Maciej Bernhardt „Zdzich”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maciej Bernhardt, pseudonim „Zdzich” albo „Zdzisław”. Urodziłem się w Warszawie 16 stycznia 1923 roku. Byłem podchorążym, nie miałem żadnej funkcji w Powstaniu, byłem żołnierzem w 237. plutonie w 2. kompanii Batalionu „Serb”, który później zmienił nazwę na „Żubr”, w zgrupowaniu pułkownika „Żywiciela” na Żoliborzu.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wojną, z jakiej pochodził pan rodziny, do jakiej chodził pan szkoły?


Ojciec mój był lekarzem w Warszawie, dziad był lekarzem, pradziad był lekarzem.

  • Proszę powiedzieć trochę o historii rodziny.


O ile mi jest wiadomo, rodzina pochodziła z pogranicza alzacko-lotaryńskiego. Przywędrowała do Polski w okresie wojen napoleońskich. Chodziłem do gimnazjum Reja, z którego mnie wylano na dwa lata przed wojną.

  • Z powodu?


No, oczywiście za niewinność. To dosyć długa historia.

To było gimnazjum prywatne, jedno z lepszych gimnazjów warszawskich. I jak większość wówczas gimnazjów warszawskich miało tak zwany ośrodek szkolny pod Warszawą, do którego dwa razy do roku, co tydzień czy co miesiąc, inna klasa wyjeżdżała na tydzień pobytu. Przez cztery dni w tygodniu były zajęcia szkolne przed południem, a popołudniu gry sportowe i tym podobne historie albo odwrotnie, rano były gry, a po południu zajęcia. Pozostałe dni były przeznaczone na zabawę i zwiedzanie okolicy i tak dalej. Gimnazjum miało ten swój ośrodek pod Piasecznem, niedaleko Warszawy, w miejscowości Kąty. Z tego po wojnie ślad nawet nie został.

Na zakończenie pobytu, w czerwcu, już pod koniec roku szkolnego 1937, pojechaliśmy zwiedzać ruiny zamku w Czersku. Jak wracaliśmy... Z tym, że poszliśmy tam na piechotę, bo to było w ramach jakiegoś marszu harcerskiego, jakaś sprawność tam była, już szczegółów nie pamiętam. Poszliśmy na piechotę i wracaliśmy również na piechotę. Ale do Góry Kalwarii przyjechał razem z nami wóz konny, który z powrotem miał zabrać jakiś cement, na remont w tym ośrodku. Czekał na nas na wszelki wypadek, bo może ktoś będzie tak zmęczony, że go trzeba będzie odwieźć. Mieliśmy wtedy po czternaście lat. W międzyczasie była solidna burza. Przeczekaliśmy ją w stodołach gospodarzy w Czersku. Obładowali nas tam jabłkami, bardzo mile przyjęli. I gdy przechodziliśmy przez Górę Kalwarię, było już zupełnie ciemno, po tej burzy były kałuże w rynsztokach wody. Jeden z worków cementu pękł na tym wozie i troszkę się wysypało. Wpadliśmy na zupełnie genialny pomysł, żeby zmieszać ten cement z wodą. No i coś trzeba było zrobić. Zalepiliśmy parę kłódek, na które były zamknięte sklepy przy głównej ulicy. Potem sprawa się nigdy nie wydała, tylko paru tatusiów było poproszonych do szkoły, no i znalazłem się w gimnazjum Czackiego. Zresztą nie ja jeden. No, więc sami widzicie, że to była zupełna niewinność.

  • Proszę powiedzieć coś o swoich rodzicach, czy miał pan rodzeństwo?


Tak, miałem siostrę osiem lat ode mnie starszą, która zginęła w czasie Powstania. Matka moja, z domu Sobolewska, córka rejenta warszawskiego, też zginęła w czasie Powstania razem z moją siostrą i z małym synkiem siostry.

  • A ojciec?


Ojciec przeżył, proszę pani, dlatego, że to były ostatnie dni Powstania na ulicy Miodowej. My mieszkaliśmy na ulicy Miodowej pod numerem 9, to jest dokładnie w tym miejscu stał budynek, gdzie dziś jest wylot Trasy W-Z. Tak że to miejsce nie istnieje, tam jest dziura. Rodzice byli w schronie, w pomieszczeniu piwnicznym w prawej oficynie i ojca wezwali do pomocy do punktu sanitarnego, który był w lewej oficynie, bo akurat rannego tam przynieśli. Ojciec wyszedł i w tym czasie prawa oficyna została zbombardowana. Koniec. Ojciec ocalał.

  • Ojciec był lekarzem?


Lekarzem.

  • I pracował przed wojną...


W Szpitalu Dzieciątka Jezus.

  • W którym roku zmarł?


Ojciec zmarł w 1952 roku, po wojnie już.

  • Proszę powiedzieć czy należał pan do harcerstwa lub innych organizacji?


Nie, nie należałem do harcerstwa. No, były tam w gimnazjum jakieś kółka zainteresowań, ale to chyba nie jest nic specjalnie interesującego.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną? Pochodził pan z zamożnej rodziny?


No, raczej tak. Lekarz przed wojną... Mieliśmy duże mieszkanie, było pięć pokoi z kuchnią, była służąca w domu.

  • Zajmował się pan tylko nauką?


Tak, tylko nauką.

  • W jakim środowisku miał pan kontakty?


Moi koledzy u Reja to były przeważnie dzieci ludzi z zamożnych rodzin. Ale może tutaj podam jeden szczególik, dotyczący ówczesnych zwyczajów w szkolnictwie. Mianowicie, już nie pamiętam, w której klasie to było, w każdym razie byłem jeszcze wtedy u Reja, przyszedł nowy uczeń do sąsiedniej klasy, syn ministra wojny Kasprzyckiego, który przedtem był gdzieś na jakiejś placówce. Przeniósł się do Warszawy i mieszkał w Konstancinie pod Warszawą. Syna przywoził stamtąd kierowca, pan minister jechał samochodem do ministerstwa i [syna] przywoził do szkoły kierowca. Pan dyrektor gimnazjum Reja poprosił tatusia na rozmowę i poprosił, żeby synek nie przyjeżdżał samochodem. Bo samochód przed wojną, nawet, że tak powiem, wśród bogatego mieszczaństwa, to nie była rzecz zwyczajna. Żeby dziecko przywozić do szkoły, to było prawie nie praktykowane. No i tatuś minister stwierdził, że ponieważ inaczej musiałby jeździć ciuchcią, taką przedpotopową, która zatrzymywała się na Belwederskiej, tam gdzie jest dzisiaj ambasada rosyjska, to trwało godzinę – jazda z Konstancina, że to nie ma sensu, że będzie jeździł synek z tatusiem samochodem do ministerstwa, a od ministerstwa do Reja tramwajem, autobusem albo na piechotę. I umowa była dokładnie przestrzegana. To warto wiedzieć.

  • Ile skończył pan klas?


Dwie. To było tak, sześć klas szkoły podstawowej, cztery gimnazjum i dwa liceum. Taka była organizacja. Więc ja skończyłem tam szkołę podstawową i dwie klasy gimnazjum. Drugie dwie kończyłem już u Czackiego. A potem wybuchła wojna.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?


Przyjechałem z wakacji. Resztę wakacji spędzałem pod Warszawą, niedaleko, pod Jabłonną u znajomych naszych. Dostałem telegram, żebym natychmiast wracał. I wróciłem do Warszawy. Pamiętam, że przyjechałem pociągiem na Dworzec Gdański, stamtąd taksówką przez zaciemnione już miasto, w przeddzień wojny, to znaczy ostatniego dnia sierpnia, 31 sierpnia wczesnym wieczorem. Dowiedziałem się, że sytuacja jest wyjątkowo napięta, że wojna tuż, tuż. Wcale w to nie wierzyłem. Wakacje miałem wyjątkowo udane i o różnych rzeczach [myślałem], ale nie o wojnie.

Na drugi dzień rano obudziła mnie mama: „Wojna”.

  • Był pan w Warszawie przez cały wrzesień?


Zgłosiłem się natychmiast do szkoły swojej. Myśmy już mieli w czwartej klasie gimnazjum przysposobienie wojskowe i wiedziałem, że było przewidziane nasze jakieś zajęcie na wypadek wojny, ale nie powiedziano nam, jakie. Tam się dowiedziałem, że nasz hufiec przysposobienia wojskowego obsługuje centralę łączności, która się mieściła w budynku istniejącym do dzisiaj, na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej, tam, gdzie jest Urząd Telekomunikacji. I tam w podziemiach była centrala łączności obrony przeciwlotniczej. Myśmy tam mieli służbę po osiem godzin, zmienialiśmy się. Byliśmy w charakterze gońców. Przynosiliśmy jakieś tam meldunki od telefonisty do kogoś, kto je odbierał, czyli bardzo poważną funkcję gońców żeśmy tam spełniali. Oczywiście miałem te dyżury. Pełniło te dyżury gimnazjum Czackiego i żeńskie gimnazjum Królowej Jadwigi. Tak, że mieliśmy miłe koleżanki tam. Tylko nastrój był absolutnie nie pasujący do tego. Zaczęliśmy się tam już orientować po nastroju, jaki był i uwagach telefonistek i telefonistów, że coś się bardzo niedobrze dzieje. Na przykład niektóre telefony, telefoniści byli połączeni na stałe z kilkoma telefonami gdzieś w Polsce. I z niektórych telefonów odzywały się głosy niemieckie już, bo już ten teren był zajęty. Gdy się zgłosiłem 8 września, o ile dobrze pamiętam, na swój dyżur, akurat wypadł mi na nocnej zmianie, cała składnica meldunkowa została ewakuowana na wschód. Ja się zapytałem, co mam robić. „No, teoretycznie powinieneś gonić ją, ale wątpię, żebyś ją znalazł”. Wróciłem zrozpaczony do domu, bo nie bardzo wiedziałem, co robić, a w domu dowiedziałem się, że pułkownik Umiastowski, był taki, wydał polecenie, żeby mężczyźni powyżej szesnastego roku życia wyszli na wschód. Żeśmy z ojcem wyszli, z mamą i siostrą także, powiedziały, że nas nie zostawią. Jeszcze w domu znalazł się mój wuj i siostra mamy. Wuj był już emerytowanym inżynierem elektrykiem. Dotarliśmy w nocy, z różnymi kłopotami, aż do Otwocka i doszliśmy tam do wniosku, że nie ma sensu dalsze pchanie się całą rodziną. Zostałem tam z ojcem. Z mamą i siostrą gdzieś po drodze zgubiliśmy się, bo to był wtedy niesamowity bałagan na szosach. Szliśmy w nocy, to wszystko odbywało się w nocy. Wsiadłem na rower i pojechałem szukać swojej składnicy. Podejrzewałem, że się dowiem czegoś, nie wiem, w Lublinie, czy gdzieś tam. Nie ujechałem daleko, bo mnie zatrzymało kilku maruderów, którzy stwierdzili, że rekwirują rower dla wojska. Widać było, że są „pod muchą”. W każdym razie, pozbyłem się roweru, a jak na złość nikogo dorosłego koło mnie nie było, i pomaszerowałem dalej. Zawędrowałem, z różnymi po drodze kłopotami, do Kowla, na piechotę, kawałkami podwożony przez różnych, czasami przez jakiś samochód wojskowy, czasami furką, czasami kawałek jakimś innym samochodem. I w Kowlu rano dowiedziałem się o wkroczeniu wojsk sowieckich. Nocowałem, pamiętam, w budynku szkolnym jakimś. Było wystawione radio na ulicę. Rano zbudził mnie jakiś hałas, że wkroczyli Rosjanie. Mówię: „Niemożliwe”. Ale już było po komunikacie. Dopuścili mnie do tego radioodbiornika, zacząłem kręcić gałkami. Polskich radiostacji nie mogłem żadnych złapać, ale złapałem Bukareszt. Ponieważ rumuński jest bardzo podobny do francuskiego, ma dużo wspólnego, ja biegle mówię po francusku. Dowiedziałem się stamtąd, że Rosjanie wkroczyli. Wtedy, ani chwili nie namyślając się, zrobiłem w tył zwrot i ile sił w nogach z powrotem. Moi rodzice spędzili pierwszą wojnę w Moskwie i przeżyli tam rewolucję bolszewicką i nie miałem żadnych wątpliwości, co należy zrobić.

 

  • Jak pan dotarł do Warszawy?


Zebrała się nas przypadkowa grupka. Bo nie ja jeden wracałem. Większość to byli ludzie trochę ode mnie starsi, studenci, względnie jacyś rezerwiści powołani do wojska, którzy nigdy nie dotarli do swoich oddziałów. Żeśmy szli taką grupą około dwudziestu osób i już dzisiaj nie potrafię powiedzieć, po trzech, po czterech dniach, natknęliśmy się, już niedaleko do Lublina, na organizowany właśnie batalion ochotniczy. Zaproponowali nam, z tym, że była to propozycja nie do odrzucenia, do przyłączenia się do tego batalionu. Dostaliśmy broń. I przez półtora dnia wojowałem z Niemcami. Mieliśmy tam potyczkę z Niemcami. Zresztą muszę powiedzieć, że właściwie jedyną, w której brałem udział, która była udana. Ponieważ Niemcy się absolutnie nie spodziewali, że tam jeszcze jest oddział, który ma broń i nie wiadomo, dlaczego chce walczyć, bo właściwie tam już żadnych walk nie było. Przyłapaliśmy jakąś kolumnę niemiecką na szosie, zupełnie nieprzygotowaną na atak. Atak się udał. Ale nam dali potem taki popęd, że na drugi dzień już batalionu nie było. Dotarłem później, gdzieś poza Lublinem była szosa zablokowana przez Niemców. Legitymowali wszystkich, no i część tych, którzy byli w mundurach, to oczywiście szli do niewoli, innych sprawdzali, niektórych zatrzymywali. Młodzież zatrzymywali od szesnastego roku w górę. Ja miałem szesnaście lat skończone, nie miałem żadnego dowodu, bo młodzież nie miała przed wojną dowodów, tylko miałem legitymację szkolną, gdzie był rok, ale nie było miesiąca. I mówiłem nieźle po niemiecku, to była taka szkolna niemczyzna, ale w każdym razie mogłem się dogadać. Ten Niemiec, który ze mną rozmawiał, mówił biegle po polsku przy tym także. Ja mu odpowiedziałem, na początku nie wiedząc, że on mówi po polsku, po niemiecku, to gadał ze mną przez chwilę po niemiecku, a potem w pewnej chwili przeszedł na polski i mówił równie czystym językiem polskim jak ja w tej chwili: „Ile masz lat? Masz szesnaście lat?”. Ja mówię: „Nie”. „Rok 1923, a z którego miesiąca jesteś?”. Ja mówię: „Ja jestem z grudnia”. „No to masz szczęście, wracaj”, mówi. No i z mniejszymi już przygodami dotarłem do Warszawy.

W Warszawie byłem, trudno mi dokładnie określić datę, ale gdzieś mniej więcej w połowie października, przypuszczam, że znalazłem się w Warszawie. Na ulicy Miodowej pierwszy dom, który był niespalony i niezburzony, to była Miodowa 9, w którym mieszkali rodzice. Wszystkie domy, bliżej na Senatorskiej, wszystko dookoła i naprzeciw, cała pierzeja prawie do Długiej była zburzona, spalona. To był pierwszy dom, który ocalał. W domu wyleciało parę szyb. Mieszkanie nietknięte.

  • Jak wyglądało następnie życie pana i pana rodziny?


Pierwsze miesiące podstawową rzeczą to było szukanie żywności. Najpierw wstawianie tych kilku szyb, które były powybijane. No i szukanie krewnych, znajomych, kolegów, kto żyje, kto nie żyje, kogo uje, co się z kim dzieje.

Gdzieś chyba po Nowym Roku, ale tutaj nie potrafię dokładnie określić, ruszyły komplety szkoły Czackiego. Ponieważ mieliśmy duże mieszkanie, mieszkałem bardzo blisko szkoły, bo szkoła Czackiego mieściła się na ulicy Kapucyńskiej, dzisiaj nieistniejącej. To było za kościołem Kapucynów, no a ja na Miodowej. Biegiem do gimnazjum trzy minuty miałem. A na piechotę pięć minut. Część tych kompletów odbywała się u nas w domu. Byłem przykładnym uczniem, uczyłem się.

Ponieważ trzeba było mieć jakieś zaświadczenie o pracy, ktoś ze znajomych zaproponował, nie wiem, to ojciec załatwiał, i dostałem takie zaświadczenie. Była taka instytucja, spółdzielcza chyba, która się nazywała „Kredyt Ogrodniczy”. I pamiętam, byłem tam zatrudniony w charakterze gońca. To znaczy, miałem legitymację i musiałem się pokazywać od czasu do czasu, żeby w ogóle tam widzieli, że jest taki facet młody, który się tam kręci. Ale to była fikcja.

  • I tak dotrwał pan do matury?


Dotrwałem do matury, z tym, że w roku 1942 Niemcy w Warszawie uruchomili Politechnikę Warszawską. Ale nie jako Politechnikę Warszawską... Skłamałem, przepraszam. Jeszcze muszę się trochę wrócić.

Wcześniej, w roku 1940 Niemcy uruchomili dawną szkołę Wawelberga. To była taka uczelnia prywatna, techniczna, z tym, że nie dawała tytułu inżyniera. Było to więcej niż technikum. Uruchomili w tej szkole wydział mechaniczny i elektryczny, może jeszcze jakiś, ale tego już nie pamiętam. Oficjalnie ogłosili, że jest nabór dla Polaków i że po skończeniu tej szkoły mamy zagwarantowaną pracę w przemyśle zbrojeniowym dla dobra Rzeszy Niemieckiej. Ponieważ byłem już wtedy żołnierzem, co prawda nie AK, tylko w Narodowych Siłach Zbrojnych byłem. Z tym, że kto do jakiej organizacji trafił, przynajmniej w moim przypadku, to był zupełny przypadek. Nie mieliśmy nikogo z rodziny w wojsku przed wojną. Ojciec mój był w czasie wojny bolszewickiej, po rewolucji rosyjskiej, ale zanim wybuchła wojna 1920 roku, to znaleźli się rodzice, wrócili do Warszawy, był w randze kapitana jako lekarz w Forcie Modlin. Ale jak się wojna skończyła, no to go wypuścili i już nigdy, ani przedtem ani później, w wojsku nie był. Ponieważ nie miałem żadnych kontaktów, nie tak łatwo było się wtedy dostać do konspiracji, tym bardziej, że moje niemieckie czy niemiecko brzmiące nazwisko niektórych ludzi, którzy mnie dobrze nie znali, trochę stawiało w takim położeniu – no, nie wiadomo kto to jest, o czym z nim można rozmawiać. Ale trafiłem... Jeden z kolegów szkolnych zaproponował mi, że jest organizacja. Wtedy mnie absolutnie nie obchodziło jaka, grunt, że jest. Byłem tam przez dwa lata. Równocześnie byłem w tej szkole Wawelberga. Była to bardzo dobra szkoła. Tam ocalały warsztaty. Muszę powiedzieć, że nauczyłem się tam naprawdę bardzo dużo i dużo mi to potem na Politechnice pomogło. Tam stawiano przede wszystkim na praktykę, a nie na teorię. Na Politechnice błyszczałem potem swoimi umiejętnościami kręcenia kluczami, pracy na tokarni, na strugarce, spawaniem. Ale to jest inna historia. Po skończeniu tej szkoły...

 

  • Gdzie ona była?


Ona była w Warszawie.

  • Ile lat?


Dwa lata.

  • A matura kiedy była?


W tym samym czasie, proszę pani. Z tym, że tutaj będę niezupełnie ścisły, dokładnie nie pamiętam, bo w terminie, kiedy była matura na naszych kompletach, ja akurat kończyłem równocześnie szkołę Wawelberga i był końcowy egzamin i ja przełożyłem sobie termin. Wtedy szli nam bardzo na rękę. I zdawałem go kiedyś później na jesieni, ale to już tutaj nie potrafię dokładnie powiedzieć. I wtedy Niemcy utworzyli na Politechnice Warszawskiej wydział mechaniczny, elektryczny, budowlany i część chemii. Jak ogłoszono oficjalnie, mieliśmy po zwycięskim zakończeniu wojny przez Niemcy, pracować na Syberii, ale nie w gułagach, tylko zagospodarowywać tam przemysł niemiecki. Była oficjalna zgoda Armii Krajowej i władz podziemnych, że jeżeli jest możliwość nauki, pchać się gdzie tylko można. Tym bardziej, że większość profesorów przedwojennej Politechniki tam wykładała. Do dzisiaj mam zaświadczenia wystawione po wojnie, stwierdzające, że taki a taki przedmiot odrobiłem. Bo to była szkoła dwuletnia, absolutnie nie uczelnia akademicka, według Niemców. Ale profesorowie wykładali według programów przedwojennych. Tam była tylko taka rzecz, ponieważ legitymacja tej uczelni chroniła przed zwykłymi łapankami, czyli jeżeli to nie była jakaś akcja represyjna, tylko Niemcy łapali, bo potrzebowali ludzi do roboty w Niemczech, to chroniło. Natomiast jeżeli była jakakolwiek akcja przeciwpolityczna czy chodziło o zastraszenie ludności, bo chodziło o jakiś zamach na Niemców czy coś takiego, to oczywiście ta legitymacja nic nie dała. Tam był przyjęty taki zwyczaj na tej uczelni, że profesorowie Politechniki, którzy tam wykładali, zresztą nie tylko warszawskiej, niektórzy ze Lwowa się tam znaleźli, jeżeli student miał chociaż cień pojęcia o tym, czego się uczył, to dostawał trójkę i zachowywał legitymację. Natomiast jeżeli na egzaminie wykazywał, że się coś wie, to dostawało się pytanie: „No, wie pan, nieźle pan zna, ja bym panu zadał takie pytanie przedwojenne, tak poza egzaminem”. No więc, oczywiście wszyscy mówili, że chcą. Zresztą, mogę pokazać tutaj zaświadczenia wydane po wojnie o zdanych egzaminach w czasie wojny. Z tym, że pod koniec roku 1940 w organizacji, w Narodowych Siłach Zbrojnych, w tym oddziale, w którym ja byłem, była duża wsypa.



  • Kiedy się pan przyłączył do NSZ?


To był rok... chyba w końcu 1940. Była duża wsypa. Aresztowano szereg ludzi, z którymi mieliśmy kontakt, między innymi dwóch dobrze mi znanych młodych ludzi, to byli synowie, nie pamiętam czy kościelnego czy organisty kościoła na Solcu, przy Książęcej. I wtedy na jakiś czas straciliśmy w ogóle kontakt. To była straszna rzecz. Rodzice, oczywiście, nic nie wiedzieli, chociaż się pewnie domyślali, że jestem w coś zaangażowany, nie mogłem powiedzieć co jest, nie mogłem sam uciekać, gdzieś się chować, co należało zrobić. To się nie da opowiedzieć, to trzeba... lepiej nie przeżyć czegoś takiego. Na szczęście, do naszej grupy w ogóle nie doszli, ale w każdym razie straciliśmy kontakt na dłuższy czas. W międzyczasie została utworzona Armia Krajowa i już na tej wojennej Politechnice, która się nazywała Staatliche Höhere Technische Fachschule, czyli Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna, któryś z kolegów mi zaproponował: „Słuchaj, wiesz, jesteś w czymś, nie?”. [Odpowiedziałem]: „W tej chwili nie wiem czy jestem, nie jestem, nie wiem w ogóle, co się dzieje, straciłem kontakt”. „No to słuchaj, Armia Krajowa powstała”. Przeszedłem do Armii Krajowej. Przyznałem się do wszystkiego, co wcześniej robiłem. Nie mieli żadnych pretensji ani uwag i już zostałem tutaj do końca.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądała działalność konspiracyjna, był pan w podziemnej podchorążówce?


Tak, w podchorążówce.

  • Proszę powiedzieć, co państwo robili, jak działali?


Miałem możliwość porównania zajęć, nie wiem, czy to była podchorążówka, tak mi mówiono, w NSZ i potem w AK. Mianowicie, w NSZ niektóre wykłady prowadzili, nie ulega wątpliwości, że to byli ludzie bardzo kulturalni, bardzo dobrze wykształceni. Myślę, że niektórzy z nich to byli profesorowie wyższych uczelni. Natomiast tutaj przychodzili podoficerowie, karabin, lufa, od wlotu do wylotu i tak dalej. Ale za to nas naprawdę czegoś nauczyli. Poza tym mieliśmy zajęcia w terenie, mieliśmy akcje takie, że nieraz wyjeżdżaliśmy na parę dni w teren, wraz z ostrymi strzelaniami, z jakimś ubezpieczaniem, jakieś poważniejsze akcje. To już było prawdziwe wojsko.


  • Brał pan udział w jakichś akcjach dywersyjnych, sabotażowych?


Ale tylko w ubezpieczeniu.

 

  • Jak żyła pana rodzina, z czego pan się utrzymywał w czasie okupacji?


Ojciec był lekarzem, pracował.

  • Cały czas w tym szpitalu?


Mój ojciec w 1942 roku stracił rękę, ale nie z powodu wojny. Miał raka kości i amputowano mu rękę. Ojciec zrezygnował z pracy w szpitalu i potem przyjmował tylko w domu. Ale z tego można się było utrzymać. Ubezpieczalnia społeczna nie istniała. W domu na ogół nie było problemów finansowych, chociaż zawsze trzeba było siedzieć z ołówkiem w ręku, ale były takie okresy, kiedy teoretycznie było parę dobrych obrazów w domu, była biżuteria mamy, ale na dzisiaj, na obiad nie było złotówki, żeby coś kupić. Bywało i tak.

 

  • Czy pana rodzinę dotknęły jakieś represje niemieckie?


Zginął brat mojego ojca. Wyszedł z domu, nigdy więcej nie wrócił. Nie był na żadnej liście. [Był] młodszy trochę od ojca, ale to już był też poważny pan. Zginął mój cioteczny brat, dużo starszy ode mnie, on był starszy od mojej siostry. Udawało mu się jakoś uniknąć... Zresztą nie wiem dokładnie, gdzie on był, mieszkał poza Warszawą. Pod koniec wojny, w 1944 roku, wpadł w ręce Niemców, dostał się do Oświęcimia, był w komando, które ewakuowano z Oświęcimia i zmarł gdzieś w Holandii aż, ale jeszcze w tej grupie oświęcimskiej, jeszcze pod strażą.

  • Gdzie zastał pana 1 sierpnia?


Nie 1 sierpnia, tylko 27 lipca. Mianowicie pierwszy alarm był 27 lipca. Wiedzieliśmy już, co mamy robić. Zebraliśmy się wszyscy na ulicy Podleśnej, to jest pod CIWF-em, obecny AWF, na dalekim Marymoncie. Przesiedzieliśmy całą noc. Rano nam kazali wracać do domu.

  • Jakie były odczucia?


Fatalnie. Przede wszystkim część ludzi w ogóle nie mogła wrócić do domu, bo nie mogli się tam pokazać; niektórzy wyciągnęli własną broń, którą mieli, z którą nie wiedzieli, co teraz zrobić, bo do domu z nią nie można było wrócić, a meta, gdzie była schowana, to już była spalona i koniec. Tak że niektórzy mieli straszne kłopoty. Ja wróciłem do domu, rodzice mnie przywitali jak powracającego z tamtego świata. I 28, 29, 30 [lipca] nic specjalnie się nie działo. Było widać uciekających Niemców i tak dalej, jak pani przeczyta, to ja dosyć dokładnie to opisałem w tym co pani dałem na CD-romie. I drugi alarm, wbrew wszelkim zasadom konspiracji, w tym samym miejscu. Na szczęście, Niemcy nas nie zaobserwowali.

1 sierpnia, jeszcze przed ogłoszeniem alarmu, któryś z moich przełożonych, dzisiaj już nie wiem który, ale to jest nieistotne, wysłał mnie i jeszcze dwóch kolegów na Plac Wilsona. Tam był sklep z materiałami takimi: łańcuchy, grabie, taczki i tym podobne, że tak powiem, ogrodnicze historie. Dzisiaj tam są delikatesy. „Zgłosicie się tam do pana o takim i takim pseudonimie, stamtąd jeszcze dostaliśmy dodatkową broń i przyniesiecie”. Myśmy poszli, jakeśmy wracali, to już na Żoliborzu zaczęła się strzelanina, bo na Żoliborzu Powstanie zaczęło się wcześniej, bo oddziały harcerskie, które przenosiły broń natknęły się na patrole niemieckie. Zaczęła się strzelanina. Tak że myśmy z dużymi trudnościami dotarli do tego miejsca, [gdzie była] nasza kompania. Dotarliśmy dosłownie w ostatnim momencie, jak już kompania wychodziła z tego budynku, już do jakiejś akcji szli i myśmy w tym momencie jeszcze doszli, niestety, niestety... A dlaczego, to zaraz się pani dowie. Włóczyliśmy się przez całe popołudnie i wieczór po Marymoncie, po Żoliborzu, zmienialiśmy pozycje. Naszym zadaniem było zdobycie AWF-u. Nawiasem mówiąc, niewykonalne.

 

  • Ile osób liczył ten oddział?


Trudno mi powiedzieć, bo część atakowała od ulicy, od frontu, gdzie jest wejście do AWF-u, a myśmy mieli atakować przez ten lasek, od strony, jeszcze nie od Wisły, ale od Marymontu.

Nas tam było około dwustu ludzi, ale karabinów to było niewiele. Granaty wszyscy mieli. Ja miałem pistolet, ale to dlatego, że miałem prywatny swój.

  • A jak pan go zdobył?


Proponuję zmienić temat.

  • Dzisiaj może pan powiedzieć chyba...


Jakeśmy wracali z tymi karabinami, dostaliśmy dwa karabiny na Placu Wilsona i cztery pistolety. Z tym, że dwa to były prawdziwe pistolety, a dwa to były jakieś zabawki, znaczy kaliber 6 mm, to dobre jest do strzelania do kur, ale nie na wojnie. Ponieważ jedną z tych siódemek znałem, to była tak zwana policyjna siódemka, taka żargonowa nazwa. Wiedziałem, że to jest dobra broń, założyłem sobie za pasek i jakeśmy oddawali karabiny, to o tym zapomniałem. No, zapomniałem i zostało.

 

  • Ilu z pana kolegów posiadało jakąkolwiek broń?


Nie umiem dokładnie powiedzieć, ale jeżeli powiem w przybliżeniu, co piąty, co szósty, to będzie dobrze.

Z tym, że pierwszego dnia myśmy nie mieli żadnych strat poza jednym jedynym, o którym ja wiem, rannym. Może jeszcze ktoś wie.... Dostał w koniec łokcia, zresztą z naszej sekcji, z naszej drużyny, Władek Brzozowski. To był kuzyn jednego z kolegów z naszej sekcji, który z rodzicami uciekł przed bolszewikami, krótko przed Powstaniem, do Warszawy. No i kolega ściągnął go do naszej sekcji. On był nadliczbowy.

Organizacja była taka. Najmniejszą jednostką przed wojną była drużyna, jeden starszy strzelec lub kapral plus osiemnastu. Ale osiemnastka to jest za dużo ludzi w konspiracji, była podzielona na trzy sekcje po sześciu ludzi, sekcyjny znał pięciu ludzi i swojego bezpośredniego przełożonego.

W teorii, [bo] w praktyce znało się lepiej. U nas był Władek ponad normę przyjęty, że tak powiem. I ja byłem zaręczony przed Powstaniem. Moja narzeczona była przyjęta, z tym, że ona miała być oddelegowana do sanitarnego oddziału. Ale w nocy, już nad ranem, dowiedzieliśmy się, że cały batalion idzie do Kampinosu po broń.

  • I nie zdobywali państwo AWF-u?


Nie, od naszej strony w ogóle nie było ataku. Od frontu podobno ten atak się zaczął... znaczy nie podobno, dzisiaj wiem z literatury, że się zaczął, ponieśli olbrzymie straty i bez żadnego efektu zupełnie. Ten atak mógł się udać tylko wtedy, gdyby było zaskoczenie, ale jeżeli na Żoliborzu już od dwóch godzin były walki, nie było mowy o żadnym zaskoczeniu. Wyruszyliśmy do Kampinosu, z tym, że szło nas, według mnie, około stu osiemdziesięciu ludzi, mimo, że nie wszystkie plutony były pełne, nie wszyscy dotarli na koncentrację, część ludzi nie zdążyła, ale trochę ludzi się przyłączyło do nas. Według mnie, szło około stu osiemdziesięciu ludzi.

  • Jakie były państwa odczucia, że opuszczacie Warszawę?


Świetne, no, idziemy do Kampinosu po broń, wreszcie coś się dzieje. Wyszło nas stu osiemdziesięciu, doszło dwudziestu paru.

  • Co się działo po drodze?


Nasz dowódca kompanii nie wziął przewodnika, twierdził, że świetnie zna drogę, nie potrzebuje przewodnika. Szły trzy kompanie, każda trochę inną drogą, dwie przeszły bez jednego strzału. Nasza przechodziła, no, te nazwy pani nic nie mówią, przez Góry Szwedzkie, to były resztki umocnień z czasów wojen szwedzkich. Dzisiaj tam jest dzielnica mieszkaniowa, to jest teren Lotniska Bemowo. Potem przez pole, dzisiaj Lotnisko Bemowo, bardzo blisko już lasku boernerowskiego. A tam właśnie stała od paru dni część wycofanej z frontu wschodniego dywizji „SS Hermann Göring”. Z mojej drużyny wyszło nas trzech.

  • Jak wyglądała ta walka?


Nie było walki, to była masakra... Niemcy nas zobaczyli, mieli stanowiska na skraju lasku, karabiny maszynowe, otwarte pole i właśnie zaczęło świtać. Ja miałem szczęście. Bo myśmy szli długim marszem ubezpieczonym, szła szpica, potem oddział, straż tylna. No i byliśmy w doskonałych nastrojach, no bo wreszcie coś się dzieje. Wiedzieliśmy, że coś jest nie w porządku, bo robimy nie to, co mamy robić w ogóle, nie tak sobie wyobrażaliśmy, ale wreszcie coś się dzieje. I przyznam się, że właśnie w tym kawałku, w tej części oddziału, trochę za głośno się zrobiło, ktoś tam zaczął głośno gadać... Tym bardziej, że po drodze znaleźliśmy dwa porzucone niemieckie samochody ciężarowe, wyładowane papierosami. Okazało się, że widocznie w chwili wybuchu Powstania jechali, zostali ostrzelani, kierowcy zabici czy zbiegli, a samochody z ładunkiem zostały i widocznie ci, co strzelali nie mogli się do nich dobrać. W każdym razie zostawili. Więc byliśmy w cudownych nastrojach. Dopadł nas dowódca plutonu podporucznik „Dunin” (Jerzy Mieczyński), obrugał nas za bałagan, za hałas, mnie i jeszcze dwóch kolegów zatrzymał, [mówi]: „Zaczekacie tutaj na straż tylną”. A straż tylna, zamiast iść w odległości, była bardzo blisko, więc ich też obrugał: „Zostaniecie tutaj, aż my się oddalimy na dwieście metrów”, tak jak straż tylna powinna pójść. Gdy zaczęła się strzelanina na tym polu, obecnie lotnisko bemowskie, zaczynało świtać, wszyscy byli już doskonale widoczni na tle jasnego nieba. Myśmy przechodzili przez pola, była nieistniejąca dzisiaj droga, brukowana kocimi łbami, Boernerowo-Wawrzyszew. Niemcy zaczęli strzelać, kiedy tę drogę przekroczyli nasi koledzy, ci, co szli przed nami. Myśmy doszli do tej drogi i zorientowaliśmy się, że będzie trudno, aleśmy jednak przeszli i jeszcze kawałek weszliśmy na to pole, kawałek, na którym stały snopki zboża, bo już był okres żniw. Zorientowaliśmy się, że poza te kopki już się nie da przejść, bo gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie leżą zabici, w ogóle nie widać nikogo idącego. Kto podniósł z nas głowę, to od razu seria. Jak się stamtąd wydostałem, to naprawdę nie wiem, ale się wydostałem. I wróciłem z powrotem na Bielany.

  • Razem z kolegami?


Sam. Było nas tam trzech w tylnej straży. Ci dwaj pozostali, nie widziałem, żeby zginęli, ale w ogóle ich już nigdy więcej nie zobaczyłem. Nie wiem, uciekli wcześniej, schowali się gdzieś, pojęcia nie mam... W międzyczasie, jakeśmy tam byli, z Boernerowa wyjechał czołg niemiecki. Jeździł po tym polu i dobijał rannych. Ale nie z czołgu. W otwartej wieżyczce siedział Niemiec i z pistoletu tego, kto się tam ruszał, to jeszcze dobijał.

  • Pana narzeczona tam zginęła?


Tam zginęła właśnie.

  • Jak się nazywała?


Hanka Rychłowska.

  • Była łączniczką, sanitariuszką?


Miała być skierowana albo do oddziału łączniczek albo sanitariuszek. Zjawiła się, kiedy nie było co z nią zrobić, przepraszam za takie określenie.

  • Ile miała lat?


Była rok ode mnie młodsza.

  • Gdzie jest pochowana, gdzieś na Powązkach?


Znakomita większość tych, którzy zginęli pod Boernerowem, jest pochowana na cmentarzu w Wawrzyszewie. Tam są pochowani ci, którzy byli ekshumowani w ramach, że tak powiem zorganizowanych, masowych ekshumacji. Kilku, czy może nawet kilkunastu, rodziny ekshumowały, o których się dowiedziały gdzie są. Mnie się udało dojść, wrócić, nie wiem jak... Byłem sam, jeden. Byłem ubrany w bluzę przysposobienia wojskowego, pas oficerski, koalicyjka, pistolet, dwa granaty... Jakbym się spotkał z Niemcami, nie byłoby najmniejszych wątpliwości, kim jestem. Dowiedzieć się czegokolwiek było trudno. Ulice puściutkie. Nie ma nikogo na ulicy. Wszystkie okna, drzwi, wszystko pozamykane. Gdzieś od kogoś, chyłkiem przemykającego się, dowiedziałem się, że gdzieś są powstańcy, gdzieś ich tu widzieli, jakiś oddział powstańczy. W końcu kilka takich informacji i dotarłem do oddziału, który był tam na ubezpieczeniu, który zapomniano ściągnąć, jak nasza kompania szła do Kampinosu. Nie ściągnięto ich, czyli skazano ich na śmierć. Na szczęście, nie umarli. Ale w zasadzie nie mieli prawa przeżyć. No, bardzo się ucieszyli, chociaż absolutnie nie uwierzyli w to wszystko, co powiedziałem, [powiedzieli]: „Ech... co ty, pewno jakiś Niemiec gdzieś się przestraszył i wystrzelił, a ty jak słyszałeś, i nie wiadomo kto był więcej przestraszony”. No, ale jeden więcej, jeden z pistoletem. Byliśmy tam jeszcze trzy dni. Szczegółów to jest dużo, ale to pani znajdzie, to jest dosyć dokładnie opisane. To była duża willa na ulicy... mogę pokazać to na planie, nie potrafię tego powiedzieć z pamięci. To była główna ulica, jak się rozwidla, jedna idzie przez Bielany, a druga skręca na Bielanach w lewo. Przepraszam, mogę pokazać tylko na planie Warszawy.

Tam siedziała drużyna z mojego plutonu, drużyna „Boya”, Jan Ogulewicz, później kawaler Krzyża Walecznych i Virtuti Militari.

  • I co przez te trzy dni się działo?


Pierwszego dnia nic. Na drugi dzień część oddziałów puszczańskich przyszła na Bielany. Nasza ta grupka, która była w tej willi, która się tam melinowała, poszła na ich spotkanie. Mnie i jeszcze jednego kolegę zostawili, żeby pilnować gratów, w ogóle, żeby mieć jakąś łączność. Wtedy ci, co tam poszli, dokonali wielkich rzeczy. Mianowicie, oddziały, które przyszły z Puszczy, atakowały najpierw jakieś oddziały niemieckie, a potem Niemcy zaczęli ich atakować. Moi koledzy, którzy tam się znaleźli, weszli na tyły Niemców. Niemcy byli pewni, że za nimi, to jest wszystko ich. Weszli do jakiegoś budynku, mieli karabiny i obsługi karabinów maszynowych zaczęli pojedynczo Niemców wystrzeliwać, z tym, że Niemcy się nie orientowali, myśleli, że to do nich z przodu strzelają, a nie z tyłu. Wrócili ze zdobycznymi trzema pistoletami maszynowymi, z kupą amunicji, z oderżniętymi patkami esesmanów i tak dalej. Za coś dostał te Virtuti.

Ale na drugi dzień w tym samym budynku była rewizja. Niemcy zorientowali się, że ktoś jest na Bielanach i była rewizja w budynku, w którym myśmy byli. Nie wszyscy, bo część schowała się gdzie indziej. Ale było nas tam sześciu, siedmiu. Przeszli przez ten budynek i nas nie znaleźli. Był schowek na strychu. Strych był wysypany piaskiem, tak jak Niemcy kazali, na piasku było trochę jakichś śmieci, a za tym był schowek. Jak gospodarze tego domu zorientowali się, co się dzieje, pokazali nam ten schowek, weszliśmy tam, zamknęli drzwi, porozrzucali śmiecie. Niemcy byli, na szczęście, bez psów. Zaglądali tam. Myśmy przez szpary w deskach widzieli ich buty. I poszli. Zorientowaliśmy się, że dalszy pobyt tam nie ma najmniejszego sensu, bo po pierwsze nie wiadomo co mamy robić. W nocy przeszliśmy do Kampinosu, bez jednego strzału. Na drugi dzień trafiliśmy na nasz oddział. Naliczyłem dwudziestu paru ludzi. Szło nas stu osiemdziesięciu. Przeszli ci, którzy szli na samym początku, całe dowództwo przeszło, bo szło na początku. Niemcy ich puścili, orientowali się, że lepiej tych paru puścić, a później zgarnąć. Przeszedł także jeden z kolegów z mojej sekcji, Stasiek Witoszyński, o którego głowę bym dał, że musiał zginąć, bo nie wrócił do Warszawy na Żoliborz, nie było go w Kampinosie. Okazało się, że zgubił drogę w Kampinosie i po prostu poszedł w złym kierunku. Nie potrafię już dzisiaj powiedzieć, ale w każdym razie został aresztowany, czy raczej skonfiskowany, przez Niemców i był w jakimś batalionie pracy pod Berlinem na kolei. Po każdym nalocie alianckim usuwał zniszczenia na torach kolejowych pod Berlinem. Po wojnie, w 1945 roku, byłem przejazdem przez jeden dzień w Krakowie, szedłem przez Planty i on też szedł przez Planty. Akurat parę dni temu wrócił.... No i spotkaliśmy się. On był święcie przekonany, że wszyscy zginęli prócz niego, ja byłem przekonany, że wszyscy zginęli prócz mnie.

  • Co się dalej działo w Kampinosie?

 

W Kampinosie po paru dniach przyszły zrzuty. Nie wiedziałem, że mój braciszek – Włodzimierz Bernhardt pilot dywizjonu do zadań specjalnych „300” – tam też zrzucał. Bo tam zrzucał właśnie. Tej broni było dużo.

Mieliśmy jedną akcję, bo na którąś z wiosek kampinoskich poszła jakaś akcja represyjna, ale to były oddziały „ukraińców” na służbie niemieckiej. Poszliśmy tam ich trochę wspierać [oddział puszczański], „ukraińcy” musieli odstąpić od tego, wycofali się. Ale to nie były jakieś poważniejsze zmagania. Pewnego dnia zrobili nam nagłą zbiórkę. Znaleźliśmy się w Laskach pod Warszawą. I tam zebrało nas się... Są różne dane na ten temat. Ja nie potrafię, nie mam swojego zdania, wiem, że nas było dużo. Największą liczbę, jaką słyszałem to było do dziewięciuset ludzi, najmniejszą sześćset. Ile było naprawdę, nie wiem.

  • Pod czyim dowództwem?


To był cały nasz batalion i były jeszcze oddziały puszczańskie. Nasz batalion to nie było sześciuset ludzi ani więcej. Nasz batalion powinien liczyć około przynajmniej czterystu ludzi.

  • Jak byli państwo uzbrojeni?


Po zęby.



  • Kto dowodził batalionem?


Ten sam, który poprzednio. To był major „Serb”, który po przyjściu na Żoliborz zmienił pseudonim na „Żubr”, ponieważ nasze dowództwo nie miało absolutnie nic lepszego do roboty, tylko kazali wszystkim zmienić pseudonimy tak, żeby się zaczynały na „ż”. Nie żołnierskie pseudonimy, tylko nazwy jednostek. „Żywiciel”, a wszystkie bataliony „Żmija”, „Żubr”, „Żyrafa”, „Żniwiarz”, „Żbik”... jeszcze pewno więcej, nie wyliczę, możemy zaraz sprawdzić. Wszystko się musiało nazywać na „ż”. I dowódca też musiał się nazywać na „ż”.



  • To chyba nie było zagrożone jakąś sankcją...


No, nie, ale dyscyplina w AK była doskonała. Jeżeli ktoś powiedział z przełożonych, że tak ma być, to musiało być, w ogóle się nie dyskutowało nad tym.

Ja niosłem granatnik przeciwpancerny PIAT, na oko jakieś osiem do dziewięciu kilogramów (według opisu technicznego 14,5 kilograma) i do niego cztery ładunki. Tej długości rura tekturowa, takiej średnicy, w środku taka ładna jak bombka lotnicza. Ale to był pocisk do granatnika. Każdy taki pocisk ważył, ja ich nie ważyłem, ale tak na oko, ze dwa i pół kilograma (pocisk wraz z „opakowaniem”). W każdym razie, jakeśmy liczyli, to grubo ponad dwadzieścia kilogramów każdy z nas niósł. Jak założyli mi to na plecy i wstałem z tym, to stwierdziłem, że może do płotu dojdę, ale do Warszawy to na pewno nie. Doszliśmy wszyscy.

Przedtem była msza polowa, którą odprawiał jakiś ksiądz. Po wojnie się dowiedziałem, że ten ksiądz to się nazywał Wyszyński, którego zresztą potem miałem okazję poznać osobiście, ponieważ tak się składa, że rodzina mojej żony go bardzo dobrze znała. Na ich terenie, w swoim czasie, ukrywał się w czasie wojny... Ale wtedy to jakiś ksiądz odprawiał mszę, zresztą, prawdę mówiąc, to nic z tego nie było słychać, bo byliśmy dosyć luźno tam rozlokowani, widać było, że msza się odprawia, ale nie bardzo było słychać. Przeszliśmy, to była noc z czternastego na piętnasty sierpnia, czyli po dwóch tygodniach Powstania, taka kupa luda, przepraszam, bez jednego strzału.

  • Niemcy wiedzieli, że państwo tamtędy przechodzą?


Nie mogli. Mimo, że o Niemcach ówczesnych mam bardzo złe mniemanie, ale wojsko to oni mieli dobre. Nie mogli nie wiedzieć.

  • Jak pan sądzi, dlaczego nie reagowali?


Nie wiem. Podobno szpica nasza natknęła się na oddziały węgierskie, myśmy wiedzieli, że tam są Węgrzy, którzy ją złapali i wzięli do niewoli. Ale później powiedzieli którędy iść, żeby się nie natknąć na Niemców. To szło minimum sześćset ludzi, potwornie zmęczonych. Doszliśmy w nocy na Żoliborz, chyba na siódmą kolonię. Przedwojenne budynki tak [nazywano], mieszkańcy operowali koloniami, w miarę jak to przybywało. I wtedy nasze dowództwo pozwoliło tym, którzy przyszli z Kampinosu, bo mieszkańcy chcieli nas rozebrać do swoich domów. Jednej szyby nie było wybitej, wszyscy mieszkali, tylko wody już nie było, nie wiem czy był prąd, nie pamiętam. Ale wody, wiem, że już na pewno nie było. Mnie, pamiętam, zaprosiła do domu taka starsza pani. Marzyłem tylko o jednym, żeby się położyć. Zaprowadziła mnie do łazienki, wody już w kranach nie było, ale można się było umyć wreszcie. Położyła mnie spać. Na drugi dzień rano obudziła mnie, przyniosła mi domowy chleb, wypieczony w domu, z konfiturami. Masła nie było, ale konfitury jeszcze gdzieś miała...Naszym głównym miejscem postoju był budynek straży ogniowej, to jest na rogu ulicy Słowackiego i Potockiej. Obecnie tam jest teraz oddział czy dzielnicowa straż, nie wiem jak to się nazywa. Wtedy i przed wojną to była szkoła straży pożarnej i zarazem miejscowy oddział straży. I tam byłem w zasadzie do końca Powstania na Żoliborzu.Z większych akcji to brałem udział w drugim ataku na Dworzec Gdański. Pierwszy się odbył, jak żeśmy jeszcze byli w Kampinosie. Z tym, że, niestety, tak jak i pierwszy, ten atak się nie udał, były bardzo duże straty.

Miałem do tego PIAT-a dwóch amunicyjnych. Jeden z nich zginął. Już nie miałem swojej siódemki, którą oddałem. W Kampinosie dostałem ze zrzutu rewolwer, Smith-Wessona, taki kowbojski rewolwer, z długą lufą, kaliber przeszło dziewięć milimetrów, taki co można byka zastrzelić. Różnica między pistoletem a rewolwerem jest taka, że pistolet ma magazynek, a rewolwer bębenek. Miałem rewolwer, trochę amunicji do niego, byłem celowniczym i właścicielem tego PIAT-a. PIAT służył do rozbijania bardzo skutecznie czołgów i bunkrów.

Z tym, że nie potrafiono mi powiedzieć, do czego ja mam z tego PIAT-a strzelać.

Myśmy wychodzili z ulicy Generała Zajączka, to jest ta pierwsza ulica w lewo, jak przejeżdża się przez wiadukt, jadąc na Żoliborz. I w owym czasie nie było żadnych budynków między ulicą Generała Zajączka a torami [Dworca Gdańskiego]. Miałem na pasie rewolwer Smith-Wessona, dużego dosyć kalibru, duża maszyna, miałem go uwiązanego na sznurku od spadochronu. Któraś z łączniczek mi zrobiła prowizoryczną kaburę. Pamiętam, że ktoś wyszabrował gdzieś, nie wiadomo skąd, kawałek miękkiej skóry i ona z tego uszyła, nie bardzo piękną, nie bardzo udaną, ale kaburę. W każdym razie rewolwer się tam mieścił. W czasie czołgania się po tym przedpolu pod Dworcem Gdańskim parę razy mi z tej kabury wypadał, bo ona rzeczywiście źle trzymała. Ja go tam raz, drugi, trzeci ściągałem, martwiłem się, że się w piasku wybrudzi i w ogóle będzie się zacinał. I w pewnej chwili zorientowałem się, że mam krew na ręku. [Myślę] no, ranili mnie, ale ręką ruszam, nic się nie dzieje, krwawię, leje się krew. Biorę pistolet i widzę na okuciu rękojeści pistoletu, w pistolecie jest taka rękojeść wygięta, jest gruba bruzda po pocisku. Musiałem mieć [rękę] na brzuchu, dostałem w rewolwer. No, przypuszczam, że tak było. I skaleczyłem się po prostu wyciągając go potem.

Nasz batalion i nasza kompania nie brały udziału w tym drugim ataku, mnie oddelegowano tam dla wzmocnienia oddziałów atakujących z tym PIAT-em. Miałem cztery ładunki, z tego trzy zdążyłem wystrzelić. Pierwszy wystrzeliłem bez zapalnika, bo mój amunicyjny podał mi pocisk bez zapalnika, ja, niestety, nie sprawdziłem tego, nie mogę sobie tego darować. Wtedy obracałem się w bardzo różnych sferach i muszę powiedzieć, że kląć to ja potrafiłem. Ale tak jak wtedy mu rzuciłem wiązankę, to nigdy więcej nikomu i do dzisiaj mam wyrzuty sumienia, bo on tam zginął potem. Ale drugi pocisk podał mi już i rzucił zapalnik. Zapalnik był malutki, miał średnicę jak cienki palec, w takim bakelitowym pudełeczku. No więc sprawa bardzo prosta. Z pocisku trzeba było odkręcić na końcu, na nosie pocisku takie coś, wziąć pudełko z zapalnikiem, odkręcić pudełeczko, wyjąć zapalnik, włożyć w czubek tego pocisku, nie zgubić tej zakrętki, którą się wcześniej odkręciło i zakręcić na tym pocisku.

 

  • Jak długo taka operacja trwała?


Jak najkrócej, ale jednak kilkanaście sekund. I jeszcze w instrukcji było powiedziane, że zapalniki są bardzo czułe i przy lekkim uderzeniu wybuchają, więc bardzo pocieszające.

Drugi pocisk dostałem, nie miałem do czego strzelać, nie wiedziałem gdzie są bunkry, ale zauważyłem, że strzela karabin maszynowy. Na torach Dworca Gdańskiego stały wagony towarowe i pod niektórymi z nich były stanowiska cekaemów. Widzę, że najbliżej mnie jest jeden, tam ogniki takie, widać, że strzela. Więc przymierzyłem tam, było blisko, poniżej stu metrów chyba, trafiłem, nie wiem, w co trafiłem, ale w coś tam trafiłem, bo błysk, huk. Więcej już tam nie strzelałem. Wołam o następny pocisk, dostaję następny, strzelam jeszcze do dalszego karabinu maszynowego, który widać gdzieś tam dalej, widać błyski. Też tam trafiam, że, w każdym razie, przestaje strzelać. Czwartego pocisku już nie dostałem, bo „Bończa” dostał już. On był bardzo ciężko ranny. Usiłowaliśmy go ściągnąć, ale nie dawałem rady. Trzeba go było zostawić... I potem wycofać się. O wycofaniu się tak jakeśmy przyszli, nie było mowy, bo nie wiem dokładnie skąd, ale gdzieś po prawej naszej stronie były karabiny maszynowe ustawione, które strzelały wzdłuż torów, tylko, że bliżej ulicy Generała Zajączka. Tak, że ci, co podeszli bliżej, którzy nie zginęli, nie mieli szansy na wycofanie się, Niemcy byli tak strzelani, że wszystkie pociski szły kilka, kilkanaście centymetrów nad ziemią. Więc jedyna szansa czołgać się wzdłuż tej zapory ogniowej. I przy samym wiadukcie okazało się, że było płytkie wgłębienie, po prostu nie wiem czy celowe czy spływająca woda to wyżłobiła, taki płyciutki rynsztoczek. W życiu nie cieszyłem się z żadnego rynsztoka tak jak z tego. I z wielkim trudem, powolutku, powolutku wycofałem się do swoich oddziałów. Przeżył także drugi mój amunicyjny. To wszystko.

  • Ile czasu ten atak trwał?


Nie wiem, to mogło trwać piętnaście minut, mogło trwać dwie godziny, nie potrafię określić. Pamiętam doskonale jedno, że w pewnym momencie, właśnie jak tą zaporę Niemcy położyli, to położyłem się na wznak, patrzyłem się w gwiazdy i w ogóle nie miałem ochoty na nic. Było mi absolutnie wszystko jedno. Potem stamtąd wróciłem do straży ogniowej, gdzie była nasza główna baza. Potem z takich większych akcji to było zdobycie szkoły na ulicy Kolektorskiej, to jest na początku Marymontu, duża, przedwojenna szkoła, w której stali Niemcy. Ta szkoła została zdobyta, w nocy z 31 sierpnia na 1 września. To było ładnych parę dni po tym ataku na Dworzec Gdański. I wtedy nasz zasięg we władaniu powstańców przesunął się prawie o kilometr. Ta pozycja blokowała wszelkie nasze ataki. I po jej zlikwidowaniu myśmy podeszli z powrotem prawie, kawałek jeszcze owało, do tego lasu AWF-u.

I naszym takim ostatnim szańcem to była olejarnia, na mapie to potrafię to pokazać, ale nie potrafię powiedzieć tego. Pozycja słynna z tego, że to była mała fabryczka oleju, gdzie wyciskali olej z rzepaku dla ludności czy na handel, nie wiem. I tam myśmy zastali kilka, niektórzy mówią, że nawet kilkanaście, ton oleju. To było zbawienie dla ludności. Tam całe kawalkady ludzi z banieczkami, przekopami, czołgając się, bo to wszystko było po drodze pod ogniem. Tam niejeden zapłacił życiem za ten olej. Większość tego oleju wytransportowano na Żoliborz. Potem, po upadku olejarni 14 września, Niemcy nas stamtąd wyrzucili. Wtedy byłem pierwszy raz kontuzjowany. Mianowicie, już prawie dochodząc do straży ogniowej, taki był przekop i zygzakowaty taki, ale to nie był okop, ale rów łącznikowy. Ponieważ Niemcy tam często strzelali z granatników, więc to nie był zwykły rów, tylko takim zygzakiem robiony, że jak trafi, to nie zabije wszystkich, tylko tych najbliższych. I tam chyba musiał być to pocisk właśnie z granatnika. Ja nie byłem ranny, ale wybuchł za „zakrętem” koło mnie. Koledzy mnie wyciągnęli w charakterze, podobno, zabitego do straży. Tam się ocknąłem. Z tym, że potwornie się jąkałem i z trudem utrzymywałem pozycję pionową, miałem straszne zawroty głowy. I wtedy lekarz nasz kompanijny dał mi trzy dni zwolnienia od służby. Ale po dwóch dniach wróciłem z powrotem, bo już się nadawałem. Co prawda, jeszcze bardzo długo się jąkałem, jeszcze po Powstaniu się jąkałem.

  • W jakich walkach później pan uczestniczył?


Potem byliśmy nieustannie w ogniu, ponieważ Niemcy nas już cały czas atakowali. Tam, na tej pozycji w straży ogniowej, ponieważ myśmy byli stroną zaczepną, były początkowo całe dnie, kiedy się nic specjalnie nie działo. Chociaż pamiętam na przykład taką historię po upadku Starówki, kiedy na przedpolu ze straży ogniowej, w stronę Bielan, na tej asfaltowej ulicy był taki właz od kanalizacji. I w pewnym momencie właz się otwiera. Na szczęście tak, że zasłania od strony Niemców, widać jakąś postać i ktoś przeraźliwie krzyczy, wpadł w szok: „Ratujcie, jestem ranny, pomóżcie”. I jednocześnie któryś z naszych dowódców, nie pamiętam kto, czy to był dowódca plutonu, [powiedział], żeby nikt nie odważył się wyjść, bo to jest gołe pole, tam nie ma szansy dojść, żeby nikt nie wyszedł. Więc próbowaliśmy mu rzucać jakąś manierkę z wodą, znowuż nie tak łatwo było dorzucić, ale nawet jak upadła o metr od tego włazu, to już nie sięgnął tam. W pewnym momencie jedna z naszych łączniczek poderwała się właśnie z butelką, przed chwilą o wodę błagał, dobiegła tam, położyła się tak, że ją zasłaniała ta klapa, dała mu tą wodę, biegła z liną i przywiązała go tą liną. Ale w dzień go nie wyciągaliśmy, to było wczesnym popołudniem. Dopiero o zmierzchu go się stamtąd wyciągnęło. Potem okazało się, że on już sam potrafił, był w stanie iść. Za niewykonanie rozkazu łączniczka została zdegradowana z kaprala do szeregowca i dostała Krzyż Walecznych. Takie były zwyczaje. Daty dokładnie nie potrafię powiedzieć.

  • Jak nadal pana oddział walczył aż do kapitulacji?

 

Ostatniego dnia Powstania na Żoliborzu, kiedy Niemcy nas już wyparli ze straży ogniowej i kiedy broniliśmy się, zresztą już poprzedniego dnia nas wyparli stamtąd, częściowo niektóre pozycje już były stracone wcześniej. Zresztą, jak pani popatrzy, jak ten budynek wygląda, to pod koniec to już jego właściwie nie ma. Ostatni rozkaz, jaki pamiętam, to był, żeby dotrzeć na Żoliborzu do tak zwanego Szklanego Domu. Jak się jedzie ulicą Mickiewicza, za Placem Wilsona, kiedyś to był super luksusowy, piękny dom po prawej stronie na zakończeniu tej ulicy. Niewysoki, może trzy piętra, może cztery, nie pamiętam, ale długi, tam były piękne mieszkania, nazywano go szklanym domem. Nie wiem czy on taki był szklany, ale w każdym razie tak się nazywał. I tam ostatni punkt oporu miał być. Ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że my tam mamy ten punkt oporu. Ale żeśmy się po drodze ostrzeliwując Niemców, przesuwali stopniowo w tamtą stronę. Tu może dodam, że nasz pluton miał kolejno trzech dowódców i dwóch zastępców dowódców. To nie były zmiany, że kogoś odwołali, zastępowali zabitych. Takie były losy tego plutonu. I w pewnym momencie dowódca naszego plutonu, porucznik „Oksza” Jerzy Staszewski, dał mi jakiś meldunek w kopercie. Mówi: „Słuchaj, pilna sprawa, taki adres”. Oczywiście, nie pamiętam, wiem, że to było gdzieś w okolicy kościoła świętego Stanisława [Kostki], ale bliżej tutaj, przed kościołem. „Leć jak najprędzej i zaraz wracaj z odpowiedzią”. Nie wiem, o co chodziło, ale w żadnym wypadku nikt się nie pytał o takie sprawy. Dotarłem tam, właściwie bez większych przeszkód, tyle że trzeba było strasznie kluczyć, bo to wszystko było pod ostrzałem, ale można się tam było dostać. Oddałem ten meldunek. Po krótkiej chwili oddano mi odpowiedź. Uprzedzono mnie, żebym nie szedł przez podwórze, które przechodziłem, bo jest już pod obstrzałem, tylko jakoś inaczej. Byłem potwornie zmęczony. Niemcy normalnie byli ileś czasu na linii, a potem szli na tyły i spali. Myśmy byli w ogniu bez przerwy, też spaliśmy, jak było pięć minut akurat spokoju. I nie bardzo słuchałem, co do mnie mówili. Przy którymś przechodzeniu zostałem ostrzelany nagle, stosunkowo z bliska, z pistoletu maszynowego. Zdziwiłem się, bo niedawno tu przechodziłem, zaraz gdzieś obok, w ogóle nie było żadnego ostrzału, a to bezpośredni ostrzał i z bliska. Upadłem na ziemię. W czasie okupacji na wszystkich podwórkach, a na Żoliborzu te podwórka były duże, nie było żadnych kwiatków ani nic takiego, były kartofle, czasami jakieś inne warzywa. No i było tych badyli trochę. Upadłem między te badyle. Nade mną jeszcze parę razy strzelał. Prawdopodobnie uznał, że mnie zabił i cisza. Ja się zastanawiam, co robić. Z tego budynku wyjście było wybite, wykop był i był wybity mur. Z tamtego domu wyskoczyłem, do tego mam wlecieć. Niedaleko. Ale mam granat, wziąłem „filipinkę ” i z całych sił, z tamtej strony strzelali, no to ja tam rzuciłem, ale nie wiem, gdzie on siedział. Wybuch. I natychmiast po wybuchu skok i na ziemię, tak jak nas uczyli. Brakowało mi jeszcze, nie wiem, ośmiu metrów, bardzo blisko do następnego budynku. Znowuż seria nade mną, ale nade mną. No to drugi granat. I rzucam drugi. Zdziwiłem się, bo rzuciłem z całych sił tak jak pierwszy, a on upadł bardzo niedaleko, tak że mogłem nawet oberwać od niego. Strasznie mnie to zdziwiło. Ale skoczyłem, już jestem w następnej piwnicy. „Przecież pan jest ranny”. Ja mówię: „Co takiego?”. Patrzę, a z rękawa leje się krew. Okazało się, że oberwałem w ramię. Nie czułem tego. Musiałem oberwać w chwili, kiedy rzucałem drugi granat, dlatego on tak blisko poleciał. Założyli mi opatrunek jakiś, ja mówię: „Mam meldunek, który muszę dostarczyć”. „Nie pójdziesz, bo nie wiemy, czy dojdziesz”. Zawołali kogoś, powtórzyłem co, gdzie, do kogo. Poszedł, nie wiem czy doszedł, w ogóle nie wiem co się dalej stało. Siedziałem w tej piwnicy do wieczora, to było późne popołudnie. Wieczorem odprowadziła mnie sanitariuszka do szpitala w Parku Traugutta. Wszedłem tam. Przyszła sanitariuszka z rannym, więc przyszła lekarka, okazuje się koleżanka mego ojca, którą ja poznałem, ona mnie nie poznała. Jeszcze jedną rzecz powiem, chociaż to już będzie straszne cofnięcie w czasie. Mianowicie, po przyjściu z Kampinosu, większość z nas nie goliła się przez cały czas, bo tam nie było czym. I mieliśmy takie piękne brody. Nasze szanowne dowództwo nie miało nic lepszego do roboty, tylko kazano nam zgolić brody, ogolić się. Ja, ponieważ zawsze miałem przekorną duszę, ogoliłem się, ale zostawiłem wąsy. To są historyczne wąsy, przystrzygane, ale nie golone od tamtej pory.Poznałem ją, przedstawiłem się, obejrzała ten opatrunek. [Zapytała] czy mogę ruszać ręką. Odpowiedziałem, że mogę, tu mnie boli, ale mogę ruszać ręką. [Mówi]: „No to w porządku, kość nie naruszona, tętnica nie przecięta, bo byś tu nie doszedł, połóż się, jeżeli gdzieś możesz”. [Pytam]: „No gdzie?”. [Powiedziała]: „Tam leżą zabici i ci, co zmarli w szpitalu”. Nie można ich było w dzień pogrzebać, bo był taki ostrzał, że nie sposób było wyjść. [Powiedziała]: „No to usiądź, zrób coś”. Więc ja tam usiadłem, za chwilę ona wróciła i przyniosła mi coś w szklance. Pytam się: „Co to jest?”, [odpowiedziała]: „Masz tu trochę wódki, napij się, dobrze ci zrobi”. Wypiłem, to był chyba spirytus lekarski, bo potwornie mocne. Usnąłem. Obudziłem się na drugi dzień, było już widno, cicho, żadnych strzałów. Usłyszałem: „Ranni ze szpitala i cywile, wychodzić”. Przyszła do mnie jakaś sanitariuszka, dała mi, jeszcze pamiętam, kawy, oczywiście zbożowej, do napicia. Ja mówię: „Słodka ta kawa”. Ona mówi: „Tak, słodka, bo został nam jeszcze worek cukru, no to wsypałam pół do tego kotła, a resztę porozdawałam żołnierzom do kieszeni, masz”. Jeszcze mi wsadziła do kieszeni. Mówi: „Ale masz pokrwawioną kurtkę”. Wróciłem z Kampinosu w zrzutowej kurtce amerykańskiej czy angielskiej, nie wiem nawet. Broń była owijana, bardzo mądrze, w mundury. [Powiedziała]: „Przecież nie możesz tak wyjść, przecież ty jesteś cywil, pamiętaj, że jesteś cywil”. Mówię: „Dobrze, będę pamiętał”. Zdjęła ze mnie tą kurtkę i włożyła na mnie swój damski czarny płaszcz. Koszulę miałem bez prawego rękawa, bo pani, która mi zakładała opatrunek w tej piwnicy, mój zresztą własny, też zrzutowy opatrunek, oberwała mi rękaw, żeby go założyć. I tak wyszedłem przed fort, a tam stali Niemcy z pistoletami i „Ręce do góry!”. Ja tą rękę na temblaku, lewą do góry, płaszcz był troszkę przyciasny, miał za krótkie rękawy i odsłonił zegarek na ręku. Jeden z Niemców spokojnie podszedł do mnie, obejrzał, nie odpiął tylko zerwał.

 

  • To byli żołnierze Wehrmachtu?


To chyba byli „ukraińcy”. Chyba. Tak mówiono potem. Żaden z nich nic nie mówił. Zresztą się zachowywali spokojnie. I tak dotarłem do Pruszkowa.



  • Jako cywil?


Jako cywil. Z tym, że jak dotarłem, to nie wiem. Pamiętam, że przekroczyliśmy Wolską i byłem w kościele wolskim, gdzie był punkt dla ewakuowanych, gdzie dawali coś jeść. Do chleba się nie dopchałem. Była jakaś zupa, którą też wydawali, mogłem ją wziąć tylko nie miałem w co. Ja wyszedłem tak jak stałem. Jedyną rzecz, jaką miałem przy sobie, to był ukochany kozik ogrodniczy z drewniana rączką, składany. Nigdy ogrodnictwem się nie interesowałem. Kiedyś go dostałem, no i lubiłem go. Ale trudno... zjeść zupę to może można, ale przenieść nie dało rady.

Znalazłem się w obozie pruszkowskim. Jak przespałem pierwszą noc, nie wiem. Wiem, że obudziłem się nad ranem potwornie zmarznięty i potwornie głodny. Ponieważ nie miałem żadnych absolutnie rzeczy, nic ze sobą, więc zacząłem się szwendać po tej hali tego obozu, tych warsztatów kolejowych. Był tam niesamowity tłok, tak, że trudno było przejść. Było mnóstwo ludzi, jakieś tobołki rozłożone. To była sztuka, żeby się tam poruszać. I w pewnej chwili słyszę, że ktoś [woła]: „Zdzich, Zdzich”. Oglądam się i widzę, jakaś kobieta chyba to jest. Doszła do mnie, mówi: „Zdzich, co ty tu robisz”. [Odpowiadam]: „Jak to co, jestem”. „Dlaczegoś nie wyszedł z powstańcami?”. Ja mówię: „Bo byłem ranny i byłem w szpitalu”. „Ale przecież takich jak ty, to po drodze rozstrzeliwali”. Ja mówię: „Nie wiem nic o tym, mnie nie rozstrzelali”. [Odpowiedziała]: „Słuchaj, zostań tutaj, za chwilę wrócę, ale żebyś się stąd nie ruszył, bo się już nie znajdziemy”. Jak szła do mnie, to miała w ręku kawałek chleba, taką końcówkę jakąś i dogryzała. I ja podobno, bo potem to powiedziała, że tak się patrzyłem w ten chleb, że ona czym prędzej dała mi kawałek, z chlebaka pajdę chleba, bo bała się, że ją zjem. No więc, jadłem ten chleb, czekałem. I za chwilę rzeczywiście wróciła jeszcze z kimś. Odwija mi lewą rękę. Mówię: „Co mi tu robisz?”. [Odpowiedziała]: „Musisz dostać zastrzyk”. Ja mówię: „Ale przecież ja w prawą jestem ranny, a nie w lewą”. Odwija, dostałem zastrzyk. [Mówi]: „Dostałeś zastrzyk z mleka krowiego”. Ja mówię: „Po co?”. „To jest minimalna dawka, dostaniesz potem bardzo wysokiej gorączki, daj Boże, żeby nie było komplikacji, rozpoznamy tyfus i pójdziesz na barak tyfusowy”. Dostałem bardzo wysokiej gorączki rzeczywiście, mimo, że to mleko było rozrzedzone wodą, jak dawka, to było parę milimetrów sześciennych, ale taka jest reakcja na obce białko. To mi ojciec potem powiedział. W tym szpitalu lekarz niemiecki nie miał najmniejszych wątpliwości, że to jest tyfus, w ogóle badał pacjentów na odległość. Po dwóch dniach, już jak się ocknąłem, mnie odratowali troszkę, odkarmili. Bardzo dobrze nas tam karmili. Musiała być oficjalna pomoc z zewnątrz, myślę, że ta Rada Główna Opiekuńcza. Dlatego, że tam naprawdę, jak ktoś mógł jeść, to był w stanie dużo i nienajgorzej zjeść. To było niesłychanie proste jedzenie, jakieś kasze, jakieś makarony, ale w każdym razie było tego dużo. Po dwóch dniach ta sanitariuszka mówi: „Dzisiaj wieczorem wychodzisz”. Ja mówię: „Dobrze, ale jak?”. „Nie martw się, wyjdziesz”. I rzeczywiście wyszedłem razem z nią. Byłem ubrany w biały fartuch z czerwonym krzyżem, ona też była w fartuchu i nieśliśmy pusty kosz na chleb. Przeszliśmy przez wartę. Praktycznie oddział tyfusowy nie był pilnowany, bo tam większość pacjentów to jednak nie wychodziła tylko wynosili ich nogami do przodu.Zostałem zamelinowany, o ile dobrze pamiętam, u kolejarzy. To był taki nieduży domek. Bardzo mili i sympatyczni ludzie w średnim wieku. Wiem, że po przyjściu do nich jeszcze chyba dwa dni leżałem. Ten szok po tym mleku to jednak było duże przeżycie. Po dwóch dniach, jak się już lepiej poczułem, postanowiłem wyjść, żeby czegoś się dowiedzieć o rodzinie. Wiedziałem, że na Starówce działy się straszne rzeczy, ale nic nie wiedziałem, co się działo z moją rodziną, ani co się działo w ogóle w tej okolicy. Nigdy nie spotkałem wcześniej nikogo, kto był na Miodowej czy w tamtej okolicy.

 

  • A czy w ogóle, przebywając na Żoliborzu miał pan jakieś informacje ze Starówki, z Mokotowa, ze Śródmieścia?


Ja nie miałem żadnych, ale ludzie miewali. Bo jakiś czas działały telefony, o czym ja nie wiedziałem, bo mogłem jeszcze dzwonić do domu, ale nie przyszło mi to do głowy, że to może być czynne. Bo jakiś czas, nie wszystkie, ale część telefonów była czynna.

  • Po upadku Starówki część powstańców przedostała się na Żoliborz...


To ci szli kanałami, to już moi rodzice, nie, to jeszcze mama żyła.... W każdym razie nigdy żadnego listu nie dostałem. Postanowiłem wyjść. Bardzo mi to odradzali, ale wyszedłem. No i pierwszy napotkany patrol, na szczęście Wehrmachtu, zatrzymał mnie i zabrał ze sobą. Muszę powiedzieć, że zachowywali się bardzo przyzwoicie, znaczy tak beznamiętnie: „No, jeszcze jeden”.

  • Gdzie to było, w jakiej miejscowości?


W Pruszkowie. Trafiłem do tej samej hali, w której już byłem. Tylko teraz byłem mądrzejszy, bo już wiedziałem w ogóle, co się w tym obozie dzieje. Niewiele, ale troszkę się tam czegoś dowiedziałem w czasie, kiedy byłem, a potem mnóstwo informacji miałem od tych kolejarzy. I wiedziałem o tym, że w sąsiedniej hali... Pierwsza [hala] to było takie zbiorowisko ogólne. Tam jest wstępna selekcja. Tam selekcjonują ludzi. Zdolnych do pracy osobno na wywiezienie do Niemiec, starych, kobiety stare, dzieci do rozwiezienia po Generalnej Guberni. I część podejrzanych na wszelki wypadek aresztować i zobaczymy, co dalej, albo obóz albo pod ścianę. Więc mnie interesowała oczywiście ta kategoria starzy, kobiety i dzieci. Nie byłem stary, nie byłem kobietą, nie byłem dzieckiem. Chodziłem w nocy, ponieważ byłem wyspany, więc się nie położyłem spać, tylko chodziłem po hali, wychodziłem. Można było wyjść na zewnątrz do drutów kolczastych, które zamykały. I zaobserwowałem, że przy wewnętrznej bramie, gdzie był jakiś posterunek, stało kilka kobiet i z wachmanami rozmawiało, i widziałem, chyba były butelki z wódką w robocie i domyślałem się... Następna hala to była ta, z której rozwozili do Generalnej Guberni. Tam była jeszcze jakaś taka selekcja, ale większość jechała do Generalnej Guberni. Myślę, to trzeba tam przejść. Jak zobaczyłem, że tam coś się szukuje, no to ja też się przyszykowałem. Patrzyłem się w gwiazdy i tak dalej. Zresztą było zupełnie ciemno, przecież obowiązywało zaciemnienie, więc czasami ktoś latarką poświecił, ale było ciemno. Ale widziałem, coś tam się szykuje. W pewnej chwili koło tych kobiet, nie wiem czy ktoś gwizdnął czy krzyknął, już nie pamiętam, ale dwóch, trzech, czterech mężczyzn się znalazło, to ja też się tam znalazłem. I po chwili byłem już po drugiej stronie tych drutów razem z nimi. Były dwa strzały z pistoletu, ale chyba były w powietrze na alibi dla tych wachmanów, nie wiem, ale tak podejrzewam. No i teraz, co w tej drugiej hali. Dowiedziałem się, że jest transport szykowany do Generalnej Guberni. No więc się przyłączyłem do tego transportu. Znalazłem się w wagonie towarowym, który był tak napchany... Przeważali ludzie raczej starsi, było trochę dzieci, ale niedużo. Ja się przyczepiłem do takiego małżeństwa, ale nie takiej pierwszej młodości, był chłopak dziesięcioletni i jakaś dziewczynka młodsza, ale mieli mnóstwo rzeczy, widać, że uratowali z domu jakieś toboły. Ja im pomogłem nieść jeden z tych tobołów, mimo, że jedną rękę miałem nieczynną. Ten chłopak dziesięcioletni zorientował się: „Ja pana zasłonię, żeby nie było widać pańskiej ręki na temblaku”. Nie było to potrzebne. Znalazłem się w tym pociągu.

Teraz jedziemy. Pociąg towarowy po paru godzinach ruszył, wlókł się niesamowicie. Co któryś tam wagon była taka, nie wiem jak to się fachowo po kolejarsku nazywa, taka budka, gdzie jechał strażnik. Widziałem, że byli uzbrojeni, nie wiem po co nas pilnowali, w każdym razie nie można było z tego wyjść. Jechaliśmy, pociąg zatrzymywał się w polu, stawał na jakichś małych stacyjkach, przepuszczał inne pociągi. I w pewnym momencie zorientowałem się, że jedziemy trasą na Kraków, już jest niedaleko do Krakowa, ale i do Oświęcimia nie tak znowu daleko. I wtedy doszedłem do wniosku, że jednak trzeba wiać. W nocy padał lekki deszcz. No i wypatrywałem gdzie tu będzie taka okolica, żeby próbować wyskoczyć. Na podchorążówce mieliśmy szkolenie jak wyskakiwać z pociągów. Co prawda, nie skakaliśmy z pociągów prawdziwych, tylko uczono nas najpierw na makietach, znaczy na starym wagonie, który gdzieś tam stał, jak się należy zachowywać. Ale potem była próba generalna, żeśmy skakali z rzeczywistego pociągu, z tym, że maszynista wiedział, że miał jechać na określonym odcinku nie za szybko. Powiedzmy, wiedziałem jak to należy zrobić. W pewnym momencie pociąg bardzo zwolnił, było lekko pod górkę i na zakręcie i jakiś taki jakby lasek tam zamigotał. Była ciemna noc. Wyskoczyłem. Nic sobie nie zrobiłem. Rozejrzałem się czy nie ma jakiegoś słupa telegraficznego, czegoś, o co się można rozbić. Nie było, nie dostrzegłem, wyskoczyłem, nawet nie uraziłem tej rannej ręki. Te drzewka to się okazało kilka czy kilkanaście drzewek, a nie las. Jest godzina pierwsza, druga w nocy, prawdopodobnie. Ciemno. Nie wiem gdzie jestem. Wiem, że jestem w okolicach Słomnik, bośmy minęli stację Słomniki. I trzeba jak najdalej iść od torów. Szedłem, szedłem, szedłem przez pola na przełaj. Po najmniej dwóch godzinach widzę, jakaś wioska chyba tam jest, coś migocze. Słychać, gdzieś się tam psy odzywają, bydło w oborze. Trochę byłem za młodych lat wychowany na wsi, więc orientowałem się jak reagują zwierzęta na obce osoby we wsi. Doszedłem do wniosku, że obcych nie ma we wsi. Wszedłem, zapukałem do pierwszych drzwi. Przyjęli, położyli spać.

  • I jak pan doczekał do wyzwolenia?


To jeszcze długa historia.

  • Proszę opowiedzieć jeszcze tę historię z nazwiskami?


To było, o ile dobrze przypominam sobie, jakeśmy mieli wychodzić z Bielan do Kampinosu. Pozostawialiśmy jednej z łączniczek, która zostawała tam na miejscu, nie wiem czy w tym samym domu, czy gdzie indziej, w każdym razie, ona była mieszkanką Bielan, więc mogła się tam dosyć spokojnie poruszać, swoje dane, żeby po wojnie... Uważaliśmy, że mamy pięć, dziesięć procent szans na przejście, a raczej nie przejdziemy. Zostać też nie mogliśmy, bo gdyby nas tam nakryli, to nie tylko nas zamordują, ale mieszkańców tego domu i dobrze jeżeli tylko tego, a nie sąsiednich jeszcze. Trzeba było podać nazwisko prawdziwe, adres, telefon, wtedy jeszcze myśleliśmy, że może telefony były. No i podajemy, pierwszy Grunwald, drugi Bernhardt, trzeci Badmajew, czwarty Herzog... Ale my o tym nie wiemy, to tej, która zapisywała, każdy mówił po cichu swoje. Nie wiem dlaczego to miała być taka tajemnica. I ona się zaczyna śmiać, a sytuacja jest zupełnie nie do śmiechu. Więc ktoś ją tam rugnął: „Co ty się, wariatka, śmiejesz?”. „Jak to? Sześciu was jest, a dopiero piąte nazwisko jest polskie, a cztery nie polskie nazwiska”. Już nie pamiętam, ale taki sens mniej więcej. Tak było, rzeczywiście.

  • Jak wyglądało życie codzienne poza walką? Co państwo jedli, na przykład?

 

W czasie Powstania, w Kampinosie jedliśmy mięso. Było, nadmiar to przesada, ale było ile kto mógł zjeść. Po prostu biliśmy krowy, które mieli okoliczni gospodarze. Natomiast zupełnie nie było chleba i było bardzo mało kartofli. Tak, że myśmy byli przejedzeni mięsem i wzdychaliśmy do chleba i do kartofli. Kartofli trochę było, ale dużo za mało. Na początku jeszcze jakiś makaron dostaliśmy, ale tak to [nie było]. Po przyjściu do Warszawy, na Żoliborz, głodny nigdy nie byłem.

 

Pamiętam tylko, że pod koniec Powstania, jak nam zaczęli zrzucać w nocy z kukuruźników Rosjanie broń i amunicję bez spadochronów. Z bronią [był] mniejszy problem, dlatego że karabin wytrzymuje takie zrzucenie, jeżeli nie uderzy bardzo nieszczęśliwie, akurat muszką, to... Najgorsza była amunicja, która ulegała uszkodzeniom. Łatwo było wykluczyć taką amunicję, która jest w oczywisty sposób zgnieciona. Ale najgorsza była taka amunicja, która wyglądała na dobrą, ale zacinała się w broni. Myślę, że niejeden zginął przez to. Bo strzela z pistoletu i nic, albo z karabinu strzelił raz, usiłuje zarepetować, nie ma mowy, zablokowany karabin. I Rosjanie zrzucali nam kaszę z obrzydliwym, zjełczałym tłuszczem. To się nie da opisać. Woleliśmy być głodni niż jeść to. Ale nie byliśmy głodni. Mało tego, łączniczki nam dostarczały jedzenie ściśle o wyznaczonej porze, nawet na stanowiska, które były pod ogniem.



  • Czy mieli państwo jakiś czas wolny?


Na co? Jeżeli, to na spanie. Największe marzenie – wyspać się.

  • Czy docierały do państwa jakieś gazety?


Owszem. To były te gazetki drukowane na powielaczu, czy nie wiem tam na czym. Ale, wie pani, nie bardzo nas to, muszę powiedzieć, interesowało. Po prostu byliśmy na ogół, przynajmniej ja mówię o sobie, byłem tak zmęczony, że marzyłem... Właściwie, jeżeli nie byłem w akcji, jeżeli nie jadłem, [to] albo spałem albo marzyłem, żeby spać.

  • Czy rozmawiał pan z kolegami o stosunku Rosjan do Powstania? Czy oczekiwaliście, że oni wejdą do Warszawy?


To było dla nas oczywiste, że przecież nie mogą nie wejść.

  • I nigdy nie budziło to żadnych pytań, żadnej dyskusji?


Właściwie na tematy polityczne nie rozmawialiśmy. W mojej drużynie wszystko to byli chłopcy, znakomita większość to byli studenci i uczniowie ostatnich klas gimnazjum, niewielu było młodych ludzi, podejrzewam jednak, że część z wyższym wykształceniem albo przynajmniej po maturze, z rozmowy wynikało, że to byli ludzie inteligentni. Chociaż był także jeden młody człowiek, który oficjalnie się przyznał, że był złodziejem na Marymoncie. Szalenie nam się przydał. „Panie podchorąży, te buty to są do niczego, długo pan nie pochodzi”. Ja mówię: „Co?”. „No, może zorganizujemy?”. Zorganizował. Nie pytałem gdzie, wolałem nie. Przyznał się: „Ja jestem złodziej z Marymontu”.

  • Czy mieli państwo informacje o lądowaniu berlingowców, o desancie?


Nie. Być może ktoś wiedział więcej, przecież to nie była tajemnica, więc dowództwo musiało wiedzieć. Do mnie taka wiadomość nie dotarła. Ja przeważnie byłem na pierwszej linii. Wie pani, tam naprawdę o tym się nie..., znaczy to by było dla nas bardzo ciekawe, ale tam nie było okazji na to, bo albo byliśmy w walce, albo jedliśmy jeżeli było można, albo spali.

  • Czy uczestniczył pan w jakichś formach życia religijnego? Czy był kapelan?


Owszem, był. Tylko nie wiem czy był w oddziale, ale w każdym razie był, ksiądz Trószyński, który potem był, nie wiem czy proboszczem, ale księdzem na ulicy, tam zaraz obok straży ogniowej, pod górkę tak idzie ta uliczka na Marymont. Od straży ogniowej sto, sto pięćdziesiąt metrów jest nieduży kościółek. Zresztą potem siedział, UB go zamknęło po wojnie.

  • Proszę powiedzieć, odbywały się msze, spowiedź...


Tak. Myślę, że nie było takiej organizacji, że dzisiaj idzie kompania do kościoła. Kto był akurat wolny i jego przełożeni mu pozwolili na odejście, bo można było pójść i nie wrócić, nie dlatego, żeby tam zabili, tylko sytuacja może się zmienić tak, że nie będzie dojścia z powrotem.

  • Jak odnosiła się ludność cywilna do pana oddziału, do powstańców w ogóle?


Na początku bardzo dobrze. Wtedy to nasze powitanie po przyjściu z puszczy, to muszę powiedzieć, że nigdy więcej nikt mnie tak nie witał jak wtedy tam. Potem mieliśmy niewiele kontaktu, bo ludność siedziała w piwnicach, a myśmy na ogół nie byli w piwnicach. A jeżeli, to mieliśmy gdzieś tam swoją piwnicę, która służyła za schron. To nie to, żeby nam zabraniano kontaktu, ale po prostu mało stykaliśmy się z ludnością cywilną.

  • Jak się zmieniał stosunek ludności do powstańców?


Nie słyszałem jakichś wymyślań, narzekań, nie było nic takiego, przynajmniej ja nie miałem, na szczęście może, takiego spotkania. Mimo, że, zwłaszcza na początku, jakeśmy przyszli do straży ogniowej, wtedy jeszcze było stosunkowo luźniej. Wtedy kilkakrotnie dostawałem przepustkę. Byłem trzy czy cztery razy w szpitalu na ulicy Kolektorskiej, gdzie leżeli ranni z naszej kompanii, byłem także na ulicy Mickiewicza, znałem adres Waldka Misiorowskiego, mojego kolegi, który zginął pod Boernerowem. Byłem u jego rodziców. I nie miałem odwagi im powiedzieć tego. Nie powiedziałem. Poszedłem po to, żeby powiedzieć... ale jakąś bajeczkę wymyśliłem i nie powiedziałem im tego.

  • Czy utkwiła panu w pamięci czyjaś śmierć w jakiś szczególny sposób?


Jedna. W straży ogniowej posterunki obserwacyjne były rozmieszczone na różnych piętrach w różnych oknach. Był jeden posterunek, nazywaliśmy go ulgowy, który był wewnętrznym posterunkiem, znaczy tam obserwowało się część Marymontu, z której atak niemiecki był nieprawdopodobny. Po prostu w tym kierunku nie było i nie miało prawa być Niemców. Ale ktoś musiał być na wszelki wypadek. I pamiętam, jeden z kolegów z naszej kompanii, już dzisiaj nie pamiętam pseudonimu, akurat miał tam służbę. Zresztą kiedyś ja tam miałem. To był odpoczynek taka służba, bo się nic nie robiło, jedyny obowiązek to patrzenie. I jeden pocisk z granatnika małego kalibru, bo na ścianie budynku widać malusieńkie wgłębienie i tylko takie rozpryski na tynku. Ale to było metr nad jego głową. Pocisk tam wybuchł, nie był draśnięty i zginął. Nie miał żadnego draśnięcia, nie był nawet skaleczony. Zginął, śmierć na miejscu.

  • Jak się nazywał?


W tej chwili nie potrafię powiedzieć, może sobie przypomnę, jak przejrzę [notatki].

  • Czy jest coś, z czego jest pan szczególnie dumny?


Że nie dałem się zabić.

  • Jakie jest pana najlepsze i najgorsze wspomnienie?


Najgorsze wspomnienie to jest jak leżałem na polu boernerowskim i widziałem zabitych moich kolegów i słyszałem strzały i dobijanie rannych. Tego nigdy nie zapomnę.

  • A dobre wspomnienie?


Jak nas witali po przyjściu z Kampinosu.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pana zastał koniec wojny, kiedy pan wrócił do Warszawy, czy spotkał się pan z jakimiś represjami po wojnie i co pan robił?


Poważniejszych represji żadnych nie miałem, poza tym, że mi wytykano, że jestem akowcem, że jak się zgłosiłem na Politechnikę, żeby dokończyć studia, powiedziano mi, że akowców to nie potrzeba, że to jest bezczelność, żebym... Acha, bo ja powiedziałem, że nie mam pieniędzy, że nie mam z czego żyć i czy mogę liczyć na jakieś stypendium. „Takim jak wy nie będziemy dawać stypendium, to jest bezczelność, żebyście się w ogóle pytali o stypendium”.

  • Ujawnił się pan wcześniej?


Każde badanie lekarskie... trudno było mówić, że to na chłopskim weselu oberwałem.

  • Kiedy się pan dowiedział o losach rodziny?


O losach rodziny dowiedziałem się jeszcze w połowie października. To jest długa historia. Mianowicie, jak uciekłem z tego transportu pod Słomnikami, wylądowałem we wsi Iwanowice i stamtąd mnie odtransportowali, nawiązałem jakieś kontakty, do Krakowa. Samochodem z mleczarni, starą ciężarówką na holcgaz, to taki samochód opalany drewnem, dowoził mleko z mleczarni do Krakowa. Podwieźli mnie pod Kraków. Do samego Krakowa nie, dlatego bo tam już była taka kontrola, bo tak to siedziałem na skrzyni pod plandeką, pod opończą i jakoś się udało przejechać. Ale dalej już były takie kontrole, że musiałem tam wysiąść i tylko mi powiedzieli jak iść. Te wskazania nic mi nie mówiły, dlatego, że ja Krakowa nie znałem. Byłem z rodzicami raz w Krakowie, raz z wycieczką szkolną, ale to było więcej niż pięć lat wcześniej, więc niewiele pamiętałem. Ale jakoś dotarłem do środka, do centrum Krakowa. No, ale coś trzeba ze sobą zrobić. Po różnych perypetiach wreszcie dowiedziałem się, gdzie jest biuro adresowe. Biuro adresowe mieści się w komendzie policji. Mało sympatyczne. Ale okazało się, że to jest w tym samym budynku, ale osobne wejście i to jest to skrzydło, gdzie jest obsługa polska. Podałem pani, która mnie zobaczyła, zresztą tam był tłum ludzi, przeważnie warszawiaków. Była taka wędrówka ludów, że się mnóstwo ludzi przemieszczało, pytało. Jak tam wszedłem, to jakaś starsza pani złapała mnie: „Co pan tu robi?”. „Przyszedłem dowiedzieć się o adres”. Mówi: „Jak Pan mógł tu wejść, przecież stąd zaraz pana zabiorą”. Otworzyła drzwiczki takie w tej barierce, wciągnęła mnie do środka, otworzyła drzwi od szafy, mówi: „Co chwila kogoś stąd wyciągają, jak pan tu może być, kogo pan szuka?”. Ocho, myślę sobie, teraz jak powiem nazwisko, a to są z konspiracji ludzie, no to... Ale uwierzyłem jej. Podałem jedno nazwisko. Nikt taki w Krakowie nie mieszka. Przypomniał mi się na szczęście kolega z tej wojennej politechniki, o którym wiedziałem, że pochodził z Krakowa, tylko przyjechał do Warszawy na studia. Podałem nazwisko, podałem imię. Ulica Kanonicza, numer, mieszkania numer taki i taki. Poszedłem tam, jego nie było. Pojechał do Warszawy, okazało się, że na Powstanie. Jego rodzice mnie przyjęli. Wylądowałem tam. Tam się pozbyłem wreszcie damskiego płaszcza. Dostałem ciuchy z Rady Głównej Opiekuńczej, wojskowe spodnie przemalowane na ciemnobrązowy kolor, jakąś marynarkę, jakąś kurtkę, koszulę, nie powiem o innych szczegółach garderoby. Potem stamtąd trafiłem do oddziału partyzanckiego. Z tamtego oddziału partyzanckiego stwierdzili, że nie bardzo się nadaję na partyzanta, bo jednak z tą ręką są pewne kłopoty. Powiedzieli mi, żebym się gdzieś zamelinował i poczekał aż dojdę do siebie. I przypomniało mi się, że w okolicy Radomska mieszka koleżanka ze studiów mojej siostry. Moja siostra studiowała weterynarię przed wojną. I do wojny skończyła studia, ale nie zrobiła egzaminu dyplomowego. Jeszcze jej owało, nie wiem, jeden czy dwa egzaminy. Zresztą przez całe studia ta koleżanka mieszkała u nas. Mieliśmy duże mieszkanie, Danusia chciała, ma sympatyczną koleżankę, niech mieszka, proszę bardzo, zmieści się. Więc myślę, gdzie jak gdzie, ale tam rodzice jej, mogę się dostać. Trafiłem tam. Dotarłem tam do nich z pewnymi kłopotami, ale dotarłem. I tam dowiedziałem się, że w sąsiedniej wiosce jest wywieziony z Warszawy mój ojciec. Ale sam, tylko z naszą gosposią. To już wiedziałem.

  • Czy zetknął się Pan podczas Powstania ze zbrodniami niemieckimi?


Ze słyszenia. Bezpośrednio przy mnie nic takiego się nie stało.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?


Do Warszawy, znaczy już po wyzwoleniu? Wydaje mi się, że to był początek lutego 1945 roku.

  • Czy spotykał się pan z kolegami z oddziału?


Nie, nikogo nie spotkałem. Wyjechałem bardzo prędziutko. Przeszedłem jeszcze raz przez pole boernerowskie, gdzie mnie spotkała przygoda, chyba największa przygoda mojego życia... i cud, że stamtąd wyszedłem, ponieważ w Boernerowie była komórka KGB, którą interesował kontakt z Kampinosem, ponieważ wiedzieli, że w Kampinosie zostały jeszcze oddziały akowskie. A ja szedłem na piechotę z Pragi do Ożarowa, ponieważ pociągi na zachód, w ogóle z Warszawy, wychodziły z dworca w cudzysłowie, z peronów w Ożarowie. Przecież tu w Warszawie wszystkie mosty były zerwane. Doszedłem do wniosku, że jak idę w tamtą stronę, to wstąpię na Boernerowo, może się coś dowiem. No i dowiedziałem się; po pierwszej rozmowie, bardzo miły człowiek powiedział, że on nic mi nie może powiedzieć co to za groby tutaj są. On tu jest niedawno, on mnie podprowadzi, bo tam jego gospodarze w tym domu gdzie mieszka, oni są tutejsi i coś mówili o tej historii, ale to tam się dowiem. I dowiedziałem się. Ruki wwierch! i do piwnicy. A tam już siedziało czterech. W nocy nas odbili stamtąd. Nie mnie odbijali, tamtych czterech. Z lasu przyszli. O tej historii, którą teraz pani powiedziałem, po raz pierwszy powiedziałem ludziom nie wcześniej niż jakieś trzydzieści lat po wojnie. Bałem się.

  • To byli Polacy czy to byli Rosjanie, ci, którzy pana zamknęli?


Rosjanie.

  • Czy zetknął się pan bezpośrednio z żołnierzami niemieckimi poza walką? Jak ich pan odbierał?


Nie. Wiem, że mieliśmy sporo jeńców, ale to ich widziałem z daleka i nie miałem z nimi żadnego kontaktu.

  • Jak ich traktowano?


Dobrze traktowano. Zgodnie z zasadami konwencji haskiej.

  • Czy jest coś, co chciałby pan powiedzieć, co najbardziej utrwaliło się panu w pamięci?


Niestety, Boernerowo.

  • Czy jeszcze chciałby pan coś powiedzieć, coś szczególnego?


Albo wszystko, albo nic.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił po zakończeniu wojny?


Po zakończeniu wojny wyjechałem na Śląsk, przez miesiąc pracowałem na kopalni węgla „Kleofas” w Katowicach. Stwierdziłem, że nie jest to zajęcie dla mnie. Potem się dostałem do Państwowego Przedsiębiorstwa Traktorów i Maszyn Rolniczych. To był taki odpowiednik rosyjskich stacji traktorowych. I najpierw pracowałem jako technik mechanik na stacji traktorowej w Strzelcach Opolskich, a potem bardzo prędko przejechałem do Grodkowa Opolskiego, to jest bliżej Opola. I tam byłem kierownikiem technicznym stacji traktorowej. W wieku lat dwudziestu dwóch miałem pod sobą stu kilkudziesięciu ludzi i pięćdziesiąt parę traktorów. I to wszystko chodziło. Po roku stwierdziłem, że jak zostanę tam dłużej, to skończę jako alkoholik, ponieważ tam prawie nie było gospodarstw chłopskich, tylko duże i bardzo duże niemieckie majątki i prawie w każdym była gorzelnia. I jak przyjeżdżał, już polski, administrator po traktory na stację, to jednostką miary był kanister. Przyjeżdżał z kanistrem albo z dwoma albo z trzema kanistrami alkoholu. Po roku zorientowałem się, że jednak trzeba z tym skończyć i wróciłem do Warszawy. Poszedłem na Politechnikę. Stwierdzili, że dla mnie tam nie ma miejsca. Więc wściekły wyszedłem z tego punkty rekrutacyjnego i przy wyjściu złapał mnie profesor Muszyński, profesor części maszyn, który mnie znał z czasów okupacji. Ja go nie poznałem, bo był biednie jakoś ubrany, ja byłem tak wściekły... Ale odznaczał się niesamowitą pamięcią: „Panie Macieju, dlaczego pan ma taką złą minę, co się stało?”. Więc mu powiedziałem. [Odpowiedział]: „I pan się przejmuje tym, co ci zbawcy Ojczyzny mówią? Zaraz pójdziemy do dziekana, to jest przyzwoity człowiek”. Po pół godzinie byłem już studentem Politechniki. Tamci mnie nie chcieli przyjąć na pierwszy rok. Ruszał tylko pierwszy rok. „Wprawdzie rusza tylko pierwszy rok, pan ma dwa lata prawie zrobione, no, zobaczymy, i ma pan cztery lata czasu na uzupełnienie ewentualnych ów z pierwszych dwóch i na dokończenie studiów, luksusowe warunki”. Ojciec wtedy jeszcze mógł pracować, tak, że zarabiał. Tylko kłopoty były z mieszkaniem, nie mieliśmy gdzie mieszkać.

  • Na Miodowej były gruzy?


Tam w ogóle [śladu nie było]. No, ale gdzieś tam zmienialiśmy jakieś pokoje wynajmowane. W końcu zamieszkaliśmy na ulicy Marszałkowskiej, też w takim dużym mieszkaniu, gdzie w każdym pokoju mieszkał kto inny. No i tak się złożyło, że w sąsiednim pokoju mieszkał bardzo sympatyczny młody człowiek, z którym się zaprzyjaźniłem, mój ojciec go bardzo lubił. Okazało się, że to był brat mojej przyszłej żony. Przez niego poznałem moją żonę. […] Bieda była tragiczna. Mój ojciec był wtedy już ciężko chory i nie pracował. Rok po ślubie urodził nam się syn. […]

Warszawa, 9 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Maciej Bernhardt Pseudonim: „Zdzich” Stopień: starszy strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz, Puszcza Kampinoska Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter