Marian Hoff „Flak”
- Proszę opowiedzieć o swoich przedwojennych losach.
Pochodzę z rodziny wielodzietnej. Ojciec był hutnikiem szkła i potem [też] zostałem [hutnikiem]. Mieszkaliśmy w Legionowie (to moje ukochane osiedle) i tam w 1939 roku skończyłem szkołę – 7 klas szkoły podstawowej. Zaskoczyła mnie wojna, a w szesnastym roku życia już poszedłem do pracy w hucie szkła.
W 1942 roku do konspiracji wstąpiła cała nasza siódma klasa, prawie wszyscy chłopcy.
- W jaki sposób nawiązał pan kontakt z konspiracją?
Kolega przez kolegę. Jeszcze [były] NSZ. Jak NSZ podporządkowały się pod AK, to przyjechali delegaci z Warszawy, porucznik „Sylwester”, i wcielili nas do AK jako pluton szturmowy, i żeśmy pojechali do Warszawy. Na Powstanie pojechałem już 28 lipca.
Wcześniej jeszcze mieliśmy za zadanie szukać jak najwięcej sprzętu, pistoletów, nawet rozbrajać. Zaraz w pierwszych tygodniach jechał transport niemiecki i wypadła im pusta bańka po benzynie. Schowałem [ją], przyjechali znów łącznicy z Warszawy i zabrali bańkę, bo była potrzebna jako miotacz płomieni. Miałem trochę szczęścia, że jak pracowałem w hucie, to łaziłem po strychach.
W Legionowie była huta Potockiego. Łaziłem i znalazłem cały kubeł granatów. Nie wiem, kto to schował. Może inna organizacja, bo w hucie była PPR, Gwardia Ludowa, ludowcy też. W każdym razie wszystko wyniosłem i znów przyjechali z Warszawy i zabrali. Już mieliśmy… To [był] cały kubeł filipinek (jedna była kilowa, duża). Po jakimś czasie poszedłem do lasu na grzyby, patrzę – coś przykryte kolkami. Odkrywam – pistolet. Ludzie chowali. W 1939 roku było tam wojsko. Jak wkroczyli Niemcy, to ci, co nie zdążyli uciec, chowali po lasach, po piwnicach, bo bali się Niemców. Też przyjechali i zabrali. Drudzy koledzy z mojego plutonu chodzili na rozbrajanie. Ja nie mogłem, bo pracowałem. Były dwa rozbrojenia: koledzy rozbroili jednego
Bahnschutza i starszego sierżanta (feldfebla).
Po jakimś czasie, jak już szykowało się do Powstania, to przyjeżdżali z Warszawy do nas na wykłady ze specjalną bronią. Ja specjalizowałem się w rzucaniu granatów i całe Powstanie przeszło mi na tym.
28 [lipca] we dwóch (kolega Fryziak, [już] nie żyje, też był w moim batalionie) żeśmy pojechali jako łącznicy pomiędzy powstaniami Warszawa – Legionowo, bo w Legionowie też było powstanie. Mnie wysłali do Rembertowa, a kolegę gdzie indziej. Ale nigdzie żeśmy nie dotarli, bo już w tym dniu, w godzinie „W”, wszystkie ulice były opanowane, był straszny ruch. Przyjechałem do Warszawy (nie pamiętam ulicy) do kolegi, warszawiaka…
1 sierpnia. Ale nie znalazłem [kolegi]. Oddałem papiery. Od razu dostałem karabin, chlebak z granatami i czekaliśmy na godzinę „W”. I żeśmy ruszyli, jak już wszystko wybiło. Doszliśmy do „Jajczarni”.
Przy Politechnice, zapomniałem jak nazywa się ulica […]. Weszliśmy na Hożą 66, rzędem żeśmy szli i Niemcy zaczęli ostrzeliwać. Przede mną młody chłopak, Kazio, dostał rykoszetem – [zabity] od razu, z miejsca. Przy Hożej 51 miały [budynek] zakonnice i został tam pochowany (od razu tam zrobili cmentarzyk).
Żeśmy weszli na górę, gdzie mieszkał Ukrainiec. Żeśmy szukali Ukraińca – wszystko było w planach – ale jego nie było.
- Czy mieliście za zadanie zlikwidować go?
Nie. Wiedzieli, że Ukrainiec, to chcieliśmy tylko zabezpieczyć się, żeby nie dał znać Niemcom. (Likwidacja była wcześniej – z rozkazami, żandarmeria to robiła). Jak stałem na Hożej, trochę dalej, to przyszedł jeden oficer z żandarmerii i rozwalił dwie osoby. Folksdojcze – niby szpiedzy; ale nie wiem, czy byli szpiegami, bo nie interesowałem się tym.
[Weszliśmy] na górę, otworzyłem okno i rzuciłem granat w okno „Jajczarni”. Okno wyleciało. Żeśmy zbiegli na dół, nie było jak się dostać, to jeden [ukląkł] na kolana i skakaliśmy. Ale tam już wszystko się skończyło, bo koledzy zaatakowali od drugiej strony. „Jajczarnia” już była wolna, zginęło kilku Niemców, a u nas tylko ten jeden [chłopak].
„Jajczarnia” – Hoża 51. To były magazyny żywnościowe (przeważnie nabiał). Jeszcze dziś [istnieje]. Potem to była baza. Było planowe uderzenie na „Jajczarnię”.
- Czy to jest fabryka serów?
Tak, serów. To był [magazyn] żywnościowy. Uderzenie było zaplanowane z góry. Nasi z mojego batalionu tam pracowali. Byli, na przykład, kierownikami i starali się ściągnąć jak najwięcej żywności na Powstanie. Potem była tam wytwórnia – produkowali moździerz i granaty. Granaty były z rur. Rura – i tak jak jest w zamku zapadka, to wrzucało się szkiełko. Trzeba było [to robić] delikatnie, bo materiałem był jakiś kwas piorunujący (i inny materiał wybuchowy). Tak że [z oddzielnej strony] nosiłem szkiełka, a [z innej] granaty, cały chlebak. Jakby to złączyć razem, to nie byłoby co ze mnie zbierać. Trzeba było rzucać [ten granat] ruchem łagodnym. Pierwszy raz rzucałem granatem z 1939 roku – bojowym, polskim. To jest granat rozpryskowy, fajny – była zawleczka, a tu [w przypadku granatów produkowanych z rur] nie było nic.
Jeszcze potem były ataki na Nowogrodzką – atakowali nas „ukraińcy”. My żeśmy cały czas przygotowywali się do tego ataku. W „Jajczarni” robili smołowce. Na Nowogrodzkiej była filia Wedla. Smołowce – owinięte, mocno polane smołą. My żeśmy to podpalali i rzucało się. Byłem specem od rzucania, już tak przyzwyczaiłem się [do tego], że mnie zawsze brali.
Karabin stał na jednym posterunku, nie ruszało się go. Przychodziła tylko zmiana, kładła się i obserwowała pocztę. To był rejon Żulińskiego, Poznańskiej, kościółek św. Barbary [był w tej okolicy, przy Nowogrodzkiej].
Potem chodziłem z kolegą, który był strzelcem wyborowym (przedwojenny kapral, rusznikarz). Chodziłem z pistoletem jako jego ochrona. Żeśmy chodzili po wieżach kościelnych i żeśmy sprzątali Niemców. Był wypadek: żeśmy zaczaili się na wieży i jeden z Niemców wyszedł ze skrzynką z rączką, wychylił się za barierkę i machnął. [Strzelec] już miał go na celu. Jak [Niemiec] przechylił się, to kolega strzelił. Najpierw poleciała skrzynka i za nią Niemiec. I wielki wybuch. Wysadzali domy naokoło – to pierwsze dni.
Drugi wypadek miałem przy Dworcu Głównym (tam jest dziś Dworzec Śródmieście). Cała jezdnia była obstawiona dyktą i Niemcy przechodzili sobie na drugą stronę, lecieli chyłkiem. Mój strzelec najpierw zrobił sobie dziurę i obserwował cień. Przeleciał, strzelec – pyk! [Niemiec]:
Mein Gott! (Słyszeliśmy nawet ten krzyk.) Ten go dopiero sprzątnął drugim strzałem. Była Politechnika. Najważniejsze było, żeby się wyżywić. Domy już były spalone. Dostawaliśmy obiady z „Jajczarni”. Ale było tak, że poszedłem do budynku – piętro, wszystko było spalone, a piwnica gorąca. Wisiała słonina. Stopiła się, tylko została plama, wisiał prawie tylko sznurek. Wszystko stopiło się od żaru. Wchodziłem tam (wszystko było otwarte) i szukałem czegoś do jedzenia. Był na przykład chleb, ale taki twardy, że musiałem go rąbać siekierą, żeby go wsadzić do miski i go namoczyć. Nie było wody. Brało się wodę stamtąd, gdzie mogliśmy dojść. Woda była albo w wannie do mycia (ludzie napuszczali; jak chcieliśmy się umyć, to musieliśmy brać z wanny), albo była jeszcze w niektórych rezerwuarkach. Brało się wszystko. Zlewało się u siebie, Hoża 66. Wszystko było połączone piwnicami: Hoża 66, 68 (parzysta strona), prawie aż do politechniki.
Kiedyś przysłali mi do wypróbowania całą paczkę granatów. Był granat, który miał zapalnik jak zimny ogień. W instrukcji podano, żebym pociągnął o [podeszwę]. Patrzę – nic, o ścianę – nic. Ale [puknąłem o ścianę,] to zaczęło syczeć. Widziałem tylko niebo. Z moim wyborowym strzelcem staliśmy w ubikacji. Nie wiem, co robić, [to] było zaskoczenie. Przez ściankę przerzuciłem [granat] na drugą stronę. Jak posypały się cegły! Miałem hełm z 1939 roku, bez poduszek. Jak mnie puknęła cegła! Całe szczęście, że było dosyć nisko.
Były ciągłe wypady. Ile razy mieliśmy tak, że człowiek zdążył przyjść, położyć się, trochę odpocząć, a już znów był alarm do ataku, bo Niemcy to, Niemcy tamto. Cały czas. To był właśnie pluton szturmowy. Wyżywienie… Mieliśmy też kota. Jedliśmy. Wyborowy strzelec mówi do mnie: „Chodź! Co będziemy same suche chleby jedli! Idziemy na kota”. Poszliśmy. Wieczorem, noc, widać oczy – dzikich kotów było pełno. [Strzelec] prztyk i gotowe. Potem obrało się, dziewczyny nam upiekły i wszyscy jedli kota.
Dobry! Co to za różnica, jak teraz psy Wietnamczycy jedzą?!
- Stacjonowaliście obok „Jajczarni”?
Cały czas, to była nasza dzielnica.
Jeszcze chodziło się przez Aleje po zboże do Haberbuscha. Mieliśmy woreczki na plecach. [Chodziło] się po jęczmień. Przynosiło się, kręciło na młynkach.
Była kaplica, gdzie leżały zwłoki powstańców i cywili, którzy pomarli. Czasami chcieliśmy ukryć się przed ciągłym atakiem, więc żeby nas nie brali [na posterunek], bo były zmiany, to żeśmy brali nieboszczyka pod głowę i się spało. Nie mogli nas znaleźć. To było przy szpitalu. Czasami nawet nas tam wysyłali, bo to prawie była pierwsza linia.
Było dużo ataków. W Powstaniu był sierżant – były granatowy policjant. Dołączył się do naszego batalionu, bo jego oddziały były na Pradze. Wywlekał mi zawleczkę, a ja rzucałem granatami. Jakby tak była pomyłka? To było na dachu [szpitala] Dzieciątka Jezus, stamtąd się rzucało. Tak że było rozmaicie.
Na przykład, stałem przy Ministerstwie Komunikacji. Było wąskie okienko – zadarło się kartkę, stałem z boku (broń Boże w oknie, bo to zawsze cień) albo chodziłem na kolanach pod oknem. Ręka z granatem uniesiona do góry i patrzyło się – leciutko, żeby nie było widać, bo żołnierze niemieccy chodzili po podwórku. Chodziłem na ten posterunek obserwować. Potem patrzę – uderzenie. Był rozkaz, żeby uderzać, rzucać. Rzucałem granatem na podwórko i raz nie wcelowałem w okno. Musiałem cofnąć się, żeby wziąć rozmach. Uderzyłem w ścianę. Dobrze, że schowałem się za drugą ścianę, [bo] granat wybuchł. To było wszystko prowizoryczne…
Wyprodukowali moździerz. Mój kolega poszedł do obsługi moździerza. Mówi: „Muszę tam być”, ponoć lepiej będzie przy moździerzu. Potem już nie było co robić, bo wszystkie domy naokoło były zniszczone. Ale [kolega] trzymał karabin prawie do samego końca (coś mu się potem stało, nie chciał i zmienił go drugi). To był taki strzelec, że… U zakonnic rósł kasztan. Jak żeśmy wracali z posterunku, to wszyscy chcą kasztany (jeszcze zielone). [Kolega] wyciągnął [broń] – pyk! „O! – mówię – nie trafiłeś!”. – „Nie trafiłem?”. Wyciągnął [broń drugi raz] – pyk! Strzelił w łodygę. Patrzymy – jest w środku dziurka. Tak że był wyjątkowy. Pod koniec to już było monotonne życie.
Jeszcze pomoc rosyjska. Czy można sobie wyobrazić, jaka to była pomoc rosyjska? Leciał kukuruźnik (dykta, klej i woda – nazywali to rozmaicie) i słyszało się: pach, pach, pach. Potem cisza. Nagle słyszy się gwizd i trzask dachu. Dach załamał się pod workiem, bo zrzucali po pięćdziesiąt, po sto kilo. Zrzucali ryż.
Nie było spadochronów. Zrzucali broń: pepesze, karabiny przeciwpancerne.
Wody nie ma, więc załatwialiśmy się w gazety i wyrzucało się na ulicę. Nadleciał kukuruźnik, zrzucił worki i trafił w ulicę. Zrobiło się biało, bo worek pękł i ryż się rozsypał. Myślę – szkoda ryżu. Wyciągałem to przez okienko piwniczne. Ale pod samym nosem były z ryżem papiery. Jeszcze jak znalazło się w innym okienku, gdzie nie było śmieci, to wzięło się ryż i ugotowało się.
- Czy było dużo zrzutów rosyjskich?
Było trochę zrzutów z ryżem. Dochodziły do tego pepesze, amunicja. To wszystko bez spadochronów. Jeszcze do tego dach załamał się pod workami…
Tak. W dzień Niemcy od razu by kukuruźnika zestrzelili. Ale [co nam ze zrzutów, kiedy] pepesza krzywa, karabiny przeciwpancerne krzywe, bo [zrzucono je] bez spadochronów. Jak były dobre, to wymieniało się. Oficerowie wymieniali tam, gdzie spadła amunicja: „My damy wam pepesze, a wy dajcie nam amunicję”. Tak było z bronią, z pomocą.
- Czy pamięta pan, kiedy zaczęły się te zrzuty?
Nie pamiętam.
We wrześniu chyba. Na razie było wszystko wstrzymane. Rozgłośnia „Wanda” cały czas się darła, że Polacy stoją z bronią u nogi. A my żeśmy śmieli się z tego wszystkiego, bo tam krzyczą, a tu nie dają pomocy. Potem zaczęli dawać właśnie zrzuty, ale to wszystko było propagandowo, a tak [realnie] to nie było z tego nic. Na przykład, rzucali suchary z chleba. Nasze przedwojenne suchary były białe, twarde, z dziurkami, i jak [suchara] wsadziło się do wody, to wychodził prawie bochenek chleba, pęczniało. A to? Nasze gospodynie domowe z okupacyjnego chleba robiły lepsze [suchary] niż Rosjanie przysyłali wojskowe (to wojskowe było!). Zrzucali też konserwy, na przykład, kaszankę. [Na opakowaniu] było napisane: „konserwa kaszanka” albo po polsku, albo po rosyjsku. Czego mieli trochę, to niby dawali naszym warszawiakom. Ale żywności bardzo mało zrzucali, jedynie ryż. Mąki nie widziałem. Nigdy. Chodziłem przecież, specjalnie nas wysyłali, jak nie było obstrzału.
Potem na Hożej 66 zaczęliśmy budować studnię. Wykopało się dół, znaleźli pompę i czerpało się trochę wody. Z innych domów przychodziły kobiety i brały wodę. My żeśmy słyszeli pojedyncze, krótkie pyknięcia – to moździerze z poczty. Jak pykał, to my żeśmy się chowali, bo drań potrafił wybuchnąć na zewnętrznym parapecie – leciał pionowo. Mieliśmy [stanowiska] obłożone workami i jak ludzie szli po wodę, to my żeśmy ich ostrzegali: „Jak usłyszycie: << ‹‹pach>>››, to chodu!”. Jedna babka mówi: „Co mi tam! Na pewno nie!”. Patrzymy – przewróciła się. Jeden z kolegów doskoczył do niej, wziął ją pod pachy i wciągał, ale strzelił drugi moździerz przy jej nogach i ją wykończył. [Kolega] został ranny. Wciągnęliśmy oboje. Kobieta zginęła, a kolega poszedł do szpitala.
Kolega miał saperki z 1939 roku. Potem, po wojnie, poznałem go po saperkach. Miał na imię Janusz. Mówię: „Janusz, to ty nosiłeś saperki?”. Jeszcze pamiętałem przez mgłę. Po Powstaniu, po wojnie, nie było takiego kontaktu. Ludzie wyjeżdżali, ludzie bali się. Ja od razu wyjechałem do Polanicy, bo tam dostałem mieszkanie i pracowałem w hucie. Ciężko było poznać się, późno poszedłem do ZBoWiD-u.
- Jak odnosiła się do was ludność cywilna?
Na początku bardzo dobrze. Stoję na posterunku w bramie – Hoża 66. Przychodzi do mnie szewc, który mieszkał w okolicy i przynosi dwie pary oficerek. Mówi: „Bierz pan to, bo mnie to jest niepotrzebne”. Ale jak ja te oficerki założę? Miałem narciary, a [oficerki] były przyciasne. Mówię do swoich dziewczyn: „Zobaczcie, której to będzie pasowało, bierzcie”. Jedzenie przynosili, ciasto przynosili – na początku. Naprawdę było wspaniale. Był entuzjazm. Każdy myślał, że to będzie parę dni. Potem już pod koniec ludzie grymasili: „Po co żeście to zrobili?”. Tak do dzisiejszego dnia jeszcze mówią: „Po co wam Powstanie było? Żeście zniszczyli Warszawę”.
Z drugiej strony to, co mówiłem o maźnicach. My żeśmy też palili dom, gdzie byli „ukraińcy”. Jak uderzali… Mieliśmy na dole worki z piaskiem, wszystko było zabarykadowane, zabite dechami, żeby się nie dostali. My dopiero urzędowaliśmy na pierwszym piętrze, bo nie było wiadomo, kiedy albo esesmani, albo „ukraińcy” [wejdą]. Przeważnie „ukraińcy”. Kiedyś był szturm „ukraińcy” na naszą siedzibę…
- Jakie to były formacje ukraińskie?
Te, które prowadził Kamiński, co wyrżnął Wolę. Oni też byli u nas. Tylko słyszeliśmy:
Pajdziesz! – Nie pajdu! – Pajdziesz! – Ne pajdu! My cicho, jesteśmy przyczajeni, naszykowane smołowce, rozłożyłem sobie granaty. Zrobiła się cisza. Oficer… Nie wiem, czy ukraiński, czy niemiecki… Mówili do niego żołnierze, bo się bali… Wycofali się, wypili sobie i przyszli po pijaku:
Pajdu! Zrobili szturm. To wtenczas była rzeź! Żeśmy bronili się, rzucaliśmy granatami, smołowcami, żeby spalić im siedzibę (to była filia wedlowska). Jakoś udało się. Było kilka takich akcji, dosyć krwawych, dużo chłopaków zginęło.
Byli ludzie odważni wśród moich kolegów. Jeden z chłopaków przedzierał się na drugą stronę, był szturm i został na ulicy – koledzy nie zdążyli go wziąć. Zginął. A miał Parabellum. Drugi doskoczył pod ogniem, pod strzałami i zabrał [broń]. Nie ciągnął go, tylko zabrał mu Parabellum, bo Parabellum było ważniejsze niż wszystko. Był dumny z tego, zginąłby za ten pistolet. Do końca Powstania już żeśmy zdawali wszystko.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy nieprzyjacielskich? Czy widział pan jeńców niemieckich?
Nie, odsyłali ich gdzie indziej. My byliśmy na froncie, to była pierwsza linia. „Jajczarnia” nie miała… Poznańska 12 – tam był sztab. A my na okrągło… Na przykład, na mojej odznace było [wyszyte], że Legionowo, Pruszków, Otwock to jest „Obroża”. „Obrożą” objęta jest cała Warszawa. I ci dostali odznakę. Byliśmy jako szturmowe plutony czy bataliony, cały czas byliśmy naszykowani do uderzenia. Potem przychodziło do nas trochę młodszych [chłopaków], którzy nie dostali się do swoich batalionów, albo w ogóle cywilów, i była przysięga. Kiedyś była przysięga, był ksiądz – Poznańska 12. W Gołąbkach pod Warszawą stała „gruba Berta”, działo kolejowe. Słyszymy, jak bomba leci nad nami (bo było furgotanie) i ze sto metrów dalej wybucha. Na podwórko, gdzie była przysięga, padł odłamek. My starzy żeśmy stali.
Ja przysięgę składałem w Legionowie „Sylwestrowi”. Pytano mnie, jak to było, że służyłem w dwóch plutonach „Sylwestra”. W Legionowie ściągnięto nas dwóch i poszliśmy do jego plutonu, też do „Sylwestra”, bo on nas dwóch ściągnął jako łączników.
Cały czas żeśmy siedzieli – raz [na wozie], raz pod wozem. Na schodach się spało, byłem przysypany, tak że cały czas byliśmy w napięciu.
- Czy spotkał się pan z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez oddziały Niemców albo przez inne formacje nieprzyjacielskie w czasie Powstania?
Z daleka [dochodziły o tym wiadomości], ale tak [osobiście], to nie [byłem świadkiem zbrodni wojennych]. My nie sięgaliśmy poza drugą stronę Marszałkowskiej. My byliśmy prawie do [szpitala] Dzieciątka Jezus, [znajdującego się] za Koszykową.
Na Polnej, tak. Chodziło się… Można powiedzieć, biegało się. Kiepsko było z wyżywieniem, ale jakoś dawaliśmy sobie radę, bo dużo piwnic było dobrze zaopatrzonych.
Potem przyszedł 4 października i poszliśmy do Ożarowa.
- Jak pan zapamiętał moment kapitulacji?
Jak żeśmy wychodzili, to żeśmy też wychodzili batalionami i [braliśmy] co kto miał – chlebak, plecak. Zdawaliśmy broń. Miałem potem zepsuty pistolet, bez iglicy, bez niczego (ktoś mi go dał). Rzucało się to, bo się rozbrajało, na kupę.
Żołnierz niemiecki leżał na ulicy przy karabinie maszynowym MG-42. Pamiętam, że jak przechodziliśmy, [to] pierwszy przechodził „Bór”. Żołnierz odezwał się do oficera niemieckiego, coś mówili (było to dosyć daleko, więc nie słyszałem), a oficer:
Weg! Ten złapał erkaem i poleciał. Tak że przechodziliśmy niby honorowo, do samego Ożarowa.
- Powiedział tak do niemieckiego żołnierza przy erkaemie?
Tak, niemiecki oficer…
Kazał mu odejść i Niemcy z karabinami całkiem odeszli. A leżał [przy erkaemie] – może liczył, że się zbuntujemy, że ktoś coś zrobi. To by posiekali. Ale szczęśliwie żeśmy doszli do Ożarowa.
Tak. Cały czas Poznańską, do „kabla” [tj. fabryki kabli]. Nie pamiętam, ile dni żeśmy tam byli – zdaje się, że dwa dni.
W fabryce kabli. Potem [po wojnie] pracowałem obok w hucie szkła.
- Z Ożarowa potem zabrali was do…
W wagony i do Lamsdorfu.
W Powstaniu u mnie szczególnych rzeczy nie było. Tylko szturm, strzelanie. I mało było amunicji, a można by było więcej sobie postrzelać.
- Jak pan zapamiętał obóz jeniecki? Jak was traktowali Niemcy?
Zawieźli nas do Lamsdorfu. Od razu było rozbieranie do naga i sprawdzanie wszystkiego.
Jeszcze w transporcie było tak, że my żeśmy brali sobie noże, widelce czy inne rzeczy… Na początku Niemcy… Miałem dziewiętnaście lat, nie znałem Warszawy, dlatego że byłem ściągnięty z Legionowa. Ale byli warszawiacy, którzy się znali na tym wszystkim, starzy konspiratorzy. Wieszali sznurek na drzwiach, noże i inne [przedmioty] były przyczepione. Jak Niemiec wchodził do wagonu i robili nam rewizję, to [sznurek] zaciągał, bo drzwi wagonowe były [rozsuwane] i…
Nie było nic widać. Było tak parę razy.
W czasie drogi nam rewizje robili. Potem rozbierali nas do naga i wszystko [nam] zabierali. Zabierali nam ciuchy, a dawali poniemieckie. Miałem na szyi deskę z numerem – [jedna deska] na trzech ludzi. Siedziało trzech ludzi i była deska z numerem. Miałem numer 105742. Mój obóz macierzysty to Lamsdorf.
- Czy tam byli sami powstańcy?
Sami powstańcy. Ale w obozie byli też Rosjanie, Francuzi…
Francuzi, Anglicy byli lepiej traktowani.
Żeśmy byli odgrodzeni, była krata (nie drut kolczasty). Rosjanie wywozili beczki z nieczystościami. Od nich kupowało się… Ktoś miał jeszcze zapas, bo żeśmy dostali dziesięć dolarów na drogę. To znaczy, było tak, że jeden wziął sto dolarów, tak że do dzisiejszego dnia nie dostałem tych dziesięciu dolarów. Bo jak? Wziął [jeden i powiedział do innych]: „Oddam wam po wojnie”. Ach, było rozmaicie.
- Nie było jak podzielić pieniędzy.
Tak, to była taka głupota. Żeśmy kupowali za papierosy, a przeważnie za zegarki. „Ruskie” brali tylko zegarki. […] Byliśmy tam pewien czas, z numerem. W Lamsdorfie nie działo się nic specjalnego, tylko siedzieliśmy, to był przejściowy obóz. Potem [przewieźli nas] do Norymbergi.
- Czy pamięta pan, kiedy was przewieźli?
Nie pamiętam daty.
- Czy krótko byliście w Lamsdorfie?
Krótko. Ostrzygli, zarejestrowali, wymienili ubrania. Rozkrzyżowało się ręce – „ruski” mnie strzygł pod pachą – jeden z jednej strony, drugi z drugiej. Dół, głowa… Jeszcze przyszła babka – lekarz. Miała szklany pręcik i szukała Żydów – unosiła do góry, żeby zbadać czy nie ma Żydów. A u nas byli Żydzi w Powstaniu. Sam widziałem. Stałem z Żydem na tym samym posterunku. Ale mądrze zrobili nasi przywódcy, bo od razu z miejsca, jak już była kapitulacja, to Żydów wysłali gdzie indziej. Żeby nie było, żeby któryś się nie wygadał, że to jest Żyd.
Tak. Jak przyszedł, to nie wiedziałem, że to jest Żyd. Wiedziałem, mówili nam, ale potem zabierali go gdzie indziej – a nam może innego Żyda przysłali...
- Czy rozmawiał pan z tym żołnierzem żydowskim?
Tak, cały czas.
- Czy opowiadał, skąd się wziął? W jaki sposób przeżył Powstanie?
Ukrywał się. Nie wiadomo, czy Powstanie przeżył. Ale to byli Żydzi-katolicy czasami. Nie był wyznania mojżeszowego, a był Żydem.
- Jak pan zapamiętał tego żołnierza żydowskiego? Czy był w waszym oddziale?
Nie. Potem już z nim nie miałem kontaktu. Potem u Andersa miałem kontakt z Żydami. Nawet kolegowałem się z nimi. Niektórzy powyjeżdżali walczyć do Izraela, bo to byli dobrzy żołnierze, przeszkoleni. Drugi obóz to Deggendorf. Pięć lepianek…
Nie. Norymberga – to nazywał się Weisswasser.
To był obóz. Była już kanalizacja. Wartownik stał przy wejściu do ubikacji i nie wolno było palić papierosa, dlatego że mogłoby wybuchnąć. Z naszego nawozu przerabiali gaz i nawet tym gazem któreś miasteczko było oświetlone. Wszystko było [do wykorzystania] – jak to Niemcy… Nie wolno było [palić].
W Norymberdze mieliśmy wypadek – leciał myśliwiec i pilot zrzucił do obozu owinięty pistolet. Myślał, że my to [przejmiemy], ale Niemcy z miejsca zabrali. Leciał Polak. Okazało się, że też był w niewoli, tylko uciekł. Leciał nad obozem i zrobił sobie przyjemność – myślał, że nas uratuje przez ten pistolet.
Potem nas gnali do Deggendorf. W Deggendorf była
Baustelle – niby mieliśmy robić… Były ziemianki, spania z desek, chodziło się środkiem, [podobnie] jak w przyczepie. Była położona tylko słoma. Żeśmy bawili się w gry. Włożyło się rękę pod pachę: „Ile?”. – „Pięć”. – „Sześć”. Wszy. To była gra. Druga pacha: „Ile?”. – „Dwa”. – „Pięć”. Tyle tego było!
- W tym ostatnim obozie były najgorsze warunki?
O, jeszcze gorsze były.
- Był jeszcze następny obóz?
[Warunki] nie były takie najgorsze. Dach nad głową mieliśmy.
Kaffe Holen rano. Ale potem dziady nas przejęły. Nie żaden Wehrmacht… Niby Wehrmacht, ale dziadki po sześćdziesiąt parę lat. Na budowie jednego przezywaliśmy krowa, bo rozdzierał na pół papierosy, kładł sobie do ust i żuł tak jak tytoń do żucia. Chłopaki, jak mieli papierosa, to:
Posten! Chcesz papierosa? –
Zigarette? Ja! Od razu ciął i do ust. Potem przydało się wszystko. Gnali nas pod Weiden (ładne miasteczko). Mieli nas przegnać przez most i esesmani mieli wysadzić most. My żeśmy stanęli, wzięliśmy się za jedzenie i czekamy, co z tego wyniknie. Esesmani mówią (a nasi dobrze mówili po niemiecku, więc ich rozumieli): „Na most ich! Będziemy wysadzać most, to ich wysadzimy”. My wszystko słyszymy. Chłopaki strefnili. Zaczęliśmy mówić do
Postena (on się nawet kłócił):
Posten, ty jak chcesz, to możesz nas zabić, bo ty masz rozkaz doprowadzenia nas, a nie esesmani…
Posten był z Wehrmachtu, stary dziadek: „
Ja! Nie dam wam!”. Esesmani wyzywali go: „Głupi jesteś! Zobacz! Wprowadzimy ich, to wylecą w powietrze razem z tym mostem!”.
Cały czas uciekaliśmy przed Amerykanami. Jak żeśmy potem wpadli w sidła amerykańskie, to dobrze nam zrobiło. Gnali nas potem dwa tygodnie – też z obozu do obozu. Po drodze żeśmy spali w stodołach. Panował głód. Żeśmy szli za wozem chłopskim z burakami cukrowymi. Żeśmy mu zjedli prawie pół wozu. Nic nie mówił chłopina (Niemiec). A my żeśmy tylko brali i jedli, i [upychali] po kieszeniach.
Drugi wypadek miałem nad Dunajem. Jak nasi koledzy zaczęli uciekać, to jeden prowadził taczkę, a dwudziestu dziewięciu szło, dlatego że Niemcy już się bali.
Posten szedł na końcu z luśnią francuską, wysoką, z bagnetem. Jak potem nas gnali ci sami Niemcy – bali się oficerów; żeby żandarmeria, która jeździła na motocyklach, nie widziała – to
Posten szedł w środku, a my żeśmy mu nieśli karabin. Taki był dziadek. Już nie miał siły, człapał ledwo, ledwo.
- Czy tych dwudziestu dziewięciu mężczyzn było z ewakuacji?
Nie, [zebrała się ta grupa] przy pracy, jak pracowaliśmy z taczką. Jeden [brał] taczkę. Niemiec, inżynier, chodził i mówił: „Oj, nie wytrzymam z wami”. [Tak mówił] do
Postenów, bo
Posteni nam nie dawali… Na przykład, rurę niosło trzydziestu chłopa zamiast czterech, dziesięciu. Chłopaki przebłagali go [tj.
Postena] papierosami. (Ja nie paliłem, to nie miałem papierosów.)
W Deggendorfie był piecyk. Czasami, jak coś się znalazło z budowy, to przyniosło się i paliło. Jak było obowiązkowe iskanie (mieliśmy to między sobą), to wszy kładło się na blat. Widać było jak puchnie – pum – strzeliła.
Amerykanie wyswobodzili nas 1 maja.
Posteni wyrzucili zamki z karabinów i podparli karabinami stodołę, bo żeśmy siedzieli w stodole. Słyszymy jazgot. Co to jest? Chłopaki wleźli na górę, wyglądamy – jakieś czołgi. Jak ktoś uniósł dachówkę (wszędzie w Niemczech była dachówka – nie było słomianego dachu tak jak u nas), to patrzymy, a lufy skierowane są na nas. Myśleli może, że Niemcy. Nie wiadomo skąd znalazło się białe prześcieradło. Polski obywatel umie wszystko. Skąd miał? Czy był nim owinięty? Diabli wiedzą! Miał na handel? „Nie ma cwaniaka nad warszawiaka”. Prześcieradło załopotało. Patrzymy – czołgi szorują na nas! Okazało się, że amerykańskie. Otoczyli nas i oglądali jak małpy. Na lewej nodze miałem napis KGF i na plecach KGF. Obracali nas:
Kriegsgefangene! Prisoner! „O! Polski?”. – „Polski!”. – „Moja matka też Polski!”. W pierwszej linii jechali Polacy, Murzyni, Czesi. Niemca nie było żadnego. Potem, jak przyszła administracja, nas już wyganiali. Zaczęła się wolność. Jak Amerykanie nas wyzwolili, to wszystko rozbiegło się, a przecież obiecywaliśmy sobie, że jak tylko nas gdzieś oswobodzą, to spalimy tę wioskę.
Amerykanie zaraz koło nas rozpalili ognisko i rzucali konserwy – kotlety mielone, kotlety schabowe – wszystko w ogniu, wszystko w puszkach. Potem żeśmy upolowali zająca i częstujemy Polaków amerykańskich: „Nie. W życiu takiego nie jadłem. Jak ja to jem, to z puszki”. Wstajemy rano, patrzymy – wioska samych kobiet, klęczą na kolanach:
Nicht feuern! Nicht feuern! My:
Essen! Jak to się zerwało – jakby kto rzucił kamień w stado ptaków. Patrzymy – na ulicy stoły, obrusy, mus (wycisk z jabłek, trochę alkohol). Siadamy, jedzenie i takie, i inne – znalazło się wszystko. No, to [zdecydowaliśmy]: „Nie robimy tego. Nie opłaci się. Co będziemy… Już po wojnie, niech żyją”. Zaczęliśmy tylko szukać dobrego jedzenia. Rowy po obu stronach drogi były usłane czekoladą, papierosami. Jak Amerykanin jechał na front, to potrafił wziąć paczkę papierosów (dziesięć sztuk), jednego wyciągnął, zapalił, a dziewięć wyrzucił. To była armia! Jak tak można? Przecież to straszne pieniądze! Konserwy żeśmy znajdowali, czekoladę. Raz się oszukałem, bo idziemy, patrzymy – leży czekolada. Biorę czekoladę, podzieliłem na ileś części (była kostkowana). Bierzemy do ust, patrzymy, a nam piana z ust wychodzi. Okazało się, że to mydło pachnące czekoladą.
Wygnali nas stamtąd. Idę – stoją baniaki z mlekiem. Zaglądam – mleko, śmietana. Mówię do kumpla: „Ty! To śmietana jest!”. Śmietany człowiek dawno nie jadł. Znalazł się wózek (gospodarze jeździli wózkami) i do karczmy! Była to piwiarnia, ze stołami – tam nas zostawili Niemcy. Ciągniemy tam [baniaki], ale jak można jeść śmietanę? Chłopaki rozeszli się po wsi i zabrali od Niemców maselnice. Robiło się masło. Za parę dni, jak odbiło mi się masło, to mi aż nosem [poszło]… Minęło parę dni. Idzie kobieta.
Frau, komm! Komm! Frau Bała się, ale idzie. – „Chcesz masło?”. –
Ja! Żeśmy to masło im rozdawali. Jak żeśmy wyrobili te bańki po pięćdziesiąt litrów, to żeśmy oddawali.
Na podwórku [rosła] piękna czereśnia, drogi były wysadzane jabłonkami i czereśniami. Ładnie zakwitło, już był 15 maja, czereśnie już były. Żeśmy wleźli na czereśnie i jemy sobie w najlepsze. Przychodzi Niemiec i krzyczy: „
Polnische Bandit! Kto to słyszał! Jecie!”. Mieliśmy jednego, który miał pseudonim „Cegła”. Jego wychowanek miał [pseudonim] „Znajd” Byli z Warszawy (Targówek czy Pelcowizna, coś w tym rodzaju). „Cegła” mówi do niego (a jąkał się): „Aaantek! Leć po piłę!”. Antek zsunął się z czereśni i poszedł po piłę. „Cegła” też zsunął się z czereśni, klękli na kolanach i [piłują] czereśnię – a my siedzimy, trzydziestu chłopa. Czereśnia upadła razem z nami. Niemiec krzyczy:
Mein Gott! „Cegła” mówi do niego: „Kukkur…, nnie ddałeś nam?! Nnnie będziesz miał wcale!”. I wszyscy żeśmy wzięli czereśnię, i zanieśli na swoje podwórko, do karczmy.
- Co potem się działo z panem?
Potem dopiero zaczęło się moje życie! Amerykanie po prostu nas wygnali, bo już za dużo żeśmy rozrabiali. Ginęły amerykańskie mundury, byliśmy lepiej ubrani jak Amerykanie. Oni sobie prali, a my żeśmy zabierali. Amerykanie to jest dziwny [naród]. To dorośli chłopcy. Były olbrzymie jak blok magazyny żywnościowe. Stały paczki ułożone w piramidy – dwa, trzy piętra; rząd paczek. Wszystko było przykryte plandeką. Jak to wziąć? Wiemy, że tam są boczki, czekolady, konserwy najrozmaitsze. W Norymberdze, jak żeśmy potem pojechali, to żeśmy dostawali tylko wodę, a resztę [skombinowaliśmy] sami, [byliśmy] na swoim wyżywieniu. Magazyny były pod Norymbergą. Tych magazynów pilnowali przeważnie Murzyni. Jak można poznać, że on tam stoi? Jeden podkradał się, zakładał za flachajzę [tj. kawałek blachy] drut telefoniczny, dobrze skręcał i drut szedł aż do lasku. [Potem] ciągnęło się… Trzech głupków – strażników – leciało za drutem. Z drugiej strony chłopaki już czekali i brali na plecy dwudziestokilowe paczki. Potem dopiero przetarg w baraku.
W barakach żeśmy siedzieli do wyjazdu do Polski czy tam, gdzie kto chciał. Jakie tam były konserwy! Były długie konserwy – boczek. Składały się z trzech części. Jak z jednej strony się otworzyło, to się wyciągało krótki plasterek. Potem odkroiło się, znów w środku był – albo z jednej strony, albo z drugiej. Tak że było to [było złożone] z trzech części. Z paczek obowiązkowo musieliśmy zdawać proszki (małe jak aspiryna). Był basen, gdzie można było się kąpać. Brali kubły i rzucali proszki, żeby oczyścić wodę. Filtry jeszcze nie chodziły, więc proszki.
Zawieźli nas samochodami pod presją amerykańską do Norymbergi (kierowcą był Niemiec). Siedzieliśmy tam dłuższy czas. Przyszły samochody z Włoch, od Andersa – już nasze, polskie samochody – i zabierali roczniki: 1923, 1924, 1925 (mój rocznik) i 1926. Znów miałem szczęście (jak wtedy, kiedy trafiłem do Śródmieścia, a nie na Starówkę), bo pojechałem do Włoch w drugiej turze. Ci, którzy [pojechali] w pierwszej turze – wszyscy [poszli] na kaprali, szkoła podoficerska. Jak my żeśmy tam zajechali, drugi turnus, to oni biedni, spoceni (bo był upał), zmachani. Jak mnie przywieźli, to od razu z miejsca [zapisali mnie] na kurs kierowców. Skorzystałem z tego i potem jeździłem wozem gąsienicowym,
carriersem. Był u nas jeden
carriers (mam nawet jego model) – coś pięknego i coś dobrego. Gna strasznie szybko. Stali Włosi, była zawalona ulica – jak żeśmy wracali się z poligonu, to zrobiło się tylko [zwrot] i stragan z jabłkami się przewrócił. Baba, co handlowała, tylko krzyczała, a my po tych jabłkach! Innej drogi nie było. Tak się zbytkowało.
- Rozumiem, że był pan przyjęty do armii jako żołnierz…
Jako żołnierz i była przysięga.
Tak. Niektórzy zgłaszali się, ale przeważnie oficerowie. Szkolenia najrozmaitsze, na przykład na kierowców. 2. Pułk Artylerii Przeciwpancernej. Byłem kierowcą i
carriersem, ciągnąłem działo sześciofuntowe. Potem był drugi
carriers – Lloyd. Ciągnął [działo] siedemnastofuntowe. (U nas na wykładach mówili, że działo siedemnastofuntowe jest polskiej konstrukcji i Anglicy produkują na polskich wzorach. Teraz nawet słyszałem, jak Amerykanie wstawili to działo siedemnastofuntowe, tylko nie mówili, że jest polskie, ale angielskie.) Cały czas było i szkolenie i czekanie. [Było] bardzo dobrze, jedzenia było w bród. Z Włochami bardzo dobrze się żyło. Lubiłem chodzić, [więc] chodziłem w góry. Nie paliłem, czekolady nie jadłem (a dostawałem czekoladę – było wysokokaloryczne jedzenie). Dostawałem czekoladę, dwadzieścia papierosów dziennie, jabłko, pomarańczę. Kucharze nawet piekli nam ciasto. Mieli porobione specjalne piecyki – lał tam kucharz ropę z wodą. Kropla ropy i rozpryskiwało się, był ogień, ciepło było w zimie (poza tym włoski klimat).
Chodzenie do kościoła: kto nie miał służby, to szedł w niedzielę do kościoła obowiązkowo, nie było tak, że mógł sobie poleżeć. Żyd, grekokatolik, prawosławny, katolik – wszyscy razem żeśmy szli do kościoła. Później: „Dywizjon! Rozejść się!”. I wszyscy się rozchodzili. Szedłem sobie na kawę, na herbatę. Wchodziło się do kościoła, czasami, bo nie lubiłem specjalnie chodzić. Idealne [warunki], nie było fali. Było dużo Ślązaków.
Z niemieckiego wojska. Anders powiedział, jak już pod Monte Cassino wybili mu trochę ludzi… Ale dużo ludzi nie zginęło, dużo mniej jak pod Lenino, bo mieli wsparcie czołgów… Ach, co tam nie było! 1050 chłopa zginęło. Dowiedziałem się o Katyniu, o ludziach – jak byli wysiedlani z Rosji, jak ci żołnierze cierpieli (Karpacka Brygada). Dywizja, w której byłem, nazywała się 2. Warszawska Dywizja Pancerna. Złożona była prawie z samych powstańców. Byli instruktorzy Ślązacy, kierowcy. Jeździli „Tygrysami”, więc co to dla nich „Sherman”? Nie narzekałem na Ślązaków – równe chłopaki. Tu ludzie narzekają, bo warszawiak zawsze będzie na kogoś narzekał, jak mu nie postawi. Służyłem z rozmaitymi [ludźmi] i przekonałem się, że najgorszy cwaniak to jest warszawiak.
Potem pracowałem w Siemianowicach, w centrum śląskości, to mówili mi: „Ty to jakiś inny warszawiak jesteś”. – „Bo ja jestem nie warszawiak. Jestem z Legionowa”. – „A ile kilometrów z Warszawy do Legionowa?”. – „Osiemnaście”. – „No, to nie warszawiak jesteś? Warszawiak!”. Jak nasi jeździli na Śląsk, to: „Hanys! Postaw! Kapujesz? Jutro ja!”. Nigdy nie było „jutro”. A Ślązacy: papieros i wódka – kieliszek i papierosem zagryzał.
Ślązacy szkolili nas, byli też kaprale z niemieckiej armii. Stopnie były. U nas dostawał kaprala i szkolił chłopaków. Lepszy żołnierz jak nasz. Lepszy nawet jak ja, bo ja broni nie znałem. Co mogłem znać? Jedno Parabellum? W okupację przyjeżdżali do nas na szkolenie oficerowie, ale rozłożył jedną broń… Dużo broni nie mieli. A u Andersa miałem Piata, były też do szkolenia Pancerfausty (do pokazywania, puste naturalnie). Tak że to była kochana armia, bardzo dobrze się tam czułem. Nie było, że ten stąd, że ten Ślązak. (No, na warszawiaków trochę grymasili Ślązacy). Później pojechałem do Anglii, gdzie już było inaczej.
Tak. Wchodziliśmy w skład 8. Armii Kanadyjskiej i cała demobilizacja była w Anglii. Obojętnie skąd – żołnierze musieli przyjechać do Anglii. Tak samo my. Jechaliśmy do Calais, potem okrętem do Dover. Jak nas Anglicy witali w Dover! Nawet była herbatka – jak to u nich. Herbatka, kanapki. Pojechaliśmy aż do Szkocji. Jedzenie było dobre. Wyżywienie było angielskie. Kartofle były już obierane, sprowadzali. Mieli kartofle w puszkach i były szkliste. Ale jedzenie było dobre. Żeśmy mieli służby. Chodziliśmy tylko nad morze po węgiel. Morze Północne wyrzucało bardzo dużo węgla (chyba były na dnie pokłady albo dawniej zalane kopalnie). Żeśmy mieli worki – brało się worek pełen węgla, paliło się w piecyku […]
Byłem w Londynie, w Newcastle. Łaziło się. Ale z Anglikami było kiepsko. Tylko że uczciwość była. Na przykład, zajeżdżał prywatny autobus i zabierał do kina. Zajechał kierowca pod bramę, miał w ręku beret:
Six pence, please. Tyle kosztował przejazd. Żeśmy mieliśmy naszykowane, żeśmy mu wrzucali w beret. Wrzucił pieniądze w torbę, założył beret na głowę i wiózł nas do kina (zwykły cywil). Potem z powrotem sześć [pensów] i znów nas wiózł. Było dobrze. W środy było święto, bo można było grać w piłkę. W sobotę, w niedzielę [nie chodziło się] do kina, bo wszystko było zamknięte, wszystko – święto rodzinne. Dopiero później zrobili, na żądanie naszych władz…
- Kiedy zdecydował się pan wracać do Polski?
To było w Anglii, już mieliśmy dosyć Anglików. Wyzywali nas: „Jazda do Polski!” – przeważnie napuszczeni przez Rosję. Byłem już zapisany na front japoński, ale jak uderzyła bomba [atomowa], to wszystko odwołali. Obiecywali nam, że jak pójdziemy na front, to dostaniemy jednorazowo dziesięć tysięcy dolarów; Amerykanie [obiecywali]. Ale wszystko upadło, jak w sierpniu zrzucili [bombę]. Koniec. W Anglii byliśmy nieprzyzwyczajeni… Niektórzy poszli jeździć taksówkami. Potem chciałem iść do stoczni, ale mówię: „Jadę do kraju”.
Przyjechał do nas minister Kot, to go zrzucili z trybuny. Chłopaki wyrzucili go z trybuny, dlatego że gadał głupoty. My żeśmy wiedzieli po pobycie u Andersa, bo cały czas nam opowiadali, co robili… To byli żołnierze z 1939 roku. Jeden opowiadał, że jak byli daleko, daleko [w Związku Radzieckim], to jak szło dwóch, trzech, pięciu [Polaków], to Rosjanie, Kazachowie albo inni (zależy gdzie byli), to potrafili [na nich napaść]. Porobili sobie maczugi i bronili się. Ale ci Kazachowie wcześniej zabijali tych pięciu, jak tamci szli do armii Andersa. Żeby jeszcze upodlić Polaków… Nasi jechali po kostki w ropie, bo przewozili ich do Persji w tankowcach. Były zatrucia. Żeby było gorzej, to tylko w dolinie malarycznej pozwolili na postój, tylko w tym miejscu! Nasi lekarze upominali się, żeby nie, ale nic nie pomagało. „Tu musicie biwakować! Innego miejsca nie ma”. […] Powiedzieli, że ziemi nie mają i musieli [biwakować] w takiej dolinie, gdzie była malaria. Strasznie dużo [ich zmarło]. […] Do Persji zawozili [ich] tankowcami, [stojących] po kostki w ropie. Ale tego nie mówiło się nigdy. Dopiero dowiedziałem się i wszyscy nasi… i dlatego Kota zrzucili z trybuny.
W 1947 roku. 15 maja byłem już w domu.
- Jakie były potem pana losy? Czy był pan represjonowany?
Nie byłem represjonowany. Od razu [poszedłem] do pracy.
- Czy władze komunistyczne nie patrzyły na pana podejrzliwie?
Nie. Byłem w Polanicy…
- Czy od razu wyjechał pan do huty w Polanicy?
Najpierw wyjechałem do huty w Polanicy, bo tam były mieszkania. Od razu dostałem dwa pokoje z kuchnią, poniemieckie. Hutników Niemców wysiedlili. [W hucie] pracowałem chyba trzy lata. Potem [wróciłem].
Za okupacji, jako młody chłopak, robiłem w hucie. Jak przyszła zima, to [pracowałem] w hucie. Moja pierwsza robota była na noc. Chłopak szesnaście lat, noc, żar bije, osiemdziesiąt stopni przy otworze. Były pęcherze na rękach. Miałem sąsiada hydraulika, mówi: „Przychodź do mnie za pomocnika”. Jak potem nie miał już pracy, bo przyszła zima, powiedział: „Idź do huty”. Poszedłem do huty – zatrudnienie odbyło bez niczego, bez [pisania] życiorysów – stawaj i rób. Żeśmy produkowali dla Niemców butelki monopolowe. Dawali wódkę, trochę margaryny i dlatego tam się siedziało.
Jak byłem we Włoszech, to strasznie łaziłem po górach. Na samym początku byłem w Rzymie. Chłopaki mówili: „Zobaczysz, że cię komuniści kiedy ubiją”. Wszedłem do knajpy,
Bongiorno (trochę nauczyłem się po włosku), i dla wszystkich papierosy. Tam jest tak przyjęte, że stała babcia, dziadek, wujek, stryjek – a wszyscy brali papierosy dla dziadka. Potem mnie poznali, to ile razy przyszedłem, wołali: „O! Mario!” i dawali mi wino. (Zawsze [piłem]
Cotto, mieszane,
bianco-rosso).
W Legionowie, w 1963 roku wzięli mnie na trzy miesiące do rezerwy. Też byłem wypierdek, bo wszystko byli rzemieślnicy. Poszli w rezerwę z naszego ludowego wojska, a ja jeden byłem andersowiec. Śpię, przychodzi służbowy i mówi: „Hoff! Do sierżanta”. Sierżant Jerzy Winiarek – zawsze podpisywał rozkaz – był głównym mojego batalionu, samochodówki. „Do szefa!”. Myślę: „UB przyjechało, czy jak?” Idę, patrzę – siedzi trzech oficerów. Na stole litrowa butelka wódki, pełno żarcia dookoła. Melduję się. Jeden mówi: „Siadajcie. Siadajcie, opowiadajcie o Andersie”. Do czwartej rano opowiadałem, jaki sprzęt [mieliśmy]. To już nie było szpiegostwo… Sam im nawrzucałem: „Wy nawet nie mieliście takich…” To byli ci Polacy, którzy byli z Rosji, oficerowie. Wiedzieli, że musieli być, bo co chłopina zrobi? To oni: „Och, cholera”. Opowiedziałem im o czołgach – w prowincji Macerata stały czołgi na łańcuchy, minowce (miał taki czołg kilka metrów i walił łańcuchami). Opowiadałem im o swoim
carriersie. Mówią: „Żebyśmy my to mieli!”. U nich było w obsłudze chyba tylko ze sto sztudrów. […]
Warszawa, 31 marca 2009 roku,
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski