Stanisław Krawczyk „Stanisław”
- Kiedy i gdzie się pan urodził?
Pierwszego października 1920 roku. W Całowaniu, to jest koło Garwolina, nie wiem dokładnie, bo nie byłem tam nigdy. Miesiąc, dwa po moim urodzeniu przenieśliśmy się do Rembertowa. Mieliśmy domek. Do 1935 roku, a później do Warszawy. Mieszkałem na terenie szpitala, Nowogrodzka.
- Do jakiego batalionu pan należał?
Osiemdziesiąta harcerska drużyna, „osiemdziesiątka” warszawska drużyna, przy trzecim gimnazjum miejskim.
Ćwik, krzyż miałem. Ćwik miał na krzyżu złota lilijkę. Nie mam już go, bo pożyczyłem po wojnie koledze, Bartnickiemu, prezesowi naszego koła. Potem gdzieś to zginęło. Byłem zastępcą drużynowego. Na obozy jeździliśmy. I potem w czasie okupacji, nasz batalion Zośka był głównie harcerski.
- Pan należał do harcerstwa jeszcze przed wojną?
Od 1935 roku. Do gimnazjum zapisałem się w tym samym momencie, co do drużyny.
- Czy pan pamięta początek wojny?
Tak. Nasza drużyna była ewakuowana na początku września. Doszliśmy o Chełma. Mieliśmy iść dalej na wschód. Tam rozwiązał się nasz pochód. Zostaliśmy zwolnieni z organizacji i na własną rękę wracaliśmy na Warszawy. Było nas koło dwudziestu. Drużynowym był Kuba Okolski, nie pamiętam w jakim stopniu. Nie żyje. Zginął na Spokojnej. Byłem świadkiem jego śmierci. Razem wróciliśmy do Warszawy.
Koło końca września. Zaczęło się praca w organizacji. W październiku były pierwsze spotkania. Drużynowy Lubański Tadeusz - dużo starszy od nas około trzydziestu lat, był podchorążakiem. Oni mieli się stawić, ci podchorążacy. Niemcy wywieźli ich z Polski. To był pożegnalny wieczór i początek pracy konspiracyjnej, potem się zaczęło.
- Na czym polegała pana działalność w konspiracji?
Ulotki roznosiliśmy. Przeważnie tak było. Później jak praca konspiracyjna została dobrze zorganizowana, mieliśmy z bronią do czynienia, z Heńkiem Kowalem pseudonim „Heniek” magazynowaliśmy broń. Na terenie szpitala nikt tego nie podejrzewał, mieliśmy miejsce. Była kuchnia i pralnia, a pod pralnią podziemia, niewykorzystane tunele. Małe okienko i korytarz. Jeden plus, że było mnóstwo prusaków i ludzi to odstraszało. Nikt nie wchodził. Nie było po co? Wolne pomieszczenia. Jak żeśmy szli to chować, to na zewnątrz trzeba było się dobrze otrząsnąć czy się nie ma prusaków. Jak się stało, słychać było szelest tego robactwa. Świetna skrytka. Magazynowaliśmy. Na rozkaz wydawało się broń. Po akcjach trzeba było oczyścić, zakonserwować. To tez robiliśmy. Mieliśmy drugie miejsce, na poddaszu. Nad stropem była pochyła ściana, dach i wolna przestrzeń. Pakunek wiązaliśmy na sznurku i się go głęboko wsuwało, nie dało się dojść, sami nie wiedzieliśmy gdzie to się kończy. Tylko sznureczek był, nie gruby, niewidoczny, żeby można było ściągnąć. Gdyby Niemcy przyszli i zaświecili, to by nic nie zobaczyli, bo był tam spadek. Sznurka też nie było widać. Poza tym Niemcy jak widzieli szpital to nie wchodzili. Szukali jednej pracownic, która pracowała w magazynach niemieckich, a my kupowaliśmy od niej saperki, ja też. Oni doszukali się, że ona wynosi i sprzedaje. Jeździli dookoła szpitala. Dwa razy przejechali. Brama była, flaga [z] czerwony[m] krzyż[em]. Zobaczyli szpital i pojechali. To ją uratowało i nas też to ratowało. Oficjalne wejścia na teren szpitala były trzy, w ogóle to cztery i nie wpuszczano przez nie nikogo, tylko na linii odwiedzin