Maria Zofia Waleryś, z domu Ignatowska.
W 1934.
W czasie Powstania, jak Powstanie wybuchło, właściwie przed samym Powstaniem, ojciec nas ściągnął z letniska, bo powiedział, że może być tam niebezpiecznie, a Powstanie będzie trwało trzy czy cztery dni. Znaleźliśmy się na Krakowskim Przedmieściu 58 w Kąpielach Rzymskich, obok Dziekanki.
Przed wybuchem wojny to pamiętam tylko, jak mieszkaliśmy na [ulicy] Zachariasza i później przeprowadziliśmy się na Krakowskie Przedmieście, bo ojciec miał tutaj obok, w Dziekance, warsztat ślusarsko-mechaniczny.
Przed wojną, w trzydziestym ósmym roku.
Miałam brata. Brat Jerzy Wojciech Ignatowski zmarł w dziewięćdziesiątym piątym roku. Tylko jednego brata miałam.
Młodszy, młodszy cztery lata ode mnie. Miałam mamę, która zmarła w osiemdziesiątym trzecim roku, a ojciec zmarł w sześćdziesiątym ósmym.
Ojciec miał na imię Michał Ignatowski, mama była Aleksandra Ignatowska, z domu Góral.
Ojciec prowadził warsztat ślusarsko-mechaniczny na Krakowskim 56, w Dziekance, a mama była po prostu gospodynią domową.
Pamiętam dobrze ten wybuch wojny – słyszałam strzały, słyszałam naloty – i głód, który nas dorwał. Mój brat dostał od kogoś kawałeczek jakiejś twardej skórki chleba. Prosiłam go: „Wojtuniu, daj kawałeczek”, to mi buzi dał. Ale przypuszczam, że jako dziecko pięcioletnie nawet sobie nieźle radziłam, bo ochrona przeciwlotnicza u nas na pierwszym piętrze miała pomieszczenie, miała kuchnię, i oni jedzenie mieli. Jak nalot się zbliżał, leciały bomby, to ja brałam taką bańkę na mleko dwulitrową i poleciałam, i niestety, ale to było złodziejstwo, kradłam im jedzenie. Potrafiłam ukraść i na czwarte piętro poleciałam prędko do domu, zaniosłam – w czasie nalotu, w czasie tego wszystkiego.
Wie pan co, nie wiem, naprawdę nie wiem.
Nie, nie pamiętam tego, ale powiem panu jedną rzecz. Tuż przed wojną było bardzo ciężko z pracą, no i oczywiście do mojego ojca przyszedł pan – bardzo przystojny, wysoki – podał mu nazwisko i ojciec stwierdził, że to jest albo Żyd, albo Niemiec. Za tę pracę, którą miał wykonać, policzył mu trzy razy tyle co Polakowi i ten się prędko zgodził. Okazało się, że to był wywiadowca niemiecki, ale to była dusza, która opiekowała się Dziekanką i Kąpielami Rzymskimi.
Przez całą okupację ten Niemiec przychodził do nas. Ten Niemiec mówił, że on musi być w armii, bo inaczej to Hitler by go wsadził do więzienia i do obozu koncentracyjnego, i już by nie żył, ale on jest wbrew poczynaniom Hitlera i ile tylko będzie mógł, ile on tylko może, to on Polakom pomaga. I faktycznie calusieńką okupację tak było.
Jeszcze przed wojną on przyszedł do ojca jako rzemieślnika zamówić jakąś pracę, ale co, to ja nie wiem. On chronił ojca, że go nie zabrali jako rzemieślnika do obozu, właściwie do fabryki do Niemiec. On, powiedzmy, jak Polacy się rozprawili z jakimś tam łobuzem Niemcem i prowadzili jego trumnę przez Krakowskie Przedmieście, to wtedy wyrzucali wszystkich, kazali się wynieść, a Ukraińcy chodzili, rabowali. On w Dziekance i w Kąpielach Rzymskich tego nie pozwolił, bo on sobie kazał przynieść wszystkie klucze i on miał u siebie klucze. Tak że to był naprawdę jeden jakiś bardzo poczciwy człowiek.
Nie, on się tylko pojawiał.
Nie, to nie był dowód wdzięczności, on po prostu nie znosił rasizmu. On przychodził, to był ogromny pokój, był mały piec kaflowy, więc ja siedziałam przy tym piecu kaflowym i słyszałam, jak rozmawiał z ojcem po polsku. On powiedział, że on nie chce, on nie może – żeby on mógł, to by odwrócił się i Hitlera by zabił, żeby się zmieniła sytuacja. Nie wiem, co się z tym człowiekiem stało, nazwiska tego człowieka nie mam, nie pamiętam.
Nie, on podał swoje normalne nazwisko, dlatego ojciec stwierdził, że to nie wiadomo kto. Dlatego mu policzył trzy razy.
Mógł być. Tacy, którzy… Wie pan, powiedzmy, była taka rodzina, którą mój ojciec przyjął – jedenastoosobowa – do nas, bo my mieliśmy bardzo duże mieszkanie, chyba ze 150 metrów, no i przyjął. Jak później ten Niemiec się pokazał, ojciec poprosił tego pana jednego i drugiego, siedzą i ten uciekinier z Poznańskiego zaczął mówić do tego Niemca, że u nas już było pierwsze zebranie ruchu oporu. No więc Niemiec spowodował to, że miał dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie tego domu, musieli się wynieść. Owszem, wynieśli się dalej, znaczy niżej, gdzieś tam na pierwszym piętrze, bo tam były jakieś pokoje takie, ale już nie w takim luksusie jak u nas. Niemiec trzymał tu rękę na pulsie, nie pozwolił na jakiekolwiek, wie pan, ekscesy.
Tak.
Trzydziesty dziewiąty, na jesieni.
Tak, ojciec należał do Armii Krajowej.
Od samego początku.
Nie wiem, nie mam zielonego pojęcia. W każdym razie wiem tylko, że u nas całą okupację ukrywał się senator z Wileńszczyzny, pan Michał Łazarski. Co prawda on zginął w pierwszą godzinę Powstania na Pradze, ale całą okupację u nas był.
Właśnie że nie, nie pamiętam. To był bardzo uczciwy człowiek.
Był skutek taki bombardowania, proszę pana, że po kuchennej klatce schodowej zbiegał mój wujek – mojej mamy brat – tam trafiła bomba burząca i niestety zginął. Pochowali go naprzeciwko, na tym skwerku. Najprawdopodobniej teraz te kości, które znaleźli, bo też w telewizji słyszałam, to najprawdopodobniej są jego.
Mieszkaliśmy w Kąpielach Rzymskich – Krakowskie 58, a 56 był w Dziekance mojego ojca warsztat.
Kąpiele Rzymskie to było coś dla mnie cudownego, bo tam były całe ściany ze szkła kryształowego, piękne glazury. Bo w tej chwili, owszem, są piękne glazury, ale tam były piękne glazury, wanny. Nie było pryszniców, tylko były wanny w pomieszczeniach. Zawsze w każdą sobotę właściciel pozwalał, żeby mieszkańcy się tam kąpali. Otwierał kabiny i mogliśmy się wykąpać wszyscy, bo właścicielowi po prostu żal było tej gorącej wody, żeby się zmarnowała.
Nie, było dla wszystkich.
No, my korzystaliśmy, co sobotę rodzice zabierali nas na dół i tam kąpali.
Tam były maszyny. Była tokarnia duża, była prasa, była szlifierka – różne rzeczy, które ojcu były potrzebne do pracy.
Ojciec zawsze miał uczniów, bo ojciec był mistrzem ślusarsko-mechanicznym.
Chodziłam do szkoły na Sewerynów, róg Oboźnej i Sewerynów, na pierwszym piętrze, w takim dość chyba dużym mieszkaniu. Były klasy, było nas ponad pięćdziesiąt dzieciaków. I co najbardziej z tego mi utkwiło, to religię z nami prowadził ksiądz Paszena, a między nami był jeden chłopiec, Bogdan Geske, ewangelik. No więc zawsze on wstawał i chciał wyjść, a ksiądz mówi: „Nie, siedź. Siedź, tylko cicho”. Bo było tak, że czasami Niemcy wpadali i które dziecko tam, wie pan, plątało się po korytarzu, to potrafili zabrać. No więc mówi: „Siedź. Nie będziesz mi przeszkadzał. Jak nie będziesz przeszkadzał, będziesz siedział. Możesz sobie książkę czytać, możesz słuchać – mówi – ale nie wychodź”.
No na pewno.
Pamiętam. Nauczycielka przychodziła i mówiła. Trzeba było słuchać – nie pisać, tylko słuchać – geografię, historię.
Owszem. W każdym razie tuż przy Radzie Ministrów było Deutsches Haus przecież, znaczy w Radzie Ministrów było Deutsches Haus i czasami my tam biegaliśmy – a to do parku, a to do… Zawsze te dzieciary się jakoś przedostały tam do ogrodów. Czasami nas pogonili, a czasami jeszcze nam dali coś do jedzenia. A, jeszcze coś, cała kuchnia, wszyscy kucharze byli członkami Armii Krajowej, więc oczywiście jak tylko miało być jakieś przyjęcie w Radzie Ministrów, to zawsze im się lodówki psuły. Oczywiście dzwonili po mojego ojca. Ojciec brał taką wielką skrzynię, wkładał dwa czy trzy klucze, żeby brzęczały, wchodził do kuchni. Oczywiście nauczył kucharzy, jak mają psuć tę lodówkę, żeby on prędko ją załatwił, żeby ją naprawił. Kucharze w międzyczasie co tylko mogli, to wszystko [wkładali] do tej skrzyni, do tej skrzyni. Ojciec wychodził, przynosił, a oni później po pracy przychodzili i dzielili się tym jedzeniem.
Wracałam ze szkoły i przy pomniku Kopernika stała buda i wyłapywali, to moja nauczycielka wzięła mnie za rękę i: „Pamiętaj, jestem twoją mamusią”. Jakoś puścili nas. Ona mieszkała na Widok, ale przyszła do nas do domu i dopiero później poszła.
Jechałam kiedyś z meldunkiem już jako… Dlaczego zostałam dla odmiany łącznikiem, bo to mi ojciec dopiero po wojnie powiedział: „Ty byłaś łącznikiem. Ja ci dam świadków, to możesz do ZBoWiD-u się zapisać”. Nie zapisałam się. W każdym razie jechałam na Terespolską z meldunkiem ustnym. Miałam lat osiem, bo właśnie w tym czasie uciekłam wujence z Pustelnika, z letniska. Oczywiście jak zobaczyli rodzice, że ja już sobie tak daję radę, [to powiedzieli]: „No to będziesz jeździła i będziesz meldunki roznosić”. Meldunki słowne: „Dzisiaj ciocia nie przyjedzie o szesnastej” albo „Dzisiaj ciocia będzie o piętnastej”. To był jakiś [przekaz], powiedzmy, było zebranie o piętnastej, czyli „nie przyjedzie” – co znaczy „nie będzie nikogo”. Takie właśnie meldunki jako dziecko ośmioletnie zaczęłam jeździć [rozwozić].
Na Terespolską, na Gocławek, tam do tych bloków tramwajarskich. Też nie pamiętam nazwisk.
Prawie do wybuchu Powstania.
Nie, nie widziałam. Tego nie widziałam, raczej nie. Jeździłam na Mokotów też, na Puławską 80 z czymś.
Nie pamiętam, bo mnie nie było wtedy w Warszawie. Dopiero cztery dni przed wybuchem Powstania ojciec nas ściągnął. Byliśmy jedenaście kilometrów za Sochaczewem, na tak zwanym letnisku, tam zostało trochę naszych rzeczy. Ojciec nas samych tylko ściągnął, z tym że ściągnął nas i zabraliśmy wszystkie ciepłe rzeczy, które później nam zabrali po drodze „ukraińcy”, tak że zostałam w sandałkach i w letniej sukieneczce.
Z mamą. Wszystkich – brata, mamę i mnie.
Ojciec wiedział, że wybuchnie Powstanie i ojciec 1 sierpnia rano poszedł na Pragę, do swojego oddziału. I tam też poszedł właśnie Michał Łazarski.
W czasie okupacji, tak? Graliśmy w piłkę, graliśmy w klasy. Przed Dziekanką był taki dość duży [plac]. Oczywiście uczono mnie gry na fortepianie, ale fortepian ojciec na tydzień przed wybuchem Powstania kupił i spalił się.
Wcześniej mnie uczono, tak.
Bo ja wiem? Usłyszałam tylko strzały. Mama nas zgarnęła do piwnicy. Później słyszałam tylko Niemców, jak nas wyciągnęli stamtąd i wyprowadzili do Pruszkowa.
8 sierpnia.
Pamiętam tylko głód, bo nie było co jeść, i strach, bo słyszeliśmy strzały.
Nie, działań nie widziałam.
W środku, wewnątrz, w piwnicy byliśmy.
Oj, tam z całej kamienicy wszyscy byli. Tam był syn Boya-Żeleńskiego – pan Stanisław z żoną i z matką – to razem szliśmy do Pruszkowa.
Tak, moja mama wiedziała.
O, mama wiedziała, bo mama sama uczestniczyła.
Na czym polegało? Jak powiedzmy, ktoś oskarżył… A nie, przepraszam.
AL-owcy zabrali broń u nas. My mieszkaliśmy na ostatnim piętrze i na poddaszu, pod samym dachem, była ułożona broń i zgarnęli ją AL-owcy. Moja mama, jak później się już wszystko uspokoiło, tam ojciec się dowiedział kto, co i jak i zabrali, to znaczy…
Przed Powstaniem, oczywiście, że tak.
Broń należała do AK. Ktoś tam dobrał [się] do niej, AL-owcy się dobrali i zabrali ją, ale musieli ją zwrócić, więc później moja mama to dźwigała z powrotem. A skąd? Nie wiem.
Bo ojciec mówił.
Tak, tak.
Tego to nie wiem. Ojciec robił ryksze takie, wie pan. Pojechali gdzieś, jechali Bednarską do góry, podszedł dzielnicowy, odkrył, popatrzył, mówi: „No, teraz to albo my leżymy, albo nas zabiorą do obozu, bo na górze jest łapanka” – to ojciec opowiadał. Jakoś im się udało przejść, bo Niemiec podszedł, a policjant mówi: „Szmugiel wiozą, na komisariat prowadzę”.
Granatowy polski policjant przeprowadził cały wózek broni do Dziekanki, bo po prostu był tak samo członkiem Armii Krajowej jak [ojciec]. Na przykład jak ja jechałam na Grochów, to konduktor, bo wtedy konduktorzy byli, konduktor mówi: „O, chodź no, smarkata. Siadaj tutaj”. Ja jeździłam z taką malutką walizeczką, myślał, że w tej walizeczce coś jest. „Daj tę walizeczkę” i sobie pod siedzenie, bo oni mieli takie podwyższone siedzenia. „Gdzie jedziesz?”, ja mówię: „Na Terespolską”. „Dobra, siedź”. Ja siedziałam cicho i spokojnie, dojeżdżałam na Terespolską, na przystanek, a on wyciągał to spod [siedzenia], mówi: „Masz, uciekaj”.
On nie wiedział, on dopiero jak zajrzał pod przykrycie. Nawet nie wiem, czy to był dzielnicowy, w każdym razie granatowy policjant. Zresztą dziewięćdziesiąt dziewięć procent policjantów było w Armii Krajowej.
Najpierw nas przeprowadzili tu, do kościoła Świętego Michała na Wolską.
No to kazali nam wszystkim wyjść.
Nie.
Od razu. Raus, raus, raus!
Było chyba dwóch czy trzech Niemców, a reszta to byli „ukraińcy”, od razu robili remanent w mieszkaniach.
Nie, nie rozdzielali. Nie rozdzielali, bo przecież był pan Stanisław Żeleński, była jego żona i matka, i wszyscy troje szli razem z nami. Jeszcze pan Stanisław Żeleński niósł mojego brata na ręku. No a później w Pruszkowie to im się odwdzięczyłam.
Do kościoła, a z kościoła później do [obozu w Pruszkowie]. Przy kościele zabrali nam wszystko, bo ja miałam ze sobą palto – futerko na króliczych skórkach. Wszystko nam zabrali. Buty miałam zimowe, tak przerzucone przez ramię, też mi zabrali. Tak że zostaliśmy tak, jak staliśmy.
Mama miała pod biustem kosztowności, to jej „ukrainiec” zabrał i chciał ją zastrzelić, ale zaczęłam robić krzyk, poleciałam po Niemca i Niemiec zostawił nas. Jedynie chyba ze dwadzieścia czy ze trzydzieści dolarów przeniosłam w tej walizeczce. A chciałam, żeby mi mama wszystko dała.
No, było dużo, bo to nie tylko z jednych Kąpieli Rzymskich. Oni po drodze wszystkich wyciągali.
Do Pruszkowa ze dwa dni, bo dzieci płakały, wie pan, nie było co jeść.
Nie, pieszo.
Na pieszo, tak.
Na pieszo do Pruszkowa i w Pruszkowie był obóz i w tym obozie jakoś, nie wiem, Niemiec mnie polubił, bo przechodził i ciągle mnie po głowie głaskał, dzięki niemu wyszliśmy. A oprócz tego to jeszcze wyprowadziłam właśnie rodzinę Żeleńskich, ale ich potem złapali w Pruszkowie i niestety pojechali do obozu.
Nie. Jak gdzieś ktoś miał wodę, to było dobrze.
Wie pan, że nie pamiętam tego. To są już takie, wie pan…
Po prostu wziął mojego brata na rękę, mnie za rękę i do mamy mówi: Komm i już.
Zresztą moja mama mówiła po niemiecku, mówiła w języku i niemieckim, i rosyjskim, bo ona się urodziła w 1897 roku i jak chodziła do szkoły, to chodziła raz do niemieckiej, raz do rosyjskiej.
Na wsi pod Siedlcami, a chodziła do szkoły do Siedlec.
Tam się mogła nauczyć. Zresztą brat mojej mamy, starszy od niej, zabrał ją do Warszawy i w Warszawie razem z jego dziećmi chodziła do szkoły i uczyła się.
O, wie pan, nie pamiętam.
Mama zorientowała się, że jesteśmy niedaleko, tam gdzie byliśmy na letnisku i tam gdzie zostało trochę naszych rzeczy, to wróciliśmy tam, do Juliuszówka.
Nie, nie, my byliśmy u obcych ludzi. Ojciec wynajął pokój, a później to niestety musieliśmy razem z nimi być.
No z powrotem nas przyjęli, bo tam nasze rzeczy zostały.
Tak, ale niestety mama musiała się wziąć tam do pracy.
Do stycznia. Ojciec przyszedł do nas pod koniec stycznia.
O, miał dużo kłopotów, bo Rosjanie jak weszli na Pragę, to wszystkich akowców od razu chcieli zgarnąć. Ojciec jakoś się powstrzymał, ale znajomy zgłosił się, zabrali go na Syberię. Ojca zaczęli szukać, tak że ojciec czasami ukrywał się, czasami nocował, jak to powiedział, między stropami. Bo tam na Pradze te stare domy to miały wysokie stropy. To było wyciągnięte, cały ten gruz, to wszystko i tam było legowisko, tam siedział. No a później jak się trochę uspokoiło i Rosjanie objęli Warszawę, to wtedy się dopiero ruszył i przyjechał.
Nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem w ogóle.
W styczniu? Tak, pamiętam. Leciałam z jednej wsi na drugą – biegłam, proszę pana, ze strefy niemieckiej, jak to się mówi, do polskiej. Po drodze zobaczyłam Niemca, który tam mieszkał – patrzę – nie żyje, więc wystraszyłam się, wpadłam do domu. No i później Rosjanie weszli, z naszego domu nas wyrzucili. Mama wynajęła taki domek, wybieliła, wie pan. Najpierw Niemcy nas wyrzucili stamtąd, a później Rosjanie to już wszędzie byli.
Wróciliśmy do Warszawy w lutym. Ojciec jak przyszedł pod koniec stycznia, to zabrał nas i wróciliśmy do Warszawy.
Jeszcze tam. Później, proszę pana, jak wróciliśmy, to ojciec znalazł na Bartoszewicza – w tej chwili na Bartoszewicza, kiedyś to była aleja Na Skarpie, mieszkanie, pokój. Zabrał nas i w Dziekance, ponieważ Dziekanka była zniszczona i Kąpiele Rzymskie spalone, napisał kartkę, że tu i tu jest budynek do zajęcia, że jeżeli państwo sobie życzycie, to tu i tu są. Tam było mnóstwo lokatorów z Dziekanki i z Kąpieli Rzymskich, ojciec pościągał. No ale tam były piękne cztery pokoje z kuchnią, proszę pana. Ja wiem, gdzieś 130 metrów, to w każdym pokoju była rodzina, w całych pionach. W tej chwili to już tam niewiele pozostało, nie wiem, czy został ktoś ze starych, tych pierwszych lokatorów, jak to się mówi.
Pamiętam tylko, że całe niebo było zasypane pociskami, że były jakieś imprezy, ale nas jako dzieci mama nie puściła. Ja już wtedy miałam jedenasty rok życia. Nie puściła nas nigdzie.
Miał, w czterdziestym piątym roku, w wakacje, nie wiem, czy to był lipiec, czy to był sierpień, przyszedł jego współpracownik, ojca pracownik, który też należał do Armii Krajowej, który też działał cały czas. Przyszedł koło dziesiątej i mówi: „Panie Ignatowski, niech pan ucieka, bo ja pana oskarżyłem, że pan należał do AK”. Ojciec zabrał to, co było możliwe, w tobołek i zniknął. To nas – dzieci – UB-owcy potrafili po dwa, po trzy razy w tygodniu budzić o jedenastej w nocy czy o dwunastej i pytać się, gdzie ojciec jest. Ojciec się oparł w Kołobrzegu, tam założył warsztat i tam pracował. My tam jeździliśmy, dokąd było możliwe, bo ojciec szykował się do ucieczki, do Szwecji – pospawał ogromną łódź. Też go ktoś sypnął, ale że tamci wszyscy UB-owcy byli z nim, zawsze przychodzili na popijawy do ojca, więc też ojca ostrzegli. Ojciec wrócił do Warszawy i później w Bielawie, tu jak Klarysew, w bok, na wsi, założył warsztat.
A potem do Wilanowa, w Wilanowie był – kupił plac, postawił barak, miał tam warsztat. No i tam zasłabł, w sześćdziesiątym ósmym roku zasłabł. Brat przyjechał do niego – brat stracił nogi w pięćdziesiątym roku pod tramwajem – miał samochód. Brat przyjechał trabantem do ojca, zawołał pogotowie, zabrali go – dwie godziny, już nie żył. Miał bardzo silny wylew.
Wie pan, że nie wiem. W tej chwili to nie mogę panu nic takiego powiedzieć. Mogę wam tylko zdjęcie ojca pokazać.
Warszawa, 31 maja 2019 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski