Maria Straszewska, Warszawianka z dziada pradziada, pokolenie Kolumbów- rok 1920, w Powstaniu porucznik - Szósty Oddział Sztabu Komendy Głównej
Pseudonim „Emma”.
Ukończyłam gimnazjum Zofii Furmanowej w Warszawie.
W czasie pobytu w gimnazjum prowadziłam drużynę harcerską. Tuż przed wojną wstąpiłam na uniwersytet na Wydział Humanistyczny i kierowałam Kręgiem Harcerskim Studentów Uniwersytetu Warszawskiego a potem Zrzeszeniem Akademickich Kręgów Harcerskich „Kuźnica”.
Jako harcerka od 1938 roku szkoliłam się w ramach tak zwanego „pogotowia harcerskiego” czyli przygotowania w różnych służbach pomocniczych na użytek wojska. Zostałam zmobilizowana 28 sierpnia 1939 roku.
Tak, pełniłam różne służby w obronie Warszawy. Przede wszystkim byłam łączniczką, potem pracowałam w szpitalu przy ulicy Kopernika, gdy już nie starczyło żywności dla personelu objęłam zastępstwo komendanta obrony przeciwlotniczej w moim rodzinnym domu przy ulicy Hożej 52. 25 września, owego czarnego września Warszawy przeżyłam chyba najcięższy dzień, nie tylko w czasach pamiętnego września 1939 ale może w czasach całej mojej wojennej służby. Otóż z drużyną, która walczyła z pożarami, broniłam właśnie owej kamienicy i w czasie tego nalotu skoncentrowanego na Śródmieściu Warszawy, owego 25 września, zostałam ranna z broni pokładowej. Na szczęście uratowano mnie, a groził mi paraliż.
Zespół harcerzy akademików, którym wobec nieobecności komendanta tego zgrupowania harcerza Kazimierza Sabata, zresztą późniejszego prezydenta Rzeczpospolitej na emigracji, otóż w jego zastępstwie objęłam kierownictwo „Kuźnicy” zaraz po stworzeniu „Szarych Szeregów”. Jako jeden z pierwszych zorganizowanych oddziałów harcerskich weszliśmy do podziemia, do podziemia „Szarych Szeregów”.
Nie tylko zapamiętałam ale właściwie cała moja droga podziemna prowadziła do Powstania. Powstanie to nie było jakieś wydarzenie, które mnie zaskoczyło, było to wydarzenie, do którego ja i wojskowe komórki w których ja działałam od dawna się przygotowały. W roku 1943, 1944 cały kraj był objęty tak zwaną akcją „Burza” czyli różnymi rodzajami akcji, które przygotowywały do wybuchu Powstania Powszechnego.
Komórka, w której wtedy pracowałam, mianowicie redakcja „Biuletynu Informacyjnego” organu Armii Krajowej, była w stanie pogotowia już osiem dni przed wybuchem Powstania.
Miałam przydział w Powstaniu do redakcji „Biuletynu Informacyjnego”, jak już powiedziałam organu Armii Krajowej. Biuletyn był pismem, które wychodziło od początku wojny przez cały okres okupacji. Trzeba pamiętać, że było to największe pismo nie tylko w Polsce ale i w okupowanej Europie. Tuż przed wybuchem Powstania, biuletyn wychodził w ogromnym nakładzie czterdzieści siedem tysięcy egzemplarzy. Tuż przed wybuchem Powstania, w tym właśnie okresie pogotowia, wychodził najpierw dwa razy w tygodniu a pod sam koniec codziennie.
Był to taki zbieg okoliczności, że zaczynałam wojowanie moje 1939 roku tutaj w rejonie Placu Trzech Krzyży i w tymże rejonie Placu Trzech Krzyży Powstanie kończyłam, taki zbieg okoliczności.
Formalnie nazywało się, że ja „Emma” jestem sekretarką i łączniczką „Biuletynu Informacyjnego”. Muszę tutaj wspomnieć, że miałam to wielkie szczęście i zaszczyt, że przez cały okres okupacji od 1939 roku aż do zakończenia Powstania, byłam łączniczką komórek, których szefem był Aleksander Kamiński, jeden z najbardziej aktywnych ludzi podziemia. Otóż szefem „Biuletynu Informacyjnego” w Powstaniu, który wychodził jako dziennik, był również Aleksander Kamiński a ja miałam być łączniczką i sekretarką. Ale trzeba sobie uświadomić, że właściwie z typowymi funkcjami sekretarskimi moja funkcja niewiele miała, bardzo niewiele miała wspólnego. Wraz z moją zastępczynią Martą – studentką Akademii Sztuk Pięknych, harcerką z „Kuźnicy” - pełniłyśmy wszelaką służbę: służbę zaopatrzenia placówek na których, w których się pracowało, łączność, wyżywienie i wszelkie prace pomocnicze związane z powstawaniem pisma. Pracowałyśmy i w korekcie i potem w stałej łączności z drukarniami. Tak, że to była bardzo urozmaicona praca.
Nie, ja nie była uzbrojona. Natomiast wszystkie komórki drukarskie były chronione przez tak zwane: „oddziały osłonowe” Wojskowych Zakładów Wydawniczych. Wojskowe Zakłady Wydawnicze to była odmiana powstańcza tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, które przez cały okres konspiracji w Polsce podziemnej obsługiwały drukarnie, które produkowały wszelkie druki państwa podziemnego i wojska podziemnego.
Nie, nasza placówka, znaczy placówka biuletynu była zawsze związana z miejscem postoju sztabów. To był przede wszystkim rejon Placu Napoleona obecnie Placu Powstańców. Pierwsza drukarnia biuletynu mieściła się przy ulicy Szpitalnej, w pobliżu ulicy Wareckiej, w małym jednopiętrowym budynku w którym znajdowała się przedtem prywatna tak zwana: „Drukarnia Polska”. Byliśmy tam do 4 września. Był to jeden z najbardziej atakowanych terenów w Powstaniu. W okresie od 15 sierpnia rejon Placu Napoleona był pod stałym naporem wojsk niemieckich. Był bombardowany, był ostrzeliwany z działa kolejowego, które znajdowało się w rejonie Dworca Zachodniego i z placówek artyleryjskich w Ogrodzie Saskim. Praca łączniczek była niezwykle trudna. Nasilenie tych ataków rozpoczęło się pod koniec sierpnia. Dzień w dzień nadlatywały fale samolotów, pejzaż ulic wokół Placu Napoleona zmieniał się z dnia na dzień. 4 sierpnia, gdy pracowaliśmy w drukarni na Szpitalnej, płonęły już wszystkie okoliczne domy. Wtedy otrzymaliśmy rozkaz przeniesienia się na Powiśle.
Przez pierwszy okres Powstania, przez wszystkie dni i noce sierpnia, byliśmy w Śródmieściu. Wraz ze sztabami byliśmy w rejonie Placu Napoleona, obecnie Plac Powstańców. Tam przeżyliśmy euforie pierwszych dni Powstania. Oddziały nasze zdobyły, jeden z najbardziej umocnionych bastionów, pocztę na Placu Napoleona. Na gmachu największego budynku w Warszawie – Prudentialu, dzisiaj „Hotel Warszawa”, powiewała biało-czerwona flaga. W euforii radości wszyscy wylegli na ulicę, z jakiejś rozwalonej kwiaciarni kwiaty rzucano na żołnierzy. Ludzie płakali. To był jeden z najpiękniejszych dni Powstania.
Drukarnia nasza mieściła się przy ulicy Szpitalnej, w niewielkim jednopiętrowym budynku, właściwie w oficynach tegoż budynku, gdzie przed wojną znajdowała się tak zwana „Drukarnia Polska”.
Praca łączniczek była bardzo ciężka w tym rejonie, bowiem już w połowie sierpnia Śródmieście-Północ stało się głównym celem niemieckich ataków.
Systematycznie, codziennie nadlatywały fale samolotów i zrzucały bomby zapalające i burzące na ten rejon. W ciągu dni padały w gruzach wielkie stare kamienice wokół Placu Napoleona. Nie do poznania były ulice. Jasna główna arteria przelotowa, Królewska, Boduena, Mazowiecka, Szpitalna to były zwaliska gruzów i dogasające ruiny. Bardzo ciężka była praca łączniczek, ponieważ Niemcy razili pociskami, które zwaliśmy „krowami”. Były to pociski, które były wystrzeliwane seryjnie po kilka sztuk. Wybuch tych małych bomb poprzedzał odgłos przypominający ryk krowy. Taka maleńka bomba pękała i z niej wydobywał się płonący płyn. Człowiek rażony tym płynem zamieniał się jakby w murzyna, puchł i stawał się czarny, płonął. To była broń szczególnie rażąca biegające po tym terenie łączniczki.
Już 6 sierpnia wycofywaliśmy się ze Śródmieścia-Północ. Budynek drukarni - jeden z nielicznych jeszcze istniał w tym rejonie. Otrzymaliśmy rozkaz wycofania się w momencie, kiedy już ogień obejmował sąsiednie, od strony ulicy Wareckiej, kamienice.
Praca nasza jako łączniczek polegała na tym, że musiałyśmy utrzymywać stałą łączność z źródłami informacji: z nasłuchami radiowymi i z placówkami radiowymi, które dostarczały nam wszelki bieżący materiał informacyjny czerpany z meldunków poszczególnych dowódców okręgów, czerpany z narad dowództwa Powstania.
Ten materiał przenosiliśmy na zebrania redakcyjne. Zawsze uczestniczyłam w codziennych odprawach redakcji i w pracy redakcji. Towarzyszyłam redaktorowi przy redagowaniu artykułów wstępnych. Następnie ten materiał przenosiło się do zecerni a potem na maszyny drukarskie. Otóż sytuacja wyglądała w ten sposób, że zecernia mieściła się przy ulicy Czackiego, w obecnym tym ogromnym gmachu technikum, a jak powiedziałam, redakcja na Szpitalnej. Otóż musiałyśmy materiał zredagowany przenieść do zecerni w gmachu techników na Czackiego. Ulica Czackiego, była oddzielona od Placu Napoleona ulicą Świętokrzyską, pod stałym ostrzałem ze strony Nowego Światu. Front przebiegał przez ulicę Czackiego w kierunku Nowego Światu, te wszystkie budynki były zajęte przez Niemców. Patrole niemieckie podchodziły pod gmach Czackiego. Musiałyśmy się przedostawać przez taki duży teren i przez ten będący pod stałym ostrzałem odcinek ulicy Świętokrzyskiej, oddzielony maleńką barykadą na wysokości ulicy Czackiego. Barykadą, która była ciągle rozwalana. Przeżyłyśmy ciężkie dwa momenty, kiedy w czasie robienia składu drukarnia była zaatakowana przez patrol niemiecki. No i tam już było, że dostałyśmy.
4 września w ostatnich...
Drukarnia nie została przeniesiona, bo drukarnia już była zagrożona, to znaczy oni wszyscy tam zostali. Bo co to jest drukarnia? To jest zespół zecerów i zespół drukarzy oni wszyscy tam zostają, natomiast już trzeszczą ściany...
Tak, w ostatniej chwili gdy już trzaskały ściany tego małego budynku drukarni przybiegła łączniczka z rozkazem natychmiastowego przejścia na Powiśle. Jedyna łączność między Śródmieściem a Powiślem to było przejście między ulica Chmielną a dzisiejszą ulicą Foksal, wtedy nazywał się Pierackiego. Na wysokości ulicy Pierackiego była zbudowana barykada. Nowy Świat dzielił Powiśle od Śródmieścia. W narożniku dzisiejszego ronda de Gaulle’a, tam gdzie mieści się agencja prasowa i bank, na najwyższych piętrach umieszczone były stanowiska niemieckie, które ostrzeliwały Nowy Świat, a na skrzyżowaniu alej z Nowym Światem stał czołg. Nowy Świat był pod stałym ostrzałem. Właściwie, już nie Nowy Świat ale ruiny kamieniczek z obydwu stron Nowego Światu. Pod osłoną tej barykady przedostaliśmy się na ulice Foksal do gmachu, w którym obecnie mieści się PIW - Państwowy Instytut Wydawniczy. Tam, gdzie obecnie mieści się księgarnia PIW-u, w podziemiu, skupiły się placówki informacji i placówki prasowe. Warunki do pracy redakcyjnej były bardzo ciężkie: maleńkie piwniczne pomieszczenia, ciasnota, bardzo złe oświetlenie. Wtedy wpadliśmy na znakomity pomysł znalezienia miejsca dla drukarni. Mianowicie w gmachu gimnazjum imienia Zamojskiego, wielkim gmachu, który mieścił się między ulicą Smolną a ulicą Foksal. Front przebiegał wtedy właśnie ulicą Smolną. Trzeba pamiętać, że w czasie Powstania ulica Smolna miała parzystą i nieparzystą stronę dziś nie istniejącą. Front, właśnie, przebiegał ulicą Smolną a wielkie skupisko wojska niemieckiego to było Muzeum Narodowe. Z tego Muzeum Narodowego Niemcy robili wypady w kierunku ulicy Smolnej. Jaki był plus tej kwatery? Plus był ten, że ona znajdowała się na linii frontu a więc nie była bombardowana z powietrza, drugi plus – rozległe, wyposażone sale gimnazjalne. Otóż tam się przenieśliśmy i tam pracowaliśmy. Ponieważ Niemcy podchodzili do zabarykadowanych wejść od strony ulicy Smolnej obowiązywała bezwzględna cisza, mówienie szeptem, chodzenie bez butów, bezwzględny zakaz używania wszelkiego oświetlenia, nawet zapałki. Natomiast do pracy to były warunki bardzo dobre. Największa trudność polegała na tym, że byliśmy właściwie zupełnie odcięci od wszelkich źródeł informacji. Placówki nasłuchów i placówki informacji o których mówiłam nadal mieściły się w piwnicach rozwalonych już wówczas ulic: Jasnej, Boduena, Mazowieckiej. A więc łączniczki:
Marta i ja musiałyśmy po informacje przedostawać się do Śródmieścia-Północ i potem przenosić materiał zredagowany tą samą trasą do maleńkiej drukarni, która mieściła się w rejonie Placu Napoleona przy ulicy Widok. Była to bardzo trudna służba łączności. Podchodziło się do barykady, ciągle rozwalanej przez czołg z obecnego Ronda de Gaulle’a i czekało się, kiedy służba wartownicza wyda zgodę na przeskakiwanie barykady. Najbardziej bezpiecznie, chociaż to wymagało sporej odwagi, najbardziej bezpiecznie było przeskakiwać wtedy, kiedy rąbnął czołg z tego skrzyżowania. Wtedy bowiem wystrzeliwała fontanna kamieni, cegieł, kurzu, walących się odłamków muru i wtedy była niewidoczna sylwetka przebiegająca ulice. Przepuszczano tylko w wyjątkowych wypadkach. Trzeba było mieć specjalną przepustkę dla służb żandarmerii, żeby móc przeskoczyć Nowy Świat. Tak właśnie myśmy musiały dwukrotnie w ciągu dnia tę trasę przebywać.
Niestety, z kolei ataki skoncentrowały się na Powiślu. Wkrótce poddała się, wspaniale broniącą się przez cały czas, elektrownia. Powiśle poddało się. Tłumy ludności cywilnej zalegały wszystkie ulice prowadzące ze skarpy na Nowy Świat. Z trudem przedostawaliśmy się znów na północne Śródmieście bowiem wszystkie drogi były zabarykadowane. Powiśle padło. A Śródmieście-Północ właściwie nie istniało. Nową kwaterę wyznaczono nam przy ulicy Widok w maleńkiej drukarni, która mieściła się w oficynie jednej z kamienic bliskiej ulicy Brackiej. Kiedy tam zainstalowaliśmy się przeżyliśmy bardzo silny nalot bombowców na ten właśnie kwartał. Runęła boczna ściana tejże kamienicy. W drukarni wypadły wszystkie szyby, popękały ściany, maszyny pokrył gruz i pył ale przeżyliśmy ten nalot. Właściwie drukarnia ocalała chociaż w około już były tylko ruiny. Nie było miejsca, żeby kwaterować, nie było miejsca, żeby się położyć, wszędzie kupy gruzów. Wtedy otrzymaliśmy rozkaz przeniesienia się na ulicę Złotą, gdzie mieścił się sztab generała „Montera” Chruściela, dowódcy Powstania. Przenieśliśmy się z całym naszym redakcyjnym ekwipunkiem do wyznaczonej nam placówki, która mieściła się w zakładzie fotograficznym. Teraz zupełnie zmieniła się dekoracja miejsca pracy redakcji, spoglądały na nas piękne portrety na ścianach.
Wspomnę jedną noc, która szczególnie utrwaliła się w mojej pamięci. Kwaterowaliśmy na Złotej. Kończyliśmy numer kiedy dopalały się już świece. W pewnym momencie „Kamyk”, bo tak mówiliśmy do naszego szefa, zwrócił się do mnie: „Chodź ze mną w miasto”. Poszliśmy. Plac Napoleona nie istniał. Zwaliska gruzów otaczających kamienic dogasały, zapach spalenizny, raz po raz wystrzelające płomienie ognia, gdzieś jakieś zgubione echo pojedynczych strzałów, taka księżycowa poświata i krajobraz zupełnie księżycowy. Wspinaliśmy się na piętrowe zwaliska gruzów, szliśmy wąwozami między dogasającymi murami. W rejonie ulicy Świętokrzyskiej tylko sterczał kikut drapacza. Rozwalony bastion poczty róg Jasnej i Świętokrzyskiej, sylwetki przemykające między gruzami. Zupełna cisza. Zupełna pustka, tylko gdzie niegdzie jakaś schylona postać. Stanęliśmy i tego nie zapomnę nigdy „Kamyk” położył mi rękę na ramieniu, spojrzał i powiedział: „Pamiętaj! Za to wszystko i ty i ja jesteśmy odpowiedzialni!” Poszliśmy dalej, w którymś momencie usłyszeliśmy kobiecy głos.
Kobieta z dzieckiem na ręku, z tłumokiem na plecach, prowadziła dziewczynkę za rękę i błagalnym głosem zwróciła się do nas byśmy pomogli jej przedostać się na ulicę Pańską. Wzięłam za rękę dziewczynkę, zdjęliśmy z niej plecak i tak wyruszyliśmy w kierunku Pańskiej, żeby tę nieszczęsną kobietę zaprowadzić. Powstanie odcięło ją od rodziny. Straciła w Powstaniu męża i matkę. Przedostaliśmy się przez ulicę Marszałkowską, na której wszystkie barykady już były rozwalone i gdyśmy przeszli na drugą stronę - zupełnie inny krajobraz. Tam zionęło gorąco, suche powietrze tak, że zupełnie skóra na twarzy jak papier się stawała, tutaj jeszcze nie spłonęły kamienice. Chłód nocy. Musieliśmy się dostać do przekopu i dalej posuwać się już tylko schronami, tym labiryntem ludzkiego nieszczęścia, z tą stłoczoną, zrozpaczoną, ludnością. Przedostawaliśmy przez labirynty podziemnych przejść i jak kamienie na nas padały przekleństwa: „Wojny wam się zachciało! Powstania wam się zachciało!” Byliśmy w mundurach z opaskami. Przedostaliśmy się na ową ulicę Pańską, gdzie nieszczęsna kobieta odnalazła swój dom. Wracaliśmy zupełnie opustoszałymi ulicami, gdzieś w rejonie ulicy Siennej i tam nas zatrzymywano bo ustawiała się kolejka do studni artezyjskiej, z której czerpano wodę. Tak szliśmy i szliśmy aż do rana. Wreszcie zmęczeni, już kiedy niebo zupełnie jaśniało, dotarliśmy na ulicę Złotą.
Wtedy „Kamyk” zatrzymał się i powiedział: „Pójdziesz natychmiast [do] „Montera”! Muszę z nim zaraz się zobaczyć. Będę żądał kapitulacji!” Poszłam.
Następnego dnia, właściwie już tego dnia, otrzymaliśmy rozkaz natychmiastowego przejścia na drugą stronę Alei Jerozolimskich, zwanych wtedy Sikorskiego, do Śródmieścia –Północ. Okazało się, że właśnie tego dnia nawiązano lepszy kontakt z wojskiem stojącym po drugiej stronie Wisły. Generał „Monter” był za kontynuacją walki, wierzył w pomoc ze strony wojsk sowieckich. Kilka godzin później zaopatrzeni w fasowane niemieckie, zimowe szynele, bo ranki stawały się już chłodne, to są już dni wrześniowe, z tym całym ekwipunkiem, z naszymi maszynami, przedostawaliśmy się przez Aleje Ujazdowskie, przez jedyny przekop, który łączył dwie części miasta między ulicą Bracką i ulicą Kruczą. Dotarliśmy do Placu Trzech Krzyży.
To było 6 września.
Kwaterę wyznaczono nam w Alejach Ujazdowskich koło ulicy Wilczej w gmachu istniejącym do dzisiaj w którym przed wojną mieściła się firma szwedzka „Ericsson”. Byliśmy zupełnie oszołomieni. Aleje Ujazdowskie, które były linią frontową na ów czas były nietknięte. Budynek „Ericssona” miał wszystkie szyby. Kwaterowaliśmy w pomieszczeniach biurowych, gdzie były fotele skórzane, biurka. Wszystko nietknięte od czasów przedpowstańczych, gdzie przebywali Niemcy. Tutaj, w tym gmachu „Ericssona” zebrały się komórki informacyjne przeniesione z rejonu Placu Napoleona.
Tam już przebywaliśmy do końca Powstania. Natomiast dookoła toczyły się walki o plac Trzech Krzyży, który przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk.Ataki szły od strony skarpy, od strony YMCA, która była takim bastionem. Ulica Wiejska, gdzie teraz prowadzimy tę rozmowę była linią frontu. Ta linia, przy której mieści się sejm, była w rękach niemieckich, budynki między Wiejską a alejami były w rękach polskich. Dowództwo tego rejonu mieściło się w gmachu tuż koło gimnazjum Królowej Jadwigi, tam gdzie dzisiaj jest pomnik Witosa. Jeszcze chcę wspomnieć o rzeczy, która też tak utkwiła mi w pamięci bo zarówno na Szpitalnej byliśmy świadkiem ewakuacji Starego Miasta, bowiem właz z kanału znajdował się przy ulicy Wareckiej, tak i tutaj byliśmy świadkiem ewakuacji oddziałów z Mokotowa. Właz mieścił się jakieś 50 metrów od naszej kwatery. To było bardzo ciężkie przeżycie - zetknięcie się z tymi oddziałami, które wycofały się z Mokotowa.
Nasz szef - Aleksander Kamiński zaopatrzony w świadectwa lekarskie, był człowiekiem chorym na gruźlicę, wyszedł z ludnością cywilną. Nasza trójka z redakcji poszliśmy do obozów niemieckich. Koledzy poszli do oflagu a Marta i ja udałyśmy się razem z rannymi do szpitala jenieckiego. Z tym, że ja jako fikcyjna sanitariuszka miałam jechać z transportem rannych na zachód i miałam z transportu uciec i dotrzeć do mojego szefa Aleksandra Kamińskiego. Opuszczałam Warszawę z jednym z ostatnich transportów rannych - 10 października. Tu trzeba wspomnieć o rzeczy o której często się nie wie, że znaczna część miasta została zniszczona w te dni już po kapitulacji Powstania. Gdy kwaterowaliśmy, po kapitulacji, w rejonie ulic Poznańskiej, Hożej, Wilczej wszystkie kamienice, większość, przynajmniej, kamienic jeszcze stała. W czasie gdyśmy przygotowywali transporty do drogi niemieckie patrole systematycznie podpalały dom po domu, dom po domu, podpalając piwnice tych domów. Kiedy opuszczaliśmy tę część Warszawy większość domów płonęła. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wychodzę z Powstania chora. Okazało się później, że już wtedy byłam chora.
Chwyciłam po prostu szkarlatynę. Kiedy dojechałam do obozu jeńców wojennych w Zeithain, do szpitala obozowego, wielkiego, jedynego w Europie szpitala jenieckiego, niemieckiego, w owym Zeithain w Saksonii między Lipskiem a Dreznem, okazało się, że jestem chora na szkarlatynę. Nie było mowy o ucieczce z transportu. W szpitalu jenieckim przebywałam do końca wojny ciężko chora prawie w stanie agonalnym - szkarlatyna i różne po niej powikłania.
Oddział zakaźny szkarlatyny składał się z dwudziestu kilku kobiet. Tyle z różnych obozów jenieckich zgromadzono kobiet w tymże szpitalu. Wiadomo, że uzyskaliśmy prawa jeńców wojennych i trzeba przyznać, że wzorowo opiekowały się służby sanitarne niemieckie tymże wielkim szpitalem jenieckim. Mogliśmy prowadzić różne zajęcia oświatowe, otrzymywaliśmy paczki UNR-owskie paczki z Czerwonego Krzyża Szwajcarskiego, obóz był wizytowany przez władze Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Trzeba przyznać, że stosunek Niemców do komendantury obozowej polskiej był wzorowy, honorowano wszystkie przepisy wynikające z konwencji o ochronie jeńców wojennych.
Tak z czego myśmy sobie nie zdawali... byliśmy pewni, że będziemy wyzwoleni przez armię amerykańską. W kwietniu sytuacja była tego rodzaju, że wojska sowieckie były w odległości około 100 czy 80 kilometrów od Zeitheim, natomiast wojska amerykańskie zbliżały się do miejscowości Mullberg nad Łabą, która była od naszego obozu oddalona o siedem kilometrów! Otóż znaleźliśmy się wkrótce w takiej sytuacji, że patrole amerykańskie podchodziły pod Łabę. Już nawet byli tacy, którzy posiadali lornetki w czasie przesiedleń, widzieli mundury amerykańskie nad Łabą, a wojska sowieckie były w odległości powiedzmy pięćdziesiąt kilometrów. Wszyscy szykowaliśmy się na powitanie wojsk amerykańskich. Zostałam wybrana, że w imieniu kobiet jeńców miałam powitać wyzwalające nas oddziały amerykańskie. Otrzymaliśmy w paczkach UNR-owskich, również my – dziewczęta, kobiety, takie same paczki jak koledzy, mężczyźni. Uszyto mnie mundurek, żebym godnie zaprezentowała polskich powstańców - kobiety. Ładna khaki spódniczka...aha bo otrzymaliśmy kolorów khaki grube, wełniane szale. Z tych szali uszyto mnie spódniczkę, dres, czapeczkę furażerkę, z blachy od puszek miałam gwiazdki, orzełka, i z gaci, za przeproszeniem, zrobiono mi białą bluzeczkę, elegancką pod mundurek. No i ja pilnie cały czas, jak zresztą większość tych dziewcząt w baraku, uczyłam się języka angielskiego. Więc pięknie zredagowałyśmy mowę powitalną na cześć wojsk wyzwoleńczych, amerykańskich. Otóż, już kiedy wojska amerykańskie rzeczywiście docierały do Elby [Łaby] wiadomo, że już tam stoją, wszyscy szykowaliśmy się do tego uroczystego momentu wkroczenia. Co nocy były wyznaczane dyżury. W naszym baraku dyżur pełniła jedna z koleżanek z zawodu, zresztą, plastyczka. Którejś nocy budzi mnie i mówi: „Emma możesz w swoich dziennikach zapisać” bo ja dzienniczek prowadziłam ”Emma możesz w swoich dzienniczkach zapisać godzina piąta czterdzieści osiem wojska sowieckie wkraczają do Zeitheim.” Myślałam, że śnię. Wydobyłam się jakoś z tej pryczy, wylazłam, przeszłam za barak a na horyzoncie widać było konnice, smużka konnicy „tu tu tu tu tu”. Następnego dnia wojska sowieckie wkroczyły do Zeitheim. Wojska sowieckie, to znaczy lazaret sowiecki , szpital sowiecki majora doktora Leontiewa. Lazaret, który w ponad 2 lata, w kolumnie przeszedł trasę spod Smoleńska. No więc cóż, czem prędzej mundurek mój pozwijałyśmy, wsadziłyśmy gdzieś w siennik, chustki sobie powiązałyśmy i cicho siedziałyśmy. Potem zostałyśmy wyznaczone, ta grupa dziewcząt z mojego baraku, dostąpiłyśmy zaszczytu, żeby urządzić kwaterę majora Leontiewa [...]Ja ważyłam 43 kilo i byłam tak słaba, że podjęcie kilograma to już dla mnie coś znaczyło. A nas tam przeznaczono do umeblowania kwatery. Jak zobaczyły nas te sanitariuszki sowieckie: „Kobiety! Kobiety!” nie mogły się nadziwić, że takie chuchra jeszcze w ogóle chodzą po tym świecie. Trzeba było przyznać, ze miały bardzo sympatyczny stosunek do nas. Mnie, na przykład, ponieważ ja byłam jedna ze słabszych, bo ja różne choroby przechodziłam, więc mnie przeznaczono do pomocy w kuchni. Ale tak one się nade mną litowały, ja po rosyjsku ani be ani me, no ale można się porozumieć... Aha, z szabru przynieśli jakieś zwierzaki, nie wiem cielaki i moim zadaniem było nożem krojenie tego cielaka na części. Byłam tak słaba, że nie miałam siły tym nożem kroić. To one tak nade mną się litowały, że posadziły mnie na stołku, żebym sobie tam siedziała i żebym tego już w ogóle nie ruszała. Były tak sympatyczne, że potem mnie karmiły kaszą manną. Tak, że to zetknięcie było bardzo sympatyczne. Niesamowite dziewczyny, były takie, które po drodze już zdążyły dzieci urodzić. Silne nieprawdopodobnie, w brudnych, białych kitlach, w zawojach z białej brudnej gazy, w sapogach wielkich, niezwykłej odporności kobiety.Tak, że zakończyłam na tej służbie właśnie dla majora Leontiewa.
Potem podzieliliśmy się: część poszła na zachód, część poszła na wschód. Odbywały się wtedy niezwykle zacięte dyskusje w tych barakach, dyskusje polityczne: wracać do kraju czy iść na zachód. Oczywiście ze względu na stan zdrowia i ze względu na to, że czułam się odpowiedzialna za tą grupę dziewcząt, była to część harcerek zresztą, uważałam, że moim obowiązkiem jest wrócić z nimi do kraju, doprowadzić je do domu. Jakkolwiek bardzo zachęcano mnie do pójścia na zachód, bo jeden z moich kolegów - dobrze zadomowiony we Francji - namawiał mnie, że na pewno będę mogła tam studiować i tak dalej. Zdecydowałam się na powrót do kraju. To była droga również niezwykła, chyba jedyna w swoim rodzaju. Mianowicie na świętą Zofię, pobłogosławieni przez księdza kapelana, wyruszyliśmy naszą karawaną do kraju. Zupełnie to przypominało obóz cygański. Nasi chłopcy, zaopatrzeni w broń... Muszę wam powiedzieć, że Niemcy opuszczając Zeitheim zebrali wszystkich mężów zaufania, zawiadomili ich o tym, że obóz opuszczają i wręczyli nam klucze od magazynów broni i magazynów żywnościowych i zadeklarowali, że mogą wziąść ze sobą najciężej rannych. Otóż dowódca szpitala polskiego pułkownik Sztern to był ordynator, komendant szpitala wojskowego tutaj na Ujazdowie, nie zgodził się, zdecydował się, nawet z ciężko rannymi, wracać do kraju. Nasi chłopcy zostali uzbrojeni i patrolowali cały ten tą część kobiecą obozu. Wyszabrowali, poszli na szaber, że tak powiem, wyszabrowali wozy, wyszabrowali konie, ponieważ te tereny były kompletnie opuszczone przez ludność cywilną. Na wieść, że zbliżają się wojska sowieckie ludność okolicznych wsi ogarniała nieprawdopodobna panika. Kto w ogóle miał siłę jakieś tłumoki z sobą brał, krowę, konia, psa, to wszystko uciekało na zachód. Nie było żywego ducha niemieckiego na tym terenie między Śląskiem a Saksonią. Wszystko za Elbę uciekło na zachód. Nasi poszli na szaber i wyszabrowali wozy i wyszabrowali, przyprowadzili konie. Porobiliśmy takie jak wozy cygańskie, osłonięte płachtami i tak szykowaliśmy się do drogi do Polski. Tak 15 maja, pobłogosławieni przez księdza kapelana, kolumną wozów zaprzężonych w konie wyruszyliśmy. Jeszcze przed tym mieliśmy taką przygodę, mięliśmy już wyruszyć do kraju okazało się, że opony w wozach zostały poprzekłuwane. Więc za nim się to wszystko wymieniło to sporo czasu minęło. No i tak trwała ta nasza niezwykła droga, jeden z pierwszych powrotów do kraju, bo 15 maja już wyruszyli do kraju. Przy czym jechaliśmy nocą a nocowaliśmy w lasach w ciągu dnia, ponieważ jeszcze w lasach kryły się oddziały niemieckie bądź oddziały, które zdezerterowały no bo ..w każdym razie ludzie uzbrojeni. No i kwaterowały oddziały sowieckie. Wojsko sowieckie było w sztok pijane. Myśmy się panicznie ich bali. Całe dni kryliśmy się po lasach i tylko nocą... Poza tym byłyśmy wszystkie poobwijane bandażami, miałyśmy nogi na wyciągach, burakiem pomalowane bandaże, wszystkie udawałyśmy ranne. Paniczny lęk, żeby nie dostać się w ręce pijanych sowietów. Dotarliśmy do Zielonej Góry i tam właściwie obóz w Rynbergu jeszcze wtedy i tam właściwie obóz został rozwiązany. Tak się skończyło moje wojowanie, które się zaczęło 29 sierpnia.
Można powiedzieć, że jak to się mówi miałam „przerwę w życiorysie”. Mianowicie do roku 1949 działałam w harcerstwie i na uniwersytecie. Zaraz po powrocie z obozu zdałam egzamin magisterski, bowiem zdążyłam już napisać pracę w lecie 1944 roku, tuż przed Powstaniem i zdążyłam pracę złożyć profesorowi, który mieszkał pod Warszawą. Praca ocalała w zrujnowanym uniwersytecie na Krakowskim Przedmieściu, gdzie nie było ni jednej szyby, gdzie na podłodze były sterty gruzu i szkła. Zdałam egzamin magisterski i do 1949 roku działałam w harcerstwie, dostałam stypendium, zrobiłam doktorat, jeden z kilku doktoratów tajnego uniwersytetu. Potem miałam bardzo ciężkie lata aż do czasów październikowych. Miałam zakaz mieszkania w Warszawie, zakaz stałej pracy w Warszawie a więc nie mogłam zostać asystentką tak jak to przewidywano, musiałam opuścić uniwersytet. Byłam pod stałą kontrolą władz bezpieczeństwa, nazwijmy to. To znaczy nie wolno było mi bez zawiadomienia opuszczać miejsca zamieszkania pod Warszawą. Każdy mój krok był kontrolowany, szpiegowany. Odbywano ze mną nieskończoną ilość rozmów, tak zwanych. Byłam oskarżona o nie byle co, bo byłam, oskarżona o właściwie o szpiegostwo, kontakty z Ambasadą Brytyjską, w ogóle z Anglią i byłam oskarżona, że organizuję tajne harcerstwo. Oczywiście obydwa oskarżenia były zupełnie fikcyjne ale to tak to trwało do 1957 roku. Różne tego rodzaju przygody, taka stu procentowa inwigilacja, po prostu było iluś agentów, którzy się zajmowali wyłącznie moja osobą, która żadnych z nikim kontaktów nie miała. Siedziałam pod Warszawą i pracowałam naukowo, pisałam po prostu pracę naukową. No i rzecz rzadka, chyba, mianowicie, po październiku zostałam „zrehabilitowana” to znaczy przyznano, że nie godziłam w Polskę Ludową, że nie tworzyłam organizacji. Zostałam, jak to się mówi ich tym językiem, „zrehabilitowana” . W dowód tej rehabilitacji dostałam prawo pracy w Warszawie, dostałam prawo zamieszkania w Warszawie, wróciłam na uniwersytet.
Na pewno.