tego rzuciłam kartkę, że jestem w Częstochowie pod takim numerem, bo to wiedziałam i mogłam to napisać. Napisałam adres, pamiętałam go, na szczęście.
Okazuje się, że moja mamusia, wychodząc, zrobiła to samo, tak samo dała znać swoim rodzicom, że jest wyrzucona i że nie wie, gdzie będzie. Okazało się później, że była wyrzucona do Jeżowa, to jest koło Skierniewic. Wieś nazywa się Przybyszyce. Wszyscy, którzy byli z nią, zostali rzuceni do gospodarzy w tej wsi. Okazuje się, że byli bardzo dobrzy ludzie. Kartka mamusi doszła do mojej babci. W ogóle nie liczyłam, że jakimś sposobem, że w ogóle się dowie, gdzie ja jestem, że ja żyję. Nie pisałam broń Boże, że to jest obóz, bo po co. Tylko po prostu podałam adres. Moja mamusia, jak wrzuciła swoją kartkę, to babcia ją dostała i od razu napisała do mojej mamy, czy też przesłała przez kogoś – nie wiem, jak to się stało… Moja mamusia była pewna, że ja żyję i wobec tego trzeba mnie stamtąd zabrać. Myślała, że zostałam tak samo rzucona jak ona do jakiegoś mieszkania jakichś ludzi, nie zdawała sobie sprawy [z tego, że jestem w obozie]. Kto sobie zdawał wtedy, w tych czasach sprawę, że tam w ogóle jest taki obóz?
Proszę sobie wyobrazić, wtedy były bardzo duże łapanki. To była Generalna Gubernia, a tam już koło Łodzi była Rzesza, Częstochowa stała jakby po środku, wobec tego pomiędzy były bardzo duże łapanki; Niemcy sprawdzali wszystkich. Nagle na miejscu po iluś dniach (kończył się listopad) ktoś mi daje jakąś karteczkę z moim nazwiskiem. Krzyczy, jak byłyśmy same: „Kto tutaj ma takie nazwisko?!”. Nikt nie znał nikogo a tym bardziej nazwisk. Wtedy się odezwałam, że to ja jestem, przyznałam się. Jakaś pani dała mi karteczkę, a na tej karteczce było napisane: „Czekam po drugiej stronie ulicy”.
Jak ja to przeczytałam, to pomyślałam sobie: „Boże kochany…”. Przecież moja matka nie wiedziała w ogóle o tym, że ja jestem w obozie, że to jest obóz, że ja stąd nie wyjdę i nic o mnie nie będzie wiedziała. Okazuje się, że mamusia sama nie mogła pojechać do Częstochowy, dlatego że była z siostrą, która była bardzo ciężko chora. Dostała epilepsji i to strasznie ciężkiej. Dlaczego? Wtedy, kiedy Niemcy wyrzucali [mieszkańców] z domów oficerskich, to rzucali tam granaty. Jak później opowiadała mi mamusia, to mamusi koleżanki i znajome (żony żołnierzy) powiedziały, że nie wyjdą: „Będziemy w piwnicy siedzieć do końca, może nie przyjdą w ogóle Niemcy. Po co mamy wychodzić, nie wiemy gdzie”. Niestety, stało się inaczej. Niemcy rzucili tam granaty i moja siostra nie wytrzymała nerwowo. W każdym razie, dostała bardzo ciężkiej epilepsji, tak że [miała] kilka ataków dziennie. Mamusia znalazła się na wsi pod Jeżowem, nie mogła w ogóle nic zrobić. Równocześnie dowiedziała się, że mój tatuś żyje, ale jest ciężko ranny, i że jest w szpitalu w obozie w Skierniewicach. Oczywiście to wszystko szło pocztą pantoflową – kiedyś ludzie sobie bardzo pomagali.
W ostatnim prawie dniu Powstania Warszawskiego [tatuś] dostał dwa granatniki – szesnaście ran po całym ciele, tylko nie w głowę. Nie mieli już w ogóle żadnych możliwości… więc krwawiącego rzucili na nosze, bo trzeba było wychodzić, to był taki okres, że już koniecznie trzeba było. Jak się później dowiedziałam, to się stało tam, gdzie jest oficerski dom na Żoliborzu przy… Potockiej, tam [była] komenda i chyba do tej pory tam jest. Stamtąd chcieli się przebić do Śródmieścia, a szli z Kampinosu. Potem wrócili do Kampinosu i znowu wrócili do… „Żywiciela” na Żoliborz. Cały „Żywiciel” tam poszedł, ale niestety musieli wrócić. Koniecznie chcieli się przebić, jak mówię, do Śródmieścia albo na drugą stronę Wisły. Wtedy właśnie na przyczółku mój ojciec został tak ciężko ranny, a przecież był dowódcą tego wszystkiego.
Jak mówiłam, dostał się do Skierniewic. To było 22 kilometry od Jeżowa. Mamusia poszła na piechotę, żeby zobaczyć męża, bo przecież nic … Sama nic nie miała, tu ciężko chorą córkę musiała zostawić, więc znajomi [pomagali]. Chłop powiedział: „Niech pani zostawi, a leci tam koniecznie”. Mamusia tam poszła, tam chodziła i ratowali, jak mogli, w szpitalu.
Zdecydowałam, że choćby mnie nawet mieli Niemcy zabić, to muszę wyjść. Będę musiała iść, patrzeć na nich późno wieczorem, kiedy będą szli z psami, z latarkami dookoła bramy i parkanu, a kiedy się odsuną, to muszę wyjść. Zdecydowałam, że jeżeli ktoś na mnie czeka, to ja muszę stąd wyjść, nie ma o czym mówić. Był taki moment, że kiedy wartownik przeszedł, to Bóg dał, że się wspięłam na parkan i to była sekunda. Jak mówię, tylko miałam ten różaniec w ręku i powiedziałam sobie: „Wyjdę albo nie wyjdę zaraz, albo umrę, no trudno”. Zawiesiłam się w jednym miejscu i nawet tego nie czułam. Spadłam na dół, byłam po prostu nieprzytomna. Ktoś z bramy wyskoczył po drugiej stronie ulicy, bo mnie po prostu obserwowali – była i ta kobieta. Zabrali mnie do siebie. To się działo biegiem, byłam już zupełnie nieprzytomna. To jest wielkie napięcie, a przecież miałam tylko szesnaście lat.
Później zabrali nas do domu i był taki problem – w jaki sposób mnie stamtąd wydostać? Trzeba od razu raniuteńko iść na stację kolei i stamtąd jechać pierwszym pociągiem, zanim będzie apel na podwórku. Mieli listę, czytali według listy. Jak się zorientują, że mnie nie ma, to oczywiście od razu zaczną się poszukiwania, bo tak robili, normalnie tak robili. Myślę sobie: „No to już… to już chyba się nie uda”. Ktoś przyniósł jakąś chustę, ta pani mnie obtuliła, dały mi coś na nogi i żeśmy poszły raniuteńko na stację. Przyszedł pociąg, wsadziła mnie do pociągu. W międzyczasie ci, którzy mnie tam trzymali, powiedzieli tak: „Dziecko, musisz koniecznie zniszczyć tę swoją legitymację akowską, bo inaczej to jesteś od razu… no po prostu zabrana, no nie ma o czym rozmawiać”. Ze łzami w oczach, pamiętam, [zniszczyłam]. To było dla mnie, pamiętam, straszne przeżycie, nie chciałam tego oddać. Niestety zdecydowałam, że jednak to zrobię. Tam podarłam swoją legitymację. Wsiadłyśmy do pociągu. To była jakaś starsza pani też opatulona w chustkę, kazała mi się do siebie przytulić. Patrzę, a Niemcy wchodzą do tego wagonu. „Matko Najświętsza – myślę sobie – pewnie mnie szukają”. Nic się nie odezwałam przytulona do niej, a ona mówi: „Cicho, cicho tylko siedź, tylko cichutko. Oni pewnie może przejdą, przecież ty jesteś dzieckiem”. Rzeczywiście przeszli, a wszystkich innych zaczęli legitymować. Żeśmy się znalazły w Skierniewicach. Tam czekała moja mama, to była wielka radość. Tam żeśmy byli do 1945 roku.
Kiedy Rosjanie już ruszyli, ta cała nawała, to widziałam, jak Rosjanie zabijają ludzi. To było straszne, tam wszyscy leżeli pokotem. Boże, to było coś strasznego! Szli na Łódź i tam dalej. Moja mama, jednak bardzo dzielna kobieta, naprawdę bardzo dzielna, powiedziała: „Słuchajcie, to jest jedyny moment, żebyśmy się stąd już ruszyli. Jak będą szły te wozy, to ja podejdę”. Jak mówiłam, [ludzie] ze wsi bardzo lubili mamusię. Ktoś wiedział, że coś jest nie tak, przyniósł mamusi bimber, po prostu żeby miała przy sobie. Chyba to nawet ten gospodarz dał mamusi w rękę i mówi: „Niech pani próbuje, niech pani próbuje, za to się na pewno zgodzą wziąć was. W którą stronę oni jadą, to nie wiemy, ale raczej na Łódź, bo to Skierniewice i przez Łódź i tak dalej…”. Rzeczywiście moja mama podeszła, bo te wozy szły bardzo powoli. Bardzo się bała o mnie i o moją siostrę. Już był tatuś [z nami]. Proszę sobie wyobrazić, że oni postanowili nas wziąć, bo myśmy nie miały po co wracać do Warszawy. W Cytadeli dom zburzony. Wojskowe domy (teraz oczywiście odbudowane), gdzie żeśmy mieszkali do 1939 roku, zostały zburzone, bo przecież [znajdowały się] przy samym Dworcu Gdańskim, a tam tak walili, katiusze [niemieckie] tak szły, że nawet nie ma o czym rozmawiać. Dlatego ci wszyscy, którzy byli… na Żoliborzu nie mogli się przebić, żeby pomóc na Starówce i dlatego musieli wrócić. Tak się stało.
Ci nas wyrzucili i wtedy co zrobić? Trzeba się dostać do Ozorkowa. Wyrzucili nas, okazało się, w Zgierzu. Zima bardzo ciężka, to był już styczeń, straszne mrozy, pełno śniegu. My w ogóle nie ubrani, tatuś o laseczce. Jak tutaj iść? Przecież ani tramwaje, ani nic nie idzie w tamtym kierunku. Tylko można był iść po dawniejszych szynach tramwajowych, to jest jeszcze piętnaście kilometrów od Zgierza. Boże, ja nie wiem jakim cudem myśmy to przeszli! W ile godzin, to ja nie wiem. Myślałam, że my po prostu zamarzniemy, że nie damy rady dojść. Jednak Bóg dał i żeśmy tam doszli. Ojciec dosłownie u mnie na ramieniu, mamusia moją ciężko chorą siostrę, Krysię, trzymała. Boże kochany, to było coś strasznego!
Żeśmy się dostali do Ozorkowa. Ponieważ w Ozorkowie znano mojego tatusia sprzed wojny, ponieważ od czasu do czasu przyjeżdżał z mamusią, wiedzieli, że jest wojskowym. Tatuś nie mógł się więc ukryć. Myśmy zamieszkali u babci, która też przeszła tragedię. Dom, a właściwie dwa domy, które miała, zostały przez Niemców zburzone i na tym miejscu postawiono duży blok z dwoma klatkami schodowymi. Jak Niemcy uciekli, to moja babcia z dziadkiem weszli do jakiegoś mieszkania, bo nie było gdzie… Myśmy się właśnie tam dostali i tam żeśmy byli kilka dni. Jak mówiłam, dowiedzieli się ci z Ozorkowa, budowali już wtedy Polskę Ludową, że tatuś jest wojskowym, i wiedzieli, że na pewno jest z AK. Potrzebowali kogoś, jakiegoś urzędnika. Było ich dużo, ale nie mieli wojskowego urzędu. Wobec tego zaproponowali ojcu, że dadzą mu ten urząd. Ojciec powiedział, że dobrze. Ja nie byłam nie ujawniona, broń Boże. Wiedzieli, tylko że ojciec cały czas był wojskowym.
Tak się stało, żeśmy tam zamieszkali. Zaczęłam chodzić do Łodzi. Później uruchomili tam tramwaj, więc całe, jak to mówię, towarzystwo ozorkowskie (osoby, które tam poznałam) chciało się jakoś dostać do Łodzi, żeby już chodzić do szkoły; bo zaczęły się szkoły, przede wszystkim w Łodzi. Dostałam się do gimnazjum Szczanieckiej, bo miałam u Gepnerówny już trzy klasy. Dostałam się, żeby zrobić małą i dużą maturę. Zrobiłam, ale mieliśmy tam kłopoty, dlatego że dyrektor była siostrą przedwojennego ministra [Władysława] Kiernika, i po prostu nie chcieli nam zrobić matury. Powiedzieli: „Macie tyle warszawiaków! Co to znaczy?! W ogóle są tylko profesorowie przedwojenni, wy jesteście antyspołeczni. My z wami zrobimy porządek!”. Nie wiadomo było, czy w ogóle dostaniemy matury. Nie wiem, jak to się załatwiło, w każdym razie matury się odbyły.
Codziennie dojeżdżałam do Ozorkowa. To była tragedia, bo to dwadzieścia pięć kilometrów, ale jakoś musiałam dojeżdżać. Postanowiłam jednak dostać się na medycynę. Rzeczywiście [biologię] świetnie miałam opanowaną, bo byłam celowo w liceum przyrodniczym. Dlatego chciałam pójść na medycynę. Powiedziano, żebym tylko zdała. Zdałam bardzo dobrze, ale z osób, które były razem ze mną z Ozorkowa, nikt nie został przyjęty. Nikt z nas, a było nas pewnie z dziesięć osób na rożne kierunki. W ogóle nikt się nie [dostał]. Miałyśmy dostać pismo, czy żeśmy się dostały, czy nie. Przychodzi pismo, że się nie dostałam i oni wszyscy mówią: „My też nie!”. Mówię do tatusia: „Co to się stało? Musisz się o tym dowiedzieć, bo przecież my tu nie mamy zamiaru być długo, tylko musimy wracać do Warszawy za wszelką cenę”. Wtedy mój ojciec się dowiedział i zobaczył to nawet na tajnym piśmie, które wyszło z Ozorkowa, że żadnej inteligencji ozorkowskiej nie należy przyjmować, bo oni są aspołeczni. Proszę sobie wyobrazić, jak zareagowałam na to wszystko. Byłam tak strasznie załamana, świat znowu się przede mną zamknął. Dlaczego, pytam się, dlaczego? Tatuś poszedł do nich na drugi dzień i powiedział: „Ja rezygnuję z pracy, mnie tutaj proszę więcej nie trzymać”. Nie chcieli ojca puścić, ale ojciec był twardy. Wyjechał do Warszawy, bo tam byli przecież jego koledzy. Od razu załatwili tatusiowi pracę w „Społem” przy ulicy Grażyny 13 i ojciec był inspektorem. Tutaj znalazł swoją rodzinę, która mieszkała w Alejach Jerozolimskich 25 (tutaj gdzie jest sklep „Chinka”). Powiedzieli, żeby natychmiast zrobił wszystko, żeby ściągnąć mamusię i moją siostrę do siebie. Dlaczego? Okazało się, że dom, w którym mieszkała moja ciotka, miał być później wyburzony, bo to był bardzo stary dom, tylko dwupiętrowy. Tam podobno były stajnie za czasów Paskiewicza, jakiegoś rosyjskiego generała. Tam było małe podwóreczko. Rodzice pojechali [do Warszawy] z chorą siostrą, a ja zostałam w Łodzi. To było w 1949 roku. 1 maja 1951 roku znalazłam się w Warszawie.
Wobec tego, że nie dostałam się na uniwersytet, to matka koleżanki zaproponowała mi, że zrobi wszystko, żebym dostała posadę w centrali farmaceutycznej, w której ona zaczęła już pracować i która była wtedy jedynie w Łodzi. Dostałam rzeczywiście posadę, dlatego byłam [w Łodzi] troszeczkę dłużej. Stamtąd dostałam służbowe przeniesienie do Warszawy, bo w Warszawie tworzył się zarząd, centrala farmaceutyczna, później „CEFARM”. 1 maja wszystkie apteki zostały przejęte przez państwo. Wtedy centrala farmaceutyczna podzieliła się – na Nowym Świecie była pod numerem 60. Zapytano się mnie, czy chcę pójść do zarządu aptek, czy zostać tutaj. Ponieważ dostali duży gmach bardzo blisko, bo na Czerniakowskiej (teraz tam jest szpital), wobec tego powiedziałam, że tam pójdę i poszłam. Tam byli, że tak powiem, sami farmaceuci starej daty, jeszcze przedwojenni, a ja byłam młoda dziewczyna. Tam dostałam pracę, jak najbardziej. Niestety, przyjął mnie personalny, który był Żydem. Nie jestem antysemitką. Pracowałam w centrali zarządu aptek, to była jedna jedyna centrala. Pracowali ze mną farmaceuci, którzy zaczęli tam pracować, ponieważ stracili własne apteki – przed wojną były przecież tylko apteki prywatne. Nie mieli nikogo innego, więc musieli [ich] wziąć. Bardzo przyjemni, bardzo kochani ludzie. Oni mnie dosłownie wszystkiego uczyli, wiedzieli kim jestem. Była też bardzo przyjemna pani, która była moją [przełożoną]. Było nas tam tylko trzy kobiety. Ja byłam ta najmłodsza, miałam wtedy dwadzieścia jeden lat, bo to był 1951 rok. Byli ze mnie bardzo zadowoleni, bo ja w ogóle lubię pracę, ale któregoś dnia poprosił mnie do siebie, jak mówiłam, właśnie personalny. Okazało się, że to był Żyd. Nazwiska nie będę wymieniała, chociaż je doskonale znam. To było straszne, dwie godziny byłam u niego. Sondował mnie i chciał koniecznie, żebym założyła (ponieważ jestem najmłodsza i młodzi będą tu przychodzili) ZMP, a ja powiedziałam: „W żadnym wypadku nic nie zakładam i proszę na mnie nie liczyć”. Powiedział: „Oho, proszę pani, ale pani będzie liczyła na mnie, bo ja pani przysięgam, że pani nie dostanie tu żadnego awansu, przynajmniej kiedy ja tutaj pracuję. Nigdy żadnego awansu pani nie dostanie, pani się nic nie należy. I niech pani się nie stara tu w Warszawie – bo już otworzyli uniwersytet – do uniwersytetu iść i składać jakiekolwiek papiery, bo ja pani daję słowo, że pani nic nie dostanie, jeżeli pani nie podpisze”. Powiedziałam: „Do tej pory nie podpisałam i nie podpiszę. Może mnie pan nawet wyrzucić”. Wyszłam. Ale to trwało niestety dwie godziny. Przestałam się tym przejmować. Powiedziałam sobie: „Albo mnie wyrzuci, albo mnie nie wyrzuci”. Byłam bardzo pilna i byłam tam bardzo potrzebna, zresztą panowie mi bardzo w tym wszystkim pomagali; więc byłam tam do pewnego czasu. Później jednak, kiedy przenosili zarząd aptek gdzieś daleko, to wróciłam znowu do centrali farmaceutycznej „CEFARM”. Tam rzeczywiście były zupełnie inne stosunki, dużo lepsze. Przyjęto mnie, jak to się mówi, z [otwartymi] rękoma, było mi bardzo przyjemnie.
Zaczęłam pracować. Później się na mnie poznano. Nie wiedzieli o tym, że byłam w AK, broń Boże, aż do momentu, kiedy w czasie Gomułki został założony związek bojowników. Wtedy dopiero przyszli moi znajomi i powiedzieli: „Marysiu, ty wiesz, że ty musisz się zapisać koniecznie? Idź, proszę cię. Musisz iść i zgłosić się, że byłaś w AK, że byłaś tu, że byłaś tam. Przecież to jest niemożliwe, [żebyś się nie zapisała,] do tego są przywileje pewne, a ty nie masz tu w ogóle żadnych przywilejów i co ty sobie myślisz?”. W pracy się na mnie poznano i zostałam kierownikiem zaopatrzenia farmaceutycznego „CEFARM”. Miałam u siebie bezpośrednio robione plany, dostałam kilka pań, oczywiście to nie były warszawianki, ale trzeba było sobie z nimi jakoś poradzić, niestety wszystkiego uczyć. Ale nie o to chodziło… Bardzo się żeśmy lubiły, w ogóle stosunki były bardzo miłe. Dyrektor się na mnie poznał i sam wytypował, że będę kierownikiem swojej sekcji. Dostałam wtedy krakowskie zakłady farmaceutyczne, warszawskie zakłady farmaceutyczne, rzeszowskie zakłady farmaceutyczne – te duże zakłady farmaceutyczne. Ponieważ apteki nie były prywatne, to co kwartał musiały bezpośrednio do nas przysyłać zamówienia, a ja robiłam [zestawienia], musiałam to wszystko scalić, od razu zrobić. Miałam jeszcze nad sobą kierowniczkę, zresztą bardzo miłą. Plany musiałam robić na cały kwartał właśnie z tymi zakładami farmaceutycznymi. Najgorsze było to, żeśmy nie miały komputerów, innych urządzeń, musiałyśmy walczyć, żeby zdobyć jakąkolwiek maszynę do liczenia, bo wszystko trzeba było liczyć palcami. To [trzeba było robić] w tempie, bo była data wyznaczona, kiedy będą bezpośrednio rozmowy z zakładami farmaceutycznymi, bo oni musieli przygotować surowiec na odmianę, na robienie swojego asortymentu.
Tam byłam cały czas aż do końca, że tak powiem. Kiedy nastała „Solidarność”, zapisałam się, ale niestety w okresie, kiedy był 13 grudnia, zaczął się stan wojenny, zrobiła się okropna atmosfera, okropna… Zawsze żeśmy miały u siebie w pokoju „anioła stróża”, jak ja mówiłam. Kiedyś wzywa mnie kierownik do gabinetu i mówi do mnie tylko trzy słowa: „Pani Mario, czy pani wie, że tutaj ja mam pewne rzeczy, które mogę pani zarzucić?”. Mówię: „Jak pan wie, to proszę mi powiedzieć”. – „O, tego, to ja mówić nie będę. Dobrze, żeby pani wiedziała i uważała”. Mówię: „Ja bardzo uważam, ale doskonale wiem, kto donosi, kto buntuje na przykład moje panie i ja tego nie zostawię tak. Ja panu daję tu słowo, że ja całą radę wezwę i powiem, co mają do mnie. Bo ja mam coś do tej pani, bo ona była pierwszym sekretarzem PZPR”.
Tak, właśnie ona była w moim pokoju. Nie będę mówiła nazwiska.
- Czy pani ojciec był represjonowany po wojnie?
Mój ojciec nie był represjonowany po wojnie, bo był od razu wśród swoich własnych kolegów. Niestety miał, jak powiedziałam, szesnaście ran i nie wszystkie zostały odłamki wyjęte, bo szły razem z ubraniem. Najgorzej było z jedną nogą, chcieli mu ją odjąć, tak bardzo była poszarpana. Jak powiedziałam, to było w Skierniewicach, tam była cudowna pani, która miała wielki wpływa na ten szpital. (Miała duży browar właśnie w Skierniewicach.) Jak się dowiedziała, co się dzieje z moim ojcem (potem poznała moja mamę), powiedziała: „Proszę pani, ja się dowiaduję, że oni będą ten cały szpital w ogóle ewakuować w głąb Niemiec. Musimy ratować pani męża jako cywilnego. Nie pokażemy, ja wezmę najlepszego adwokata tutaj. On na pewno za pieniądze to zrobi, pójdzie do nich, do Niemców!”. Ona przynosiła jedzenie tym wszystkim chorym, to był cudowny człowiek. W ogóle w Skierniewicach naprawdę ludzie pomogli tym wszystkim rannym akowcom, ja mam dużo sentymentu do tego miasta. Tam był bardzo dobry chirurg. Proszę sobie wyobrazić, że nie było wtedy penicyliny, nie było antybiotyków, nikt jeszcze tego nie znał, ale chirurg powiedział, że wszystko zrobi, że będzie ratował tę nogę tatusia, żeby mu nie odejmować chociażby tej nogi. Naprawdę to się udało. Później chodził o laseczce, ale uratowano tatusia. Mało tego, ona załatwiła z adwokatem to, że on poszedł do Niemców, ona pewnie dała im dużą łapówę.
Proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia moja mamusia się dowiaduje, kiedy ja już jestem w Przybyszycach, że prawdopodobnie uda się tatusia uratować. Tylko mi potem powiedziała tak: „Wiesz co, poszłyśmy obie z tą panią do kościoła, do świętego Antoniego żeśmy się modliły, żeby ten adwokat rzeczywiście mógł zabrać ojca”. Ta pani tatusiowi dała garnitur i jeszcze mamusi dała pieniądze (bo przecież mamusia nie miała w ogóle pieniędzy), żeby miała na dalsze życie. Jaki porządny, dobry człowiek! Udało się tatusia ubrać i przewieźć tą furmanką do Skierniewic, a potem do Przybyszyc. W ten sposób mój tatuś się znalazł razem z nami. Jak powiedziałam, później żeśmy już razem szli do Ozorkowa, potem żeśmy wrócili do Warszawy.
Umarł w okropny sposób w 1961 roku. Proszę sobie wyobrazić, to było w Święta Wielkiej Nocy (dlatego ja w ogóle Świąt nie znoszę). 4 kwietnia w 1961 roku zaczął narzekać. Miał tyle operacji, dostał jednak dużo narkozy. Był bardzo zdrowym człowiekiem, bardzo. Zawsze myślałam, że wszyscy mężczyźni na świecie to są sami zdrowi ludzie. Nagle okazało się, że tatuś idzie ze mną ulicą, staje niby przy jakiejś wystawie i odpoczywa. Mówię do mamusi: „Wiesz co, mamusiu, coś mi się nie podoba. Niech idzie do lekarza”. Rzeczywiście poszedł do lekarza. Starsza pani doktór powiedziała: „Proszę pana, to są sprawy takie… Miał pan tyle odłamków”. Jeszcze miał jeden odłamek, który nie był usunięty, bo nie można było usunąć, i zaczął okropnie puchnąć. Strasznie puchł, tatuś dostał temperatury, w ogóle były wtedy straszne rzeczy. Wyjęto i skończona sprawa. Proszę sobie wyobrazić, że w te Święta siedzi razem z nami przy stole i nagle zaczyna wymiotować, i [dostaje] strasznych bólów. Natychmiast wzięłam tatusia do drugiego pokoju i położyłam. Zdobyłam telefon, mogłam dzwonić po pogotowie. Ponieważ to były Święta, to po czterech godzinach żadne pogotowie nie przyjechało. Zaczęłam przez telefon robić taki raban, że wreszcie zjawił się [lekarz] z maleńką karetką. Wchodzi do pokoju i mówi tak: „No, pewnie pijany jest”. Mówię: „Co pan mówi?! Tatuś dostał zawału serca, ja się na tym znam, bo ja przeszłam swoje, to ja wiem”. Nie mówiłam, że byłam łączniczką. On: „Niech pani idzie lepiej do apteki i weźmie takie i takie leki”. – „Nie pójdę, bo to są Święta”. – „Jedna apteka na Szpitalnej jest, to proszę tam podjechać. Ja tutaj pozwolę temu, który wiezie mnie”. Czuję sama, że on jest po prostu pijany. Wracam do domu, mój ojciec właściwie kończy życie, a on mówi: „Proszę wstać i ojca przede wszystkim jeszcze ubrać. Pani tylko pojedzie, nie matka pojedzie”. Już prawie konającego ojca kazał mi jeszcze ubrać, wzięłam go z mamusią do tej karetki. Mamusia oczywiście nic nie wiedziała, to było bardzo kochające się małżeństwo, naprawdę. Na moich piersiach położył ojca, a ojciec mi dosłownie konał. Żeśmy dowieźli tatusia do szpitala Dzieciątka Jezus. Kiedy podeszło dwóch sanitariuszy, wzięli tatusia od razu na nosze, od razu na izbę przyjęć. Lekarz dyżurujący zwraca się do mnie: „Proszę pani, czy pani wie, co ojcu jest?”. Mówię: „Niech pan zapyta tego pijanego lekarza, bo ja wiem tylko tyle, że tatuś po prostu dostał zawału i cztery godziny czekałam na przyjazd karetki pogotowia”. – „Niech pani się nie martwi”.
Przywieźli od razu butle tlenowe i zaczęli tatusia ratować, a tatuś zaczął konać. Ja nie wiedziałam, co się ze mną zaczyna dziać. Tego nie mogłam przeżyć, a musiałam być silna. Mało tego, jak ja pojadę do domu i powiem matce, że jej ukochany mąż nie żyje? Jak powiem? Wtedy lekarz podszedł do mnie, dali mi jakiś lek uspokajający, ja to wszystko strasznie przeszłam. Mówi: „Proszę pani, pani ma, widzę, torebkę. Tam ma pani może jakiś telefon, coś takiego?”. Rzeczywiście miałam. Zadzwonił do moich znajomych, bo później, wieczorem, miałam u nich być (u rodziców mojego kolegi, wszyscy tam byli zebrani). Dzwonię i mówię: „Słuchaj, przyjedź jak najszybciej, bo ja mam taką sytuację… Ja do domu sama nie wrócę, nie wrócę, nie powiem mamusi, że tatuś nie żyje”. On mówi: „Nie martw się”. Rzeczywiście przyjechał po mnie. Poszedł, a ja na chwileczkę zostałam przed domem. On powiedział mamusi. Boże, to było dla mnie straszne! Mamusia bardzo dzielna, ale tylko krzyknęła: „Boże, zostałyśmy same! I z chorą córką, co ja biedna zrobię?!”. Takie to życie było.
- Proszę opowiedzieć o najprzyjemniejszym momencie z Powstania.
Najprzyjemniej, kiedy byłam wśród swoich. Kiedy mogłam biec przez piwnice, widziałam, jak ludzie się modlili, i nie mogłam uwierzyć w to, że tak się źle zakończy. Nawet Rosjanie w ostatnim momencie zrobili zrzuty. Ale jakie to były zrzuty… To były spleśniałe suchary, broń nie nadawała się do niczego. To było dla nas straszne, a wydawało się, że mamy wreszcie jakąś pomoc. Kiedy jeszcze mieszkałam przy Cytadeli w blokach oficerskich, jeszcze zanim Powstanie wybuchło, to Rosjanie już szli na Warszawę. Przede wszystkim zaczęli rzucać bomby właśnie na Żoliborz. Widzieliśmy, to przecież jest bardzo blisko do Wisły. Myśmy wszystko mieli prawie na swoich oczach… [Wierzyliśmy,] że oni nam pomogą, że nasze wojsko polskie z nimi idzie; i przecież z Moskwy szły rozkazy podpisane przez Stalina, że my powstańcy mamy im pomóc. A kiedy zaczęło się Powstanie, to co się zrobiło? Oni stanęli… Oni stanęli i się nas wyparli, bo chcieli nas po prostu zniszczyć. To było straszne.
Straszne było, kiedy getto założyli i kiedy podpalali. Widziałam to wszystko z okien, bo przecież jak na Dymińskiej mieszaliśmy w [domach] oficerskich, to od razu był widok na Dworzec Gdański, a zaraz za Dworcem Gdańskim mur [getta]. Boże, to było straszne! Jak na Franciszkańskiej zobaczyłam małych Żydów, którzy uciekali stamtąd dziurami, wpadali na Franciszkańską do ludzi, ludzie im pomagali – Boże kochany, to było straszne! To naprawdę straszne, to nieludzkie było…
Warszawa, 12 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska