Hanna Grudniewicz-Smenda
Nazywam się Hanna Grudniewicz-Smenda. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Mój ojciec [został] zamordowany w Buchenwaldzie po Powstaniu Warszawskim.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Ojciec pracował w dyrekcji Polskiego Monopolu Tytoniowego na Książęcej, róg Nowego Światu. Rokrocznie wyjeżdżał na wykup surowca. Sam nie palił papierosów, ale był specem od rozróżniania gatunków tytoniu, które Polska sprowadzała do produkcji… papierosów. Między innymi były to papierosy… W naszym mieszkaniu jeszcze do Powstania zostało pudełko z insygniami władzy marszałka Piłsudskiego. Były z laki, granatowo-niebieskie, marszałek w okresach miesięcznych… czy kwartalnych dostawał je od Polskiego Monopolu Tytoniowego. U nas to było na pamiątkę, wszyscy znajomi, rodzina korzystała z tego. Matka natomiast pochodziła z rodziny wielodzietnej na Targówku, musiała zacząć pracować.
- Pamięta pani, w którym miejscu na Targówku?
Wiem, tam jest nasze 22 000 metrów kwadratowych ziemi, bo już nie ma pałacyku mojej rodziny Lubicz-Zaleskich. Od strony Radzymińskiej aż do Tykocińskiej… […]. Mama musiała zacząć pracę w wieku szesnastu lat na kolejce, która była własnością Goldfederów (przypuszczalnie Żydów), [kolejka ta kursowała na trasie] Warszawa-Radzymin. Najpierw była to kolejka Warszawa-Marki, bo tam były cegielnie. Była to kolejka, która obsługiwała transport pasażerski – letnie wagony z łańcuszkami, a boki puste. Głównym źródłem dochodu tej kolejki była prawdopodobnie cegła, istniały tam zakłady ceglane, przewozy tej cegły w różne kierunki – tak przypuszczam. Przyjęli moją mamę Goldfederzy na kasjerkę, bo była nieletnia. [Jej] ojciec zmarł w Koluszkach na stacji. Barnaba Sadowski był jedynym żywicielem rodziny, było troje dzieci, a jeszcze dwoje umarło. Matka [mojej matki] nigdzie nie pracowała przed wojną. Jedyną żywicielką tej zdekompletowanej rodziny była moja matka, pracująca na kolejce dojazdowej do końca, do czasu jej likwidacji. Pierwsza stacja była na Stalowej, na końcu, za wojskiem. Później była przeniesiona już w obecną aleję… Solidarności.
- Proszę opowiedzieć o szkole.
Byłam zapisana do najdroższej szkoły w Warszawie, ponieważ ta prywatna spółka zwracała matce sto procent czesnego. Tak że właściwie rodzice nie ponosili żadnych kosztów. Była to szkoła elitarna pani Heleny Chełmońskiej […]. Były charakterystyczne granatowe berety, niebieski lampas i srebrne [inicjały] „Helena Chełmońska”. Dwie litery pisane odręcznie: okrągły, ażurowy znaczek na niebieskim polu. To był nasz znaczek. Chodziły do tej szkoły takie osoby jak córka generała Szali (to była najwyższa pozycja), do jednej klasy chodził ze mną Szpotański… […]
- Proszę powiedzieć, jakie były nastroje przed wybuchem wojny? Czy pani tata gdzieś walczył?
Oczywiście. Mieszkaliśmy cały czas na Krakowskim Przedmieściu 51. […] W 1939 roku ojciec dostał powołanie na wschód do armii polskiej, chyba jako rezerwista – tego nie wiem. W każdym bądź razie, w momencie kiedy dostał powołanie, to nas z matką, babcią, pieskiem jamnikiem, licząc się z terminem wyjazdu na front, umieścił w Pustelniku pod Warszawą, po lewej stronie stacji Pustelnik II. Tam był zakład, w którym czasami jako nieletnia spędzałam wakacje. To było chyba jakieś powiązanie z kolejką mojej mamy… W każdym bądź razie, to był zakład dla sierot. Zawsze mieszkałam z siostrami, byłam tam oczkiem w głowie. Po lewej stronie [ojciec] wynajął u [pewnych] państwa drewniany domek na pierwszym piętrze z wyjściem prawdopodobnie na balkon. Były [tylko] deski, to już [balkon] nie istniał. Domek był leciwy. Tam żeśmy [mieszkały] z mamą, z babcią i służącą […]
Chyba nigdzie, nie wiem. Zorganizował nam pobyt i pojechał do jednostki, która go wzywała, nie dotarł, czyli po drodze gdzieś się zatrzymał. […]. Walczył i wtedy powiedział słowa, które zarzutowały na naszą rodzinę, że nienawidzi dwóch wrogów Polski, to jest sowietów (których przejrzał tam na froncie) [i Niemców]. Zawsze mówił matce, że to wcale nie dowcip, że [Rosjanki] się myły w klozetach i na bale organizowane przez sowietów przy froncie szły w koszulach nocnych. Jeżeli byłby jakiś krytyczny moment, to zawsze by wybrał tego drugiego wroga, Niemców. Do tego wroga poszedł bez własnej woli ze Starego Miasta.
- Jak zapamiętała pani obronę Warszawy i wkroczenie Niemców do Warszawy?
To mi się jakoś słabo utrwaliło. Myśmy byli na Krakowskim Przedmieściu, ojciec już nie żył. Na dwa dni przed likwidacją obozu w Buchenwaldzie zmarł na zapalnie otrzewnej.[…] Szukałam rodziców, bo zostałam po Powstaniu sama w obcym środowisku, u kuzynki, która mi dała popalić.
- Proszę powiedzieć, jak pamięta pani okres okupacji? Co pani robiła?
Okres okupacji dla młodzieży jakoś był beztroski. Chodziłam na komplety. Skupiało się wokół nas dużo zaprzyjaźnionych osób. Mama urządzała jakieś potańcówki, pamiętam, z herbatą w płynie, z jakimś uzyskanym razowym chlebem. Wszyscy się bawili doskonale. Wcale żeśmy się nie bali. Więcej się moi rodzice bali łapanek. Natomiast młodzież podchodziła do tego tak jak ja. Oczywiście, że jak się widziało budy jadące w jakimś kierunku, to już się uciekało na Krakowskie Przedmieście do rodziców. Ale zwykle, to się tak bardzo tych rodziców nie słuchało. Nie było świadomości tego, co może być… Jeden z nieletnich lokatorów został złapany, ale poszedł na roboty. Jego siostra prawdopodobni żyje […]. Okazuje się, że syn właściciela kamienicy, państwa Kanichów, żyje. […]
- Czy podczas okupacji miała pani kontakt z podziemiem, z konspiracją?
Nie, to było wykluczone. Ojciec [natomiast] prawdopodobnie od początku...
- Czy miała pani jakichś znajomych w konspiracji?
Mój mąż był w konspiracji i najwięcej wiem o Lwowie i o sztabie. Ogólnie, bo nigdy nie chciał ze mną rozmawiać. Powiedział, że jego światło nigdy nie przeraziło w obozie, a ja, jako kobieta, jak mnie nasi enkawudziści wezmą w ogień krzyżowy, to nie wytrzymam. Byłam prześladowana.
- Gdzie zastało panią Powstanie? Jakie były nastroje przed Powstaniem? Czy pani się spodziewała, że nadchodzi ten dzień?
Dla mnie dopiero teraz pewne rzeczy stały się jasne, ale wtedy nie były. Zniknęła moja pani Maria, która była wspaniałą guwernantką i nauczycielką, i nawet pamiętam, że szyła mi sukieneczki. Zginęła na dwa tygodnie [przed rozpoczęciem Powstania, idąc] od nas z mieszkania z paczkami, o czym nie wiedzieli ani rodzice, ani babcia. […]
Komplety [odbywały się] u pani Janiny Tymińskiej. [Miałam] trzy najbliższe przyjaciółki od pani Tymińskiej: Marysia Osieja – żyje; […] Duśka Zielke… Ale ona była Cielke. Jej rodzina musiała być tak patriotyczna, bo nawet jak ktoś w szkole powiedział do niej Cielke, to waliła workiem z butami, to pamiętam. […]
- Proszę opowiedzieć o tajnych kompletach. Jak się tam odbywała nauka?
To było pod przykrywką normalnego liceum i gimnazjum, normalnego nauczania przedmiotów przedwojennych na podstawie podręczników, które nie każda osoba miała – ja na przykład nie miałam tego podręcznika. […] Natomiast do tej szkoły chodziła, między innymi, dziewczyna, której matka była w konkubinacie z wysokim, mundurowym gestapowcem. Była pusta godzina lekcyjna. To był lokal przypuszczalnie na pierwszym czy drugim piętrze, z oknami wychodzącymi na ulicę Królewską. W rogu klasy był piec kaflowy. To była szkoła żeńska, chłopaków nie było. Jak myśmy zostały na tej wolnej godzinie, zaczęłyśmy kombinować. Najpierw były jakieś śpiewania, inne rozrywki. Później doszło do tego, że jedna z nas trzech (nie ja, prawdopodobnie Zachertówna) otworzyła nieczynny piec (bo to była pora ciepła) i wyciągała żużel. Najpierw rzucałyśmy w siebie gołębiami zrobionymi z kartek papieru. Później, jak wyciągnęła żużel, to zaczęła w papier z zeszytów [go zawijać], robić kule i zaczęłyśmy się bić tymi kulami. To czasami było bolesne, w zależności od wielkości żużla… Któraś z nas wpadła na lepszy pomysł. Były drewniane ławki i okrągłe, szklane kałamarze z małymi wejściami na stalówki. Na każdej ławce [kałamarz] był pośrodku, dwie [dziewczyny] siedziały po bokach. Któraś wyjęła [kałamarz] z ławki i wyrzuciła przez otwarte okno na Królewską. Pech chciał, że trafiła w folksdojczkę. Padał deszcz, bo później w dochodzeniu chodziło zniszczony parasol. Kałamarz przebił parasol i została oblana tym [atramentem], prawdopodobnie, bo jak to się stało, to myśmy uciekły na korytarz. W każdym razie, rozstawiłyśmy się gdzieś po kątach. Oczywiście, wkroczyli mundurowi. Szkołę zamknęli. Komplety całościowo zamknęli. Rodzice przychodzili na przesłuchania pojedynczo do pokoju wyznaczonego przez przełożoną. Tam już mundurowych nie było, ale byli Niemcy, bo to była konkubina ich dygnitarza, która została poczęstowana [atramentem]. Do końca się nie wyjaśniło. Szkoła była zamknięta pół roku. Myśmy były bardzo zadowolone, bo nie było już lekcji.
Trzecią koleżanką była Henia Koziołek. Henia mieszkała
vis-à-vis teatru Jaracza na ostatnim piętrze. Mieli sześć pokoi z kuchnią, byli to ludzie bardzo dobrze sytuowani. Jeśli chodzi o rodzinę Zachertówny, to obydwaj bracia Zachert zginęli w Katyniu, matka została z trójką dzieci. Najstarsza [córka] zginęła na rogu Mokotowskiej i Hożej w budynku, który jest [jeszcze] w tej chwili. Została pochowana na podwórku. Zostało dwoje [dzieci]: [Marysia] Osieja z domu Zachert i jej brat, Janusz Zachert.
[Wracając do sprawy z kałamarzem,] tak to się odbyło, że nie było później [większych konsekwencji], chyba przez tę folksdojczkę, [która] uśmierzyła całą sytuację albo [zrobił to] ktoś inny. Żadne z rodziców nie było aresztowane, były tylko pojedyncze przesłuchiwania. Później nas przesłuchiwali – też pojedynczo. Po tym wypadku żeśmy poszły na ósme piętro i też żeśmy rzucały gołębie na dach Czerwonego Krzyża. Tak żeśmy były wesołe, że nie będzie szkoły. Później [dopiero] zaczął się proces wzywania rodziców (po jednym czy dwóch dniach, nie pamiętam). Tak że taki był incydent u pani Janiny Tymińskiej.
- Czy pamięta pani jeszcze jakąś ciekawą historię związaną z tajnym nauczaniem albo z okresem okupacji?
Był przykry epizod dla mojej matki. Ale nie będę tego mówić.
- Proszę opowiedzieć o Powstaniu. Gdzie zastał panią 1 sierpnia?
1 sierpnia… Z decyzji mojego ojca, który (podejrzewam) absolutnie nie wiedział, co będzie… Powiedział do mojej matki, że ja nigdzie nie pojadę, tylko niech matka załatwi, żebym ja była w wakacje u pani Dorozińskiej na Bielanach, bo ona ma ogródek, ma segment. Właściwie była samotną osobą. Miała syna, do Powstania jeszcze żył, bo później zmarł po wyzwoleniu, wychodząc ze szpitala – Cyprian Doroziński, akowiec. Tak się rzeczywiście stało. Nie określę, jaki czas u niej byłam. Czy to były dwa tygodnie, czy miesiąc, czy wcześniej tam pojechałam – nie umiem tego zlokalizować [w czasie]. Natomiast charakterystyczny był taki moment, kiedy jej syn, Cyprian Doroziński, dostał około dwa tygodnie czy tydzień [wcześniej] nakaz zgłoszenia się (jak się później okazało) do swojej formacji na Żoliborzu. To już było przy mnie. Jego już [później] nie było, myśmy były obydwie – ja i ciotka, Czesława Dorozińska. Ta, która przechowywała na Chełmżyńskiej może i więcej Żydów… Z jednym ja weszłam do schronu…
Jak Cyprian został powołany, to ciemną nocą, bezgwieździstą przyszedł jeszcze raz pożegnać się z matką. Szedł z jakimś plutonem czy małą ilością chłopców do Kampinosu po uzbrojenie. To był moment. Widocznie był na trasie, bo mu zwierzchnik, który ich prowadził do Kampinosu po amunicję, pozwolił jeszcze wstąpić do matki po drodze. To były ułamki sekund, ale on nie tyle na matce się skoncentrował, ile na mnie. Był w granatowym mundurze. Później się okazało, że to już były zrzuty, byli umundurowani w stroje angielskie. Dla mnie to był czarny mundur bez żadnych dystynkcji, bez niczego. Miał coś na głowie, chyba beret, ale już też nie pamiętam. Powiedział mi tylko dwa słowa, całując mnie jak najserdeczniej jako ten dużo starszy ode mnie kuzyn: „Pakuj się. Wyjeżdżaj na Krakowskie do rodziców i nie zwlekaj. Zapakuj swoje drobne rzeczy letnie, to co masz, i uciekaj stąd”. Tak się rozstaliśmy. Nie wiem, czy to nasze spotkanie trwało minutę, bo on mnie wziął na górę, na facjatę (ten segment był dwupoziomowy). Matka była na dole. Wyszedł pospiesznie. Walczył i przeżył.
- Co pani pomyślała, kiedy powiedział pani, żeby pani jechała na Krakowskie Przedmieście?
Jakoś do tego podeszłam prawdopodobnie [w taki sposób], że mi tu dobrze, że mam ogródek, są kwiatki, jakieś małe drzewka owocowe, krzaczki owocowe, porzeczki; ciotka koło mnie skacze.
W tym momencie straciła syna. Też prawdopodobnie nie zdawała sobie z tego sprawy. On był coś kantem do matki. Powiedział jej przy pierwszym pożegnaniu (jak odszedł bez rozmowy ze mną): „Ty potrzebujesz stale pełny żłób”. Poskarżyła się, płakała. Taka była jego ocena. To był jedynak [chłopak] ze Stanisławowa. Jego ojciec był profesorem na Politechnice. Jak weszli sowieci, rozstrzelali profesorów i on był w tej grupie. Ciotka została sama z nieletnim Cyprianem.
- Proszę opowiedzieć o epizodzie tramwajowym.
To już było później, tak szybko się nie spakowałam. Miałam incydent z „własowcem” [sic!]. W lasku stali „własowcy” [sic!] w konnych podwodach. Straszne oczy, karłowaci, to byli nadludzie, dzicz, formalna dzicz. Gwałcili, wyciągali stare kobiety, chodzili po piwnicach. Myśmy już wtedy zaczęły się chronić. Nam Dorozińska pokazała schron, który był w piwnicy. Przychodziły dwie córki przedwojennego pułkownika, wdowy z tej samej ulicy, [mieszkały] po przeciwnej stronie. Dla mnie [były] dorosłe, bo jedna miała około dwudziestu lat, druga może trochę mniej. Przychodziły i za dnia były na terenie tego mieszkania i ogródka od rana, [przychodziły] jak tylko świtało, a stara matka była prawdopodobnie u siebie w domu. Przychodziły i były ze mną, tak że miałam towarzystwo. Jedna się nazywała Ala […], a druga… Nie pamiętam… Przychodziły, żeby uniknąć tego, co mogło się z nimi stać jako młodymi dziewczynami. Też miałam [taki przypadek] w tym okresie, że uratował mnie gestapowiec. Nie posłuchałam się i wyszłam z domu.
- Proszę opowiedzieć o tych żołnierzach.
Stacjonowali tam „własowcy” [sic!] i był zagrożeniem dla wszystkich. Gwałcili młode kobiety na środku ulicy Chełmżyńskiej przed naszymi oknami, jak również chodzili po blokach, byli wszędzie. To była dzicz. To jest ciekawe, że przed nimi stale siedział ubrany w jakieś łachmany starzec (dla mnie starzec), miał na oczach chyba ciemne okulary, twarz była nie do zidentyfikowania. Było ciepło, ale on był [opatulony]. Później się okazało (dowiedziałam się po wojnie), że to był konfident, którego zlikwidowała AK. Zastrzelili go przy tych „własowcach” [sic!]. To był moment.
Jedyne, co mi zostało po ojcu, to aparat, który mam - Voigtlander […] [Dorozińska] udała się po żywność czy po coś, nie wiem, a ja się nie posłuchałam i wyszłam na ulicę, chociaż miałam siedzieć. „Własowiec” [sic!] mi sięgnął po [pierścionek]. Zaczęłam strasznie płakać, bo to była jedyna rzecz po mojej rodzinie, po moim ojcu, po Krakowskim Przedmieściu. […] Nie wiadomo skąd [nadszedł] gestapowiec. Złapał go za kolbę karabinu, wyrwał mu pierścionek, oddał mnie. W tym momencie uciekłam, a dalej nie wiem, co się działo. W każdym razie to był mój epizod związany z nieposłuszeństwem, a drugie przeżycie było jeszcze bardziej dramatyczne niż nieposłuszeństwo wobec Dorozińskiej.
- Proszę opowiedzieć o pierwszym dniu Powstania.
Spakowałam się w małą, granatową walizeczkę i udałam się na pętlę tramwajową. Za pętlą tramwajową zaczynała się już szosa. Chełmżyńską szłam do pętli. Jak wyszłam na Podczaszyńskiego (chyba tak się ta ulica nazywała), patrzę, a pętla jest cała [zastawiona] tramwajami, jeden za drugim okrążają na okrągło. Przeszłam szosę, usiadłam w tramwaju, w pustym wagonie, i siedziałam. Zaczęłam się denerwować. Wzdłuż szosy był rów melioracyjny. Później dopiero było dojście ulicą prostopadłą do Chełmżyńskiej. Wychylają się jakieś głowy. Na trzaski nie zwróciłam uwagi, bo nie zdawałam sobie sprawy, co to jest. Okazało się, że z CIF-u Niemcy ostrzeliwują tramwajarzy. Wtedy byli i konduktorzy, i jeszcze motorniczy. W pewnym momencie wskoczył młody człowiek, krępy brunet, dosyć energiczny. Złapał mnie za ręce czy za ramię. Ja stawiałam opór i jeszcze mu powiedziałam: „Ja jadę na Krakowskie i nigdzie nie wysiadam”. Wziął walizkę, mnie dał kopa czy coś, w każdym razie wyfrunęłam z wagonu. Siłą zaciągnął mnie do rowu i tam mi chyba jeszcze dał po głowie. Niemcy ostrzeliwali rów i pętlę. Nie pamiętam, czy ktoś zginął, bo to był dla mnie szok. W rowie przetrzymali mnie do zmierzchu, Niemcy z CIF-u też się uspokoili, już nie mieli chyba pola obserwacji. Kazali mi wracać tam, skąd przyszłam. Wróciłam na Chełmżyńską.
- Jak znalazła się pani w bunkrze?
Bunkier był na pewno od początku okupacji, a może jeszcze wcześniej. Wiadomo, do czego służył. [Dorozińska] najpierw wysłała Cypriana do Polski drogą nielegalną. Dopiero później [sama przyjechała z terenów zajętych przez ZSRR]. […]
- Proszę powiedzieć, gdzie był ten bunkier?
Chełmżyńska 104, w piwnicy.
- Jak to się stało, że pani się tam znalazła?
Znalazłam się tam w ostatnim momencie. Jak mówiłam, na całe dnie przychodziła Ala ze swoją siostrą. [Była] sama Dorozińska i ja. [Przebywałyśmy] w ogródku, a w czasie rannym, kiedy [żołnierze] szaleli, to żeśmy we trzy były w mieszkaniu.
Otworzyła, weszliśmy do bunkra i po raz pierwszy zobaczyłam Żyda. Ewidentnie był typem semickim: ten nos, oczy. Brunet, może przystojny mężczyzna jak na [Żyda]. On już był w bunkrze, [który] był wypełniony jej rzeczami. Na wierzchu były perskie dywany, żeby nam było miękko leżeć. To była wąska przestrzeń, bo na dywanach mogły leżeć tylko dwie osoby. Trzecia osoba była zmienna. Na początku myśmy paliły jeszcze lampę naftową. Później zabroniła, ponieważ lampa zużywała za dużo tlenu. Bunkier był szczelny. Po wszystkim się dowiedziałam, że miał dwie podłogi. […] Ten Żyd później mi opowiadał, że bunkier miał dwie podłogi, żeby nie było słychać odgłosu, że tam jest pusto. Tam było pusto, może miała różne wartościowe rzeczy. Druga podłoga była normalna. Były szyny, wąskie jak od kolejki dojazdowej: cztery małe kółka, porządne, solidne. Na jakiejś blasze była ściana piwniczna ułożona z zaprawą, ze starych cegieł. Wejście do piwnicy, to było jakieś wgłębienie. Były dwie rury kanalizacyjne. Jedna, czarna rura z lewej strony, była autentycznie kanalizacyjna, a druga (taka sama) była pusta. Kryła ten wąski kanał, z którego czerpaliśmy powietrze.
Jak weszłam do schronu, to Żyd już tam leżał. Było zaopatrzenie: weki, resztki zgniłej wody z wanny. Cały ten okres chodziliśmy pod ostrzałem po wodę do szkoły, gdzie była jedyna studnia dla tego rejonu, pompowana. Kolejka była, strzelali, ale nic się tam nie działo. W każdym bądź razie żadnych trupów nie widziałam, a też chodziłam po wodę. Przy moim wejściu była jego żona. Mieszkała ona dwa segmenty dalej w identycznym [bunkrze] i wychowywała dziecko – wtedy miała jedno niemowlę, dziewczynkę. Żona nie była podobna do Żydówki: blondynka, szczupła, wysoka; chyba nawet gdzieś pracowała. […] Zabezpieczyła nas [w bunkrze] w ten sposób, że jak dosunęliśmy z naszej strony, to w szyny, żeby kółka się nie odsunęły, wsadziła drewniane, skośno ścięte kliny. Byliśmy już tam zamknięci na amen. Później się dowiedziałam w Milanówku, że ona narzuciła drzewo, jakieś szmaty, jakieś stare garnki i jeszcze posypała to wszystko tabaką, żeby nawet ktoś, kto tam wejdzie, nie wyczuł, że tam jesteśmy. Dlaczego żeśmy tam weszli i dlaczego się Dorozińska zdecydowała… Raz, że był Żyd. Później mi opowiadał, że w ciągu dnia chował się na facjacie, na pierwszym piętrze, bo tam był wtedy jego bunkier. Był obecny na przyjęciu Czesławy Dorozińskiej, znał z tego powodu moich rodziców. Przechowanie dzienne było tam, a w razie czego bunkier… Tylko musiał się sam zamykać.
Blisko już były odgłosy działań sowieckich z Pragi. Przez szczekaczkę było ogłaszane po polsku i po niemiecku, że ludność cywilna ma się zgłosić na ten plac szkolny ze studnią, duży teren. […] Myśmy nie poszły: Dorozińska, ja…. Jego żona z dwójką dzieci zdecydowała się na pozostanie u sąsiadów, bo przecież gdyby to wszystko [się wydało], to by ją pierwszą rozwalili razem z tym Żydem. Weszłam ostatnia i przy mnie było to zabezpieczone.
- Proszę opowiedzieć o zdradzie.
Nam tam było dobrze. Najpierw się paliła lampa, mieliśmy orientację w czasie. Była wydzielana przez nią [tj. ciotkę] porcja [jedzenia]. Wcale nie dostawałam większej niż oni, dlatego że to była kwestia nieuregulowana. Mogliśmy opróżnić jeden wek. Jednak mimo tego, że po wejściu był przez nią wprowadzony rygor, że nie wolno [brać za dużo], wydzielała sama minimalne [wyżywienie]. Dlaczego? Odchody… Człowiek jest tak skonstruowany, że chociaż nie je, to nie tylko mocz oddaje, bo też się wypróżnia. Było powiedziane, że nie można więcej wypić, jak jeden mały kieliszek. To wszystko jeszcze przy świetle lampy. Później była świeca. To też zlikwidowano, bo był smród, jak się ją gasiło. Może jakiś prześwit… Można było tylko tyle wydalić, żeby mogło się to zmieścić do słoika, żeby go od razu zamknąć.
Tu była ziemia na dole, klepisko. Tam było wygodne leżenie, bo na wznak, i były deski drugiej podłogi. Później wszystkiego zało. Sucharów zało, ale ona [tj. ciotka] była dobrze przygotowana w tej konspiracji. Po miesiącu czasu, mniej więcej tyle to trwało, odgłosy bolszewickie się uspokoiły, zapanowała głęboka cisza przerywana odgłosem niemieckich butów. Niemcy wchodzili chyba w celach rabunkowych, bo dużo było do wzięcia w tym mieszkaniu. Zawsze, jak siedziałam na dole, to się kuliłam. Łup! Łup! – czasem pojedyncze, czasem zbiorowe; czasem biegli, bo może dowódca ich zgarniał. Tak że to były takie epizody. Ale człowiek się do tego przyzwyczaił. Nie przyzwyczaił się do głodu, a co więcej, do u płynu. To było makabryczne.
- Proszę powiedzieć, jak było ze zdradą?
W pewnym momencie myśmy już byli u kresu, wykończeni. Później się okazało, żeśmy mieli podwójne kształty, bośmy był spuchnięci. Język nie trzymał się ust. Ale to później, jak żeśmy wyszli na powierzchnię po tej zdradzie. W pewnym momencie słyszymy silnik samochodu. Duży samochód ciężarowy, niemiecki, pod plandeką. Akurat miałam dyżur na dole. Siedziałam skulona, bo tam nie można było wyciągnąć nóg, tam były rzeczy i tam leżała ciotka z Żydem. W takiej pozycji nie można było długo wysiedzieć, bo drętwiało się, obieg krwi i tak dalej… W pewnym momencie słyszymy ten samochód, który podjeżdża i zatrzymuje się gdzieś rejonie, tak że my to słyszymy. Później wejście od ulicy przez jeden i drugi pokój od razu do piwnicy. Tupot niemieckich butów.
Jej żeśmy nie słyszeli. To była pani Ala. Siedzę na dole, a dobrze znałam niemiecki (chodziłam na Trębacką do Niemki jeszcze przed szkołą powszechną). Oczywiście, [podchodzą] do naszego muru, przy którym siedzę. Pani Ala do nich [mówi] po niemiecku. Oni się mocują, lekkie drżenie, ale drzewo siedzi twardo, bo ja prawie na tym siedzę, a plecami do muru. Jak już powiedziała po niemiecku, że tu jest dużo cennych rzeczy, są perskie dywany (nie wiem, skąd ona wiedziała, widocznie musiała raz tam być, ja nie byłam), i że jak ta ściana nie puszcza, bo ma taką grubość, to trzeba ją granatem wysadzić, to ja wtedy zaczęłam ryczeć. Wówczas Dorozińska zeskoczyła z posłania zawiązać mi usta szmatą. Ja się szamotałam, byłam zupełnie nieodpowiedzialna. To były dosłownie ułamki sekundy. W pewnym momencie – tupot w drugą stronę.
Schron się zepsuł. [Żyd] szamotał się z Dorozińską, żeby wyciągnąć te [kliny] trochę przez nich [naruszone]. (To było paru żołnierzy, tupot był wyraźny kilku osób, może czterech, może pięciu – nie wiem.) Myśmy zdołali to wyciągnąć. Chyba wyszłam pierwsza, później on i Dorozińska. Wszyscy troje wybiegliśmy na ulicę. Zobaczyliśmy tylko olbrzymi ciężarowy bus, który zapuścił silnik i udał się w przeciwną stronę, na lewo drogą Chełmżyńską. Na tym się wszystko skończyło. W tym momencie ona [tj. ciotka] wyrzuciła Mulę. Był zagrożony, bo miał wygląd taki, jak powiedziałam. Wyrzuciła go z mieszkania, bo schron był zepsuty przez to, że oni go wyważyli, coś się stało w konstrukcji, bo tamci pchali. Jednym słowem schron był tylko przymknięty od tej strony na ile się dało, żeby ktoś po tym wyszedł. [Żyd] musiał opuścić [to miejsce] i tułał się gdzieś po domach.
Dorozińska nocą biegała i szukała jakiejś wody, jakichś produktów po tych wszystkich domkach w zasięgu jej mieszkania. Natomiast ja zostawałam. Miałam siedzieć i nie wychodzić. W pewnym momencie za długo nie wracała (to są moje dzisiejsze odczucia) i ja wyszłam. Chciałam wyjść na zewnątrz, ale już nie wyszłam przez drugi pokój. Byłabym zabita w tym momencie. Dlaczego? Tam była na całą lewą ścianę olbrzymia biblioteka. Wielka biblioteka (chyba wielojęzyczna) i dwa olbrzymie, skórzane fotele, na których spałam, jak przyszłam na Chełmżyńską, bo były zestawione i bardo wygodne […] Chcę wyjść do dużego pokoju, żeby zobaczyć, gdzie ona [tj. ciotka] mi się podziała. Zostałam zupełnie sama, jego nie ma, nie pokazuje się. Drzwi są lekko uchylone, ja wychodzę. Zerwał się Niemiec z pepeszą, w mundurze i do mnie. Że on nie strzelił w tym momencie, bo miał rękę na cynglu, [to cud]. Okazało się, że przychodził prawie codziennie, jak miał wolne. Był jakimś
komandirem wyższej szarży niż ten przeciętny, który później do nas przyszedł następnego dnia w nocy. Powiedział, że został powołany do wojska niemieckiego. Jest z pochodzenia Austriakiem i zostawił żonę i dwoje dzieci w moim wieku. To chyba [zaważyło na tym], że mnie instynktownie w tym momencie nie rozwalił. Okazuje się, że przychodził systematycznie i czytał książki. Co miał robić?
Później [ciotka] przyszła – albo była w pobliżu, albo go widziała, że wchodził – i się ujawniła jako stara kobieta, bo była taka owinięta w chustę, włosy już szpakowate; wyglądała, jakby miała sto lat. Konsternacja. Nie znała języka, ale ja znałam niemiecki. Właściwie ja mu wytłumaczyłam, a ona próbowała po rosyjsku, więc on od razu [powiedział], że nie [rozumie]. Powiedział tylko dwa słowa, że przyjdzie, jak będzie zmrok. Tylko nie pamiętam, czy tego dnia czy w drugim dniu. Przyszedł. To był najgorszy dzień w naszym życiu, nie tylko moim. Już sobie zdawałam sprawę z tragedii – nie mam rodziców, nie mam rodziny, zostałam bez nikogo, [Dorozińska] to jest siódma woda po kisielu mojej matki, kontakt był [między nami] luźny. Patrząc na Stare Miasto, orientowałam się, że moi rodzice… i Krakowskie Przedmieście nie istnieje. Byliśmy pewni, że wszyscy pójdziemy [na stracenie], bo jesteśmy z Żydem. [Niemiec] przyszedł prawdopodobnie z ordynansem, przyniósł wiktuały, przyniósł porcje obiadowe ze zrzutów angielskich (bo były oryginalne): mleko (kazał jej zagotować), mąkę. Następnego dnia kazał jej [tj. ciotce] palić [w piecu]. Powiedział, że jest spragniony domowych rzeczy, żeby mu upiekła ciasto. Była przytomna, bo od razu powiedziała: „Nie będziesz widział od nas ciasta. To, co przyniesiesz… Jesteśmy tak wygłodzeni, że i w tej chwili nie możemy niczego zjeść, bo by nastąpił skręt kiszek po takiej głodówce”. Była świetnie przygotowana do konspiracji, do wszystkiego, odegrała taką rolę. Zresztą jej siostra to samo i jej brat na Woli.
Rozładowała się sytuacja, że żyjemy. Mula poprosił go do następnego pokoju. Dorozińska została z ordynansem, ja tam poleciałam i zobaczyłam. Nie wiedziałam, że to złoto. […] Taki baton jak kek sówka: szary, brudny i duże, wgłębione litery czy cyfry – już nie pamiętam – w środku.. Miał wąziutka piłkę i kawałek tego kruszcu [odciął], dopiero wtedy widziałam, jakie to złoto. Ukroił i dał mu to. Tak że to była jego danina dla Niemca. Ale jeszcze nie byliśmy pewni, czy nas uratuje, czy będzie nas mógł uratować. Wywiązał się jednak do końca. To była migawka – zobaczyłam konny wóz, który przyjechał. Załadowała na niego jeszcze coś z tych dywanów z piwnicy. Wóz był chyba drabiniasty. Miał plandekę na łukach, to widziałam, chodząc Chełmżyńską tam i z powrotem parę razy jeszcze przed wszystkim, jak byłam tam wakacjach, jak oni tam stacjonowali. Była jedna warstwa miękkich dywanów i jeszcze coś twardego, być może jej książki czy coś, nie wiem. Weszłam do wozu jako trzecia, oni już leżeli. Zorientowałam się, że bokami były zrobione dziury po to, żebyśmy mogli tam powietrzem oddychać, bo na nas narzucili na końcu dywany, a po drodze były jeszcze różne rzeczy narzucone w nieładzie. Wyjechaliśmy tą podwodą do pierwszej linii frontu, do dyżurki niemieckiej. Tylko żeśmy słyszeli głosy Niemców, którzy tam żądali jakichś dokumentów prawdopodobnie na przejazd. Myśmy drżeli w tym momencie, czy to w ogóle nie podpucha i czy nie wyciągną nas z tych betów, i nie załatwią na miejscu razem z Żydem. Ale wywiązał się solidnie ten Niemiec. Tak że przejechaliśmy.
- Proszę powiedzieć, jak pani pomagała temu Żydowi.
Ponieważ nie miał wstępu do naszego domu i tułał się po sąsiednich segmentach mieszkalnych (i może nawet po tej wysokiej kamienicy, może udawał się gdzieś dalej), to ja po cichu [w tajemnicy] przed Dorozińską dzieliłam się z nim swoimi porcjami. Po prostu nie dojadałam do końca, co mi dała do zjedzenia. Zawsze pakowałam to w jakieś szmatki, a on obserwował. Albo ja do niego podchodziłam, jak gwizdnął czy czymś [dał znak]. Uważał, obserwował przecież okolice, czy gdzieś może są Niemcy, patrole, czy coś się dzieje. Wtedy właśnie powiedział, że nazywa się Mula Dubelson. Dodał, że jeśli skończą się działania wojenne, to – ponieważ jego ojciec prowadzi hurtownię futer – zgłoszę się do niego i on pomoże w nowej rzeczywistości jakoś się znaleźć mnie, samotnej dziewczynie, bez rodziców, bez rodziny. Dla mnie to było wtedy jakąś wiadomością, ale po czasie się zorientowałam, że przecież jego ojciec na pewno [nie żyje]. Nawet nigdy nie szukałam… Owszem, szukałam Muli u Żydów, ale to jakiś czas po oswobodzeniu. Podałam jego nazwisko, określiłam żonę, dwójkę dzieci, nawet na piśmie. Wyszedł taki młody pejsaty, przystojny mężczyzna w czarnym, olbrzymim kapeluszu i po prostu mnie zbył. Dalej mnie nie dopuszczono jak do sekretariatu. [To było] koło teatru żydowskiego, więcej tam nie chodziłam. Poczułam się bardzo dotknięta tym potraktowaniem mnie przez jakiegoś młodego zwierzchnika. Sekretarka chyba chciała coś przyjąć. To była młoda dziewczyna, chyba Polka, ale [powiedział]: „Tu się nic nie będzie robić, tu się nie przyjmuje”.
- Proszę powiedzieć, dokąd pani wtedy dojechała tym transportem?
Transportem dojechałam do Milanówka. Później nie byłam w Milanówku, tylko z Milanówka dochodziłam piechotą do Warszawy, bo tam dojechał pierwszy pociąg, którym z Gorzkowic żeśmy z mamą przyjechały. Szłyśmy piechotą do Wisły, do Pragi.
- Pamięta pani moment wyzwolenia Warszawy?
Nie.
- Proszę opowiedzieć o Milanówku.
Z tego miejsca [udałyśmy się] do tej prywatnej willi, gdzie stał drugi budynek, może połączony z tym pierwszym; był pracownią, ale nie wiem jaką. Na fundamentach betonowych stały jakieś maszyny z rękojeściami do przekręcania. Nie wiem, czy to nie była willa Majewskich – wytwórnia ołówków. Nie jestem tego pewna, bo mój pobyt tam był bardzo krótki. Oczywiście [byłam tylko] z Dorozińska, bo on [tj. Mula] od razu poszedł do żony. Żona z dwójką małych dzieci z placu na Bielanach była prawdopodobnie zwolniona i od razu albo po nią przyjechali, albo sama tam pojechała. W każdym razie on nas zostawił i myśmy weszły do tego pomieszczenia. Tam zrobiłyśmy z Dorozińską barłogi na ziemi, na których żeśmy [spały] do momentu przyjazdu mojej matki. Cudem mnie odnalazła, natychmiast zabrała.
Tam się odbyła nieprzyjemna scysja, dlatego że Mula znalazł w tych domach pelisę, z której własowcy [sic!] oderwali spod spodu futro. Piękna pelisa, z niebieskim lisem, z kapturem. Nie wiedziałam, że on mi w Milanówku zrobił ze swoich skór z foki piękną pelisę. Dorozińska i ja miałyśmy tylko letnie rzeczy, myśmy nawet nie miały jak wyjść na zewnątrz. [Pelisa] wisiała na haku nad moim barłogiem. W momencie, kiedy matka mnie zabierała po ostrej scysji z Dorozińśką (bo moja mama byłą ostrą kobietą), chciała zatrzymać tę pelisę. Zerwała ją pierwsza i była szamotanina. Oczywiście, matka była górą. W tym momencie już z małym węzełkiem wyszłam z matką.
Pamiętam, że jeszcze poszłyśmy do willi chyba się pożegnać z nim [tj. Majewskim] i z jego żoną. Był taki obrazek, który mi utkwił [w pamięci]. Powiedziałam wtedy, jako szesnastoletnia [dziewczyna]: „Ja też będę miała tyle dzieci”. Duży gabinet właściciela willi (przypuszczalnie Majewskiego) i taki sznur dzieci w koszulkach, w piżamkach [przyszedł] do tatusia dać buzi. Jedno odchodziło, stawało na koniec i drugie [podchodziło]. Tak mnie się ten moment podobał, że tak do matki powiedziałam. Matka się tak spojrzała na mnie, że o czym tu mówić. Oczywiście jest tylko dwóch synów, nie ma czeredy dzieci.
Właściwie już od dekonspiracji dostałam w kość. Pamiętam, że już później, po paru dniach dała mi [Dorozińska] przegotowane mleko, kiedy już można był cokolwiek wypić, i mówi: „Już teraz, to nie będę ci cedziła przez sitko”. Nie lubiłam kożuchów. Odsunęłam tę szklankę. Tak że tu był taki rewanż. Później się zorientowała tak jak ja, że nie mam rodziców i nie mam rodziny, bo Stare Miasto i Krakowskie Przedmieście [zostały zniszczone], i mi dała w kość. Chciała ze mnie zrobić służącą, po prostu do wszystkiego wykorzystać, bo byłam na jej utrzymaniu. Ale stało się tak, jak się stało. Chciałam się wyzwolić z tego wszystkiego, z tej mojej sytuacji życiowej, do której nie przywykłam jako wychuchana jedynaczka. Zaczęłam szukać rodziców poprzez nazwisko Grudniewicz. […] Napisałam odkrytą kartę, bo wiedziałam, że rodzina Grudniewiczów (krewni mojego ojca, bo ja jestem warszawianka), mieszka w Kutnie. Jego bracia Grudniewicze – Wacław i… […] Krótka dygresja. Wacław – dyplomowany pułkownik sztabu polskiego – pracował tu, gdzie jest Grób Nieznanego Żołnierza, [w dawnym Pałacu Saskim,] chyba w lewej oficynie. Często tam chodziłam, jak kończył służbę, bo myśmy mieszkali przy Krakowskim Przedmieściu, a on przy 11 Listopada z żoną i z dziećmi. Chodził w pelerynie – męski, wzniosły. Bardzo lubiłam chodzić z wujkiem, salutowali mi wtedy. […] Drugi wuj był kapitanem, służył w Kutnie. Do podpisywania kapitulacji z Niemcami był Wacław Grudniewicz [w Warszawie], a później wraz z bratem [został] wywieziony do oflagu.
- Czy miała pani jakąś przykrą sytuację związaną z władzami w powojennej Polsce?
Zawsze, jeszcze jak nie byłam żoną obywatela radzieckiego. Długo po ślubie jeszcze się nie mógł pozbyć obywatelstwa sowieckiego. […] To był oficer, szef sztabu. […]
- Jak potoczyły się pani losy po tym, jak już wyzwolono Warszawę i wojna się skończyła?
Napisałam kartę na nazwisko Grudniewicz i jak byłam na barłogu, to nie dostałam odpowiedzi, tylko przyjechała moja matka. Okazuje się, że ona też, znając dokładny adres, pisała do Kutna jeszcze jak była na wysiedleniu. Dostała wiadomość, pod jakiem adresem jestem. Nie zawiadamiała [mnie], tylko przyjechała. Przyjechała wczesnym rankiem. Myślałam, że już zupełnie zgłupiałam po siedzeniu w tym lochu, bo widzę wchodzącą matkę. To było natychmiastowe zabranie, łącznie z tą wydartą pelisą, i przewiezienie mnie do Gorzkowic. Moi rodzice i cały dom z Krakowskiego 51 byli uratowani dzięki żelaznej bramie, której Niemcy nie sforsowali, bo uznali to za dzieło sztuki. […] W pierwszych dniach… Rozprawy Niemców z Polakami w trójkącie Trębacka, Miodowa, Krakowskie Przedmieście – wyciągali z piwnic i pod Dziekanką wieczorem było palenie zwłok osób, które powyciągano z piwnic. Wieczorem podlewali benzyną i palili zwłoki. Następna partia następnego dnia.
Spod stert zwłok uratował się mecenas Burakowski, wyczołgał się. Prawdopodobnie w czasie egzekucji zemdlał, bo był cały. Kula go nawet nie musnęła. Natomiast zginęła jego rodzina, to znaczy: żona, dzieci i teściowie. Nie wiem, czy mieszkał na Trębackiej, Miodowej czy Krakowskim Przedmieściu. Został przygarnięty w kościele kapucynów do barłogu moich rodziców. Stracili dziecko, ojciec był zaangażowany przy pracy dożywiania i innych rzeczach właśnie z Burakowskim.
On, jak był zmierzch, jak już otrzeźwiał, to jakimś sposobem wyczołgał się z tej masy trupów. Przeszedł odcinek do kolumny Zygmunta, tam była barykada i tam byłby zastrzelony. On wołał po polsku o pomoc, a oni – którzy strzegli barykady Starego Miasta – o hasło. Tam się kończyło… Szybko było [Stare Miasto] opanowane do kolumny Zygmunta, tam byli akowcy i Powstanie. Został przyjęty na barłóg. Spał na jednej pryczy z moim ojcem, zmieniali się w Buchenwaldzie. On [chodził] do pracy w kamieniołomach pod jakąś wielką górą, ręcznie to robili kilofami, a ślepe koniki wywoziły ten gruz. […]
- Jak wyglądała organizacja życia po wojnie w Warszawie?
Matkę z ojcem rozdzielili w Pruszkowie. […] To już był ostatni ich moment. Szli piechotą od kapucynów do Pruszkowa przez kościół na Woli. Ostatni etap to Pruszków, a ojciec [został] wywieziony do Buchenwaldu. To było karne komando dla Starego Miasta.
Po wojnie ocalała kamienica na placu Unii róg Marszałkowskiej. Od strony Marszałkowskiej przed wojną i później był sklep, owocarnia, własność mojej rodziny. Mieli mieszkanie z jednym oknem od strony przeciwnej do podwórka, od strony alei Szucha. To był pokój z jednym oknem, ślepa kuchnia, przedpokój ślepy, wyjście do klatki schodowej. To było dla nich ważne, że mieli przed wojną sklep dobrze prosperujący. Jak żeśmy wróciły z wysiedlenia, z Gorzkowic przez Wisłę po lodzie, to był pierwszy przystanek. Oczywiście w dworku Lubicz-Zaleskich było parę noclegów, ale później nie mogłam [tam zostać]. Na wujka Lubicz-Zaleskiego był [napad], przypuszczalnie [zleciła go] organizacja lewicowa. Z dochodzenia naszej policji [wynikało], że tylko zabrali pieniądze z sejfu. […] Gdyby to była grupa ludzi wujkowi nieznanych, to by nie otworzył pierwszych drzwi werandy (tych przeszklonych, bo drugie drzwi były normalne, drewniane, dwuskrzydłowe). Zabrali tylko pieniądze, a on dostał szoku. Zrobił się nienormalny. W każdym oknie wisiał gwizdek, kraty były w oknach.
Musiałam wyjść z tego domu jak najszybciej, matka wynajęła [mieszkanie]. […] Musiałam wrócić do szkoły, matka mi opłacała [pokój], [mieszkałam] sama, bez matki. Pani Tymińska wydała wszystkim zaświadczenia, co się ukończyło, tak że z tym świstkiem się szło [do nowej szkoły]. Pierwsza moja szkoła była przy Konopackiej. […] Po napadzie nie było możliwości [mieszkania u wujka Lubicz-Zaleskiego]. To była zima, po Powstaniu, okres jesienny, ciemno. On nikomu nie otworzył, nawet mnie. Wracałam z popołudniowej [zmiany], bo dla nas stworzyli osobne komplety w urzędowym liceum na Konopackiej. Parokrotnie zostałam na ulicy.
Warszawa, 5 lutego 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski