Marianna Fandri, urodzona 16 lipca 1914 roku, Łódź, pseudonim okupacyjny „Smętek”, 7 Pułk Piechoty Legionów „Garłuch”, plutonowa 2 plutonu Wojskowej Służby Kobiet,pod nazwiskiem Janina Dębska.
W 1939 roku pracowałam w wydziale opieki społecznej w Łodzi. Już na początku 1939 roku chodziliśmy wszyscy na ćwiczenia, [to było] przysposobienie do wojny, [ćwiczyliśmy] z maskami gazowymi, schodziliśmy do takich schronów z maskami, ze wszystkim... 1 września, jak wybuchła wojna, to byłam akurat na centralnym punkcie, gdzie bez przerwy nadawano z całej Łodzi telefony, co robić. Kiedy powiedział prezydent Starzyński, że ktokolwiek może opuścić Polskę, niech weźmie karabin i niech opuszcza Polskę. Wtedy przyszłam do domu. Nie mogłam wyjechać, bo nie mogłam zostawić rodziców w domu. Więc pojechał jeden mój brat i drugi, karabiny jakoś dostali i pojechali. Ponieważ Łódź od razu była włączona do Reichu, czyli do Niemiec, to każda instytucja już miała przydzielonego komisarza. U nas był komisarz. Jak Warszawa upadła, to ja strasznie płakałam. Ten komisarz zaprosił mnie do siebie i zapytał się, dlaczego ja płaczę. Powiedziałam, że ponieważ Warszawa padła, w związku z tym jest nam wszystkim przykro. Powiedział mi: „Proszę pani, ja jestem lekarzem, przyjechałem tutaj, bo musiałem, zostawiłem żonę i czworo dzieci, ja panią bardzo proszę, niech pani nigdy nie pokazuje łez Niemcom. Jest mi bardzo przykro, że pani...”.
W międzyczasie myśmy już byli zorganizowani, bo należałam już od razu do ZWZ Związku Walki Zbrojnej. Z koleżanką moją, ponieważ należałam do harcerstwa, tośmy były zorganizowane, jeździłam na przedmieścia Łodzi do niej do domu i tam w piwnicy mieliśmy radio i robiliśmy nasłuchy. Bo nam wszystkim się wydawało, że alianci przyjdą, że to będzie niedługo trwało i każdy ciekawy był wiadomości. Te wiadomości, które ja przynosiłam, były od razu nagrywane. Wydawaliśmy, na powielaczu się to odbywało, po dwieście gazetek. Do mnie przychodzili po te gazetki. W lutym 1940 roku poprosił mnie ten komisarz, okazało się, że stoi tam dwóch gestapowców. Powiedzieli: „Proszę z nami pójść”.
Zdążyłam wrócić do pokoju i to, co miałam przy sobie, wszystko oddałam i z nimi wyszłam. Ale zanim byłam aresztowana, to do Łodzi przywieźli dwa tysiące rannych żołnierzy. Oni byli umieszczeni w koszarach wojskowych na [ulicy] Strzelców Kaniowskich. Zorganizowałam dla tych żołnierzy wyżywienie, bo tam tylko dostawali czarną kawę, chlebek razowy, dźwiękowiec, jak żeśmy to nazywali i nic więcej. Ponieważ ja w wydziale opieki społecznej pracowałam, do nas należały wszystkie domy. Te domy wszystkie przychodziły na godzinę dwunastą, przywozili dorożkami w wiadrach jedzenie, bo tam byli ciężko chorzy, i każda sala otrzymywała to jedzenie. Jak Niemcy przyszli mnie aresztować, […]. Po drodze widziałam, że idą do mnie ci, którzy brali kolportaż ode mnie. I w tym momencie widziałam... Oni mówią do mnie: „Może by pani tak rozmawiała z nami”, a ja mówię: „Nie mam o czym”. Widziałam na przeciwko te osoby, które idą po tę bibułę do mnie. Jak oni zobaczyli mój wyraz twarzy i zobaczyli, jaką mam obstawę, nikt się nie zgłosił na szczęście. Także wiedziałam, że nic nie zabrali, żadnych dowodów i nikt po to nie przyszedł. W Łodzi zaprowadzili mnie na ulicę Szterlinga 24, było tam więzienie. I w więzieniu na przesłuchanie. I co ja robię, dlaczego to robię, po pierwsze: jak się nazywam, jak nazywa się dowódca podziemia. Ja powiedziałam, że nie znam dowódcy podziemia, nie mogę powiedzieć. To oni, żeby cokolwiek ode mnie wydusić, to tam w tej sali, gdzie były przesłuchania, był bardzo duży stół. Wtedy oni położyli mnie na tym stole, dwóch trzymało za ręce, dwóch za nogi, a dwóch biło takimi krótkimi pałami, to była guma z drutem. Jak zemdlałam, to wylali na mnie wiadro wody i po jakiejś godzinie zawlekli mnie do celi i tam wrzucili. W tej celi było już chyba z osiem osób. Potem zabrali mnie na drugie przesłuchanie. Na drugim przesłuchaniu były znowu te... głową walili o mur, także miałam wybite zęby, ucho uszkodzone. I taką zmaltretowaną przynieśli mnie znowu na to zeznanie. W końcu ten jeden Niemiec mówił po polsku i powiada do mnie: „Dlaczego wy to robicie, przecież wiecie, że my jesteśmy potęgą świata i my was wszystkich zniszczymy”. A ja mu powiedziałam tak: „Gdyby pana ojczyzna była w takiej samej sytuacji jak moja, co by pan zrobił”. To on wziął mnie wtedy za ramię, potrząsnął i powiedział „To samo”. Wydali mi wtedy dwa wyroki śmierci. Jeden za ukrywanie kierownictwa podziemia, a drugi za zdradę III Rzeszy. I znowu do tej celi mnie wrzucili. Ponieważ Czerwony Krzyż i podziemie, organizacja wiedziała, że zostałam aresztowana, zaczęli się organizować, co zrobić, żeby mnie wydostać. Lekarz, ten więzienny, miał niemieckie nazwisko, ale to był Polak. Ci z Czerwonego Krzyża byli z nim w kontakcie i powiedzieli, że on musi za wszelka cenę mnie wydostać, przekazać do szpitala. I wtedy przyszedł mój jeden brat, którego widziałam już ostatni raz, i powiedział tak: „Słuchaj, w sobotę wyjdziesz z więzienia, pojedziesz do szpitala”. A ja mówię: „Słuchaj, przecież ja nie chodzę”. Bo ja byłam tylko na bromie, a całe ciało miałam [w kolorze] ciemnego granatu. Więc dostałam takie ilości bromu... Zastrzyku nie mogli mi dać żadnego, bo ja miałam tak potłuczone ciało, że nie można było mi dać żadnego zastrzyku, tylko na samym bromie. Przyszedł jeden z tej organizacji i mówi: „Słuchaj, w sobotę wychodzisz”. Ja mówię: „No tak, ale jak?”. Przyniósł mi jakąś spódnicę, pantofle. Ja mówię: „Słuchaj, ale te pantofle... przymierz te pantofle”. Przymierzył te pantofle, ja mówię: „Przecież są za małe”. Musiał wyjść, a dla niego wyjście drugi raz to było okropne. A ponieważ swego czasu on w tym szpitalu pracował jako masażysta, więc go trochę tam znali. Poszedł i potem mi przyniósł drugie buty. Przyniósł mi taką wiejską chustkę i mówi: „Słuchaj, na lewo, jak wyjdziesz na korytarz, są drzwi na klatkę schodową, [niezrozumiałe] o pół piętro wyżej my będziemy z lekarzami czekali”. No więc, przyszła taka pielęgniarka, która, [jak] się potem okazało, już była taką czarną plamą. Ja mówię, że będę chciała szlafrok. Ona mówi: „To jak pani będzie chciała wstać, to niech pani tylko zadzwoni, to my pani pomożemy”. Ja mówię: „Dobrze”. I była cisza popołudniowa. Ja w łóżku włożyłam jakoś tą spódnicę, pończochy powiązałam bandażami, no i wyszłam. Pod szlafrok włożyłam tą chustę, taka wiejska chusta była, wyszłam na korytarz, cicho było, a oni jeszcze, ci z podziemia lekarze zorganizowali, żeby nie było nikogo na korytarzu. Drzwi otworzyłam. Ja mówię: „Władek”, on mówi: „ Już idę”. I on przyleciał do mnie i żeśmy przeszli przez to podwórze. On otworzył drzwi do takiego pomieszczenia jak jest u dozorców szpitalnych. On otworzył te drzwi i jakby mnie zasłonił. Ja wyszłam, a na ulicy stała dorożka. On mnie wsadził do tej dorożki, ale w tej dorożce mu zemdlałam. Miał mnie przewieźć na ulicę Bednarską w Łodzi, to jest na Chojnach. Przyjechałam tam na Chojny, okazało się, że ta osoba, która na mnie miała czekać wyszła na chwilę do sklepu. I teraz co on ma zrobić, ma tutaj osobę, która została uprowadzona ze szpitala. Mówię: „Jedź na ulicę Żgowską do doktor Rybusowej”. Ona była też z Czerwonego Krzyża. Zawiózł mnie tam. Ona myślała, że to grupa z Czerwonego Krzyża, która też już była w szpitalu z ubraniami dla mnie. Ona prędko mnie wykapała i położyła do pokoju. Trzeba wiedzieć, że w tej celi więziennej była słoma i takie sienniki, wiadro było, gdzie wszyscy, powiedzmy, załatwiali się do tego wiadra, butelkę taką jedną znaleźli, to trochę wody przynieśli. I tam opowiadały mi te, które wychodziły na spacer, że jak więźniowie wracali ze spaceru, to wchodzili na pierwsze piętro, to Niemcy stali z takimi nahajami i każdego bili po nogach, po plecach. Lekarz, ten więzienny, zbadał mnie i stwierdził, że ja muszę pojechać do szpitala, bo natychmiast muszę mieć operowany wyrostek. Oni z więzienia, to wywozili nocą, żeby nikt nie widział. Więc gdzieś o godzinie pierwszej w nocy wywieźli mnie tam na Radogoszcz, z tego Radogoszcza pojechałam do tej pani na ulicę Żgowską 52. Tam okazało się, że tego samego dnia, ponieważ ona była właścicielką tego domu, przyszli Niemcy i ja w drugim pokoju, będąc za zamkniętymi drzwiami, myślałam, że przyszli tam rewidować, a oni tymczasem przyszli, żeby pani Rybusowa, której mąż był w niewoli, miała książkę dowodów osobistych, taką legitymację wszystkich lokatorów, sprawdzili czy jeszcze są jacyś mężczyźni i poszli. Ponieważ oni się zdenerwowali, od razu mnie, na drugi dzień, też wieczorem, wyprowadzili z tego domu na przedmieście Łodzi. Tam na przedmieściu Łodzi byłam do momentu, aż odzyskałam, powiedzmy, jakieś zdrowie, żebym mogła iść. Wtedy przyszedł ten, który miał mnie przeprowadzić, przeszedł ze mną na Brzeziny, bo tam było przejście graniczne. Wiedział, o której godzinie Niemcy idą na tak zwany obiad. Jak tam żeśmy przeszli, to był taki moment, że nie było Niemców. Ledwie żeśmy przekroczyli, Niemcy wrócili za nami, zaczęli strzelać, ale już myśmy byli na terenie Generalnej Guberni. Wtedy przyszliśmy do Rogowa i w Rogowie, a tam było pełno Żydów, pełno ludzi, którzy uciekali z Łodzi. W końcu przyjechał jakiś pociąg, wsiedliśmy w ten pociąg i przyjechaliśmy do Ursusa. Ten, który ze mną przyjechał, zabrał mnie ze sobą i powiada tak: „No to chodź teraz”. Zaprowadził mnie do domu, a oni mieli małe dziecko, może trzyletnie. Mówi: „To teraz zostaniesz tu w domu, bo my przez granicę idziemy do Łodzi, będziemy za dwa dni”. Przyszłam, byłam tam z nimi, oni przyszli faktycznie, ale ja już dostałam gryps, gdzie mam się zgłosić, do kogo. Z tym grypsem przyszłam na Plac Zbawiciela. Tam na Placu Zbawiciela, bo to już było nie w Łodzi, ale już w Warszawie, chcę odczytać ten gryps, nie mogę. Weszłam do kościoła na Placu Zbawiciela, nie mogę odczytać. Drugi raz weszłam. I na trzeci raz odczytałam do kogo mam się zgłosić. Pojechałam i mówię do kogo miałam się zgłosić. A ta pani mówi: „Proszę pani przed chwilą syn wyszedł właśnie przez zieloną granicę do Łodzi, zostawił dla pani pieniądze”. Sto pięćdziesiąt złotych mi zostawił. Ja się krępowałam jej powiedzieć, że ja nie mam do kogo w Warszawie się udać. Wstydziłam się jej to powiedzieć, no zobaczyłam dwoje starszych ludzi. Ja, powiedzmy z taka przeszłością, tam u nich być. Miałam taka malutką walizeczkę i więc z tą walizeczką przyjechałam znowu do Ursusa, do tego, który mnie przywiózł. To był Wielki Piątek, było ciemno. Usiadłam na polu, i nie wiem, gdzie [iść], bo zapomniałam, gdzie oni mieszkają, jak się nazywają. Zobaczyłam tylko jakąś taką chałupę, która była. Usiadłam na tej walizce i łzy mi ciurkiem lecą, bo nie wiem, gdzie pójść. Ale poszłam tam do tego, okazało się, że to była gmina, oni tam sprzątali tą gminę. Powiedziałam, że ja przyjechałam z Łodzi, że naprzeciwko w tych czerwonych blokach mieszka taka rodzina, on się nazywa Henryk, ona Zofia, mają małe dziecko, mówię, ale nie mogę do nich trafić. Oni po sobie spojrzeli i ten jeden: „Ja panią zaprowadzę”. I zaprowadził mnie. Jak tylko przyszłam, to on: „To dobrze, że pani przyszła, bo my pójdziemy przez zieloną granicę”. Znowu oni przez zieloną granicę. Ale, jak przyszli, to ja już wiedziałam, gdzie ja mam się zgłosić. Wtedy pojechałam do Kobyłki pod Warszawę, do rodziny moich przyjaciół. Tam byłam u nich przez miesiąc, żeby się podleczyć, żebym mogła jakoś chodzić. Ale oni w końcu przyszli, mówią: „Słuchaj, będziesz musiał od nas wyjść, bo są na twoim tropie”. Ja mówię: „No dobrze, ale nie mam żadnego dokumentu”. Mówi: „Załatwimy, idź do kancelarii kościoła, zgłoś się, a dostaniesz metrykę”. I wtedy ja przyszłam do tej kancelarii i dostałam metryką na Janinę Dębską. Tą metrykę nauczyłam się na pamięć. Ojciec był Mikołaj, matka Tekla z Juszczyków, urodziłam się w 1913 roku w Kobyłce. Z tą metryką poszłam w świat i pojechałam znowu do rodziny tych moich znajomych na Pragę. Przyjechałam, a oni mówią: „Słuchaj, nie możesz u nas przenocować, dlatego że my jesteśmy obstawieni, musisz gdzieś indziej wyjść”. Ja wtedy pojechałam do komendantki harcerstwa, to była Hanna Delikowa. I ona od razu przekazała mnie na ulicę Piękną 24, tam był Czerwony Krzyż. Tam było takie pogotowie dla dzieci, tam były dzieci, ofiary wojny, powiedzmy jedno było bez ręki, jedno bez nogi, takie od półtora roku gdzieś do pięciu lat, takie to wszystko maluchy były. Ponieważ to prowadziły instruktorki harcerskie, ponieważ już dostały polecenie od komendantki, że maja się mną zająć, ja tam od razu przyszłam jako opiekunka do tych dzieci w Czerwonym Krzyżu. I tam, za parawanem było dla mnie łóżko, ale jak te dzieci płakały, moje nerwy w ogóle nie wytrzymywały i pielęgniarka, która tam była, z którą się potem bardzo zaprzyjaźniłam, Wanda Woźniakowa, mówi: „Słuchaj, przyjdź do mnie, będziesz ze mną w pokoju razem”. Dzieci wieczorem się kładło spać i do niej przychodziłam. Najgorsze były takie momenty, gdzie, tam było dwoje małych dzieci, co wieczór przychodziło do okna, na taboret i patrzyły w okno i mówiły: „Mamusiu, tatusiu, gdzie wy jesteście, przecież ja tu jestem, możecie przecież przyjść do mnie, zabierzcie mnie stąd”. I codziennie takie były modlitwy. I myśmy nie mogły dosłownie wytrzymać, także w końcu znalazłyśmy im taka rodzinę zastępczą. Jak ta rodzina zastępcza przyszła i te dzieci przyszły, to te dzieci rzuciły się do nich, mówią: „Mamusiu, tatusiu, dlaczego tak późno po mnie przyszliście”. Z miejsca te dzieci zaakceptowały ich. A ja chodziłam na Annopol w Warszawie, to były takie podziemia, [gdzie] żebracy różni mieszkali. Mieli taka jedna Krysię, z którą oni chodzili, żebrali. Jak myśmy tą Krysię dostawali do ręki, tośmy odżywili, jak odżywili, to ona znowu przychodziła, ale ona znowu głodziła to dziecko i to dziecko znowu mizerniało. W związku z tym, żeśmy odebrali to dziecko. Ale poszłam kiedyś na wywiad. Tam wchodzę do tej nory... Boże, a tam pełno tych różnych żeów, pijaków, przeróżnych... I wtedy tą Krysię całkowicie żeśmy odebrali. Ale ponieważ była taka historia, że jak ja się w Warszawie pokazałam, były takie momenty, że ktoś mnie rozpoznawał, bo przecież z Łodzi bardzo dużo do Warszawy przyjechało, ktoś mnie rozpoznał i wtedy komendantka Józefa Łapińska, to była główna komendantka harcerstwa na całą Polskę, powiedziała: „Słuchajcie, wychodźcie stąd i idźcie do Józefowa pod Warszawę, tam jest dom Kurmanowej, to jest taki letniskowy dom dla dziewcząt i tam wszystkie te dzieci zabierzcie”. Ja tam pojechałam jako opiekunka jednej z takich grup. Nie mieliśmy tych dzieci czym żywić. Ja jednego dnia wybrałam się do Otwocka. W Otwocku była komenda niemiecka i tam im, mając to drugie nazwisko, mając ta swoją niepewność, zrobiłam im dziką awanturę, że my mamy tam osiemdziesięcioro dzieci, że dzieci są głodne, a to wyście zrobili to, że dzieci są kalekami. Nie wyjadę stąd, mówię, jak nie dostanę ziemniaków. Siedziałam tam chyba ze cztery godziny. I w końcu ogromną rolwagą o drugiej w nocy przyjechałam i przywiozłam te ziemniaki. A tam już te wszystkie się denerwowały, co się ze mną stało. No, ale mieliśmy na jakiś czas te ziemniaki. Potem chodziłam tam, do Józefowa, do Radości. Chodziłam z takim plecakiem i gdzieś tam trochę żywności się przemyciło. Od kolei to było trzy kilometry do tego budynku. Szłam raz, a tu patrzę, to kawałek lasu było, że idzie jakiś mężczyzna. Więc ja nadłożyłam długi kawałek drogi, bo nie wiedziałam, kto to jest. Potem, jak podeszłam do tej samej furtki, okazało się, że to był nasz woźny. No ale ponieważ tam źle się czułam i chorowałam, ta moja zaprzyjaźniona Wanda Woźniak, przyjechała do Warszawy na ulicę Sienną. Tu było takie pogotowie dziecięce. I ona tam była pielęgniarką. Więc ona mnie zabrała do siebie, bo ja miałam wtedy i zapalenie płuc. Jak mnie wyleczyła, to ja już w między czasie zdobyłam nazwisko ze Społem. Ponieważ przed wojną należałam do Koła Młodzieży Spółdzielczej, więc bardzo byłam wszędzie tam znana. I zgłosiłam się do Społem. I wtedy prezesem Społem był [niezrozumiałe] Marian Rapacki. Do niego poszedł Leon Marszałek i powiedział, że trzeba mnie tu zatrudnić. Oni mnie z miejsca, w ciągu dziesięciu dni już zostałam zatrudniona, przydzielona do wydziału lustracji. Tam dyrektorem był Dippel. Na jakiś czas jeszcze mnie wywieźli do Garwolina. W Garwolinie był nasz oddział Społem. Trzeba było mnie stamtąd znowu zabrać i znowu przyjechałam do Warszawy. Ponieważ już wtedy był listopad 1942 roku. I w listopadzie już wszystkie rozgłośnie mówiły o wywożeniu dzieci Zamojszczyzny i ludności zamojskiej. W związku z tym wszyscy szukali tych dzieci. Ludzie zbierali się do Czerwonego Krzyża, do Rady Głównej Opiekuńczej, do [niezrozumiałe]. Zostawiali swoje nazwiska, że chcą zabierać te dzieci. A moja przyjaciółka powiedziała: „Słuchaj, czy ty szukasz w dalszym ciągu dzieci?”, ja mówię: „Szukam”, [ona powiedziała] „To przyjdź, bo my wiemy, gdzie są dzieci”. Przyszłam do niej, no i powiedzieli, że są w Stoczku, w takiej szopie, tam nie ma lekarza, nie ma szpitala. I ten sołtys nie wie, co zrobić, żeby tu pomóc. No więc, ja przyszłam do Społem i mówię, że wiem, gdzie są dzieci. Po przyjeździe do Stoczka okazało się, że tam jest bardzo dużo tych dzieci i tych wysiedlonych. Wtedy w Zamościu oddzielali dzieci i zabierali do obozów tylko tych zdolnych do pracy, a starców i dzieci dawali ich do innych namiotów. Po przywiezieniu tych dzieci zgłosiłam do Rady Głównej Opiekuńczej, że jadę po drugą partię. Powiedzieli, żebym bardzo uważała, bo już szczekaczki na ulicach szczekały, że ktokolwiek powie, gdzie są dzieci Zamojszczyzny, będzie karany więzieniem do kary śmierci włącznie. Ale ja już nie patrzyłam, pojechaliśmy drugi raz, było wtedy dwadzieścia osiem stopni. Tam przenocowaliśmy w Stoczku i na drugi dzień żeśmy przyjechali i przywieźliśmy. Okazało się, że w miedzy czasie Niemcy byli i dowiedzieli się, że przywiezione zostały dzieci zamojszczyzny. Ale tam taki woźny zaczął im pokazywać różne dzieci, okazało się, mówią to nie są te. To oni potem powiedzieli, a tutaj w izolatce są dzieci chore na tyfus. Jak tyfus, to oni się strasznie bali i się od razu wycofali. Potem przyszli na drugi dzień, ale na drugi dzień, to ja już przyjechałam do Społem. RGO miało moje nazwisko i imię i że byłam ze Społem. Przyszło gestapo, przysłali takie zawiadomienie, że mam się natychmiast stawić w Pałacu Brühla, bo tam była komenda. Na to zareagował prezes Rapacki i wywieźli mnie do [niezrozumiałe] na miesiąc czasu. W między czasie mieli takiego, który załatwiał wszystkich tych aresztowanych społemowców, z Niemcami załatwili, że Rapacki zapłacił Niemcom za mnie dwieście pięćdziesiąt tysięcy i mnóstwo żywności. Ja wróciłam wtedy do Warszawy. Dzieci były umieszczone u sióstr urszulanek, chłopcy byli u salezjanów, a ja włączyłam się już czynnie do roboty w AK.
W moim plutonie było czterdzieści dziewcząt. Podzielone były na takie grupy. I żeśmy szkoliły się. Przede wszystkim każdy z nas składał przysięgę. I szkoliłyśmy po pięć dziewcząt. Szłyśmy gdzieś daleko poza Warszawę i tam była sprawa bandażowania, robienia zastrzyków, pierwsza pomoc i tak dalej. Ponieważ jedyne moje miejsce zamieszkania, takie główne, to było na Goszczyńskiego. A te roboty różne, pomagało się przenosić i granaty i różne inne rzeczy, nigdy nie wiedziałam, o której godzinie, gdzie będę spała. Tylko, że godzina siódma była policyjna, dozorcy we wszystkich domach byli tak uczuleni, że jak się tylko pukało, oni stali przy drzwiach i od razu otwierali bramy. Komendantka Wojskowej Służby Kobiet na Warszawę to była Pankiewiczowa, ale miała pseudonim „Ilona”. Ja często u niej nocowałam w domu. [Także] często w różnych miejscach, a to [niezrozumiałe].W Społem był duży magazyn, który przygotowywał się do Powstania. Były nosze, były materiały opatrunkowe. Ja już przed Powstaniem woziłam dorożką i nosze, i całe paki ubrań, materiałów opatrunkowych, woziłam na Okęcie. Bo mój 7 Pułk to był Okęcie. I tam był punkt zborny. I trzeba było mieć wcześniej zaopatrzone punkty sanitarne.
Ostatniego dnia przed Powstaniem spotkałam się właśnie z tą „Iloną”, która mówi: „Słuchaj, idź od razu, zbieraj wszystkie dziewczyny, bo o godzinie piątej będzie Powstanie, godzina „W”, wszystkie, żeby były”. A ponieważ ja miałam odpowiednią ilość noszy, miałam torby opatrunkowe przygotowane na pierwszą pomoc. Wysłałam wici tam aż pod Pruszków, żeby dziewczęta poprzychodziły. Wszystkie się zebrały i wyruszyłyśmy na Okęcie. Jakiś kilometr przed Okęciem przyleciał łącznik i powiedział, że mamy się natychmiast cofnąć, bo na Okęciu jest rzeź. Wszystkich nas tam powystrzelają. Myśmy się znowu zaczęły cofać z tym całym bagażem, zostawiłyśmy nosze, przeczołgałyśmy się do takiej jednej chałupy w Opacza. Strasznie się zdenerwował ten chłop, ale przenocował nas.
O czwartej nad ranem ja każdą po kolei wypuszczałam. A ta „Ilona”, ta moja komendantka mieszkała w Ursusie, bo tam matka jej miała domek jednorodzinny. Więc ja przyszłam tam. Ona mówi: „Co z Lilką”. A ja mówię „Nie wiem, bo ona jest na Okęciu”. Po dwóch dniach ona wróciła stamtąd. Wróciła i powiada, że parę sanitariuszek zostało rozstrzelanych, że nie było broni, nie było karabinów, jak były karabiny, to nie było amunicji do tego. Byli tak wszyscy zdenerwowani, ona mówi, że była taka grupa chłopaków takich wykończonych, że oni jeden drugiego zabijał, żeby się do Niemców nie dostać i mówi, cała kupa ich była, którzy się sami pozabijali. Ona przyszła stamtąd zmaltretowana niesamowicie. Chciałyśmy się przedostać do Warszawy, ale nie było mowy. W związku z tym zaczęła z Warszawy napływać ludność cywilna i żołnierze i mieścili ich w Ursusie w tych warsztatach dużych, gdzie wyrabiali ciągniki. Tam było parę takich dużych hal i tych ludzi tam się lokowało w tych halach. Dzieci i matki wieczorami, to gotowały sobie, miały garnuszki różne. Chłopi z Salomei, z Opacza przywozili nam wozami ziemniaki, pomidory, różne rzeczy przywozili. Od razu w Ursusie utworzył się taki komitet społeczny, garkuchnię zrobili, gotowali jedzenie dla tych wszystkich, co tam byli. „Ilona”, ponieważ mówiła perfekt po niemiecku, to ona tam z tymi Niemcami, z tą komisją, mówiła, że ten chory na tyfus. Jak tyfus to od razu oddzielna była.... ich wydzielali. Mieliśmy takich akowców, żołnierzy, których trzeba było w ogóle wydostać poza bramę wozami przywozili jedzenie, to kładło się jednego albo dwóch na spód wozu, a na to kładło się skrzynie i oni wywozili w ten sposób. W końcu Niemcy się zorientowali, że coś nie tak i musiałyśmy znowu inny sposób wymyślić, żeby umożliwić im ucieczkę. Chciałyśmy do Pruszkowa się dostać, ale w Pruszkowie nas nie wpuścili. Ale przyszedł taki jeden dzień, jeden z tych Niemców powiada tej mojej komendantce: „Dzisiaj wieczorem likwidujemy obóz, jesteście na liście do wywiezienia”. W związku z tym myśmy się zmyły. Cały czas chodziłyśmy w białych fartuchach z czerwonym krzyżem z opaskami. Zmyłyśmy się, żeśmy się schowały. I faktycznie ten obóz wywieźli.I wtedy my, a ponieważ żeśmy miały punkty w Częstochowie i w Krakowie, poszłyśmy do... Jeden z oficerów akowskich z nami szedł. Pamiętam była taka kołdra i w tej kołdrze było pełno bibuły do przewiezienia dalej do Częstochowy. Przynieśliśmy do Koluszek. A już po drodze samoloty ostrzeliwały bardzo nasz samochód. Przyszliśmy do Koluszek i w Koluszkach dwóch podeszło Niemców w tych czarnych ubraniach i do niego [niezrozumiałe]. Ponieważ on trzymał tą pościel, gdzie były te materiały, to ja wzięłam za jedną rękę, on puścił i oni go zabrali. Ale myśmy z tą kołdrą wyszli. Przyjechałyśmy do Częstochowy. W Częstochowie myśmy to wydali. Ale zanim jeszcze żeśmy przyjechały do Częstochowy, to jeszcze byłyśmy w Skierniewicach. W Skierniewicach pierwszy raz zobaczyłam wojska radzieckie. Już stały dziewczyny jako żołnierki, dyrygowały ruchem, samochody. Zobaczyłam pierwszy raz kałmuków. To było takie nieduże, takie dosłownie karabiny, jak ja mówię, na sznurkach. Wyszłam i ja mówię do niej: „Lilka, zobacz jakie śliczne chłopaki”. Usiadłam, ona powiada: „Idź ty, do cholery, ty wiesz, że oni mogą nas zaraz zastrzelić”. Poszłyśmy, nocowałyśmy najpierw w jednej chałupie jeden dzień. Chciałyśmy na drugi dzień wyjść, żeby pójść dalej, a oni powiedzieli, że nie, tam są walki, nie wolno, z powrotem. No więc, żeśmy się wróciły. Dopiero na trzeci dzień ruszyły znowu do Warszawy. Po drodze żeśmy widziały bardzo dużo. Po pierwsze, takie było moje wrażenie, jechały samochody, wieźli te swoje psy, inne samochody.... Ucieczka Niemców tymi samochodami chcieli, żeby ich tam zabrali i te psy. To oni nie chcieli już na nikogo patrzeć, sami uciekali, nie chcieli z tymi psami iść. Przyjechaliśmy do Częstochowy, żeśmy oddali w Częstochowie tą paczkę, bo tam był taki punkt akowski i przyjechałyśmy do Krakowa. W Krakowie oddział „Społem”, ponieważ wszyscy wiedzieli, że my przyjedziemy, to szykowali dla naszych chłopaków, co pouciekali, którzy byli w polu, w tych chałupach różnych, dostawałyśmy takie duże paczki z odzieżą, tam były takie burki, rękawice, skarpety. Tośmy trzy woziły. Pojechałyśmy jeszcze raz do Krakowa. W między czasie żeśmy zaczęły organizować szpitaliki, bo już powywozili wszystkich, ale bardzo dużo było w szpitalach tych rannych żołnierzy i ludności cywilnej. W związku z tym myśmy przyjechały do Krakowa, poszłyśmy do zakładu [niezrozumiałe] po szczepionkę. Bo w Pruszkowie szpital powiada: dajcie szczepionkę. Oni nam tej szczepionki nie bardzo chcieli dać, ale ponieważ ta moja komendantka była strasznie energiczna i powiedziała: „Słuchajcie, na dole stoi taka riksza, czekamy, jeżeli nam nie dacie natychmiast tej szczepionki, żebyście wiedzieli, że będziecie mieli nieprzyjemności”. No i dostałyśmy. Przejechałyśmy na dworzec. Na dworcu znowu przywieźli nam te duże paki z odzieżą. Żeby to wszystko załadować do pociągu, to trzeba było mieć z tymi Niemcami jakiś kontakt. Więc ona z nimi rozmawiała. Po drodze kupiła zawsze jakąś butelkę, jedną albo dwie. Jedną dla maszynisty, drugą dla tego.... Żeśmy miały ugotowanych parę jajek na twardo. On wyrzucał nam ludzi z przedziału, no i sami ładowali nam te wszystkie paczki. Ponieważ pociąg ruszył, to ja rozbijałam jajka na twardo im na hełmach, oni wódkę pili, ja im pakowałam jako przegryzkę te jajka. Żeśmy tu przyjechały znowu, żeśmy miały już dość dużo tych materiałów opatrunkowych. Te szpitaliki były od Ursusa, po Pruszków, prawie po Milanówek. Tośmy już załadowali. Potem wróciłyśmy do Warszawy, ale w Warszawie, ja na Grażyny do „Społem”. Grażyny i „Społem” były bardzo uszkodzone, tośmy tam z Katarzyną Łaniewską, z matką Katarzyny Łaniewskiej mieszkały, bo ona tam pracowała. No i potem przyjechali, powiedzieli: „Słuchajcie, filia Społem będzie teraz w Łodzi”, więc mnie zabrali do Łodzi. W Łodzi w Alei Kościuszki była i centrala i te wszystkie ważne fisze, jak Osóbka-Morawski, Szwalbe, jeszcze inni. Tam żeśmy byli. Przychodził do mnie, już w tym biurze jednym, może miał ze dwadzieścia lat, pokazywał legitymację, żebym ja dla nich pracowała. A ja mówię: „A niby dlaczego”. „Bo teraz jest – mówi – tylu różnych szpiegów, a ponieważ pani tutaj bardzo dużo zna ludzi, to będzie pani nam donosiła”. Ja mówię: „To pan się grubo myli”. Ale ponieważ zaczął codziennie przychodzić, ja się w końcu udałam do Szwalbego i powiedziałam: „Panie Stanisławie, niech pan im powie, żeby coś zrobili z tym gówniarzem, żeby on mnie więcej nie nachodził”. No i faktycznie. Ósmego maja jechałam z Łodzi do Warszawy. I tak, jedna z armatkami za nami, my w samochodach osobowych w środku, przed nami tez z armatkami, bo to takie, jak Osóbka, jak Szwalbe, jak Bierut to wszystko jechało. I przyjechaliśmy na ulicę Jagiellońską, bo tam mieli swój postój. Tam ja mówię: „A gdzie ja mam nocować?” „Tu jest Wisła”. A „Wisła” to była potem żona Osóbki-Morawskiego. Pracowała w czasie okupacji z nami w „Społem”. Mówi: „O, Janka! No to dobrze, tu będziesz z nami mieszkała”. Tam było mnóstwo tego jedzenia, tego picia, tu ludzie umierali z głodu, a tam było żarcia, wszystkiego, dotąd było. Potem żeśmy przyjechali do Warszawy.
Mój 7 Pułk i Wojskowa Służba Kobiet [to] było Okęcie, więc ja miałam przynależność do Okęcia. Tuż, jakiś kilometr przed granicą dostałam zawiadomienie, że mam się natychmiast cofnąć, bo tam już się nie dostaniemy, bo tam Niemcy są i wszystkich zabijają. Dlatego moja działalność potem w Powstaniu, to była potem w Ursusie, w tych domach, ratowania tych wszystkich uchodźców z Warszawy, nakarmienia, dawania im odzieży, wszystkiego i wysyłania dalej w drogę.
Miałam dość dużo tych dziewcząt jako sanitariuszek, jak żeśmy cofnęli się z Okęcia, to one podążały do przeróżnych..., znalazły się różnie, niektóre się w Śródmieściu znalazły. A ja tylko potem z tą moją komendantką organizowałyśmy szpitaliki dla rannych i zwoziłyśmy te wszystkie materiały opatrunkowe i leczyłyśmy tych rannych. O żywność żeśmy starały się dla nich.
Materiałów opatrunkowych było dużo. Społem na Grażyny miało całe magazyny materiałów opatrunkowych. Kiedyś Niemcy i zaczęli szukać, nawet aresztowali kierownika magazynu. Stamtąd wywoziłam materiały na Okęcie. To były wszystkie bandaże, zastrzyki, nosze. To wszystko z Grażyny woziłam na Okęcie dorożką. Zaopatrywałam te punkty, które były na Okęciu. Przyszli raz Niemcy i znowu szukali benzyny. Jak kierowca, [niezrozumiałe] który tam był, zaczął im pokazywać, gdzie co jest, ale nie pokazał im właściwie, gdzie się benzyna mieści. Oni się zajęli tam czegoś szukaniem. Za naszej Grażyny 11, na 9- ej było takie..., on przeskoczył i uciekł im. Oni się oglądają, jego nie ma. Nie wiem, co bym pani jeszcze mogła powiedzieć.
Wspaniała, bardzo dobra, Jedni przez drugich prześcigali się, żeby nawzajem sobie pomóc. Mówili, gdzie, co, komu uje, gdzie potrzeba, co potrzeba, wiedzieli, gdzie nas szukać, mnie i tą moją komendantkę, bośmy były w Ursusie. Potem przez Wolę, Ochotę docierałyśmy do Warszawy. W Warszawie stamtąd żeśmy przychodziły i już żeśmy organizowały, gdzie umieścić nasze sanitariuszki. Niektóre dotarły do domów, a niektóre nie dotarły. Bardzo dużo mamy w tej książce „7 Pułk”, ile tych sanitariuszek było rozstrzelanych i gdzie, które i w jakim znalazły się batalionie. Wszyscy mogli na siebie nawzajem liczyć. Mało, można było liczyć na tą ludność miejscową, która wychodziła naprzeciwko nas i pytała, co nam potrzeba, czego uje. To było takie spontaniczne zorganizowanie się społeczeństwa Włoch, Ursusa, w Pruszkowie. Jak pamiętam, w Pruszkowie weszłam do apteki po jakieś tam leki, jakiś mężczyzna mnie zatrzymał i powiada „Proszę pani, chciałbym dowiedzieć się pani nazwiska”. Ja mówię „Dlaczego”. [On] „Bo cały czas obserwuję panią, jak pani koło wszystkich chodzi i chciałbym kiedyś pani podziękować”. No, ale widziałam go wtedy tylko raz i więcej go już w życiu nie widziałam.
O, tak. Ta Wanda Woźniak, to ona się z domu nazywała Szatyńska. To była bardzo serdeczna moja przyjaciółka, bardzo się z nią zaprzyjaźniłam już na Pięknej 24, wtedy, jak byłam z tymi dziećmi. Do dnia dzisiejszego jestem z nią w bardzo bliskim kontakcie. Ona w tej chwili mieszka w Gdyni, ale stale dzwoni i mówi: „Janeczko kochana”. Inaczej nie nazywają, tylko Janeczka. Zaprzyjaźniona jestem poza tym z tymi dziećmi zamojskimi, które wyrosły na dorosłych ludzi. Ci w Białymstoku to, na przykład taki Wacek Mociał miał dwóch synów. On sam, jak z Zakopanego dostał się do Łodzi, miał tam jakichś krewnych, ukończył Politechnikę. Do dnia dzisiejszego, póki mogłam, to do Białegostoku zawsze jeździłam. Jak tego Wacka syn się żenił, to na ślubie byłam, z moja wnuczka tam pojechałam. W Gozdowie pod Pruszkowem, też tam moja zamojska dziewczyna, która ma tam swoje gospodarstwo. I ona do mnie inaczej nie mówiła jak moja mama okupacyjna. Zresztą tu mam te załączniki, gdzie ona właśnie pisze: „Nasza mama okupacyjna”. Stale dzwoni i stale się pyta o zdrowie. Nawet były takie momenty, że ona mi przysyłała tutaj to mąkę, to cukier. Stale mówi, ja nie mam możliwości innego odwdzięczenia się. Chyba przez jakieś trzy, cztery lata to ja jeździłam do niej co roku na miesiąc na wakacje, ona mnie zabierała. To siedem godzin się tam jechało do tego Hrubieszowa, to oni na mnie czekali tam już na przystanku, zabierali. Z tymi dziećmi zamojskimi mam duży kontakt do dnia dzisiejszego.
No, przyjaźnie z samego Powstania to była właśnie ta moja komendantka „Ilona”, z którą byłam ogromnie zaprzyjaźniona, z jej córką, która mieszka w Krakowie, no i z tą Wandą, która jest w Gdyni. Ona ukończyła szkołę pielęgniarską i ona niosła pomoc tak ogromną wszędzie, na każdym kroku, że dostała najwyższe odznaczenie Czerwonego Krzyża z Genewy. To była ogromna moja przyjaźń z nimi. Zaraz po Powstaniu od razu zaprzyjaźniłam się, oni oboje już poumierali, z taką rodziną Stadnickich. Pracowałyśmy zaraz po okupacji w Społem. Jak mąż jej wrócił, to nawet byłam na ich ślubie, te dzieci się porodziły, to nosiłam je na rękach. Do dnia dzisiejszego doktor Stadnicki na Wołoskiej jest. Dzieci jego inaczej do mnie nie mówią, jak babcia. A oni na mnie mówią ciotka. On mnie nauczył robić maść taką na reumatyzm. Teraz on dostał jakiegoś zapalenia, to powiada: „Ciotka masz trochę maści, to ty daj mnie”. Zaprzyjaźniona jestem z taką Urszulą Wróblewską, to jest moja sanitariuszka z mojej grupy. Ona mieszka na Korotyńskiego, mam jej adres, gdzie ona mieszka. Stale z nią jestem w kontakcie. I kiedy przychodzą święta, to życzenia przychodzą do mnie, a ja im wysyłam. Także jak przychodzą święta, to ja minimum piętnaście, dwadzieścia kartek wysyłam, bo tyle potem ja dostaję.
Tylko u tej mojej komendantki, gdzie była córka i brat był, to tam myśmy się u nich zbierali. Było nas dziesięć osób w kuchni, siadało się na podłodze, jej mama gotowała nam różne rzeczy, żeby coś zjeść. Jak się znalazłam u tej Wandy Szatyńskiej-Woźniak na Fałata, to jak przyszłam, gdzie mnie zastała godzina policyjna, to tam byłam, ona mówi: „Słuchajcie Janka przyszła”, każdy jednego ziemniaka oddawał mnie. Ziemniaki w łupinach były gotowane. W 1943 roku w parku Dreszera wracałam przed godzina policyjną, i dwóch mnie tam napadło, zaprowadzili mnie do tego parku Dreszera z rewolwerami, rozebrali, miałam taki zimowy płaszcz bardzo dobry. Zabrali teczkę, zabrali ten płaszcz. Zadzwoniłam od razu do mojego dyrektora. Przyszłam do tego domu, a oni mówią: „Co ty taka lekko ubrana jesteś, a to zima”. Mówię: „Bo w tej chwili mnie tu napadli i rozebrali”. No i był wielki popłoch, bo tam grali sobie w brydża. Jedna pani miała dobry płaszcz zimowy. Z miejsca zadzwoniłam do dyrektora, to on od razu rano przyjechał po mnie samochodem. I jak do biura przyszłam i powiedziałam, że mnie napadli i rozebrali, to w ciągu dwóch godzin tak mi naznosili tej odzieży, że byłam ubrana od góry do nóg. W „Społem” od razu dali mi pożyczkę, dali nową teczkę, także atmosfera była... W „Społem” na przykład była taka atmosfera, że tam się przechowywali tacy ludzie jak Maria Dąbrowska, ta pisarka, Ogarkowa, potem taki profesor uniwersytetu, który na SGH był, Roszkowski, marszałek Leon. Także wszystko było w organizacji i wszystko się tam przechowywało. Rapacki był taki, że miał tę sekretarkę, gdańszczankę Krzemińską, i jak Niemcy przychodzili do prezesa Rapackiego, to ona kazała im czekać w sekretariacie, aż prezes będzie miał czas, żeby z nimi rozmawiać. A Niemcy bez przerwy przychodzili, bo potrzebowali żywności dla wojska, a Społem miało magazyny bardzo duże. Bardzo jestem zaprzyjaźniona z Janką Hermanową z mojej grupy, która mieszka na mojej kolonii tutaj. Z nią jestem bardzo zaprzyjaźniona. Przez tego Michała, to jej pomogłam na Wołoską się dostać, bo ona ma ten nerw trójdzielny. Możemy na palcach nie zliczyć, ile ludzi, którzy do tej pory inaczej się do mnie nie odzywają [jak „Janeczka”]. Ta z Gdyni, to od razu: „Janeczko kochana”. Inaczej się do mnie nie mówi, mówi się: „Janka”. Dzieci Zamojszczyzny, to mówią do mnie, podpisują: „Nasza matka okupacyjna”. Więc to coś o tym mówi, jak ci ludzie byli i wdzięczni i jak byłam z nimi mocno związana.
W czasie Powstania to myśmy nie czytały. Ja czytałam tylko przed Powstaniem, to przychodziły takie małe kartoniki „Dywizjon 303”. I ten „Dywizjon 303” był w takich kartonikach dość grubych i żeśmy sobie tam przesyłali. Przeczytało się jedną część, to potem przychodziła druga część. To ten „Dywizjon 303” tośmy wszyscy czytali. A tak, to nie. Teraz dopiero trochę tego Davisa zaczęłam przeglądać, ale to droga książka.
Nie, ja nie. Zaraz po Powstaniu, to ja jak przyjechałam do Warszawy i dostałam mieszkanie na Żoliborzu, to na Żoliborzu organizowałam spotkania, powiedzmy, młodych ludzi. I tam żeśmy śpiewali wszystkie patriotyczne piosenki. Do tego stopnia, że potem UB przyszło i nam zabroniło w ogóle tam występować. Ale bardzo dużo przychodziło. Drzwi i okna nie zamykały się, taką miałam gromad tych ludzi.
Najgorsze z Powstania to było to, jak Powstanie jeszcze się toczyło, a myśmy były w Skierniewicach nie mogłyśmy się dostać do Warszawy. Chciałyśmy się przedostać do Warszawy, bo żeśmy chciały dotrzeć do jakiejś grupy, do naszych ludzi z Pułku. I nie mogłyśmy się przedostać. To dla nas było tragiczne, że my tu jesteśmy bezczynni. I dlatego wtedy żeśmy się wzięły się za organizowanie tych szpitalików i za tych wszystkich chorych, którzy byli w Ursusie. Po Powstaniu odnalazłam w Łodzi moich rodziców. Mój ojciec umarł w 1945 roku, potem mama w 1946 umarła. Tam został tylko jeden brat, do jednego Niemcy rozstrzelali. Ja przyjechałam do Warszawy. Miałam swojego ukochanego w Szwajcarii, ale nie mogłam do Szwajcarii pojechać. Natomiast on znowu stale mówił, że ma wiadomości, że jak tutaj się przyjeżdża to od razu UB chodzi. Niestety on nie przyjechał, potem ja wyszłam za mąż za jednego z takich, co poznałam na tych wieczorach, na spotkaniach naszych. Ale to niedługo trwało. Urodziłam jednego syna, który mi umarł, no i drugiego mam, który ma w tej chwili pięćdziesiąt lat.
Jakie mam najlepsze [wspomnienie] z Powstania... to było jak żeśmy dociekały, czy któreś jeszcze żyją. Jak się dowiedziałyśmy, że która gdziekolwiek żyje, to wtedy była niesamowita radość, że jeszcze ta żyje. A przecież ja miałam ich czterdzieści. Ta zginęła, ta nie zginęła. Po Powstaniu długo żeśmy spotykały się systematycznie, żeby omawiać, jak było w Powstaniu, jak było po Powstaniu, jakie popełniłyśmy błędy i tak dalej. To dość długo było.
Jak zobaczyłam okropne dymy znad Warszawy, jak cała Warszawa płonęła. Wtedy stałam i łzy ciurkiem leciały, że ja nie mogę się dostać, żeby im w czymś pomóc. Stałam z tą moją komendantką i żeśmy dosłownie nie mogły sobie darować, że nas tam nie ma, nie mogłyśmy sobie tego darować. Jak oni potem przyjeżdżali. To co opowiadały te matki z dziećmi, które tam gotowały, ja im przynosiłam jedzenie, jak wieczorem, pomimo godziny policyjnej, to ja do nich przychodziłam. Spotkałam taką jedną pracownicę ze Społem, która była wysiedlona i stała w Ursusie, bo już ich tam mieli dalej wywieźć. Jak ją zobaczyłam, do niej podleciałam: „Pani Sochacka!” I ona mówi: „Marysiu! Marysiu!” Ja jej przyniosłam bułkę, dużą taką paryską. Ona powiada: „Boże, nigdy nie zapomnę tej bułki, którą dostałam”. Takie były odruchy, że gdzie można było, komu pomóc, z czymś przyjść, to się szło. Ta moja komendantka potem dostała się do Gdyni. Tam przyszły urny te, ta pomoc amerykańska. Więc ja znowu wydostałam parę płaszczy dla tych dziewcząt moich. Ja chodziłam w takich męskich butach sznurowanych, gdzie powiedzmy, pełno było wody. Miałam raz zapalenie oskrzeli, drugi raz, no ale jakoś, jak pani widzi, do tej pory się jakoś trzymam.
Wtedy przyjechałam do moich rodziców do Łodzi. Pamiętam, że jeden z takich działaczy spółdzielczych, byliśmy w Skierniewicach i on mi dał taki duży bochenek chleba. Ja przyjechałam do Łodzi, do rodziców i tam właśnie ten duży bochenek chleba przyniosłam. Tam w Łodzi była zorganizowana taka policja, bo ludzie rozkradali wszystko. A mój brat był w tej policji, żeby nie rozgrabiali, pilnowali tego dobytku. Przyszłam i on powiada: „Słuchaj, tutaj ten całą beczkę masła miał”. Ja mówię: „I co zrobiłeś?”. Mówi: „Kazałem rozdać wszystkim, przepraszam cię bardzo, ale nawet do domu nie przyniosłem, bo nie starczyło”. Brat był wychowany jako harcerz, i ja jako harcerka i myśmy wiedzieli, że trzeba... Mój ojciec, jak mnie zobaczył, jak przyjechałam w 1945 roku, a był ciężko chory, wstał z łóżka i koziołka wywrócił na podłodze z radości, że mnie zobaczył, bo ja byłam jego ukochaną córką.
Nie, nie byłam w obozie, ja byłam tylko w tym więzieniu w Łodzi na Szterlinga. To było więcej aniżeli obóz.
Jak przyprowadzili mnie do tego więzienia na Szterlinga, to tam były takie bardzo wąskie, małe pomieszczenia. Każdy miał swój siennik. Pamiętam, że jakaś studentka była też aresztowana, miała ze sobą ręcznik, to ona tak nie chciała się położyć na podłodze, a tam był taki długi stół, to ona sobie kładła ręcznik na tym stole i na tym stole się położyła. Tam tak wszystko było zawszone, że robili sobie takie wyścigi. Wszy układali w rządek, i który rządek gdzie prędzej dochodzi. Nie było możliwości się ani umyć, ani do ubikacji pójść, bo wiadro stało i każdy załatwiał się do tego wiadra. To były straszne... No i największe moje przeżycie, jakie było, to, jak powiedzieli mi, że tego mojego brata... że mu ścięli głowę w Poznaniu. Moją matkę wzywali stale, bo był w tym samym więzieniu potem, co ja. W komendzie ja dostałam odznaczenia, bo taką główną komendantką Wojskowej Służby Kobiet na całą Polskę była Maria Witek. Ona dwa lata temu dostała tytuł generała. Ja przez nią, najpierw z Londynu zostałam plutonową, potem dostałam podporucznika, teraz znowu mam mianowanie na porucznika. Przeróżnych medali mam od groma. Najbardziej, co było takie przykre, to ledwie wyszłam za mąż, okazuje się, że to dziecko mi zmarło, no a mój mąż od razu zakochał się w przyjaciółce naszego domu i mnie zostawił. Zostawił z półtorarocznym dzieckiem, z moim synem. Pracowałam. Mama moja bardzo chorowała. W pracy dali mi maszynę do pisania. Siedziałam w domu, pisałam na tej maszynie, jakieś protokoły dla inżynierów, różne kosztorysy. Kiedyś w pracy tak zasłabłam, że zabrali mnie do lekarza, a lekarz mnie się zapytał: „Po pierwsze niech pani powie, ile godzin pani śpi”. Ja mówię: „Cztery godziny, trzy”. „Nie, proszę pani, nie będę pani leczył, jak pani przynajmniej sześć godzin nie będzie spała”. Kiedyś matka dostała zapalenia płuc, mój syn miał szkarlatynę, a mój mąż zabrał się i poszedł i mnie zostawił. Poszłam kiedyś do sklepu, nie mam dla nich na życie. Idę do tego sklepu i tak sobie myślę: „O Boże, żebym choć...”. Lekarz chciał zabrać syna do szpitala zakaźnego. Ja powiedziałam: „Panie doktorze, ja mam takie dobre warunki, mam dwa pokoje”. Z Belgijskiej dostałam taki płyn do umycia rąk. Poszłam do sklepu: „Boże, żebym choć ze sto złotych gdzieś za czym dostanę pensję”. Przychodzę do tego sklepu, a w tym sklepie była bardzo nieuczciwa kierowniczka sklepu. W sklepie, przy ladzie była taka półeczka, a na podłodze, pod tą półeczką leżało sto złotych. Ja te sto złotych wzięłam i wcale jej się nie przyznałam. To mi wystarczyła, dokąd nie dostałam tej pensji. Matka potem ciężko chorowała. To ja mówię: „Słuchajcie, musze polecieć, zobaczyć, co się w domu dzieje.” To oni mnie zwalniali, przychodziłam do domu i patrzyłam. Mały czołgał się po podłodze, upaprany. Musiałam prędko pomyć, czy mamę, czy jego. Wieczorem chciałam wyjść, to mama mówi: „Dziecko nie wychodź, to mnie boli”. A to mamę smarowałam. Nie było mowy, żeby wyjść. Także ciężkie to były chwile, no ale przetrwałam.
Nie, tylko to, co w więzieniu. Już ten 7 Pułk mnie pytał, czy byłam represjonowana, nie byłam.
Ja nie wiem, co powiedzieli przede mną. Było jedno nasze takie ogólne wrażenie, wszyscy zaczęli odnosić, jak żeśmy się dowiedzieli, że otwierają Muzeum Powstania. To było coś wspaniałego. Taką miałam sąsiadkę, nade mną mieszkała, która się potem wyprowadziła. Ja dostałam te zaproszenia na otwarcie Muzeum. A ja z tymi nogami miałam kłopot z chodzeniem. To ona, mając samochód poszła do swojej przyjaciółki, która miała niepełnosprawną córkę, wzięła od niej wózek inwalidzki. Przywiozła mnie z tym wózkiem samochodem na ten plac postoju, gdzie samochody były. Ona mnie [niezrozumiałe] do wózka inwalidzkiego. Ponieważ było bardzo dużo harcerzy i obsługa była fantastyczna. Przyjechałam tym wózkiem, słyszałam tą mszę i te przemówienia wszystkie były. Potem podjechałyśmy tym wózkiem i te cegły żeśmy oglądały, ile tego. I to było ogromne przeżycie. Wszyscy powiedzieli, że nikt do tej pory przez sześćdziesiąt lat nie pomyślał o tym, żeby coś o tym Powstaniu. Kaczyński, pomimo takich czy innych błędów, zdobył się na taką heroiczną rzecz, jak to [Muzeum] Powstania. No i ten pan Ołdakowski, który się tak oddał temu Powstaniu bardzo. Ogromnie żeśmy byli wszyscy zadowoleni. Były te filmy wyświetlane, co środa był jeden odcinek, to ja wszystkie oglądałam, pomimo że był o dwudziestej drugiej z minutami, to wszystkie się oglądało. Tak potężne przeżycie [to] było.