dwa razy w tygodniu. A o nas ci portierzy widzieli, że jesteśmy z organizacji. Nie pytali do kogo, bo po pakunkach łatwo było poznać. Była akcja w Celestynowie na uwolnienie więźniów. Ja brałem udział. Przyszła jedna koleżanka po broń, razem jechaliśmy tramwajem na punkt zborny. Alejami Jerozolimskimi na most Poniatowskiego, a tam co parę metrów po jednej i po drugiej stronie SS. Ja się odłączyłem, żebyśmy nie stali koło siebie. Żeby mieć alibi, jak jedno wpadnie. Mieliśmy przeżycie, ale przejechaliśmy i nie rewidowali nas. Odetchnęliśmy. Dojechaliśmy do Celestynowa. Tam w pociągu był jeden wagon, gdzie było koło pięćdziesięciu więźniów. Wywiad stwierdził, że wagon będzie zamknięty. Ja byłem właśnie z Witkiem Bartnickim we dwóch. Mieliśmy grupę „łomów”. Cały atak składał się z grup. My, tak zwane łomy, mieliśmy drąg do otwarcia, jakieś inne narzędzia. Czekaliśmy przy stacji. Był tam świerk teraz jest tablica w tym miejscu. Chłodno było. Podjechał pociąg zaczęliśmy się szamotać, najpierw zlikwidowaliśmy osłony. Było dwóch esesmanów, później my przystąpiliśmy. Opornie nam to szło i doskoczył „Anoda” Rodowicz. Założył ładunek wybuchowy i wysadził. Wszyscy wybiegli. To był mały ładunek, więc tylko zamknięcie zostało zniszczone. Na tym akcja, przynajmniej tych „łomiarzy” się skończyła.
W ogóle to nie wiem. Nie pamiętam, ale liczna grupa, ponad dwudziestu na pewno. Kilka sekcji było, jedna tylko do zajęcia się lokomotywą, obstawa. Potem trzeba było więźniów rozwieść furmankami. Oni mieli kontakty z miejscowymi. Wracaliśmy sami. My więźniami się już nie opiekowaliśmy. Dokładnie nie potrafię powiedzieć. To jedna akcja, w której brałem udział. W drugiej w Pogorzeli. Tam wysadzany miał być pociąg, potem ostrzelany. To był pociąg z Niemcami jadącymi na urlop. Nie udało się to do końca. Ja byłem w obstawie. Nie ostrzeliwałem bezpośrednio wagonów. Była wymiana ognia. Pech chciał, że pociąg, który miał przejechać przez stację, na której ładunek był położony, dzięki czemu straty byłyby większe, zaczął hamować i tuż przed tym ładunkiem zatrzymał się. Ładunek odpalony został i tak, ale pociągu już to nie ruszyło. Ostrzelało się wagony, ale oni zaraz pootwierali okna. Ja brałem w tych dwóch akcjach czynnych udział. Koledzy brali w innych.
- A czy do jakiejś akcji pan się sam zgłaszał?
Nie. Wyznaczali. Wtedy i wtedy powinniśmy się zgłosić. Na ochotnika nikt nie szedł. Mieli wykaz. Nie mówię o czymś takim jak ulotki, czy coś. Były takie plakaty z kobietą „Jedźcie z nami do Niemiec” Ja z kolegą Kubą Okolskim mieliśmy zdarzenie, przy Żelaznej. Przy takim słupie. Mieliśmy pieczęć z trupią czaszką. Była wielkości dłoni i przykładało się na twarz tego plakatu „Jedźcie z nami do Niemiec”. Mieliśmy przygodę. Ciemno się robiło i patrzymy, że patrol jedzie. Nie zdążyliśmy nawet odcisnąć i dwóch esesmanów podchodzi. Ja niemiecki znam, kolega znał francuski. Mówię, że czekamy na tramwaj. A mieliśmy te pieczątkę, ręce za sobą trzymaliśmy i przy trawniku stanęliśmy, rzuciło się i nic nie zauważyli. „To idźcie” - mówią. Nam nie trzeba było powtarzać, poszliśmy, przystanek był po przeciwnej stronie. Udało się. Inna przygoda. Na Narbutta miałem taką dużą formę, na chodniku malowałem, nie pamiętam co dokładnie. Sam byłem, też wieczorem. Jak to się stało, nie zauważyłem, patrzę: buty. Niemiec stoi. Popatrzył, ale mnie przepędził. Miałem szczęście, że trafiłem na takiego. Tam gdzie mieszkaliśmy to jest środek Warszawy. Na Służewcu miałem akcję i wracałem już po godzinie policyjnej prawie, tramwajem. Niemiec przychodzi i pyta dokąd jadę. Czy wiem że godzina policyjna. „Wiem, ale spóźniłem się...” - zbajałem, że u chorego byłem. Cały czas nie odchodził ode mnie, dwóch nas było w tramwaju. Po godzinie policyjnej. Niemcy mieli swój przedział, a on stał ze mną. Na Nowogrodzkiej był przystanek i wysiadł ze mną i pyta: „Gdzie mieszkam?” Mówię, że na Nowogrodzkiej. A to spory kawałek był do Chałubińskiego. Pod samą bramę mnie podprowadził, miałem szczęście. Byli wśród nich różni ludzie. W obozie jak siedziałem to widziałem. Nie byłem bity, miałem szczęście. Ale jak się niektórzy zachowywali, to okropne. W okupacji miałem dużo szczęścia i w Powstaniu też. Na Spokojnej atakowaliśmy szkołę. Co „Heniu” Kowal został postrzelony. Dosłownie drugi czy trzeci dzień. Ja po przeciwnej stronie szkoły. Budynek był rozebrany. Na pierwszym piętrze z kolegą siedziałem, nie żyje - „Komar”. Co roku przyjeżdżał, jak już wolno było ze Stanów. Zmarł rok temu. Pochowany na Cmentarzu Powązkowskim. I z nim szykujemy się do strzału. W oknie. Nagle seria strzałów w połowie wysokości okna. My za ściany zdążyliśmy się odsunąć i zaraz wszystkie doniczki na podłogę, druga seria, jakby za pierwszym razem się udało, to by było po naszych głowach. Widocznie Niemiec zauważył, to była odległość była pięćdziesiąt metrów. Duże szczęście miałem. Później też takie szczęście miałem na Długiej, koło kościoła. „Krowy” – te duże pociski - miały charakterystyczny odgłos, więc jak słyszałeś, to się chowało. Ja się schowałem w bramę. Pocisk uderzył w przeciwległy budynek, w dach. Nie wypalił stoczył się po drugiej stronie, o ulicę ode mnie. Wybuchnie? Nie wybuchnie? Nie czekałem. Nogi za pas wziąłem. Znowu miałem szczęście.
- W czasie okupacji nie chodził pan do szkoły, tylko pan pracował?
W okupację kończyłem technikum. W 1941 do 1943 roku. Potem miałem kilka miesięcy przerwy. Jak w czerwcu kończyliśmy, to poszedłem do niemieckiego biura konstrukcyjnego na terenie Politechniki. Pracowałem tam od lutego do samego Powstania.
No jak to w biurze konstrukcyjnym. Kreśliłem coś. Nie wiedziałem, do czego, bo tylko fragment dawali do zaprojektowanie. Tam było dobrze. Mieliśmy bardzo dobre legitymacje. Honorowali je. Kolega na plaży kiedyś był. Oczywiście wyłowili go. Wylegitymowali. Jak pokazał te legitymację, to go do obstawy wzięli. Niemiecki znał. Znajomość języka grała dużą rolę. Myśmy się poruszali pewnie. Jak byłem magazynierem i nosiliśmy ten auswajs, to pokazywaliśmy legitymację, bo była silna. Pokazałem ją w Oświęcimiu, kiedy spisywali dane. Potem jak po dwóch miesiącach przenieśli mnie do Mauthausen, papiery poszły za mną. Wzięli mnie po kilku tygodniach do biura konstrukcyjnego. Miałem lżej. Nie chodziłem do kamieniołomów, gdzie pracowaliśmy i kamienie się wynosiło.
Też. Bo podałem właściwie. Na ogół większość mówiła, że na roli pracowała, żeby iść do bauera pracować.
- Wracając do okupacji: niech pan opowie o organizacji oddziału.
Podzieleni byliśmy: drużyna, pluton.
Po lokalach. Znaliśmy się tylko z najbliższymi. W drużynie znało się po dziesięć osób mniej więcej. Kto miał większy lokal to u niego się spotykaliśmy.
- Czy rodzice wiedzieli, że pan jest w konspiracji?
Orientowali się. Były przygody. Jak miałem jakąś broń, to w domu pod poduszkę włożyłem i pech chciał, że mama coś tam robiła i znalazła. Lepiej nie mówić, jak się czuła. To się mówiło, że się tym nie zajmuję, że to tylko raz. Ale rodzice wiedzieli i sąsiedzi też. Za często przychodzili do nas. Ci portierzy też wiedzieli, ale wszystko to była tajemnica. Nikt nie donosił. Chociaż były dwie siostry. Salowa miała siostrę i ona współpracowała z Niemcami. Ta salowa była na tyle lojalna, że ostrzegła, żeby na siostrę uważać, bo ona nie ma na nią żadnego wpływu. Żeby z nią nie mówić o Niemcach i uważać. Szczególnie nam to mówiła. Ale my nie mieliśmy kontaktów, ona tylko przychodziła nocować. Inni, co przychodzili po broń, to odbierali na hasło. Uprzedzali, że ktoś przyjdzie i podawali pseudonim. Wydawało się i tak się kończyło. To ciekawe rzeczy były, tuż przed Powstaniem. Przyszedł kiedyś kolega po broń i czeka przed bramą. „Na kogo czekasz?” - „Mam się spotkać z kimś” - „Jakie hasło?” Podał hasło. „Ty do mnie przyszedłeś.” A my chodziliśmy trzy lata razem do technikum. Razem urządzaliśmy różne wieczorki, to my tyle czasu razem się bawiliśmy - a przecież na takim przyjęciu, to się trochę tego bimbru wypiło, to inny humor był - ale nic nie wiedzieliśmy o sobie, taka była konspiracja. To świadczyło dobrze o konspiracji. Do nas za często przychodzili, to o nas wszyscy wiedzieli, ale w szpitalu nas godzina policyjna nie obowiązywała. Szpital piękny. Teren był dobrze utrzymany.
- A pamięta pan wybuch Powstania, pierwszego sierpnia?
Pamiętam. Na Mieleckiego koło Żytniej dorożką od siebie ze szpitala wieźliśmy z Kubą Okolskim broń. Pamiętam, jechaliśmy Towarową, przy Grzybowskiej, pełna była ciężarówka młodzieży „Hitlerjugend”. Stanęliśmy przy nich. Oni coś tam do nas mówili. Ja coś odpowiedziałem, ale w ogóle nie wdawaliśmy się z nimi w dyskusję. Baliśmy się. Te paczki były podejrzane. Udało się i szczęśliwie dojechaliśmy. Zaczęło się Powstanie. Potem akcja na spokojnej, atak na szkołę. Na „Gęsiówkę”. Brałem udział. Na „Gęsiówce” były różne grupy. Byliśmy wyznaczeni z różnych miejsc. Na samym terenie, wewnątrz były jeszcze druty, siatki do pokonania. Doszliśmy do takiego placu. Nasza grupa. Pełno samochodów. Niemcy byli spakowani i porozrzucaliśmy to. Druga grupa odbiła jeńców żydowskich z budynku, ale nie atakowaliśmy głównego budynku, w którym byli Niemcy. Na to nie byliśmy przygotowani. Gęsiówkę prawie zdobyliśmy, bez głównego budynku. Jest tam teraz na Zamenhofa tablica o tym.
- Jak był pan uzbrojony w Powstaniu?
Ja sam nie byłem. Na każdą akcję się otrzymywało broń. U nas było dużo broni. Różnej. Rewolwer, ze cztery rodzaje były. Trzeba się było umieć z nią obchodzić. Były szkolenia, omawiania. Jedno spotkanie pamiętam. Instrukcja broni. Mówi instruktor. Tylko instruktor mógł mieć broń, chociaż leżało jej dużo. Za Kubą ktoś miał broń. Nie wolno było brać, ale wziął i jakoś pociągnął i strzelił w udo Kubie. Dobrze że to w szpitalu było, poszedł na oddział. Wyjęli mu nabój, nikt o tym nie wiedział. Indywidualnie nikt nie miał broni. Broń była dostarczana tuż przed, na miejsce akcji.
- A jakich akcjach pan jeszcze brał udział?
Celestynów i Pogorzel bezpośrednio. W Powstaniu głównie atak na szkołę, którą zdobyliśmy zresztą. Tam kilku Niemców było. Mieli krawiecki zakład mundurowy. „Gęsiówka”. To główne. Jak się ze Starówki wycofywaliśmy, byliśmy w tym plutonie przy Spokojnej, tu Kuba zginął. Mieliśmy osłaniać wycofywania się innych oddziałów. Tak było prawie do samego końca, a w ostatniej chwili przyszedł rozkaz odwrotu. No i tak waśnie Kuba zginął. Wszyscy się rozproszyli i przyszliśmy na Okopową. Fabryka była, róg Okopowej i... Zapomniałem tej drugiej. Fabryki nie ma już, została rozebrana. Byliśmy tam parę dni. To był punkt zborny. Stamtąd wypady były już na samą Starówkę z Woli.
- A z kim się pan przyjaźnił w Powstaniu?
Głównie to z Heńkiem. Razem mieszkaliśmy, do technikum chodziliśmy. Kuba Okolski. Kuba nie żyje. To było dwóch bliskich przyjaciół. Tak to niewiele się znało. Rodowicza Anodę od czasu do czasu widywałem. Jeszcze z drużyny harcerskiej naszej, Łaziński Kazimierz profesor medycyny, Bartnicki i jeszcze jednego kolegi zapomniałem nazwiska. Teraz się jeszcze z nimi spotykamy. Ci z osiemdziesiątej drużyny, bo mieliśmy kontakt przez całą okupację. Tak to sporadycznie się spotykaliśmy na jakiejś akcji. Kontakty były ograniczone. Ale z nimi to siłą rzeczy, mieszkaliśmy we trójkę w szpitalu, bo Kuby ojciec był dyrektorem szpitala.
- A gdyby pan mógł przedstawić, gdzie się pan po kolei znajdował w czasie Powstania?
Na Żytniej był punkt zborny, stąd przenieśliśmy się. Przy Okopowej Pfeiffera zdobyliśmy, tę fabrykę; akcja na Spokojnej na szkołę; później na Żytnią był wypad i przeszliśmy na Starówkę. Na Starówce w okolicy Miodowej, Długiej. Później przebili się, ale już nie brałem udziału, bo byłem ranny. Około dwudziestego drugiego zostałem ranny na Kościelnej. Był ostrzał, nalot. Schowaliśmy się do małego budyneczku, bomba uderzyła i raniłem się w nogę. Dostałem i kolega mnie zataszczył do sanitariatu. Leżałem i już byłem nieczynny.
- Niech pan opowie coś o życiu codziennym? Jak było z higieną?
Przed przyjściem na Starówkę zdobyli magazyny z żywnością, i dostaliśmy kaszę i inne. Pichciliśmy to sobie. Czystość była przestrzegana.
- Kontaktował się pan z rodzicami?
Nie wiedziałem, co się z nimi dzieje. Dopiero po wojnie się spotkaliśmy po powrocie do domu. Ojciec z bratem zostali wywiezieni do Niemiec. Brat był młodszy o dwa lata. Wykształcenie miał techniczne. Pracował na obrabiarce w Niemczech na tokarce. Chodził wcześniej do Konarskiego, do szkoły zasadniczej metalowej, a potem technikum. W końcu na Politechnikę razem chodziliśmy. Trafił na dobrego Niemca. Ojciec raczej z nim załatwiał, brat był zawsze hardy, ale trafił na wyrozumiałego majstra Niemca. Widział, że jest dobrym pracownikiem, ale jest hardy i przymknął na to oko. Ojciec też zwracał mu uwagę żeby nie był taki hardy, ale on taki już był. Mama mieszkała pod Warszawą w Piasecznie u znajomych, którzy mieli tam chatkę. Mieszkała z siostrą. Mieliśmy siostrę, miała dziesięć lat. Spotkałem się z nią dopiero na początku października jak wróciłem z Niemiec. Wróciłem na własną rękę. Był cywilny obóz pracy, pozostał tam po uwolnieniu. Większość to byli sami Polacy. Najpierw Amerykanie zajęli to, a potem przyszli Anglicy. Sporządzili dokumentację dokładną. To był maj, jak się wojna zakończyła. Anglicy przyszli pod koniec maja. Spisali dane osobiste, mam jeszcze te karteczkę. Mieli nas transportować, ale odkładali to, więc postanowiliśmy spróbować na własną rękę. Czterech nas było, zawsze razem się trzymaliśmy. Na własną rękę przyjechaliśmy do Polski pociągami. Przez Czechy. Uderzyła nas w oczy taka reklama prorosyjska. Przyjechaliśmy o stacji granicznej w Polsce: Zborzyn... Nie pamiętam dokładnie. Tłumy ludzi, bo trzeba było się rejestrować. Kierownik placówki powiedział, że nie ma ludzi do spisywanie, a trzeba była wypełnić cztery arkusze A4. Powiedzieliśmy, że pomożemy. To się zgodzili, ale zanim mieliśmy rozmowę z kierownikiem tej placówki poszliśmy na dworzec. Jakiś transport szedł, w którym arrasy wywozili do Rosji.
- A wracając do Powstania: pamięta pan jakieś msze, życie religijne?
[rozmówca nie kontynuuje opowieści]
Warszawa, 6 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch