Tadeusz Nawrot „Marian”
Nazywam się Tadeusz Nawrot, urodziłem się w 1925 roku. W czasie wojny mieszkałem w Rembertowie. Przed wojną mieszkałem w Warszawie […].
- Co pan robił przed wybuchem wojny, gdzie pan mieszkał, gdzie pan się uczył, czym się pan zajmował?
[Chodziłem do] szkoły podstawowej w Rembertowie, a od piątej klasy w Warszawie na Żoliborzu. Byłem uczniem pierwszej klasy [gimnazjujm] Lorentza, czas wojny to następny etap.
[W latach 1939−1940] byłem uczniem w warsztacie szewskim, następnie chodziłem do szkoły zawodowej, którą ukończyłem w 1943 roku z tytułem czeladnika mechanika. Wojnę zakończyłem w pierwszej klasie liceum metaloznawczo-odlewniczego oraz na tajnych kompletach […]. Nie zakończyłem jednego i drugiego […].
W czasie wojny, od 12 października 1939 roku byłem członkiem hufca Rembertów [„Romb”]. Była grupa konspiracyjna zorganizowana przez harcmistrza [Antoniego] Gregorkiewicza. Był to człowiek o niespotykanym [życiorysie], opisany w literaturze, gdzie drużyna harcerska z Rosji, z Władywostoku przepłynęła morzem i do Polski dopłynęła jako zwarta grupa. Muszę przyznać, że cieszył się ogromnym autorytetem. Zostałem włączony do tej grupy poprzez kolegę Henryka Szmagaja. Nadawałem się do działań łącznościowych, ponieważ byłem uczniem w warsztacie szewskim. Roznosiłem buty, rzeczywiście uczyłem się szewstwa i dzięki temu byłem przydatny w rozpoznaniu, bez przesady, bo przecież czternastoletni chłopak niewiele zdawał sobie sprawy z tego, co się działo.
- Gdzie pana zastał wybuch wojny?
W Warszawie. Należałem do harcerskiej drużyny na Żoliborzu. Była to nowa szkoła, a w niej […] pluton harcerski. Zostałem mianowany dowódcą tego plutonu. Pluton to były dwa, trzy zastępy pod opieką drużyny, którą prowadził drużynowy Miller, syn admirała niemieckiego – Polaka, mieszkającego na terenie Żoliborza, który zajmował się nami.
Ponieważ [w 1940 roku] zacząłem chodzić do szkoły, a intensywność nauki była duża, dojazdy zajmowały mniej więcej trzy, sześć godzin dziennie, praktycznie brałem niewielki udział w konspiracji. Tak było do 1942 roku.
- Jak pan po raz pierwszy zetknął się z konspiracją?
Poprzez Henryka Szmagaja, który z polecenia Gregorkiewicza włączył mnie do konspiracji. […] Nie byłem w żadnym specjalnym układzie czy, powiedzmy, działaniach. Wiem o tym, że 12 października zorganizowano pierwsze konspiracyjne spotkanie w Rembertowie, w którym brało udział kilka osób. Był tam harcmistrz A. Gregorkiewicz, on był pilotem żeglarskim Chorągwi Mazowieckiej, […] w komendzie, był tam harcmistrz [Stanisław] Ciążka, hufcowy przedwojenny, podharcmistrz „Dłubaniec [czy Dubaniec], [Eugeniusz] Bocheński i kilka jeszcze osób absolutnie mnie nieznanych. Z nimi bezpośrednich kontaktów nie miałem. Znałem Gregorkiewicza, Henryka Szmagaja, kolegę z klasy.
Równocześnie należałem (po wojnie dowiedziałem się [szczegółów]) do konspiracji „Miecz i Pług”. Dla nich spełniałem również funkcje łącznika. Mistrz Albin Wiszniewski, zacny i mądry człowiek, przekazywał mi buty, a w nich coś tam było. Roznosiłem gazetki, były wydawane już w 1940 roku, one służyły jako materiał... Pewnie i coś innego przenosiłem, jakieś listy, jakąś łączność, ale...
- Mógłby pan coś więcej powiedzieć o organizacji „Pług i Miecz”.
Nie, niewiele wiem. Wiem tylko, że punktem kontaktowym był właśnie warsztat szewski, przychodzili różni ludzie, nie znałem ich, nie miałem o nich pojęcia. Po prostu [jako] młody człowiek, kiedy mistrz kazał buty zanieść, to niosłem, obsługiwałem różne rzeczy.
W pewnym stopniu byłem przydatny, ponieważ uczyłem się języka niemieckiego i potrafiłem przekazać niektóre informacje do mistrza od Niemców. Żandarmeria niemiecka pojawiała się bardzo często, ponieważ kradli skórę z późniejszego getta (wówczas jeszcze getta nie było), oni przynosili na swoje buty.
Traktowali styl buta polskiego z cholewą, oczywiście jako nietypowy, chociaż z szacunkiem odnosili się do niego, jeżeli tak można powiedzieć. Mistrz robił buty na zamówienie, a ja pośredniczyłem przy wypowiedziach w tą czy w tamtą stronę. Moja znajomość języka niemieckiego była mizerna i nic dziwnego, że czasem miałem duże trudności.
Dalsze moje losy potoczyły się poprzez szkołę zawodową, która mieściła się na [Pradze przy] ulicy 11 Listopada. Było to przedwojenne technikum samochodowe, do którego zdałem egzamin, ale wojna... […] W tym czasie moje kontakty [z konspiracją] zmalały, praktycznie były niewielkie. W 1942 roku nastąpiły aresztowania. Aresztowania w Rembertowie nie dotyczyły konspiracji, a nauczycieli. Kuratorem wówczas był harcmistrz Mościcki, pamiętam to z literatury. On posiadał przy sobie spis nauczycieli z kuratorium. Ten spis nauczycieli stanowił podstawę dla gestapo do aresztowań. Aresztowali wówczas harcmistrza Gregorkiewicza. Nie był torturowany, ponieważ wzięty był jako nauczyciel, a nie członek konspiracji. Przeżył Oświęcim, po wojnie znalazł się we Wrocławiu i tam został twórcą i dyrektorem Szkoły Żeglugi Śródlądowej. Świadczy to o jego ogromnej odporności – wyjść z Oświęcimia, od razu rzucić się w wir tego typu pracy, to jednak było duże osiągniecie.
- W 1942 bardziej się pan zaangażował w konspirację?
Tak, przez przypadek, bo kończyłem szkolę zawodową i były aresztowania w Rembertowie, i wtedy ze mną nawiązano kontakt […]. Ktoś był instruktorem czy drużynowym i znów wróciłem do harcerstwa. W harcerstwie brałem udział w zorganizowaniu drużyn na Targówku, na Bródnie i tam powstał „Rój’. To były dwie drużyny, ale niezależne.
Na początku, w 1943 roku, za moją zgodą zostałem przeniesiony wraz z całym zasobem do Rembertowa. Zapomniałem wspomnieć, że w tym czasie byłem organizatorem „Zawiszy” w Rembertowie (obserwacja, kto się nadaje czy nie), nawiązałem kontakt z trzema osobami. Właściwie z jedną, bo dwie były już w konspiracji, o czym nie wiedziałem. Ten zebrał kolegów i stworzyli drużynę. Gdy zachorował, przejął tą drużynę i działalność Zdzisław Papaj. Zdzisław Papaj świetnie działał, zorganizował następne jednostki, byłem [ich] przełożonym, […] pomagałem i uczestniczyłem w tym.
Ciekawa [była] jeszcze w tamtych czasach postawa [rodziców]. Ludzie odnosili się [życzliwie]. Matka, babcia Papaja były naprawdę bardzo pomocne. Miała dwóch synów, starszego Zdzisława i młodszego [Tadeusza]. Wszyscy, którzy należeli do „Zawiszy”, byli uczniami szkół podstawowych [oraz średnich].
Jeżeli chodzi o [jej] rozwój, to powstał w Rembertowie drugi „Rój”, czyli na dzisiejszy język mówiąc Hufiec […] w Rembertowie. Z „Roju” w Rembertowie wyłoniła się grupa, której przewodniczył Leon Dzwoniarek. Najpierw był drużynowym, potem przewidywany na [dowódcę] „Roja”, ale do tego nie doszło, ponieważ zakończyła się wojna. Rembertów był aktywny. (Generał „Monter”, czyli Chruściel, obrońca Starego Miasta, dowódca, też byli z Rembertowa. Ja ich nie znałem, wiem o nich z literatury). [W Rejonie „Dąb” do AK należało około 1500 osób. Istniały także inne organizacje jak NSZ, „Miecz i Pług”].
- Czym się zajmowaliście w ramach konspiracji?
Była akcja „Wawer”, to znaczy malowanie na ścianach znaku kotwicy i inne. Następnie szkolenie o charakterze harcerskim, urządzaliśmy wycieczki w lasy legionowskie, w lasy otwockie. Jeździłem z nimi, zakładaliśmy obozy, a nawet były organizowane (nie przeze mnie) spotkania harcerskie z okazji świąt pod nazwą RGO w Otwocku. Taki obóz był dwu, trzy dniowy z ćwiczeniami w budynku z wyżywieniem. Potem była oczywiście akcja „M”, to jest młodzież – nie wciąganie jej do konspiracji, ale organizowanie różnego rodzaju zajęć sportowych. Otrzymaliśmy rękawice bokserskie, dostaliśmy kilka piłek i zorganizowaliśmy boisko, była to normalna rzecz. Harcerze [wspólnie] z niezorganizowanymi [prowadzili] zawody. Były dalsze wyprawy, nawet do Zielonki na bunkry niemieckie. Był tam napis: „Wstęp wzbroniony, kara śmierci!”. Myśmy w tych bunkrach organizowali zbiórki, ponieważ i tak Niemcy tego nie pilnowali, chociaż powiesili napisy. Te bunkry, a właściwie wzgórze ufortyfikowane, służyło w 1944 roku jako niemiecki punkt oporu przeciwko Armii Czerwonej.
Było dużo różnych zdarzeń, które trudno tutaj streszczać, ważna była sprawa nauki, jak to u ludzi młodych nie zawsze doceniana. Dużo „Zawiszaków” chodziło na komplety. Ciekawostką była organizacja teatru w szkole za zgodą Niemców. Taki teatrzyk, wystawiał wiele klasycznych sztuk. Była [to] ciekawa dla mnie sprawa. [Moja późniejsza] żona brała w tym udział. Ona była drużynową drużyn „Wron”, harcerek na terenie Rembertowa. Ten teatrzyk funkcjonował do końca roku szkolnego w 1944 roku. Był on przykładem fantastycznej postawy jednej z pań, która go organizowała. Była żoną oficera polskiego, który został zamordowany w Katyniu. Wiedziała o tym, bo [nie otrzymywała listów]. Z zespołem, który zginął w Katyniu, ja się również zetknąłem, ponieważ mój ojciec został wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną [wraz z nimi]. Udało mu się uciec i do śmierci modlił się za Rosjanina, którego wzięto za niego, W armii rosyjskiej nie mógł uciec jeniec. Brano byle kogo na dworcu, zabierano mu papiery, darto, [wtłaczano] do wagonu, aby liczba się zgadzała. Ojciec wrócił do Rembertowa i potem zaczął handlować, starał się utrzymywać nas przy życiu.
- Udało mu się powrócić w czasie wojny?
Tak jeszcze w czasie wojny, a tych ludzi, których znałem [poprzez ojca], zostali zamordowani w Katyniu. To było pięć czy sześć osób. Nazwisk nie pamiętam. Były również zajęcia na zbiórkach harcerskich. [Korzystano z podręcznika] „Drogowskaz harcerski”, wyrywano [z niego] strony po kolei, każdy [z nich] się uczył, ponieważ innych źródeł [owało]. Dużo literatury otrzymywaliśmy z zakresu lotnictwa. Było to harcerskie czasopismo „Wzlot”, świetnie wydawane. Nawet do dziś dnia mam wątpliwości, czy były drukowane w Warszawie, czy też zrzucane z zagranicy, ponieważ jego wystrój był fantastyczny.
[W okresie] okupacji byłem mianowany podharcmistrzem 3 maja 1944 roku jako jeden z niewielu ludzi, bo stopnie instruktorskie w czasie wojny otrzymało 292 czy 262 osoby, tego nie pamiętam. Byłem tym zaskoczony, ponieważ nie przeszedłem przez szkołę „Za lasem” – to taka szkoła podharcmistrzów. Widocznie któryś z [wizytatorów] „Howerla” lub „Giewont” z Batalionu „Zośki” – [dziś] te dwie postacie są znane − i był jeszcze jeden. Ja ich nazwisk nie znałem. Oni prawdopodobnie mnie do tego awansu podali.
Zostałem 1 maja mianowany dowódcą drużyny „Kedywu” (Korpus Dywersyjno-Wykonawczy Armii Krajowej). W ramach tego przejąłem drużynę [BS]. Drużyna prawdopodobnie – do dziś dnia nie jestem pewien – chociaż należała do „Szarych Szeregów”, jej rodowód sięgał do [organizacji] „Miecz i Pług”. Nie chcę tego twierdzić [z pewnością], tylko tak z moich [wspomnień tak wynika]. W czasie wojny trwała walka z demoralizacją. […] Nie wszędzie i nie zawsze stawaliśmy na poziomie, a przynajmniej ja.
Sprawa „Kedywu”. „Kedyw” wykonywał różne rozkazy, różne działania. Brałem udział w potyczce z Niemcami na terenie Zielonej. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności – w nocy schowaliśmy się w jakimś budynku, drewnianym, daczy jakbyśmy dziś nazwali. Byłem na posterunku. W nocy jakaś kobieta uderzyła w okiennice i powiedziała: „Niemcy was otaczają!”. Wyskoczyliśmy, byliśmy uzbrojeni bardzo dobrze […]. (Dziś wiem, że uzbrojenie okręgu „Obroża” było lepsze niż warszawskie. [W plutonie] mieliśmy karabin maszynowy [typu] Bren, mieliśmy polski karabin maszynowy, mieliśmy szmajsery, steny, pistolety, granaty, materiały wybuchowe, zapalniki. Nie owało broni). Uciekając z domu, napotkaliśmy patrol niemiecki. Byliśmy przeświadczeni, że to jest część tego okręgu, który nas otacza. Dowódca, podchorąży Tadeusz Borowiecki dał rozkaz ukrycia się i następnie zaatakowaliśmy Niemców. Dwóch czy trzech [z nich] zostało rannych. jeden z nas [„Król”] został trafiony w pośladek i […] odskoczyliśmy w kierunku Warszawy. [Uciekaliśmy] na wschód, a po potyczce na zachód. W kościele w Aninie u sióstr zostawiliśmy rannego, one go schowały, ocalał.
Myśmy wędrowali w kierunku Warszawy, nad Wisłą znaleźliśmy się na krawędzi otaczającego nas kordonu niemieckiego. […] Przed [dotarciem do niej] oczyściłem karabin maszynowy, bren angielski, i zeszliśmy ze skarpy. Niemcom, [jeśli nas widzieli,] nie wydawało się, że ci kąpiący się w Wiśle to poszukiwani. Ich dowódca dobrze określił możliwość odskoku – jego promień. [Nasza ocena była lepsza] […], wyskoczyliśmy poza ten pierścień i ocaleliśmy. Potem brałem udział w transporcie broni do Powstania Warszawskiego [w ramach „Burzy”]. Przedtem brałem udział w nieudanym zamachu na agenta niemieckiego, były [na niego] dwa lub trzy zamachy, w jednym z nich brałem udział. W końcu został zlikwidowany przez naszych kolegów.
- Co to był za agent, co to był za zamach?
Chyba się nazywał Frąckiewicz, był ciekawym agentem, przedwojennym harcerzem. Środowisko harcerskie znał, ale był również w policji polskiej organizowanej przez Niemców. Podobno, bo tego nie wiedziałem, był wtyczką działającą przeciwko konspiracji w policji państwowej. Tu była główna przyczyna wydania wyroku śmierci na niego. W momencie śmierci krzyknął: „Jestem niewinny!”.
Przed Powstaniem, 26 lipca szliśmy jako drużyna, drużynowym był Stanisław Bielawski (późniejszy profesor Politechniki Warszawskiej, mądry człowiek). Szliśmy z bronią z Helenowa. [W dzień] musieliśmy się zatrzymać w Sulejówku. Jakieś kobiety nas przechowały w swoim domu, późnym popołudniem ruszyliśmy w kierunku Rembertowa. Na dzisiejszej [ulicy] Grzybowej albo w pobliżu niej Bielawski odłączył się z kolegą, poszli nawiązać kontakt. Ja zostałem dowódcą tej drużyny. W czasie marszu napotkaliśmy dwóch Niemców, nie pozwoliłem do nich strzelać. Wydawało mi się to niesłuszne, [groziła] dekonspiracja i inne skutki. Schowaliśmy się w miejscu wyznaczonym przez dowódcę Bielawskiego. Niestety Niemcy to obserwowali, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Odpowiedzialność spoczywała na mnie. Wystawiłem czujkę Zdzisława [Barańskiego], kiedy rozpoznał, że idą Niemcy, krzyknął: „Niemcy idą!”. Wskoczył do lasu i tam zginął. Prawdopodobnie Niemcy przygotowali obławę w lesie, a myśmy [uciekali] w kierunku pola. Dla nich to było zaskakujące. W moim odczuciu atakował nas pluton jak nie większa jednostka. Dałem rozkaz: „Broń brać!”. Broń była dość ciężka, owinięta drutem. Zostało nas dwóch, ja i [Leszek] Rauchut (późniejszy dyrektor Muzeum Archeologicznego w Warszawie). Wziął mauzera niemieckiego z amunicją, ja wziąłem brena z amunicją, z magazynkami. On był szybszy, oddalił się o sto, dwieście metrów przede mną, a ja zostałem na polu sam. Niemiecki oddział strzelał do mnie. Dlaczego nic się nie stało? Rzucali we mnie granaty. Brzmi to nieprawdopodobnie. Granaty eksplodowały pod nogami. Pozostało mi kilka śladów, ale [wyszedłem] cały. W pewnym momencie zauważyłem, że starszy Niemiec oparł karabin, widziałem go dość dobrze, [był] starszy ode mnie. Oparł karabin i zaczął celować do mnie. Pierwszy strzał przeszedł mi przed piersią, widocznie bardzo dobrze celował, tylko ja się ruszałem, drugi strzał gdzieś mi przeleciał, następnie zostałem ranny w prawą nogę, przestrzał stopy […]. Nawet nie byłem zdenerwowany. Kierowałem karabin maszynowy na nich, chciałem skierować też karabin na niego, on był w odległości pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu metrów, ale nie zdążyłem. Trafił w magazynek, magazynek eksplodował przeginając się i cała amunicja poszła mi w rękę. Ręka została prawie na skórze. Kości zdruzgotane. Rękę wygiąłem, uśmiechnąłem się do siebie – brzmi to niesamowicie – i pomyślałem: „O, mam następny łokieć”. Zacząłem uciekać. Przeskoczyłem przez nieprawdopodobnie wysoką siatkę, [która miała] ponad dwa metry, mając [sprawną] tylko lewą rękę. Wciągnąłem się, przerzuciłem, uderzyłem głową na sprawną rękę, mój kadłub spadł na mnie. Niemcy przestali strzelać, sądząc, że już poległem. Po chwili złapałem oddech, wstałem i zacząłem uciekać. […] Efektem tego, że zostałem sam, było to, że skoncentrowali na mnie całą uwagę i cały ogień. Moi koledzy w tym czasie uciekli.
Uciekając dalej w kierunku Starej Miłosnej, napotkałem dwóch naszych żołnierzy. Szli ze mną aż pod kościół w Aninie. Przekroczyliśmy w jedną stronę szosę lubelską, następnie powrót nią. W pobliżu kościoła oddałem im visa, miałem swojego, z prośbą: „Zastrzel mnie, jak będą Niemcy szli”. On wziął broń. W tym samym czasie już był w naszej jednostce na Zielonej alarm [wywołany przez kolegę, którego do nich wysłałem]. Leżę po kilku kilometrach ucieczki z otwartą raną i słyszę, jak ktoś się zbliża [..], w tym momencie słyszę: „Marian. Marian”. Nasi podeszli do mnie, ale nie chcieli mnie eskortować. [Ponieważ na tym terenie] znajdowały się działa artylerii przeciwlotniczej […], musiałem iść sam. Noc, idę, wiem, że mogę się natknąć na Niemców, ale świadomość moja była jednak zaburzona, bo przecież po takich przeżyciach… Wszedłem do domu, gdzie wiedziałem, że kontakt jest możliwy. Tam założyły mi pierwsze opatrunki nasze sanitariuszki.
[Bojąc się gangreny], zrywałem zaciski. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli będzie dopływu krwi, to ręka [będzie] […] zagrożona. Trzeba utrzymać przepływ krwi. Jak już zasypiali, to ja [je luzowałem]. W ten sposób przetrwałem do rana. Rano nas wypuszczono, nie wiem dlaczego, bo Niemcy przecież tam byli, jako rannego z bombardowania. W nocy Rosjanie na PO-2 zrzucali [z hałasem] ręczne granaty, trafili w sąsiedni dom. Ja pod pretekstem, że zostałem ranny w tym domu, na drabinie zostałem przeniesiony przez kolegów do szpitala, który był [w rękach] Armii Krajowej, i tam znalazłem się na stole operacyjnym. […] W czasie operacji pamiętam, że doktór Hyra chciał mnie rękę amputować, ponieważ jego zdaniem nie było żadnych szans na ocalenie i zabezpieczenie przed gangreną. Ale był drugi lekarz, wówczas felczer (potem skończył studia na Akademii Medycznej, został lekarzem), który stwierdził, że: „Spróbujmy jeszcze”. Leżałem w prywatnym pokoju, w [którym była] szafa z lustrem. Przychodził do mnie Hyra, siadał tak, żebym nie widział, które palce ściskał, a ja leżąc oszołomiony, patrzyłem w lustro w szafie i widziałem, który palec naciska. Naprawdę nie chciałem go oszukiwać, tylko jak mnie pytał, [odpowiadałem]: „Kciuk”, „Palec mały” – i wyszedł. [Wracał] kilka razy, bo nie wierzył, wierzyć nie miał podstaw, że mam czucie w palcach. Potem leżałem opatrzony, nie było opatrunków, zakładano papierowe.
[Szpital kontrolowali] Niemcy. [Oficer] zostawił oddział SS na podwórku, wszedł […] zdecydowanie, stanął przed moim łóżkiem i patrzył mi w oczy. Ja bez żadnego mrugnięcia patrzyłem na niego, absolutnie nie czując zagrożenia. Pod poduszkę chwilę przed tym położono mi pistolet, sądząc, że popełnię samobójstwo. [W nocy] było bombardowanie [z PO2] szpitala, zostałem z ciężko rannym, ponieważ [personel z pacjentami] uciekł do piwnic, i na tym się to moje [miesięczne] spotkanie ze szpitalem zakończyło.
[…] [Zwolniony ze szpitala] poszedłem do domu. Kwaterowali u nas żołnierze armii Berlinga, a [między nimi] był lekarz rosyjski. Ten lekarz zainteresował się mną i był przekonany, że cacy, cacy, ale to nie jest [rana] od bombardowania. Przynosił rivanol, opatrywał mnie i szedł ze mną zobaczyć, czy ja potrafię się posługiwać bronią. Strzelałem z lewej ręki, oczywiście bez efektu, kurz był. Na tym się skończyło. W nocy mobilizowany wymarszem przywiózł duży słój rivanolu. Rivanol miała tylko armia niemiecka, Rosjanie mieli, tylko zdobyty na Niemcach. Zostawił mi jeszcze bandaże i dwie rzeczy – książkę po rosyjsku „O królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu”. Świadomie zostawił wspomnienie: „Tylko nie idź do szpitala”.
Podobne było stanowisko tego Niemca, który wszedł do szpitala i mnie obserwował. Patrzyliśmy sobie w oczy – młody człowiek, starszy ode mnie oficer. On stał dłużej przy mnie i odchodząc, wykonał gest [otarł dłonią swoje usta] i poszedł. I tak zakończyła się moja epopeja.
- Proszę powiedzieć coś więcej o spławianiu broni Wisłą.
W tym czasie jak leżałem, to „Zawiszacy” – oraz moja żona i harcerki z jej drużyny – przenosili broń. Broń ze spalonej piekarni [Goca] przenosiły na inne miejsce. Żona została schwytana wraz z podchorążym „Błyskawicą”. „Błyskawica” uciekł, a żonę zatrzymał
Bahnschutz, to jest strażnik kolei niemieckiej. Kazał jej czekać, bo chciał tamtego złapać. Żona zostawiła torbę i uciekła. Na szczęście ktoś odchylił deskę w parkanie, zamknął i nie było widać, przejścia, którym się wydostała. Potem Niemcy szukali jej w szpitalu oraz w różnych miejscach, ocalała. Potem przenosiła broń do Warszawy na Saską Kępę.
[Podczas transportu] zatrzymał je patrol węgierski żołnierzy na koniach. [Było ich] dwie lub trzy, miały koszyk, a w koszykach na granatach [i amunicji] położyły jabłka. Oficer z konia sięga po jabłko, widzi granaty i od razu wszyscy pędem odjechali, nie aresztowali. Dotarły [na Saską Kępę, skąd przeniesiono] do Warszawy. [Kilka razy powtórzyły to zadanie]. Ponieważ zadanie przeznaczone dla oddziału w Rembertowie – blokada linii kolejowej, szosy lubelskiej była niemożliwa do zorganizowania ze względu na ludzi oraz broni, dowódca major Amałowicz zdecydował, że tej akcji nie będzie. Powstanie trwało, trzeba było iść na pomoc [Powstańcom]. Żołnierze, którzy byli w naszym zgrupowaniu, w „Kedywie” byli również [z Pragi], z Warszawy. To była drużyna podchorążych […]. Oni zwolnieni ze służby postanowili, że pójdą do Warszawy do Powstania. Broń przenosiły harcerki oraz „Zawiszacy”. Dowódcą [„zawiszakiem”] był Waldemar Szymański, późniejszy lekarz […]. Było dziewięciu harcerzy w wieku mniej więcej czternaście, piętnaście lat, oni przenosili broń. Dwa czy trzy razy szli z bronią i w końcu [z ich pomocy] zrezygnowano, bo Niemcy zamknęli Wisłę. Nasi przepłynęli Wisłę z Saskiej Kępy na Czerniaków i włączyli się do walki w oddziałach Armii Krajowej [na Czerniakowie].
W czasie kiedy zbliżali się Rosjanie, [Niemcy zajęli stanowiska] na przedmieściu Rembertowa. Jednego z naszych żołnierzy Niemiec postrzelił celowo i położył go przed karabinem maszynowym jako osłonę. Został ranny w płuca, leżał, ale w końcu po iluś godzinach kobiety, między innymi jego matka, wyprosiły u Niemców, żeby go [mogły] wziąć. [Zabrały go], ocalał i wyzdrowiał.
Przed tym jeszcze była ciekawostka, która dotyczy działań „zawiszaków”. „Andrzejek” Tadeusz Karpiński zawiesił na kominie flagę Polski. Osłaniał go „Błyskawicą” uzbrojony […] Wszedł na komin i zawiesił flagę. Gdy zeszedł z komina, złapali go Niemcy i nie kojarząc go z flagą, kazali mu wejść na komin i ją zdjąć. Wszedł na komin, zdjął flagę. Potem mówił tak: „Pierwsze wejście to była pestka, ale to drugie było pełne emocji”. Tu Rosjanie mogą go ostrzelać, bo odległość [od nich] niewielka, on wchodzi na komin, […] ocalał […].
Wszystkie wspomnienia dotyczące wojny w zasadzie budzą u mnie pytanie – czy walka zbrojna była ważniejsza od rangi walki intelektualnej? Mnie się wydaje, mimo że byłem kilka razy ranny, byłem w sytuacjach dość krytycznych, bo nie będę opowiadał o innych przygodach, to chyba [najważniejsza była] walka intelektualna. Walka intelektualna miała większą wagę, ze względu na to, że walka zbrojna to były działania doraźne, bardzo piękne są jej opisy, bohaterstwo, ktoś kogoś zestrzelił i inne [czyny podał] widowiskowe grające na emocjach, podczas gdy walka intelektualna była poważna i miała dalekosiężne skutki.
Walka na terenie Rembertowa była prowadzona przez ludzi świadomych (był tam harcmistrz Ciąćka i jego żona, kierownik szkoły Sosnowski) ludzi, którzy zorganizowali komplety, tajne liceum, w którym brałem udział. W tejże klasie nas było czterech podharcmistrzów. Mam dla nich [nauczycieli wielkie] uznanie. za to harcmistrzowi Ciąćce nadano honorowe obywatelstwo miasta Sulejówka, jest drugą osobą po Piłsudskim, który tak został wyróżniony. Dyrektorem konspiracyjnych kompletów był nauczyciel Sosnowski. On był porucznikiem, ale nie służył w wojsku i jego zasługa [w działaniach oświatowych była] ogromna. Ogromna również była zasługa ludzi, którzy organizowali życie kulturalne […]. Najważniejsze w tym wszystkim było to, że my jako harcerze… No, nie przesadzajmy, ale pewny wpływ mieliśmy na to, żeby młodzież nie piła, [nie paliła, uczyła się]. Była to młodzież dość wyrobiona, zachowywała się [godnie], w służbie dla kraju […]. Ślad tego pozostał w formie osiągnięć, które mieli po wojnie. [Wielu zajęło] kluczowe stanowiska w niektórych dziedzinach. Z nich wyrosła kadra dla Warszawy, która była zniszczona. Kadra, która potem kierowała życiem zawodowym w różnych dziedzinach.
- Jakie były pana losy pod koniec wojny?
W 1945... Zostałem komendantem hufca Rembertów. Na szczęście w tym czasie mój ojciec znalazł się w Gdańsku i ściągnął mnie tam. Ojciec był mądrym człowiekiem, zdawał sobie sprawę już w 1939 roku z wybuchu wojny. W maju powiedział mi, że wojna jest nieunikniona i nie mamy żadnych szans na zwycięstwo, ale po wojnie odzyskamy niepodległość. Taka była jego wizja [doświadczonego] człowieka przed wojną. Zakazał mi o tym komukolwiek mówić. Po wojnie jak znalazł się w Gdańsku ([wcześniej] był w Łowickim, a stamtąd przeniósł się do Gdańska), ściągnął mnie tam. W Gdańsku w liceum na Topolowej skończyłem maturę w trybie normalnym […] po godzinach pracy, pracowałem jako kreślarz. W czasie wojny […] skończyłem taki [kurs], […]. Po maturze zdawałem na cztery wydziały na trzech uczelniach: w Poznaniu, we Wrocławiu i w Gliwicach. Wszędzie mnie przyjęto […]. Ponieważ moja sympatia, dzisiejsza żona, znalazła się w Zabrzu, wybrałem Gliwice.
Studiowałem budownictwo i inżynierię lądową. Skończyłem inżynierię lądową z tytułem magistra inżyniera, z dobrym wynikiem. W międzyczasie pracowałem w domu dziecka, na budowie mostu, w szkolnictwie, byłem nauczycielem. Po ukończeniu studiów miałem jednak kłopot, nie mogłem uzyskać nakazu pracy. To była wówczas bardzo poważna sprawa. Nie wolno było absolwenta zatrudnić bez skierowania. Mogłem jedynie być zatrudniony jako pracownik fizyczny.
- Czy to była forma represji? Z czego to wynikało?
[Przynależność do] Armii Krajowej. Miałem zajście. Poniosło mnie w technikum, ponieważ uczeń wybitnie tępy bez żadnego podejścia był sekretarzem partii [PPR]. Ja publicznie na lekcji powiedziałem, że: „Durniów nawet w partii nie potrzeba”. Wywalono mnie ze szkoły, ale po dwóch tygodniach [przywrócili]; nie mieli kandydatów na moje miejsce, wykładałem węzłowe przedmioty. Wezwano mnie do partii i pytano, czy to prawda, podsuwając sugestię: „Nie przyznaj się”. Ja mówię: „To prawda, powiedziałem, bo chyba rozumiecie, w partii durniów nie potrzeba”. I przyjęli mnie z powrotem do szkoły, ale pozostał [w dokumentach] ślad. Do dziś dnia mam [go]. […] Personalny wydał mi (bez zezwolenia oczywiście) ten dokument. Opinia była mniej więcej taka: „Zdolny. Wrogi do ustroju”. Nie mogłem znaleźć pracy i tu dopiero był kłopot. Żona, dwoje dzieci, a ja bez pracy i bez perspektyw, to najgorsze.
Z inicjatywy żony znaleźliśmy się w Warszawie i zacząłem szukać pracy. Wszędzie mnie przyjmowano i po trzech dniach dyrektor mi mówi: „Proszę pana, wie pan nie wiedziałem, że mam wszystkie etaty zajęte, bardzo pana przepraszam”. Szedłem do następnej instytucji i powtarzało się dokładnie to samo. [...] Ktoś mi udzielił informacji, że: „A może do tego instytutu”. I znalazłem się w instytucie, ale znów otrzymałem odpowiedź jasną, że bardzo przepraszają, ale przyjąć mnie nie mogą. Tam było dwóch dyrektorów: dyrektor Nechaj i dyrektor Kobyliński. Nechay, naczelny, na mnie patrzy i mówi: „Proszę pana, a może byśmy tak trochę przeredagowali to podanie”. – „Co mam zrobić?”. Napisał mi podanie, że wyrzekam się podwyżek, mieszkania, wyrzekam się prawie że wszystkiego, wysłał [podanie] i uzyskał zgodę na przyjęcie.
Zostałem przyjęty, potem studiowałem w Niemczech, uzyskałem dyplom inżyniera spawalnika, a w Moskwie byłem na [kursie] przetwarzania informacji na maszynach cyfrowych […]. [W 1965 roku] zostałem wyrzucony z instytutu, w którym byłem kierownikiem zakładu. Potem [znalazłem pracę jako] główny specjalista w wiertnictwie, w górnictwie. Byłem wicedyrektorem do spraw naukowo-badawczych Centralnego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Budownictwa Przemysłowego „Bistyp”, potem wygrałem konkurs na dyrektora naczelnego Centrum Techniki Komunalnej. [Po wprowadzeniu stanu wojennego z niego zrezygnowałem].
Mamy ośmioro dzieci, jesteśmy ponad sześćdziesiąt lat małżeństwem i żona jakoś ze mną wytrzymuje.
Warszawa, 7 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz