Wanda Lesisz „Irena”
Wanda Lesisz z domu Gutowska, urodzona 15 lipca 1925 roku w Pułtusku, pseudonim „Irena”, pluton 202, Zgrupowanie „Żaglowiec”, 21. Pułk „Dzieci Warszawy”.
Jaką funkcję pani pełniła?
Sanitariuszka.
Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych, o swoich rodzicach. Czy miała pani rodzeństwo?
Ojciec mój był kapitanem Wojska Polskiego. Mieszkaliśmy na Żoliborzu, we własnym domu na ulicy Felińskiego, niedaleko kościoła Świętego Stanisława Kostki, stąd bardzo znany obecnie adres. Najpierw chodziłam do Szkoły Rodziny Wojskowej Dunin-Wąsowiczowej, a potem do pani Kościałkowskiej – żona ministra, [która] prowadziła szkołę na Felińskiego 15.
Pani urodziła się w Pułtusku.
Tak, bo dziadkowie tam [mieszkali], a potem ojca przenieśli z Pułtuska do Warszawy. Mieszkaliśmy już cały czas na Żoliborzu.
Miała pani rodzeństwo?
Miałam siostrę starszą ode mnie o dwa lata. Obecnie mieszka w Warszawie, [nazywa się] Janina Rożecka.
Jak wspomina pani przedwojenną Warszawę?
Mieliśmy bardzo przyjemne życie. Żoliborz właściwie to była taka dzielona dzielnica Warszawy. Prawie wszyscy na Żoliborzu się znali. W szkole miałam przyjemne grono koleżanek i kolegów.
Pamięta pani, czy na przykład chodziło się na spacery w niedziele do Łazienek czy do Ogrodu Saskiego?
Ojciec należał do klubu sportowego na Żoliborzu. Mieliśmy swój kajak, więc zawsze w niedziele i soboty jeździliśmy z ojcem na różne wycieczki. Poza tym byłam bardzo zaangażowana. Pani Dunin-Wąsowiczowa, która prowadziła przedszkole, była bardzo zaprzyjaźniona z marszałkiem Piłsudskim i raz na miesiąc zabierała nas do Belwederu na wizyty u marszałka. Śpiewałyśmy piosenki marszałkowi. Marszałek bardzo lubił nasze wizyty.
Czy utkwiło pani w pamięci coś szczególnego z wizyty u marszałka? Nie bała się pani go? Czuła pani respekt?
Nie, ponieważ od urodzenia miałam ten mankament, że byłam głucha na lewe ucho. Mówiłam zawsze głośno i miałam dobrą dykcję, więc u marszałka to ja zawsze deklamowałam wiersze. Poza tym dzięki pani Kościołkowskiej były wizyty na zamku, to jeszcze do dzisiaj pamiętam, jak deklamowałam wiersz dla prezydenta Mościckiego.
Czy pamięta pani śmierć marszałka Piłsudskiego?
Pamiętam, ale byłam wtedy jeszcze bardzo młoda. Pamiętam, że była wielka żałoba. Mój stryj był legionistą i mam masę zdjęć z marszałkiem z okopów z legionów. On się udzielał. Pierwsze taczki na kopiec marszałka zawoził mój stryj.
Jak nazywał się stryj?
Roman Gutowski. Zginął w 1939 roku pod Kutnem. Cała nasza rodzina – tak męża, jak i moja – została [zamordowana]: ojciec w Starobielsku, jeden brat rozstrzelany przez bezpiekę żydowską w Grudziądzu (został rozstrzelany, jak bolszewicy weszli do Polski), jeden stryj zginął pod Kutnem. Cała rodzina rozproszona. Mój mąż to samo – stracił wszystkich braci. Trzech braci [zostało] zamordowanych: dwóch w Katyniu, jeden w Starobielsku. Jeden walczył pod Wschową. To był jeden wydzielony oddział w 1939 roku. Kiedy brat męża prowadził, weszli klinem na ziemie niemieckie i za to ściągnęli go z oflagu z Murnau i sąd doraźny – głowę toporem ścięli, tak że mąż stracił wszystkich braci, ja ojca, stryjów.
Pani tata był wojskowym. Czy mówiło się, że będzie wojna 1 września 1939 roku?
To jest ostatnie pożegnanie. Ojciec chciał nas wysłać autem do Białowieży, gdzie mieszkał brat mojej matki. Jak dojeżdżaliśmy prawie do Białowieży, to ktoś nam zwrócił uwagę, żeby lepiej jechać gdzieś na południe, bo już od strony Prus zbliżają się wojska niemieckie. Jechaliśmy przez Kurów, Ryki, Lublin. Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości koło Rejowca. Tam przesiedzieliśmy. W grudniu… Auto było już naturalnie zarekwirowane, więc szofer wrócił do Warszawy. Mama z jedną panią, która z nami jechała, kupiły wóz drabiniasty. Za to, że ten gość przewiózł nas do Warszawy, dostał ten wóz i konia. Wróciliśmy. Dom zastaliśmy bez okien, bez szyb, kaloryfery popękane. Zaczęliśmy pomału [remont]. Obok naszego domu były koszary niemieckie, więc wszystko działo się bardzo blisko. Przed naszym domem była brama, ale pomimo tego u nas był magazyn broni, komplety.
Jak zaczęło się życie okupacyjne? Jak nawiązała pani kontakt z konspiracją?
Przypadkowo. Ktoś przyszedł i powiedział, czy ja bym chciała [brać udział w konspiracji], więc przede wszystkim z początku roznosiłam gazetki. Potem przeszłam kurs sanitarny pod płaszczykiem z obrony przeciwlotniczej w Szpitalu Dzieciątka Jezus.
Pamięta pani moment, jak składała pani przysięgę?
Tak, to było wielkie przeżycie.
Mówiła pani o kursie sanitarnym, o magazynie broni. Ktoś pani zaproponował, przecież mama musiała się zgodzić?
Mama też była w konspiracji, siostra była w konspiracji. Obok nas mieszkali państwo Kocowie (pułkownik spokrewniony z ministrem Kocem), Andrzej Koc. On był bardzo związany z pracą konspiracyjną i właściwie razem działaliśmy przez całą okupację. Razem roznosiliśmy gazety, broń. To wszystko się działo pod okiem warty niemieckiej, ale przez ogródki, od tyłu nosili do nas broń.
W domu była specjalna skrytka na broń?
W piwnicy, gdzie przetrzymywaliśmy koks do centralnego ogrzewania – pod koksem.
Gdzie roznosiła pani gazetki?
Różnie, gdzie się dało, pod materacem. Za każdym razem [był] inny schowek, bo były rewizje. Jak chcieli aresztować Andrzeja Koca, on uciekł i przyszło do nas gestapo robić rewizję. Wiedzieli, że to sąsiedzi. Pytali, czy go znam. U nas był wtedy przechowywany mały Żyd – Piotrek. Myśmy z mamą schowały go pod dachem. Byłyśmy strasznie podenerwowane, bo gdyby nas zabrali, to on by został sam pod dachem, a nikt nie wiedział, że on tam jest.
Jak ten chłopczyk znalazł się u pań?
Zgłosiła się do nas jedna pani od naszych znajomych, która przyprowadziła rodziców Piotrka i zapytała, czy mogliby u nas zamieszkać. U nas mieszkał chwilowo skoczek z Anglii. Cała rodzina działała w konspiracji. Wszystkie pokoje były zajęte. Dużo było znajomych uchodźców z Poznańskiego, którzy mieszkali u nas w czasie okupacji i mama powiedziała, że nie ma miejsca. Oni zapytali się, czy moglibyśmy przechować [przez] kilka dni [Piotrka], zanim oni znajdą lokum. Tymczasem na drugi dzień oni szli ulicą, Niemcy ich zatrzymali i rozstrzelali. I Piotrek został z nami już do końca.
Ile miał lat?
Wtedy miał osiem lat. Po Powstaniu Warszawskim, jak mama była wieziona do Pruszkowa, zawiązała mu całą głowę bandażem (bo on miał bardzo semicki typ [urody]) i mówiła, że to jest mały syn. Jakoś się uchował. Potem, po wojnie, rodzina sprowadziła go do Izraela. Po kilku latach nawiązał kontakt ze mną i z siostrą. Pojechałam do Izraela. Posadziłam tam drzewko, potem zostałam odznaczona medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.
On jeszcze żyje?
Nie, niestety. Miał bardzo smutne życie. [Do Izraela] sprowadziła go ciotka. Dostał wielkie odszkodowanie. Ciotka zagarnęła wszystkie pieniądze, Piotrka wysłała do wojska. On tam się rozchorował i zmarł.
Jak się naprawdę nazywał?
Piotrek Tajcher.
W którym roku rodzice go przyprowadzili?
1942–1943 rok. Trudno mi powiedzieć, zdaje się, że 1943 rok.
On wcześniej ukrywał się z rodzicami po stronie aryjskiej?
Tak, mieszkał u pani Pietrusowej na Żoliborzu, na Kaniowskiej. Tymczasem ona miała już przeładowany dom i poleciła nasz dom, żebyśmy się nimi zajęli. Niestety nie mieliśmy dla nich miejsca.
On nie wychodził z domu?
Nie, nie wychodził. Nie wolno mu było nigdy wychodzić z jednego pokoju. Czasem nawet łapałyśmy go z mamą na tym, że wyglądał przez okno, to krzyk był straszny, dlatego że bałyśmy się, że ktoś może zauważyć, że jest małe dziecko. Tak jak zaznaczyłam, [miał] bardzo semicki typ [urody], tak że od razu można było poznać, że to jest żydowskie dziecko.
Słyszała pani o szmalcownikach w Warszawie?
Nie. Może słyszałam, ale nie pamiętam, nie kojarzę.
Polacy jednak wydawali dużo ukrywających się Żydów.
Na Żoliborzu tego nie było. Żoliborz był bardzo przychylny i bardzo dużo Żydów się uchowało. Niedaleko nas, naprzeciwko szkoły był sklepik, [który prowadził] Żyd. Nazywał się Bauman, nawet
nota bene był w legionach. [Był] inwalidą i jemu pozwolili otworzyć sklep na Żoliborzu. Jego ukrywali do końca wojny na Żoliborzu.
Kto go ukrywał?
[Wszyscy] po kolei, ludzie się zmieniali.
Ale przecież pani mama i siostra wiedziały, że za ukrywanie Żydów grozi śmierć.
Wiedziałyśmy, ale jak u nas mieszkał skoczek z Anglii...
Jaka jest historia tego skoczka? Kto to był?
Były powiązania, przychodził ktoś i mówił: „Czy możemy przechować?”. Mieszkał tydzień u nas, tydzień gdzie indziej. Już w 1943 roku poszedł do innego domu i tam zastała go rewizja. Został wywieziony, nie wiadomo, co się z nim stało, prawdopodobnie został zamordowany.
Pamięta pani jego imię i nazwisko?
„Lewandowski”, ale to był jego pseudonim.
Była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań na ulicach Warszawy w czasie okupacji?
To było na porządku dziennym. Jechało się tramwajem, zatrzymywali tramwaj i wysadzali ludzi. Budy podjeżdżały, zabierali ludzi.
Pamięta pani wybuch powstania w getcie warszawskim?
Pamiętam. To było bardzo blisko, Felińskiego dochodziło prawie do Dworca Gdańskiego, tak że jak się getcie paliło, to do nas fruwały papiery z getta. Na Dworcu Gdańskim, jak wywozili Żydów z getta, to staraliśmy się im zanieść żywność i wtedy Niemcy strzelali do Polaków.
Pani dom jeszcze stoi?
Mój dom jeszcze stoi.
Jaki to jest numer?
Felińskiego 6. Po wojnie była ambasada chińska, a teraz jest jakieś biuro.
Czy były przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Liczyliśmy się z tym, że będzie Powstanie Warszawskie, ale nie było wiadomo kiedy, co i jak.
Jak pamięta pani 1 sierpnia?
Miałam wezwanie, że mam się stawić do Szkoły Rodziny Wojskowej na Czarneckiego. Tam przesiedzieliśmy całą noc. Wszystkie oddziały wycofały się do Kampinosu. Byłam związana z plutonem porucznika „Żytomirskiego”, więc z plutonem się wycofaliśmy. Po dwóch dniach wróciliśmy do tak zwanej Poniatówki i tam już cały czas, do końca Powstania, byłam w plutonie 202. Walki były ciężkie, bo chodziło o to, żeby się przedostać przez Dworzec Gdański i dołączyć do Starego Miasta. Niestety, nie udało się. Potem wycofaliśmy się z Poniatówki na Kaniowską, na Śmiałą, na różne ulice. Ostatnie dni spędziliśmy na placu Wilsona i tam zastała nas kapitulacja.
Pierwsze dni Powstania na Żoliborzu były spokojne. Czy pamięta pani swojego pierwszego rannego? Pani była sanitariuszką w szpitalu czy raczej liniową?
Doktór Raczek miał szpital, bo to był szpital niemiecki – ta szkoła była zajęta przez szpital niemiecki, tak że jak zajęliśmy go, to było nawet dużo bandaży, lekarstw, wszystkiego. Było dużo rannych, bo walki były ciężkie. Bez przerwy z Dworca Gdańskiego strzelali do szkoły Poniatowskiego.
Pani miała dyżury w tym szpitalu?
Tak. Ja właściwie nie byłam w szpitalu. Cały czas byłam na linii z plutonem. Należałam do plutonu. Pamiętam taki incydent, że zało noszy i z moją koleżanką Geną Fliszewską ciężko rannego niosłyśmy na drzwiach do szpitala na Czarneckiego.
Pani szła razem z plutonem do boju? Jak to się odbywało? Gdzie pani nocowała, gdzie była kwatera?
Kwatera była w gimnazjum. To był duży budynek. Jeszcze stoi na Felińskiego 15. Tam myśmy kwaterowały, cały nasz pluton 202 i sanitarny. Nas było pięć.
Jaki był pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Kapitulacja.
Czy były miłe momenty?
Były. Było na przykład święto 15 sierpnia, które obchodziliśmy bardzo uroczyście. Był uroczysty obiad. Śpiewaliśmy piosenki, był spokojny dzień, nie było strzelaniny. Bardzo uroczyście obchodziliśmy, ale były bardzo ciężkie [momenty]. Poza tym dołączyło wojsko z Kampinosu. Chcieli się też przedrzeć przez Stare Miasto, ale oni przyszli tak wyczerpani, że właściwie trzeba się było nimi więcej zajmować, niż było [z nich] pożytku, ale to tak nawiasem mówiąc.
Pamięta pani zrzuty?
Tak pamiętam, ale niestety dużo zrzutów było na stronę niemiecką. Tak samo były zrzuty rosyjskie. Oni tam [zrzucali] puszki z mięsem i suchary.
Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców? Jakie były relacje?
Z początku byli bardzo przychylni. Potem byli troszkę rozgoryczeni, bo siedzieli tyle czasu bez żywności, prawie bez wody. Było bardzo ciężko, ale bardzo przychylnie byli ustosunkowani. Miałam o tyle szczęście, że nasz dom był prawie po drugiej stronie szkoły na Felińskiego, tak że wpadałam do domu i mogłam się jeszcze widzieć z mamą.
Mama i siostra brały udział w Powstaniu?
Nie, w Powstaniu mamusia nie brała udziału. Siostra była w szpitalu u doktora Raczka.
Spotkała pani Rosjan na Żoliborzu albo żołnierzy AL?
Byli, ale nie miałam z nimi zbytnio kontaktu. Wiem, że byli, nadawali meldunki przez radio.
Miała może pani sympatię w czasie Powstania?
Miałam Andrzeja – mojego sąsiada. Andrzej Koc to była moja sympatia.
W czasie okupacji?
Zginął ostatniego dnia Powstania. Sanitariuszki nie mogły go już zabrać, bo już czołg wjechał na teren polski i nie mogły go zabrać. Wiem, że go nie zabrali i wykrwawił się. Spotkałam jego siostrę. Byłyśmy razem w Oberlangen. Ona też miała wiadomość, że on niestety nie przeżył.
Ile miał lat?
Był chyba rok ode mnie starszy. Nie pamiętam.
Czy w czasie Powstania mieli państwo wolny czas, żeby pójść na randkę?
Spotykaliśmy się sporadycznie, bo on był wysłany z Żoliborza, kanałami przekradał się na Stare Miasto do Wytwórni Papierów Wartościowych. Najpierw miał bardzo przykrą przygodę, bo chcieli go aresztować, bo [myśleli], że to szpieg. Dopiero jak znalazł kogoś znajomego, kto potwierdził jego tożsamość, to potem wrócił z powrotem na Żoliborz. Spotykaliśmy się, ale nasz pluton sanitarny był pod opieką wspaniałego człowieka – porucznika „Żytomirskiego”, który umiał nadać charakter. Cały pluton żył w wielkiej przyjaźni, przeżywaliśmy śmierć każdego, niestety.
Jak odbywały się pogrzeby?
Pogrzeby były sporadyczne. Niestety, nie było trumien, nie było nic. Po prostu prześcieradło. [Byli chowani] w parku Krasińskiego na Żoliborzu. Tam po wojnie była ekshumacja wszystkich. Andrzej Koc też był tam pochowany, teraz jego grób jest na Powązkach.
Jaki miał pseudonim?
Nie pamiętam.
Jak było z wyżywieniem w czasie Powstania?
W czasie Powstania było bardzo ciężko, o tyle że na Żoliborzu były jeszcze ogródki i coś tam w tych ogródkach czasami [rosło], na przykład jarzyny. Pamiętam, że kiedyś przybiegli chłopcy i [mówili], że na Marymoncie zdobyli olej, więc mówimy: „Coś zrobimy z tego oleju”. Okazało się, że to czarny nieczyszczony olej. Musieliśmy to wszystko wylewać. Pod koniec głód był już bardzo ciężki.
Czy było jakieś życie religijne, czy były msze święte?
Tak. Była spowiedź powszechna.
Moment kapitulacji to był dla pani najgorszy dzień?
Tak, to było najgorsze, bo już czuło się, że coś się dzieje, że nie damy rady. Miałam taką przygodę, że akurat wyszłam po rannego. Zostawiłam torbę z moimi prywatnymi rzeczami i poszłam po rannego. Na placówce zastała mnie kapitulacja. Byłam jedną jedyną, która poszła do obozu z torbą sanitarną. Nie miałam nic swojego.
Jak wyglądało opuszczenie Warszawy? Miała pani możliwość wyjścia z cywilami czy chciała pani iść z plutonem?
Nas wszystkich wyprowadzali pod eskortą. Smutne to było, bo było składanie broni. To było najbardziej przykre. Dostałam mały pistolecik, którego nigdy nie używałam, ale żal mi było się z nim rozstać. Składanie broni. Potem byłam w Pruszkowie. W Pruszkowie był bardzo ciężki okres. Tylko raz czy dwa razy dowieźli nam jakąś zupę z RGO, a tak pokotem spaliśmy na podłodze. Potem przejazd do obozu – Stalag XI A. Potem roboty. Zabrali nas stamtąd na roboty. Na robotach byłam przeszło dwa miesiące w fabryce śrubek do V2, do bomby. Potem zawieźli nas z powrotem do obozu do Oberlangen. Do końca byłam w Oberlangen.
Jak pamięta pani moment wyzwolenia – pierwszy dzień wolności?
Pamiętam, jest to [opisane] w moim pamiętniku. Wielkie przeżycie. To było po południu. Wjechał czołg, przedarł się przez druty. Wybiegłyśmy. Naturalnie koleżanki siliły się po angielsku. Ten jeden, który był na motocyklu, mówi: „Panienki, panienki. My Polacy”. Zaczęło się już wtedy. Oni musieli wycofać się z powrotem do Holandii. Myśmy jakiś czas były same. Zostawili kilku żołnierzy, trochę broni, ale byłyśmy same. Całe szczęście, że Niemcy nie przyszli z powrotem.
Dlaczego zdecydowała się pani zostać za granicą i nie wróciła pani do Polski?
Dostałam się do dywizji pancernej. Przeszłam kurs świetliczanek i kurs wojskowy. Z dywizją pancerną przyjechałam potem do Anglii. Najpierw dostałam się do liceum, do Foxley. Potem rok przeleżałam w szpitalu na serce i przyjechałam do Londynu. Miałam szczęście, że poznałam ludzi, o których można powiedzieć, że „są na świeczniku”. On był dyrektorem fundacji kulturalnej, dziennika – pan Sakowski. Tam mieszkał Gryzewski – redaktor „Wiadomości”. Miałam możność poznać tych ludzi, bo tam u nich właśnie mieszkałam.
Mama była w Polsce?
Mama była w Polsce i pisała, żeby nie wracać.
A siostra?
Siostra też była w Polsce. Siostra nie była w obozie. Siostra była ze szpitalem w Skierniewicach. Wróciła z mamą w styczniu do Warszawy.
Kiedy i jak dowiedziała się pani, że tata zginął?
Mieliśmy list. Pierwszy list był w lutym ze Starobielska i potem dowiedzieliśmy się, że wszyscy byli zamordowani. Mąż stracił dwóch braci. On był lekarzem, wicedyrektorem Szpitala Dzieciątka Jezus, a jeden brat [zginął] w Starobielsku, drugi w Katyniu.
Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Irena”?
To moje drugie imię, ale mnie zawsze nazywali „Kitek”. Nie wiem, dlaczego mnie tak nazywali, ale ja używałam „Irena”. Wszystkie legitymacje, wszystko. Nawet moją legitymację i przepustkę posłałam do muzeum, ale moja siostra mówi, że chodzi i szuka moich rzeczy, które są w muzeum, ale jakoś nie może na nie natrafić. […]
Jak się udało pani przechować tą legitymację i przepustkę?
W bucie. Moje pamiętniki też w bucie. Cały czas były rewizje, ale w butach nigdy nie [szukali]. Miałam maleńkie skraweczki papieru i na tym pisałam dzień po dniu pamiętniki.
Pisała pani pamiętniki z obozu czy z Powstania też?
Pisałam dopiero od pierwszego dnia od wyjścia z Warszawy.
W czasie Powstania Warszawskiego miała pani dziewiętnaście lat. Czy jakby miała pani znowu dziewiętnaście lat, to poszłaby pani do Powstania?
Na pewno. To był zryw wszystkich ludzi w Warszawie. Nikt się nawet nie zastanawiał. Innego wyjścia nie było. Zarzucają nam, że po co to było, ale trzeba było być tam, żeby to przeżyć.
Londyn, 21 sierpnia 2008 rok
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama