Danuta Baczyńska „Żywia”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się w Warszawie w 1925 roku, [gdzie] zamieszkiwałam z rodzicami do 1930 roku. [Później] przeprowadziliśmy się do Piastowa, gdzie ojciec zbudował własny dom, duży, czynszowy, dwupiętrowy. Miałam wtedy pięć lat. Mieszkałam w Piastowie, w naszym domu właściwie do 1946 roku. Po Powstaniu przeniosłam się z powrotem do Warszawy, gdzie rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Humanistycznym. W roku 1947 wyszłam za mąż, przerwałam studia, w 1948 roku urodziła się córka. Potem już było dorosłe, dojrzałe życie. W 1950 roku podjęłam pracę.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?


Mój ojciec prowadził w Warszawie sklep ze skórami na obuwie, początkowo na ulicy Dzielnej, potem na ulicy Kruczej. Właściwie to było źródło utrzymania i dom czynszowy, który był w Piastowie. Mama prowadziła gospodarstwo. Oczywiście pomagała ojcu przy pracy w sklepie. Rodzice moi zmarli już po wojnie. W 1967 roku umarł tata, a pięć lat później mama.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Nie, nie miałam, byłam jedynaczką. Mieszkając w Piastowie, najpierw byłam na pensji u pani Rudzkiej, ale to bardzo krótki okres. To była jeszcze tak zwana klasa „A”, nawet nie pierwsza. Przez zimę byłam w internacie, ale po ukończeniu klasy „A” pensja została w zasadzie rozwiązana, bo była pierwsza reforma szkolna. Zniesiono wtedy osiem klas gimnazjum, a wprowadzono cztery gimnazjum i dwa liceum. Już wtedy przeszłam do szkoły powszechnej w Piastowie, tak to się nazywało. Tę szkołę ukończyłam, sześć oddziałów. Po sześciu oddziałach zdawałam do Gimnazjum imienia Anny Wazówny. To było pierwszorzędne gimnazjum, zresztą prywatne, świetnie prowadzone. Skończyłam pierwszą klasę gimnazjalną jeszcze przed wojną, zdałam do drugiej klasy. W 1939 roku wybuchła wojna.

  • Jak Pani pamięta wybuch wojny?

 

Dokładnie pamiętam, jak wojna wybuchła. No cóż, to jeszcze dzieci, nawet piętnastu [lat] wtedy nie miałam – była radość, że nie idzie się do szkoły i wojna ciekawiła, ale potem, jak już zaczęły lecieć bomby, ludzie ginęli, to już to nie było takie miłe i przyjemne. Wszystko to okropnie wyglądało ze względu na to, że był rozkaz wymarszu mężczyzn. Wszyscy mężczyźni opuścili swoje domy i szli na wschód Polski. To było jedno tłumowisko ludzi. Ludzie szli, szli, szli. Wrażenie było niesamowite. Ojcowie oczywiście opuścili swoje domy. Ci, którzy nie byli w wojsku, to szli nie wiadomo po co i na co, ale tak to było. Już po działaniach wojennych ojciec mój doszedł do Warszawy, był nawet ranny, bo był w jakichś oddziałach pomocniczych, ale nic takiego specjalnie poważnego nie było. Wrócił do domu szczęśliwie.

 

Zaczęły się lata okupacji. Szkół nie było. Jak wiadomo, była tylko szkoła podstawowa i to jeszcze nie ze wszystkimi przedmiotami. Nasze szkolnictwo jednak powstało w podziemiu. Od razu uczennice dostały wiadomość, że tworzy się szkoła tak zwana zawodowa zabawkarska, którą prowadzi w dalszym ciągu pani dyrektor Bursche, dyrektor Wazówny. To oczywiście była przykrywka, bo od razu stworzono tajne komplety. Tak że przerwa była bardzo krótka, bo od razu się poszło do drugiej klasy gimnazjalnej. Na kompletach były wszystkie dodatkowe przedmioty, które obowiązywały w gimnazjum, a na tych zabawkarskich kursach (bo inaczej tego nie można nazwać) robiło się jakieś dziwne rzeczy – język polski, taki skrócony, bo to były programy zatwierdzane przecież przez Niemców.

 

Rozpoczęła się konspiracja. W 1940 roku już nawiązałam kontakty z harcerzami, zostałam zaprzysiężona, tak że bardzo wcześnie zaczęłam swój okres konspiracyjny. Naturalnie podałam, że mam szesnaście lat, ale było jeszcze dość daleko do tych szesnastu lat. Oczywiście to była praca konspiracyjna głównie oparta na kolportażu: gazetki się przenosiło, podrzucało, znajomym dawało, jakiś mały sabotaż, wypisywanie [znaku] „Polski Walczącej” na ścianach. Troszkę pewnie traktowane to było przez nas jak dobra zabawa, bo coś się działo, byliśmy ważni. Inna rzecz, mnie się wydaje, że nie mieliśmy dzieciństwa. Bo rzeczywiście to były bardzo ważne sprawy nawet dla nas, jednak po dziecinnemu podchodziło się do tego, ale człowiek się czuł dorosły, ważny, coś robi, coś działał.


Na kompletach zrobiłam małą maturę. Potem jeszcze na kompletach byłam do drugiej licealnej.

Zostałam złapana w łapance. Wielka łapanka była na Dworcu Głównym w Warszawie. Szczęśliwie udało mi się... nawet nie uciec, tylko wyrzucił mnie po prostu Niemiec, kiedy już wchodziłam do budy (bo budami zabierali). Stał strażnik i ten strażnik mnie po prostu odciągnął od wejścia, zaczął na mnie strasznie krzyczeć i mówi: Raus! Raus! Tak jakby się zamierzył, jakby chciał mnie uderzyć. To wszystko się działo w Alejach Jerozolimskich, wyszłam na Pankiewicza. Jak już wyszłam na Pankiewicza, to czułam, że mi nogi zaczęły się uginać. To był rok 1943. Jak wróciłam, to rodzice już wiedzieli, przyszła wiadomość, że zostałam złapana. Na Grochowie gdzieś był urząd pracy, ojciec nawiązał kontakty, żeby się dostać jakoś, a ja sobie normalnie przyjechałam do domu. Szczęśliwie, nie wiem, dlaczego tak się stało – fakt autentyczny. Wszyscy się ogromnie dziwili. Może miał córkę w tym wieku, nie wiem, co to było. W każdym razie wyrzucił mnie, nie podobałam się widocznie.

 

Zaczęły się lata konspiracji. W szkole mieliśmy ćwiczenia, tak to przecież trwało do 1944 roku. Przeniosłam się wtedy na komplety. W Piastowie były komplety przy Gimnazjum imienia Tomasza Zana w Pruszkowie, prowadził pan Hieronim Krygier, bardzo przyzwoity człowiek. Nas w drugiej licealnej było pięć osób tylko, ale dokładnie mogli nas nauczyć. Kończyłam drugą licealną w 1944 roku tuż przed Powstaniem.


Zostaliśmy skoszarowani 28 lipca. Czekaliśmy na rozkaz wyjścia do Warszawy. Trzy dni się siedziało – 28, 29, 30 lipca. To było okropne to wyczekiwanie, to siedzenie. To odwoływali, a to przywoływali. To było w domu oddalonym od Piastowa, już gdzieś na uboczu. Dziewczęta były same, łączniczki, sanitariuszki. Wszyscy przygotowani, z rozkazem, że wyjdziemy i będziemy szli przez Pęcice, Magdalenkę, przez lasy kierować się na Mokotów, do Warszawy. W końcu 2 sierpnia przyszedł rozkaz wymarszu. Wcześnie, chyba gdzieś o piątej rano myśmy wyszli. Taki okropny deszcz padał, że nie zapomnę tego nigdy w życiu. Szłyśmy trójkami. Nie pamiętam, ile było tych trójek, ale chyba osiemnaście nas było, chyba ze sześć trójek było. W trójce była moja przyjaciółka Jaga, potem chrzestna mojej córki, była Basia Krasińska. Basia była raczej z przypadku, ale też bardzo miła dziewczynka. Bardzo ładnie żeśmy tak wędrowały do Reguł. W Regułach słyszymy, że odzywają się strzały. [Myślimy:] „Co się dzieje?”. Idziemy dalej i widzimy, że walczą Niemcy z Polakami. Przyjechały oddziały z Ochoty, była duża potyczka. Wtedy zobaczyłam pierwszych zabitych. Było to straszne wrażenie również ze względu na wiek – zabici chłopcy leżeli po rowach. Potem walka jakoś ustała.
Widzimy, że tu jest sytuacja jakaś nie bardzo dobra, ale nic, idziemy dalej. Dochodzimy do wsi, ale nas nikt nie zatrzymuje, straże niemieckie łażą uzbrojone po zęby, a my tak idziemy. W końcu w połowie drogi słyszymy głos: Kuda? – krzyczy „ukrainiec”. Zatrzymałyśmy się, on nas nie puszcza. Pyta się, dokąd idziemy. Mówimy, że idziemy do wsi jakiejś, bo po jedzenie, już nie przypominam sobie, jakaś gadka. Zaprowadził nas do chałupy, gdzie stacjonował. Mówi: „Gdzie wy idziecie? Tutaj jest wojna! Nie idźcie nigdzie, przecież tu są Niemcy, jest wojna, siedźcie na razie cicho”.
Ponieważ myśmy miały materiały obciążające (miałam bardzo długie włosy, to mi poumieszczali meldunki w warkocze gdzieś, poza tym były papierosy, były opaski, były furażerki, to wszystko miałyśmy w takich paczkach) Basia się straszliwie wystraszyła. Mówię do Jagi: „Jaga, musimy się tego pozbyć, bo to nie przelewki”. Ona mówi: „Tak. Koniecznie musimy się tego pozbyć w tej sytuacji”. Mówię: „Wiesz co, to pozbędę się dokumentów, tych meldunków, papierów, a ty temu „ukraińcowi” daj papierosy. On będzie zadowolony, a my nie będziemy miały obciążającego materiału”. Przecież to wiadomo, że jak dużo papierosów, to nie dla dziewczynek. Wyszłam z budynku i poszłam w ustronne miejsce. Pozbyłam się tego wszystkiego, ale to dobrze, bo nie było śladu po tym. W latrynie wody bieżącej żadnej nie było ani nic, tylko jakaś deska, dalej normalnie dół, koniec. Ale się tego pozbyłam, nie było śladu. W momencie kiedy już włosy jakoś upinałam, karabinem ktoś wali do latryny. Pytam się: „Kto? Co?”. Stoi Niemiec uzbrojony po zęby, do mnie z tym karabinem. Wyszłam, on mi przyłożył z tyłu, prowadzi mnie. Pyta się mnie, co tam robiłam. Wzruszam ramionami. Nieźle mówiłam wtedy po niemiecku, bo to człowiek się uczył, osłuchany był, przecież byli tu już prawie pięć lat. Mówię do niego: „Można? Byłam normalnie za swoją potrzebą”. Jego to wcale nie przekonywało, wyciągnął jeszcze moje koleżanki, nie dopatrzył się tych innych paczek. Furażerki, opaski zostały u tej baby. Nie wiem, jak ona to zobaczyła, chyba mało nie umarła ze strachu. Myśmy się już nie pytały po tym, jak to było dalej, ale nic złego się nie działo.
Zaprowadził nas do pałacyku w Pęcicach. Oczywiście był sąd polowy nad tymi wszystkimi, których wyłapali, bo wyłapali całą masę ludzi. Z oddziałów pruszkowskich też dostali rozkaz pójścia na Warszawę. Koncentracja nastąpiła w tych nieszczęsnych Pęcicach, gdzie odbyła się potyczka. Czekamy na ten [sąd].

Idąc, jak szwab nas prowadził, patrzymy, że stoi grupa ludzi i nasza koleżanka Hania Móżycka nad dołem wykopanym przez nich, już wiadomo, po co. Myśmy zmartwiały po prostu. Mówię: „Trzeba Hankę stąd wyciągnąć”. Jakoś udało nam się podejść do niej. Mówimy: „Haniu, chodź z nami, w tej chwili nikt nie zauważy, że wychodzisz”. Ona mówi: „Nie”. – „Dlaczego nie chcesz? Chodź z nami. Zobaczymy, póki jest możliwość, to chodź z nami”. Ona nie chciała wyjść, nie wyszła. Ich rozstrzelali. Wtedy tyle ludzi zginęło.
Czekałyśmy ogromnie długo, parę godzin, bo było tych ludzi bardzo dużo. Przesłuchania trwały w nieskończoność. Byli chłopcy, były dziewczęta, ale na nasze szczęście zmienił się głównodowodzący. Poprzedni kapitan był ranny w tej potyczce, ale lekko – miał obandażowaną rękę na temblaku. Był podobno strasznie wściekły, właśnie wszystkich kierował na śmierć, koniec. Jego zabrali, zdaje się nawet do szpitala.
Przyszedł inny dowódca, to był chyba lotnik, nawet pułkownik, z monoklem, taki arystokrata austriacki. On nas przesłuchiwał. To przesłuchiwanie było dość ciekawe, bo doskonale się orientował, że my jesteśmy łączniczki. Powiedział nam tak: „Armia niemiecka z dziećmi nie walczy”. Taki był honorowy. Zwolnił nas, [powiedział], że jesteśmy wolne. Moja Jaga to bardzo dociekliwa, mówi: „Dobrze, pan nas zwalnia, to niech pan to napisze”. On mówi: „Dobrze”. Napisał dla nas zwolnienie z pieczątką, podpisał się.
Jak myśmy wyszły stamtąd, to jeszcze żeśmy się oglądały, czy za nami nie strzelają. Ale jakoś szczęśliwie żeśmy wyszły. Okazało się, że on nikogo na rozstrzelanie nie skierował, tylko jak już on prowadził sąd niemiecki, to wszystkich pozwalniał, nawet chłopców. W ten sposób przeżyłam Pęcice.


Przez pierwszy okres nie kontaktowaliśmy się z nikim, bo dostałam meldunek, żeby na razie cicho siedzieć, bo jesteśmy zdekonspirowani. Nam nic nie udowodniono. Wtedy dowódcą „Obroży” był pan Jan Sadowski, pseudonim „Horacy”, potem jeszcze miał jakieś inne pseudonimy. Po jakimś czasie nawet mnie mocno znudziło się takie siedzenie, poszłam do niego, mówię: „Panie kochany, ale tutaj nie będę tak siedzieć”. Nawiązałam z nimi kontakt i z moim nauczycielem Krygierem, bo on też bardzo działał w konspiracji. Tam to w ogóle oddzielny rozdział był, bo mało, że komplety, to była broń, prasa, w ogóle wszystko, co było możliwe. Oni mieszkali w domu jednorodzinnym, duży ogród. Był jeszcze budynek gospodarczy, w tym budynku wszystko się mieściło. A w ogóle miał jeszcze za zadanie składowanie broni, nawet nazywano go składowym, był cały arsenał. Siostra znowu zajmowała się prasą. Tak że cała rodzina była mocno zaangażowana.
Wtedy już nawiązałam kontakt z Kampinosem, z Magdalenką. W Kampinosie to nawet nieraz siedziałam po parę dni. To były Laski i Pociecha. W Laskach to w tym czasie był nawet nasz prymas Wyszyński, tylko myśmy tego nie wiedzieli. Nosiło się meldunki, dowoziło się jakieś granaty.


Mogę opowiedzieć komiczną sytuację. Szłyśmy sobie we dwie (już nie z Jadzią, ale z inną koleżanką) obładowane byłyśmy mocno różnymi rzeczami, bo to pieszo się chodziło z Piastowa, nawet nie na rowerkach. Tylko myśmy były trochę przebrane, bo nosiłyśmy emblematy Czerwonego Krzyża, zresztą byłyśmy wszystkie przeszkolone sanitarnie. Musiałyśmy być przeszkolone, miałyśmy opaski Czerwonego Krzyża, czepki z krzyżem. Bo nawet trudno było wytłumaczyć, skąd mamy plecaki. Na wierzchu było jakieś jedzenie, takie niewinne rzeczy, bo przecież zawsze mógł [nas ktoś zrewidować]. Tak idziemy, jedzie patrol niemiecki samochodem. Zatrzymali się. Myśmy się trochę przestraszyły, pytamy się: „O co chodzi?”. Mówią, że chcą nas podwieźć, [pytają] dokąd idziemy. Wiesia mówi: „Dobrze. To nas podwieźcie”. My z tym całym majdanem wsiadłyśmy do samochodu, prawie do Lasek nas podwieźli. Miałyśmy parę kroków. Czasami były takie śmieszne sytuacje. Pośmiałyśmy się trochę, ale szczęśliwie to się skończyło. Tak szło to aż do końca Powstania. Moim marzeniem było jakoś przedostać się z Kampinosu, ale to już nie bardzo było możliwe. Przecież walki szły.

Później, jak Powstanie upadło, transporty zaczęły [iść] tutaj, do Pruszkowa. Ponieważ wszystkie [koleżanki] należały do Czerwonego Krzyża, mogłyśmy wejść na teren obozu. To były warsztaty kolejowe, ogromny teren, przecież tysiące ludzi było. Jakoś się dostawaliśmy, w miarę możliwości, to się pomagało rannym czy zmęczonym ludziom. Zaczęło się tworzyć fałszywe kenkarty dla nich, tak że można ich było wyprowadzić. Jak już ich się wyprowadziło, to mieli czym się wylegitymować. Cała akcja była prowadzona przez Armię Krajową, już tutejszą „Obrożę”, a myśmy były dostarczycielkami.
Po tym jeszcze stworzono szpital polowy w szkole i był oddział zakaźny. Nie było chętnych sióstr, bo to jest bądź co bądź niebezpieczne, przecież wtedy panował tyfus. Pytali: „Która pójdzie?”. To poszłam, bo jak nie było nikogo, to trzeba było pójść. Jeszcze pracowałam w tym szpitalu, tak że były pełne ręce roboty.


Później już dużo moich kolegów wyszło z Powstania z ludnością cywilną, nie poszli do obozu. Właściwie z naszego zgrupowania niewiele poszło do obozu, bo był rozkaz, żeby raczej wyjść z ludnością cywilną. „Radosław” już był chyba w Milanówku, tutaj w Pruszkowie też bardzo dużo ludzi było, w Ursusie. Już się skrzyknęli. Już wtedy nawiązałam kontakt z moim bezpośrednim dowódcą Tadeuszem „Czarnym” Janickim. Już po tym byliśmy zorganizowani normalnie. To było działanie pomocowe, bo jakież mogło być inne, żeby ludzi wyciągać z obozów, gdzieś ich urządzać.
Tak było do 1945 roku. W 1945 roku, już jak weszli nasi „przyjaciele”, „wyzwoliciele”, w styczniu chyba był rozkaz rozwiązania Armii Krajowej. Z wielkim żalem i smutkiem, ale wiedzieliśmy, że to nie jest prawda. Tak że byliśmy w kontakcie, bardzo szybko zresztą po tym rozwiązaniu oficjalnym, bo taki był rozkaz i musiało się to odbyć. Jak się to już odbyło, to nie pamiętam dokładnie, jaki to był okres, ale z powrotem wszyscy się zeszli. Czy było zaprzysiężenie? Nie powiem, bo nie pamiętam, ale w każdym razie wyszliśmy w podziemie. Zaczęły się takie rzeczy dziać, że jak weszli tutaj ci nasi „wyzwoliciele”, to nawet nie UB, nie polskie wojsko aresztowało, tylko NKWD.
Na drugi, trzeci dzień, jak tylko weszli, wszyscy moi dowódcy poza Sadowskim zostali aresztowani. Nasz dyrektor szkoły Krygier, jego siostra Adula, Władka. Z tamtej rodziny to prawie wszystkich wygarnęli, została tylko żona Celina i były małe dzieci. Tak z miejsca wszystkich wtedy powygarniali. To była w pewnym sensie jakaś samoobrona, przecież gdyby tego nie robili... Zaczęły się normalne łapanki byłych uczestników Powstania, Armii Krajowej. „Radosław” w tym czasie był aresztowany, moi koledzy, Kostek Biernacki, cały szereg ludzi było aresztowanych.
Wtedy jak była wiadomość, zresztą chyba radiowa, że „Radosław” nawiązał kontakt z „Radkiewiczem”, żeby ewentualnie się ujawnić, to wtedy pozwalniali część aresztowanych ludzi. Nawet Kostek Biernacki wtedy wyszedł z więzienia, mój kolega, zresztą brat mojej przyjaciółki. Powstała komisja likwidacyjna. Jak powstała komisja likwidacyjna, to siedział w tej komisji jeden obserwator z „bezpieczeństwa”, tak to była cała obsługa Armii Krajowej. Był „Radosław”, byli jeszcze inni dowódcy, był pułkownik Wolański, byli chłopcy z „Zośki” – „Anoda”, „Świst”, cały szereg chłopaków. Tak że bardzo wszyscy byli zwarci, zresztą [było] masę pracy przy ekshumacjach, przy organizowaniu kwater powstańczych na cmentarzu.
Potem powstał projekt pomnika Gloria Victis. Został wreszcie zrobiony, wybudowany, przeniesiony w nocy na miejsce. Później była wielka uroczystość poświęcenia pomnika, złożenie kwiatów, zjazd z całej Polski wszystkich oddziałów Armii Krajowej. To chyba była jedyna taka sytuacja, prawie defilada. Biedni obserwatorzy ubowscy, jak myśmy jechali samochodami ciężarowymi na tę wielką uroczystość, to im było bardzo żal, że nie mogą w tym wziąć udziału. Bo niektórzy chłopcy byli częściowo wzięci do „bezpieczeństwa” wbrew ich woli. Nigdy nie zapomnę momentu, jak jeden z młodych oficerów ubowskich stał, patrzył, jak przejeżdżamy z kwiatami rozradowani, że coś wreszcie się powie o Powstaniu. Janek „Anoda” świętej pamięci mówi do niego: „I co, towarzyszu? Szkoda panu, że pan z nami nie był, prawda?”. Ten pokiwał głową: „Oj, szkoda”. Tak że różni ludzie też różnie trafiali.
Tuż po ujawnieniu bardzo wiele zrobiono, bo powstał dom dla dzieci po poległych powstańcach na Marymoncie. Był ksiądz Trószyński, on tym się opiekował, a pieniądze dostawał z Armii Krajowej na urządzenie całej tej historii. Pamiętam, jak było poświęcenie domu na Marymoncie (to był chyba 1947 rok) była duża pomoc dla rodzin po poległych powstańcach. Była stworzona komisja, która urzędowała przez szereg lat. Zostało to zlikwidowane w latach pięćdziesiątych. Był okres stalinowski, to już wtedy nie pozwalali, ale organizowało się komisję i przez Czerwony Krzyż poszukiwało się ludzi. Była ogromna praca na każdym polu. Później oczywiście to wszystko się skończyło. Jak zaczęli aresztować, rozwiązali wszystko. Każdy cicho siedział. Na szczęście wywinęłam się z tego, bo wyszłam w międzyczasie za mąż, jakoś nie miałam bezpośrednio styczności z tymi łobuzami, ale szereg moich kolegów przesiedziało się po osiem lat.

  • Osiem lat siedział też „Radosław”.


Tak, po ośmiu latach wyszedł „Radosław”. Został zrehabilitowany, dostał odszkodowanie, założył sobie kawiarnię „Wiklinę” na Marszałkowskiej. W „Wiklinie” żeśmy się zwykle wszyscy spotykali. Rozpoczęła się nowa działalność, już półlegalnie. Nie było takich wielkich prześladowań. Chcieliśmy jakoś zaistnieć na polu kulturalnym. Bardzo wiele zrobił pan Fogg, był bardzo zaprzyjaźniony z „Radosławem”, wspólnie próbowali, jakieś chóry tworzyli, były nawet nagrywane płyty. Całe nasze zgrupowanie – „Zośka”, „Parasol”, „Miotła”, jeszcze z „Pięści” ludzie doszli, bo ludzie się znajdowali, coraz więcej nas kręciło się koło „Radosława”.
Wydaje mi się, że trochę nielegalnej roboty było, bo sama jeździłam z rozmaitymi wiadomościami w Kieleckie, już po 1956 roku. Niektórzy panowie pułkownicy dostawali różne materiały od „Radosława” i odwrotnie się woziło. Niektóre partyzantki jeszcze walczyły. Co było można zrobić, to robiono. Ludzie chcieli wejść w życie, chcieli studiować, chcieli zacząć normalnie żyć, przecież było tyle lat wojny.
Jeśli chodzi o moje życie, przerwałam studia, bo wyszłam za mąż, przyszła córka na świat. Z pracą później nie miałam specjalnie trudności, ale z początku miałam, bo mnie skierowano do statystyki. Poszłam do instytutu. Jak zobaczyli mój życiorys, to powiedzieli, że nie mogą mnie zatrudnić, bo przecież nie będą zatrudniać ludzi z Armii Krajowej – wręcz mi powiedzieli – bo niby po co. Zaczepiłam się... Zresztą nie tylko ja, bo połowa akowców i byłych oficerów z 1939 roku była w spółdzielczości. Nigdzie indziej nie mogli dostać pracy. W spółdzielczości właściwie pracowałam do emerytury.

  • Jak na panią bezpośrednio wpłynął okres Powstania, wszystkie wydarzenia, których pani była świadkiem?


To jest przeżycie, które pozostanie do końca życia i najważniejsze w życiu. Nie ma nic ważniejszego niż Powstanie Warszawskie i okres konspiracji. Wszystko inne było ważne, życie rodzinne, ale to było, zostało i zostanie do śmierci. Tak jest człowiekowi przykro, że to zawsze jest tak niedoceniane, bo i dzisiaj jest niedoceniane. Właściwie pierwsze obchody Powstania to były w 2004 roku, kiedy prezydent Kaczyński, jeszcze jako prezydent Warszawy, zrobił obchody. Żeby nie wiem co mówili na Kaczyńskiego, to dla mnie zrobił jedną rzecz, że wreszcie zaczęto sobie przypominać, że było Powstanie. Mam dla niego wielkie uznanie za to, bo do 2004 roku w ogóle nie było mowy o tym. Nie chciano o tym pamiętać, nie było potrzebne, uważano, że trzeba [patrzeć] naprzód, a nie w tył. Czuliśmy się jak w PRL-u, dla nas akowców to było nie do przyjęcia. Myśmy nie rozumieli, dlaczego tak się dzieje, nie mogliśmy tego zrozumieć, dlaczego to Powstanie stale jest kością niezgody. Teraz już rozumiemy, ale to oddzielny rozdział.

  • Czy osobiście zmieniły panią wydarzenia powstańcze? Coś w pani życiu, w pani myśleniu, w pani spojrzeniu na świat?


Nie, w moim sposobie myślenia nic się nie zmieniło. My jesteśmy pokolenie wychowane w ten sposób, my tak myślimy. Z kim na ten temat by się nie rozmawiało, czy ze mną, czy z panem Bartoszewskim, którego też dobrze znałam, kiedy był młodym redaktorem w „Gazecie Ludowej”, my mamy jedno spojrzenie. Powiedzą, że Powstanie było dla nich najważniejsze.




Piastów, 25 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Danuta Baczyńska Pseudonim: „Żywia” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Piastów, Pruszków

Zobacz także

Nasz newsletter