Antoni Doruchowski Apis, Toni
Mówię o 1 września 1939 roku. Jak pan zapamiętał, gdzie pan wtedy był, co pan robił?
1 września 1939 roku miałem siedemnaście lat i byłem w majątku moich rodziców w Kaliskiem. To nie ma nic wspólnego z AK, które jeszcze nie istniało. Majątek moich rodziców nazywał się Mycielin. 4 września przygalopował do nas szwadron 27. pułku ułanów pod dowództwem rotmistrza Zakrzewskiego, który był kolegą mojego ojca [Adama Doruchowskiego] z okresu pierwszej wojny światowej, z lat dwudziestych. 27. pułk ułanów był przemianowany, przedtem był 3. pułkiem ułanów, potem 201. [pułkiem ułanów]. Mój ojciec był uczestnikiem i – mogę spokojnie powiedzieć – bohaterem tej kampanii, ciężko ranny, odznaczony orderem Virtuti Militari osobiście przez marszałka Piłsudskiego. [Ojciec mój jako ochotnik walczył w wojnie bolszewickiej przeciwko formacjom generała Gaj-Chana w okolicach Ciechanowa, potem na południu przeciwko armii konnej Budionnego. Został ciężko ranny 22 września 1920 roku. Był odznaczony dwoma krzyżami walecznych w 3. pułku, jednym krzyżem walecznych w 27. pułku i orderem Virtuti Militari]. 4 września przygalopował do nas szwadron. Mojego ojca już nie było, dlatego że ojciec zgłosił się na mobilizację i został włączony do intendentury. Rotmistrz Zakrzewski, przyjaciel mojego ojca, oświadczył mojej matce, że jego zdaniem wojna jest przegrana, jest taka przewaga sił niemieckich. Niemcy w sposób kryminalny, w sposób okrutny obchodzą się z młodzieżą i on radzi, żeby Antoś, to znaczy ja, jechał z nimi. Ponieważ było dwóch ułanów ciężko rannych, zostali u nas hospitalizowani, ja wsiadłem na mojego własnego, ukochanego konia, dostałem mundur od jednego z tych ułanów, jego broń i pogalopowałem razem z nimi.
Oficjalnie pana przyjęto do wojska?
Przyjął mnie samowolnie rotmistrz Zakrzewski. Nie było żadnej mobilizacji, nie byłem na żadnej odprawie. Po prostu zostałem wcielony do szwadronu, którym dowodził rotmistrz Zakrzewski, na miejsce jednego z ułanów, który był ranny. Tych ułanów hospitalizowano potem w najbliższym szpitalu, odwieziono ich, natomiast ja w mundurze jednego z nich, który pasował na mnie i na własnym koniu, moim ukochanym przyjacielu [o imieniu] Dziadek, mieliśmy się udać w rejon Kampinosu, gdzie miała być zmasowana, chyba pod dowództwem generała Bortnowskiego, jakaś formacja, która miała ewentualnie iść na odsiecz Warszawy, bo 4 września już Warszawa była zagrożona.
Pod Lubrańcem jechaliśmy wzdłuż szosy, na rozkaz rotmistrza po dwóch stronach, przy samym rowie, bo środkiem szosy ciągnęły dziesiątki uciekinierów. Nadleciały sztukasy, widocznie zauważono nas i zaczęli bezlitośnie kosić biednych uciekinierów z broni maszynowej. Rotmistrz dał rozkaz rozproszyć się. Przeskoczyliśmy przez rowy i ja, w locie przez rów na kartoflisko, dostałem salwę ze sztukasa, która zabiła mojego konia. Ta salwa z broni maszynowej przeszła dosłownie o ułamek milimetra od mojego prawego kolana. Traktuję to jako autentyczny cud, bo gdybym wtedy dostał w kolano, to albo bym już dzisiaj nie żył, albo bym był kaleką na całe życie, bo nie było absolutnie żadnej pomocy sanitarnej. Mój koń umierał na moich oczach, ja przygnieciony ciężarem konia płakałem jak dziecko z bólu i przerażenia, dlatego że ten koń był moim wielkim przyjacielem. Sztukasy odleciały. Strasznie dużo było ofiar. Potem gdzieś, dokładnie nie wiem gdzie, w każdym razie w okolicach Płochocina (bo tak daleko żeśmy doszli) była utarczka w nocy. Zostaliśmy rozproszeni, rozbici całkowicie. Rotmistrz do mnie podbiegł, bo byłem cały we krwi konia, ale wsiadłem [na innego konia] i pogalopowaliśmy dalej, aż do Lubrańca. Tam w majątku pana Grodzickiego, tak się nazywał, to był znajomy moich rodziców, też ziemianin spod Włocławka, dostałem nowe ubranie, już cywilne.
Wtedy skończyła się pana wojaczka?
Schroniłem się u znajomego, bo akurat w tym majątku był znajomy, dawny nasz rządca. Potem na rowerze wróciłem do domu, w Kaliskie.
Kiedy pan wszedł w organizacje konspiracyjne, do ZWZ?
W 1939 roku mój ojciec został aresztowany przez gestapo. Moja matka została, żeby ratować ojca, a ja w towarzystwie mojej siostry, młodszej ode mnie o jedenaście lat, babki i bony, zostaliśmy wysiedleni przez Niemców do Warszawy.
Przez Niemców?
Tak.
Zajęli wasz majątek?
Majątkiem zawiadywał
Treuhänder baron [Sigmund] von Richthofen, [stryjeczny brat Czerwonego Barona], ze słynnej rodziny lotnika z pierwszej wojny światowej, asa lotnictwa niemieckiego. To był jego siostrzeniec, baron von Richthofen,
Obersturmbannführer, był z formacji hitlerowskiej, [zdaje się, że z SS]. Był niezwykle jadowity, ale szalenie wykształcony, zresztą potem okazał się kanalią, bo kompletnie okradł nasz dwór, ale to są dalsze historie, już z okresu upadku Rzeszy. Znalazłem się w Warszawie.
Gdzie zamieszkaliście w Warszawie?
W Warszawie zamieszkaliśmy w mieszkaniu mojego wujostwa, na ulicy Wiejskiej 11. Mój wuj był pułkownikiem Wojska Polskiego i nazywał się Jan Kowalewski. [Zdaje się, że był ambasadorem w Japonii, potem Moskwie, a w czasie wojny w Lizbonie, w Portugalii] Był jednym z najwybitniejszych szyfrantów polskiej armii, był jednym z współtwórców Enigmy. W 1939 roku, z moją ciotka i z córką uciekli przez Rumunię do Hiszpanii, a potem on się przedostał do Londynu. Ich mieszkanie było wolne, więc żeśmy tam zamieszkali i tam mieszkaliśmy do 1940 roku. W 1940 roku mój ojciec wrócił z aresztu [gestapo w Kaliszu], moja matka go wykupiła za bajońską sumę, całą swoją biżuterię. Ojciec wydzierżawił malutki folwarczek Kozery koło Grodziska Mazowieckiego.
Przenieśliście się tam?
Myśmy się tam przenieśli, a ja w międzyczasie, w 1940 roku, zostałem zaprzysiężony do ZWZ. Po przeniesieniu się na wieś nie mieliśmy absolutnie żadnej aktywności poza paktem konspiracji. [Ojciec mój – Adam, nadal mieszkał głównie w Warszawie, współpracował z Delegaturą Rządu na Kraj w sprawach rolnictwa] Ale w 1942 roku powstało AK i wówczas zostałem zaprzysiężony do kompanii lotniczej przez chyba kapitana Wojska Polskiego, pseudonim „Ikar”. Znam jego imię i nazwisko, ale nie jestem upoważniony do podawania go. Pod dowództwem „Ikara” podjęliśmy w okresie 1942−1944 siedem zrzutów.
Proszę opowiedzieć o tych zrzutach dokładnie, bo nie jest to powszechnie znane, że przed Powstaniem były zrzuty.
Zrzuty były od 1942 roku.
To były zrzuty broni?
Zrzuty broni na terenie Polski. Takich zrzutowisk było dużo więcej, myśmy obsługiwali dwa. Jedno w miejscowości Kraśnicza Wola, pseudonim „Łyżka”, drugie w Lasach Młochowskich, pseudonim „Tasak”.
Co się robiło z tymi przekazanymi rzeczami?
To było zrzucane w kontenerach, na spadochronach. Myśmy to podejmowali. Zrzutowiska były specjalnie oświetlone. Przyjeżdżały z Warszawy samochody z Bacutilu, który był wielką firmą wędliniarską pod zarządem niemieckim, zatrudniającą ogromną ilość pracowników, gdzie część była funkcjonariuszami AK, między innymi kierowcy samochodów-lodowni. Myśmy dostarczali broń furmankami do Milanówka. W Milanówku, na posesję, która była zakonspirowana, przyjeżdżały samochody, ładowało się broń. Najpierw przywoziło się broń w najprzeróżniejszy sposób, na przykład pod furą siana, pod furą słomy, a nawet pod gnojem, pod nawozem, żeby wykluczyć wszelkiego rodzaju podejrzliwość. Żeśmy to dostarczali, pamiętam nawet nazwisko właścicieli tej posesji, ale też nie jestem upoważniony do podawania. Broń przyjeżdżała do Warszawy. Przekazaliśmy nieprawdopodobną ilość broni, między innymi wyrzutnie rakietowe PIAT-y, które były w stanie zniszczyć czołg, ręcznie obsługiwanie, mechaniczne, niewielkie. Pistolety maszynowe, granaty, między innymi tak zwane gammony do wysadzania drzwi, murów, pistolety krótkie, ogromną ilość amunicji, a nawet przez pewien czas – był chyba jeden taki zrzut – były karabiny kbk. Tylko my, nasz teren dostarczył tyle broni. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego pierwsze dni Powstania zastały formacje stolicy kompletnie bezbronne. [Prawdopodobnie kryjówka z bronią w Milanówku została zdekonspirowana na początku Powstania, broń wysadzona przez Niemców. Jest tam tablica upamiętniająca].
[…]Wszystko szło do Warszawy?
Myśmy dostarczali do Warszawy, inne nie wiem, gdzie dostarczały. Nasz oddział kompanii lotniczej, który się dostał do Warszawy, był uzbrojony po zęby. Miałem pistolet „Stena”, miałem krótki pistolet „Smith-Wesson”, miałem dziesięć granatów i amunicji – pięć magazynków do Stena. Każdy z nas miał to samo. Zastaliśmy tam zupełną pustynię, gdzie były oddziały, które miały tylko po dwie „filipinki”. Coś strasznego. Co się stało z tą bronią? Napisałem do nich z zapytaniem, jeszcze za profesora Kieresa. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na ten temat i oczywiście pozostawiłem go, bo dociekanie nie leży w moich możliwościach.
Przecież chciałby pan wiedzieć i jest jakieś wyjaśnienie.
Ostatni zrzut odebraliśmy 29 lipca [1944 roku]. Wiadomo było, że już wybuchnie Powstanie i wobec tego nie było celu przekazywania tego do Warszawy. Ponieważ nasz dowódca [„Ikar”], który miał przyjechać z Warszawy na odbiór tego zrzutu, został zastrzelony w Warszawie, nie zjawił się na dzień zrzutu. Zrzut odebrało dwóch podchorążych, ja i jeszcze jeden mój [kolega], który już zresztą nie żyje. Podpisaliśmy i przekazaliśmy protokolarnie całą broń ze zrzutu miejscowemu AK.
Czyli gdzieś w Grodzisku?
Z okolicy Grodziska, nie wiem dokładnie, skąd oni byli, ale to było miejscowe AK, które było zresztą z nami w kontakcie przez „Ikara”. Odebrali broń protokolarnie, bo wysyłanie do Warszawy już było samobójcze, nie miało żadnego sensu ani żadnego celu. To było gwoździem do trumny dla mnie osobiście, bo w 1949 roku na skutek donosu zostałem oskarżony o przekazanie tej broni NSZ-owi, który jak wiadomo po 1945 roku walczył jeszcze przeciwko władzy sowieckiej.
Będę prosiła o rozwinięcie tego tematu później. Dochodzimy do Powstania.
Było Powstanie, myśmy nie mieli żadnego obowiązku tam iść, nikt nas nie wzywał, ale uważaliśmy to za swoją powinność i wobec tego oddział kompanii lotniczej, w ilości chyba dwudziestu uczestników, udał się chyba ostatnią kolejką EKD. Dotarliśmy już po wybuchu Powstania, nocą z 1 na 2 sierpnia.
Dokąd dotarliście?
Naszym punktem zbiorczym była ulica Solariego na Kolonii Staszica.
Dotarliście tam? Co tam zastaliście?
Dotarliśmy tam i stamtąd 2 sierpnia, chyba koło godziny dziesiątej, uczestniczyliśmy w szturmie na
Flakkaserne Mokotów.
Z kim to było zorganizowane?
Nie potrafię powiedzieć z kim. Były różne formacje mokotowskie i inne, był duży oddział z Lasów Kabackich, który się przedostał. W każdym razie zostaliśmy do tego włączeni. Nie byłem w dowództwie, tak że nie wiem, jakie były formacje, w każdym razie było tego dużo.
Jaki był przebieg tej akcji?
Ponieważ myśmy byli fantastycznie uzbrojeni, więc jak wyszedł kontratak, myśmy go odparli, ale po chwili wyjechały dwa czołgi. Jeden został unieruchomiony przez naszego Piata, ale potem nadleciały dwa sztukasy, jeszcze więcej i szturm został całkowicie rozbity. Nas dwunastu mniej więcej wycofało się na ulicę Solariego.
Dlaczego dwunastu? Inni polegli?
Co się z nimi stało, nie wiem. Część uciekła, część poległa, nie wiadomo, w każdym razie z tych dwudziestu tylko dwunastu się tam spotkało, bo taką mieliśmy dyrektywę, żeby się wycofać. To by było na tyle, jeżeli chodzi o historię mokotowską.
W ciągu dnia z placu Narutowicza, ulicą Filtrową zaczęła się pacyfikacja [przeprowadzana] przez oddziały SS. Mam wrażenie, że wśród tych esesmanów były też oddziały radzieckie, które były tam w służbie, ale nie wiadomo. Były straszne okrucieństwa, wyciągali ludzi, gwałcili kobiety i strzelali do mężczyzn. Straszne to było. W pewnym momencie do willi na Solariego, gdzie myśmy byli zgromadzeni w dużym pokoju, wtargnęło chyba z dziesięciu esesmanów. Myśmy byli tam zaczajeni z bronią gotową do strzału. W pewnym momencie drzwi się otworzyły, a ja stałem akurat przy drzwiach i poczułem na piersi lufę pistoletu maszynowego. To był cud autentyczny drugiego wydania, mianowicie w ułamku sekundy pociągnąłem pierwszy za cyngiel mojego pistoletu maszynowego i rozprułem dosłownie esesmana od brzucha do szyi, tak że wszystkie wnętrzności wypadły. Jego pistolet wypalił w sufit i wtedy moi koledzy i moi towarzysze broni otworzyli potężną salwę do esesmanów. Wszyscy zginęli. Muszę powiedzieć, że się zachowałem jak mięczak, bo dla mnie ten widok… Pierwszy raz mnie się zdarzyła tego rodzaju historia [zabiłem człowieka, w dodatku z bliskiej odległości], mało nie zemdlałem. Ale dostałem po pysku od mojego dowódcy, „Ikara”, który mnie zwymyślał od mięczaków i to mnie uspokoiło.
To musiało być straszne przeżycie, oczywiście.
Przeżycie było straszne. „Ikar” był już poprzednio umówiony z dowódcą formacji na Starym Mieście, chyba formacji „Zośka”, pułkownikiem „Borysem”. Nocą przedostaliśmy się z Filtrowej przez politechnikę, przez całe Śródmieście. Bez jednego strzału dostaliśmy się do Starego Miasta. Na Starym Mieście uczestniczyłem w kilku akcjach bojowych, których nie będę szczegółowo opisywać, bo myśmy byli siłą pomocniczą. Nie byliśmy oddziałami frontowymi, tylko siłą pomocniczą, więc wspomagaliśmy różnego rodzaju obrony, natarcia i tak dalej. Z akcji, które pamiętam, była [akcja] na ulicy Tłomackie.
Na czym polegała ta akcja?
Ta akcja polegała na odpieraniu natarcia niemieckiego, gdzie doszło do mojego pierwszego, że tak powiem, upośledzenia. Mianowicie z płonącej kamienicy, pod strasznym obstrzałem, skakaliśmy z półtora piętra. Skakałem ostatni, miałem na szyi torbę z wiązką granatów, dlatego bardzo się bałem tego skoku i niefortunnie skoczyłem, pękła mi kostka w prawej nodze. Ale mieliśmy tak straszny doping w postaci obstrzału, że pędziłem przez gruzy i ulice, nie czując w ogóle bólu. Dopiero się ocknąłem gdzieś w okolicy placu Krasińskich i tam kolejny cud: zostałem poratowany przez pielęgniarza, bo już nie istniały szpitale, były strasznie porozbijane. On miał ostatni bandaż ze zrzutów, elastyczny bandaż zagipsowany.
Usztywnił tę nogę?
Tak, usztywnił mi kostkę i ocalił nogę. Następnie uczestniczyliśmy w takich akcjach: na Konwiktorskiej, w okolicach Wytwórni Papierów Wartościowych i w mniejszych potyczkach, trudno mi wymienić, bo nawet nie pamiętam. Wiem, że na ulicy Piekarskiej były takie potyczki. Niemcy atakowali i cofali się. Zasadniczo nie brałem udziału w żadnej akcji zaczepnej, brałem tylko udział w akcjach obronnych. Trudno mi powiedzieć, jaka była akcja „Borysa”, bo nie pamiętam dokładnie daty, ale między 10 a 12 sierpnia zostałem wezwany przez mojego dowódcę „Ikara”, aby z trzema jeszcze moimi kolegami z kompanii ściągnąć pomoc z Kampinosu, gdzie dowódcą był major „Okoń”. Dowództwo Kampinosu „Okoń” odebrał rotmistrzowi „Dolinie”. Słynny rotmistrz „Dolina”, który z pięćdziesięcioma kawalerzystami przyszedł z Wileńszczyzny, był w Kampinosie i jakiś czas był dowódcą, aż do nadejścia „Okonia”. „Okoń” był całkowicie nieprzygotowany do tej akcji, robił masę błędów, ale miał poplecznika w postaci „Doliny”, który nim jakoś sterował. Przez Laski, Izabelin, Truskaw dostałem się do Kampinosu.
Z tymi trzema swoimi kolegami?
Z trzema moimi kolegami, z tym że przeszliśmy bardzo ciężki moment na Żoliborzu. Ze Starego Miasta przeszliśmy kanałami na Żoliborz i wyszliśmy na barykadzie przy ulicy Fortecznej. Była tam barykada, myśmy na tej barykadzie wyszli i dostaliśmy się do dzielnicy Żoliborza, która nazywała się Zdobycz Robotnicza. Od Zdobyczy żeśmy dalej wędrowali. Dotarliśmy do Kampinosu. W Kampinosie nas przyjęto bardzo [dobrze]. Złożyliśmy meldunek i przekazaliśmy dokumenty, którymi żeśmy dysponowali, wzywające na pomoc. Wiem, że „Okoń” taką pomoc zorganizował, została później rozbita. Całkowicie nieudana i rozbita na lotnisku za Żoliborzem. Było jakieś lotnisko czy lądowisko, czy coś takiego i tam była straszna jatka. Tak że pomoc kampinoska się nie udała, została rozbita i częściowo wróciła do Kampinosu.
Ponieważ miałem [chorą] nogę, więc już nie uczestniczyłem w powrocie. Dostaliśmy się do wsi, która nazywa się Wiersze, a szpital był na ulicy Krogulec. Na Krogulcu odbandażowali mi nogę i umieścili w gipsowym [opatrunku]. Jakiś czas, trzy, cztery dni spędziłem w szpitalu na rekonwalescencji. Byłem dosyć wyczerpany.
W Kampinosie zostałem włączony do formacji porucznika „Lawy”, który też, o dziwo, dowodził kompanią lotniczą, podobnie jak ta, do której byłem [przydzielony]. Prawdopodobnie dlatego zostałem włączony do tej kompanii lotniczej. W tej formacji brałem udział w następujących potyczkach: w bardzo ostrej potyczce w Sowiej Wólce, to jest pod Kampinosem, następnie w pacyfikacji formacji – to były formacje radzieckie pod dowództwem niemieckim – we wsi Truskaw (to była straszna masakra, straszna historia), następnie w potyczce pod Lesznem. W momencie kiedy Kampinos zaczął być, że tak powiem, widziany i niebezpieczny, Niemcy zdecydowali się na pacyfikację puszczy. Wtedy major „Okoń” wydał rozkaz ewakuacji całej puszczy i przejścia poza puszczę. To był straszny błąd. Na przykład ordynator szpitala na Krogulcu ewakuował cały szpital w zupełnie przeciwnym kierunku i ocalił wszystkich rannych. Poszli na Nowy Dwór i tam udało mu się poumieszczać w szpitalach wszystkich rannych, oczywiście w zakonspirowany sposób.
A major „Okoń”?
Major „Okoń” [ruszył] z całą olbrzymią formacją i z ogromną ilością cywilów, bo chłopi z Wierszy i innych wiosek w Kampinosie też się bali. Ruszył konwój łącznie z kawalerią.
Mówiono, że największym problemem było to, że zarządził postój. Gdyby go nie zarządził, to by ocaleli.
Na linii między Jaktorowem a Grodziskiem Mazowieckim cała szosa została obsadzona przez wojska, częściowo wojska węgierskie, a częściowo wojska niemieckie Waffen SS i „Okoń” z częścią kawalerii trafił na te wojska. Natomiast oddział porucznika „Lawy” trafił na odcinek szosy między Grodziskiem a Jaktorowem obsadzony przez Węgrów. W oddziale porucznika „Lawy”, w kompanii lotniczej, był przedwojenny wojskowy, rezerwista, inżynier architekt, pseudonim „Domek”, który spędził kilkanaście lat na Węgrzech, przy budownictwie, przy pracach architektonicznych. Znał świetnie węgierski i „Lawa” wydelegował go, oczywiście w sposób bardzo zakonspirowany, do Węgrów. Pertraktował z Węgrami. Węgrzy byli już całkowicie zdesperowani, orientowali się, że to już jest schyłek wojny, już nie byli tak poddańczo oddani Niemcom i wobec tego po krótkich pertraktacjach pozwolili przejść oddziałowi „Lawy”, z tym że otworzyli wściekły ogień w powietrze. Cały oddział „Lawy” bez straty jednego człowieka przemknął na drugą stronę. Oddział „Lawy” to był spory oddział, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu ludzi.
To był moment, kiedy się zdekonspirowałem, ponieważ byłem ranny w rękę. W Kampinosie, podczas akcji pod Sowią Wólką miałem przestrzeloną lewą rękę. Kozery, o których przedtem mówiłem, były położone o kilometr dosłownie. Zwolniłem się i wróciłem do domu. To był okres zakończenia mojej kampanii powstańczej.
Na początku rozmowy mówił pan, że wie, jak została zakończona sprawa majora „Okonia”.
Wiem tylko tyle, że zastrzelił go jeden z ułanów, zdesperowany niemiecką akcją. Palba Węgrów obudziła czujność i zaczęli walić w zbliżający się konwój „Okonia”. Wtedy ten ułan – to był akt desperacji i wściekłości, nienawiści – ponieważ zorientował się, że mogli przejść w inny sposób, a tutaj byli sparaliżowani przez olbrzymi konwój cywilów, bo szli razem z nimi, zastrzelił „Okonia”. Nie widziałem tego, wiem tylko z relacji jednego z moich kolegów, który przeszedł, ale był świadkiem tej historii. Za to ręczyć nie mogę, to jest
relata refero, tyle mówię, co słyszałem na ten temat. W każdym razie na pewno nie było mowy o żadnym sądzie polowym, bo nie było komu go sądzić. Wypadki toczyły się w sposób błyskawiczny, jeden za drugim, tak że nie było mowy o powoływaniu jakiegokolwiek sądu polowego, ale wiem, że major „Okoń” tam zginął. Major „Okoń” miał fatalną opinię jako dowódcy, jako człowieka nieprzygotowanego do akcji wojskowej. Na ten temat też się nie mogę wypowiadać, bo [byłem] najniższy rangą i nie znam się na tym, ale powtarzam opinię, która wtedy tam panowała.
Jaki był dalszy ciąg? Przetrwał pan już u siebie w domu?
Wróciłem do domu i już do 1945 roku przetrwałem. W marcu 1945 roku ujawniłem się na rozkaz „Niedźwiadka” w Grodzisku, w Urzędzie Bezpieczeństwa, tam myśmy musieli [się zgłosić]. Złożyłem wszystkie swoje legitymacje, papierki, wszystko mi odebrano, nie zostało mi absolutnie nic.
Były jakieś konsekwencje?
Nie, żadnych konsekwencji. Oddałem broń, oddałem mojego „Stena”. Przyznam się szczerze, że zostawiłem sobie w schowku krótki pistolet – „Smith-Wessona”. Zdałem krótką relację, oczywiście w ramach rozsądnego zeznania i tyle.
W 1949 roku zostałem aresztowany pod zarzutem przekazania zrzutu z 29 lipca 1944 roku NSZ-owi, który, jak wiadomo, walczył z [władzą radziecką]. Groziła mi kara śmierci, był olbrzymi protokół,
notabene podpisany przez mojego towarzysza broni.
Niemożliwe.
Tak mi podano. Pseudonim „Witek”, [to ten,] z którym walczyłem.
Ten, o którym pan mówił, że doniósł?
Podawali mi, że [doniósł] i pokazywali mi protokół przez niego podpisany, że broń przekazaliśmy NSZ-owi. To był akt oskarżenia pod moim adresem. Groziła mi kara śmierci za współdziałanie z wrogiem przeciwko władzy polsko-radzieckiej.
Ocalił mnie kolejny cud. W trakcie dochodzenia trafiłem na uczciwego majora bezpieki. Mogę podać jego nazwisko, Wyszkowski się nazywał. Sprawdził moje alibi i stwierdził, że jestem czysty. A stało się to dzięki temu, że nie dałem się sprowokować. W 1946 roku, kiedy byłem na swojej farmie i pracowałem w polu, podszedł do mnie młody człowiek ubrany w długie buty przypominające ogromnie strój, w jakim chodzili akowcy. Powiedział mi, że zna dokładnie mój życiorys, że zna dokładnie mój przebieg służby, że wojna się nie skończyła i że proponuje mi wstąpienie właśnie do NSZ-u. Na to powiedziałem, że dla mnie wojna się skończyła. „Widzi pan, jestem z motyką, z kosą, teraz moja rola ogranicza się do tego rodzaju czynności”. – „Ale panie kolego, przecież mamy za sobą Zachód, mamy za sobą Amerykę, w dalszym ciągu możemy walczyć. Wstyd by było, żeby z pańską przeszłością i z pańskim zaangażowaniem nie uczestniczył w tej walce”. Powiedziałem: „Nie skorzystam z pańskiej oferty i żegnam pana”. To była prawdopodobnie prowokacja bezpieki i to prawdopodobnie mnie ocaliło. W każdym razie major Wyszkowski zaręczył za mnie. Właściwie nawet nie byłem w więzieniu, byłem cały czas w trakcie badania, w areszcie. Muszę powiedzieć obiektywnie, że nie byłem bity. Jedynym uciążliwym momentem było to, że nie dano mi w ogóle spać. Non stop mnie przesłuchiwano, kazano mi pisać, pisać, pisać moje
curriculum vitae, łącznie z przebiegiem służby wojskowej. Robiłem to bez przystanku, dostałem tylko wodę do picia, od czasu do czasu kubeł wody na głowę, żeby mnie otrzeźwić, bo zupełnie padałem. Przez te parę dni i nocy byłem cały czas przesłuchiwany, ani momentu nie mogłem zasnąć. To było strasznie przygnębiające, byłem zupełnie nieprzytomny, już pisałem ukosem, nie bardzo wiedziałem co, ale jak skończyłem, podsuwali następny arkusz i następny, i następny.
Muszę powiedzieć jedną rzecz, bardzo przykrą. „Witek” był moim towarzyszem broni, był brunetem, niestety nie był narodowości polskiej. W 1983 roku (nie uwierzyłem w to, powiedziałem, że to jest nieprawda, że to jest sfingowane) kiedy byłem już bardzo, bardzo chory i chodziłem o kulach, pracowałem w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego „Coopexim” na ulicy Puławskiej. Jechałem autobusem do ulicy Rakowieckiej. Przede mną siedział jakiś pan o czarnej kręconej czuprynie mocno przyprószonej siwizną, [był] w randze pułkownika. Tyłem do mnie siedział, tak że nie widziałem jego twarzy. Na rogu Puławskiej i Rakowieckiej autobus się zatrzymał. Wysiadałem, on też. Tam były koszary KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego), tam widocznie szedł. Wyszedł przede mną, wyskoczył z autobusu, a ja z tyłu, o kulach zbliżałem się do wyjścia. Wtedy się odwrócił i chciał mi podać rękę. Wtedy poznałem, że to jest „Witek”. Spojrzałem na niego, powiedziałem: „»Witek«!”. On się wtedy odwrócił i pędem pobiegł w Rakowiecką. Nie mogę sformułować żadnego oskarżenia, ale to mi dało do myślenia, że jednak te domniemania były prawdziwe. To by było na tyle.
Warszawa, 29 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt