Janina Majorkiewicz-Antoniak „Janina”, „Zosia Jawor”
- Co robiła pani przed wybuchem wojny?
Przed 1 września pracowałam w PKO.
Mieszkałam na Saskiej Kępie, przy ulicy Paryskiej.
- Co pani robiła w trakcie okupacji do wybuchu Powstania?
Pracowałam w dalszym ciągu w PKO, potem była przerwa, bo nas wszystkich zwolniono. Potem znów nas powołano. Pracowałam tam do wybuchu Powstania.
- Jak pani zetknęła się z konspiracją?
To było dosyć oryginalnie. Dlatego, że 1 września tysiąc 1940 roku już się kończyły zajęcia w pracy, gdy przyszło dwóch panów i poproszono, żebym poszła do kancelarii. Poszłam i okazuje się tam były jeszcze trzy nasze koleżanki. Zabrano nas na Pawiak. Była folksdojczka, która na nas złożyła donos. Przypuszczam, patrząc dzisiaj z perspektywy czasu, że urzędnik niemiecki, który prowadził naszą sprawę, to był Czech. Myśmy się później umówiły jak składać jednakowe zeznania i po krótkim czasie nas zwolnił. Ale się przeżyło, na Pawiaku jakiś czas.
Chyba trzy tygodnie. Dokładnie już nie pamiętam, bo nawet dokumentów żadnych nie mam. Nawet nie wykazuję, że tam byłam. Były ciężkie chwile, bo bardzo dużo osób było w celi, a pluskwy spadały z sufitu do zupy. Na przesłuchania nas brano. Pamiętam taki moment, kiedy rano nas zabrano samochodem, kiedy wszyscy szli do pracy, a myśmy były wiezione na Szucha. Chwała Bogu to się skończyło i nawet zwolniono nas żywe, do pracy przyjęto z powrotem. Więc przypuszczam, że ten Czech jednak do tego się przyczynił. Potem miałam urlop, wróciłam z urlopu i akurat następnego dnia wybuchła wojna. Jako pomoc sanitarna pracowałam u Dzieciątka Jezus, w dziale chirurgii i kiedyś wracając do domu po takim dyżurze nocnym, zobaczyłam jak oddziały niemieckie wkraczały do Warszawy. Kuchnie polowe były rozstawione, chlebem częstowano. Ale byłam zaskoczona i szczęśliwa, że jednak bardzo mało ludzi korzystało z tych dobrodziejstw. Potem przyszła koleżanka mojej siostry nauczycielka, pani Janina Płoska pseudonim „Rakieta” i ona zaproponowała mi, żebym wstąpiła do konspiracji.
- Jak wyglądała ta konspiracja?
Były tworzone piątki. Na czele piątki stała kierowniczka, z którą ja miałam do czynienia, bo nas było kilkanaście. Miałyśmy, przygotowanie sanitarne i łącznikowe. Byłyśmy do ostatniego momentu w kontakcie. Potem kiedy już Powstanie wybuchnąć miało, pamiętam, że się wybierałam do siostry na Saską Kępę i spotkałam panią Płoską, która mi powiedziała: „Słuchaj, nigdzie nie idź, bo już dzisiaj jest dzień Powstania". I poszłyśmy do kwatery batalionu „Zaremba-Piorun”. Nasza organizacja była taka, że tworzyłyśmy piątki, w zależności od tego do jakiego plutonu byłyśmy przydzielone. Był pułk. Były też kompanie i do każdej kompanii taka piątka była przydzielona, bądź to jako sanitarna pomoc, bądź kancelaryjna… Robiło się to, co było potrzebne.
- Gdzie i kiedy zaczęła pani walczyć w Powstaniu.
Byłam cztery lata i dziewięć miesięcy w konspiracji. Mam na to dowód. Potem 1 sierpnia 1944 roku znalazłam się na ulicy Hożej w kwaterze batalionu „Zaręba-Piorun”, Hoża – Koszykowa, ten okręg. Entuzjazm niesamowity. Wydawało się, że to już jest naprawdę koniec wojny. Niestety to się dopiero zaczęło. Przez cały czas Powstania tam byłam.
Tak.
- Na czym polegała pani walka, co pani robiła?
Ja byłam dowódcą plutonu u kapitana „Jura”, tak że mnie podlegały wszystkie koleżanki, które w konspiracji były ze mną, miałyśmy kontakt. Łączność, no i sanitariat. Gdy był jakiś wypad, od razu szły na pomoc.
- Czy pani brała udział w takich wyjściach?
Stosunkowo mało brałam udziału, bo byłam w dowództwie.
- Ci ranni byli przynoszeni?
Tak.
- Czy miała pani do czynienia z Niemcami w trakcie Powstania?
Nie.
- A jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu?
To się już zaciera. Idąc do Powstania liczyło się, że to będzie cztery – pięć dni i na tym koniec. Miałam na sobie jakieś sandałki, letnią sukienkę, bądź jakiś tam kubraczek. Potem to się przeciągnęło i na przykład przy wyjściu do obozu był problem, jak się ubrać. Nasi koledzy nam jakieś ubrania zorganizowali, ale niestety buty były niedopasowane. Na przykład idąc do Ożarowa tak sobie nogi poobcierałam, że w ogóle nie mogłam dojść.
- Czy kontaktowała się pani z rodziną w czasie Powstaniu?
Nie. Aczkolwiek mój brat średni Felicjan Majorkiewicz, który był w stopniu pułkownika, walczył na prawie wszystkich frontach na Zachodzie i potem był „cichociemnym” w Warszawie, brał udział w Powstaniu w Warszawie. Nie wiedziałam, gdzie jest. Zdarzało się, że nawet bardzo blisko siebie byliśmy, ale nie mieliśmy kontaktu.
- Nie kontaktowała się pani?
Na Saską Kępę do siostry nie mogłam pójść. Wiedziałam, że drugi brat też walczy, ale nie wiedziałam gdzie. Tak że z nikim z rodziny nie byłam w kontakcie.
- Jak wyglądał pani dzień powstańczy?
To się właśnie wszystko zaciera. Wiem, że centralka telefoniczna nam podlegała, trzeba było ciągle być w pogotowiu. Na każde wezwanie trzeba było być gotowym do wyjścia, do akcji. Poza tym – na przykład nie pamiętam już cośmy jedli, kto nam to przynosił. Wiem, że kasza „pluj” była, to wiem. Na ogół to się już zaciera.
- Czy jakieś życie religijne miało miejsce, czy jakiś ksiądz był?
Tego już nie pamiętam.
- Czy pamięta pani jak reagowała ludność cywilna na Powstanie?
Bardzo przychylnie. Na przykład jeśli był dom bombardowany i było niebezpieczeństwo, myśmy od razu szli wszyscy z pomocą. Hoża, Koszykowa, to przecież było dużo takich wypadków. Także oni byli bardzo przychylni.
Tak.
- Tam przy Hożej była pani przez całe Powstanie, do kiedy?
Do 4 października.
- Co dalej się z panią działo?
Październik. Wydawało się, że to Powstanie wiecznie będzie trwało. A tymczasem cisza i nie było nalotów. Co to jest? Okazuje się, że to już było zawieszenie broni. Odczytano nam raport naszego wodza, który dziękował za wysiłek, jaki ponieśliśmy w czasie Powstania. Wspomniał o poległych i zmarłych, i o ludności cywilnej. Tu się dowiedzieliśmy, że 4 października wyruszamy z Warszawy. Z tym, że tu była dowolność, można było zostać z ludnością cywilną, a można było pójść do obozu jeńców wojennych. Uważaliśmy, że lepiej pójść do obozu niż zostać, bo nie wiadomo, co czekało ludność cywilną, jaki obóz. 4 października z dobytkiem, który był minimalny ale później bardzo ciążył wyszliśmy z Warszawy. Pamiętam, że Marszałkowską, Śniadeckich doszliśmy do Politechniki.
Miałam coś tam cieplejszego do ubrania. Miałam na zmianę buty, które jak się okazało potem w ogóle mi nie pasowały i komuś po drodze oddałam. Jakaś była piżama czy jakaś koszula nocna. I jakieś drobiazgi.
Nie było żywności. Po drodze nam ludność dawała. Rzeczywiście ludzie z okolic czekali po drodze. W ogóle samo wyjście z Warszawy było makabryczne. Człowiek dopiero zobaczył te niedopalone domy.
Zniszczenia ogromne. Tak jak gdyby te domy chciały powiedzieć – patrzcie, co się stało, wy wychodzicie, nas zostawiacie. Tu ciekawa rzecz, bo przy Politechnice stały pamiętam, jakieś skrzynie duże. Stali żołnierze niemieccy i tam trzeba było złożyć broń. Śmiesznie mało tej broni było.
Może nawet nie wszystko było oddane. Oni byli zdziwieni, że myśmy z taką bronią mogli tyle walczyć. Tu była ciekawa historia. Bo Niemiec, który tam był na miejscu, wiedział, że ja prowadziłam swój oddział. On koniecznie chciał mnie zrobić zdjęcie, a ja nie chciałam, unikałam, ale jednak je zrobił. Potem w pismach polskich, dostępnych w obozach, moje zdjęcie ukazało się, jako symbol zdradzonej, opuszczonej Polski. Postać tej dziewczyny, uczestniczki Powstania Warszawskiego. Mam nawet to zdjęcie, chciałam je oddać do Muzeum, ale jest kiepskie tak że chyba nie przydałoby się. Z tą chwilą, kiedy myśmy złożyli broń przestaliśmy być powstańcami, a staliśmy się jeńcami. Już nami zawładnęli Niemcy i prowadzili nas do Ożarowa. To dwadzieścia kilometrów, wydawało się na pozór, że to nic. Ale przejść to po takiej długiej prawie bezczynności, bo nie mieliśmy ruchu wielkiego, z tym małym bagażem a ogromnym – to w ogóle była makabra. Przyszliśmy do Ożarowa do Fabryki Kabli późnym wieczorem. To była duża hala. Była podzielona takimi deskami jak gdyby na segmenty. Ale nie wystarczało miejsca dla wszystkich. Nie pamiętam czy myśmy tam coś jedli, czy myśmy od razu legli pokotem na betonowej podłodze. Pamiętam, że nie mogłam prawie jeść, bo miałam tak obtarte nogi, potworzyły się takie pęcherze niesamowite. Następnego dnia rano, pobudka. Dostaliśmy kawę zbożową i chleb – a jaki dobry był ten chleb, bo w czasie Powstania nie jedliśmy chleba. Zaprowadzono nas na tory, gdzie stały już podstawione wagony. Do wagonów towarowych załadowano sześćdziesiąt osób. Z tym, że nie było ani odrobiny słomy, czy jakiegoś siana, były tylko wysypane wapnem. Nie było gdzie usiąść. U góry, pamiętam to doskonale, było w każdym wagonie małe okienko zakratowane i po dwóch esesmanów do pilnowania nas. Oni mieli dużo miejsca, a myśmy pokotem leżały. Nie wiedziałyśmy, gdzie jedziemy, w jakim kierunku. Ale trzeba tu przyznać, że ludność okoliczna zachowywała się nadzwyczajnie. Co kto mógł nam dać czy to jabłko, czy wędliny trochę, czy jakiegoś chleba, każdy się dzielił tym, co miał. Myśmy pisały kartki, żeby zawiadomić rodzinę, co się stało. Wszystkie kartki zostały doręczone. Były bez znaczków, bez koperty, bez niczego. Był jakoś nagryzmolony adres. Wszyscy dostali, to było naprawdę wzruszające. Jak się okazało, o ile pamiętam, to myśmy wtenczas jechali przez Częstochowę, Katowice i bodajże Opole do Lamdsdorfu, dziś Łambinowice. To był pierwszy obóz jeńców. Przyjechaliśmy rano, czyli po całej nocy podróży. Na ogromny plac skierowano nas, gdzie byli Niemcy i bardzo dużo Niemek. Tu zaczął się, przegląd naszych rzeczy. Wszystko, co się świeciło, czy biżuteria, czy obrączka, czy krzyżyk, wszystko im się podobało. To, co dla nas było bardzo ważne, dla nich nie przedstawiało żadnej wartości – też zabierali. Rewizja była niesamowita. Po tej rewizji sfotografowano nas, już przestaliśmy być wojskiem, byliśmy tylko jeńcami wojennymi. Już mieliśmy tylko nadany nam numer. Pamiętam swój numer – 106341. Przydzielili nas do poszczególnych baraków. W życiu czegoś takiego nie widziałam, w życiu nie przypuszczałam, że coś takiego mogło być. Tak ogromnej wielkości pluskwy, wszy, pchły, to wszystko na człowieka spadało. Następny dzień czym się zaczął? Robieniem porządków. Jak do porządku doprowadziliśmy nasze sale, to zabrali nas do tak zwanej mykwy, do kąpieli i do dezynfekcji naszych rzeczy. Obsługą byli Rosjanie. To było trochę szokujące, bo człowiek nie był przyzwyczajony defilować w stroju Ewy wobec mężczyzn. Potem się zaczęło niby normalne życie. To był duży obóz. Byli tam Polacy, bardzo dużo Rosjan było. Byli Włosi, którzy po upadku Włoch byli tam osadzeni i Serbowie. I zaczęła się wędrówka tych ludzi do drutów, żeby oglądać kobiety, które – pierwszy raz w historii były wojskiem w obozie jeńców. Przychodzili. Przyjaźń z wieloma z nich przetrwała lata. Nawet dużo koleżanek wyszło za mąż, potem kontakt utrzymywali różni. Po trzech tygodniach przewieziono nas do obozu Mühlberg, po dalszych trzech do Altenburga. Kobiety oficerowie znalazły się w grudniu 1944 roku w Molsdorfie. Byliśmy przeważnie w czterech czy pięciu obozach. Z tym że nie był każdy obóz jednakowy. Wszędzie trzeba było zacząć od początku. Straszny brud, straszne zapluskwienie. W życiu nie myślałam, że wesz może być tak wielka. I ot wszystko spadało na nas. Jak doprowadziliśmy już do porządku, to już wymarsz trzeba było zrobić.
- Jak długo pani była w obozach?
Do 9 maja. Jako oficer byłam skierowana do Molsdorfu, czyli przeszłam jeszcze Altenburg. Molsdorf to był niby oficerski obóz, wybrany. Koleżanki szeregowe i podoficerowie zostały zgromadzone w Oberlangen. Mają do nas pretensje, że myśmy wybrały zamiast z nimi być. Ale to nie my wybierałyśmy. Obóz Molsdorf mieścił się na dnie wyschniętego jeziora. Tam były dwa jeziora razem połączone. Tam było błoto niesamowite a na dnie tego jeziora był obóz. Przed naszym przyjściem był to obóz koncentracyjny żydowski. Tak że rzeczywiście było nam bardzo ciężko, warunki były okropnie ciężkie. Błoto przyczepiało się do butów, nie można było tego odskrobać. Mieliśmy, siedem baraków – o ile pamiętam, nie mówiąc o baraku sanitarnym, bo miałyśmy trzy lekarki i były siostry tak że można było korzystać z ich pomocy. A w cięższych wypadkach zabierano nas do szpitala, do pobliskiego miasta. W Molsdorfie zdarzył się bardzo przykry wypadek. Nad obozem toczyła się walka samolotów amerykańskiego z niemieckim. Pociski przeszły dach jednego z baraków. Chyba siedem czy osiem było ciężko rannych, jedna zmarła. Nawet nie wiemy, nie możemy dojść, co to za dziewczyna była jak się nazywała, ta co zmarła. Dla nas była to „Żaczek”. W niemieckiej prasie ukazały się artykuły, jak to bestialsko się obchodzili alianci. Niemcy zorganizowali uroczysty wojskowy pogrzeb. Był wieniec od Wermachtu, był wieniec od jeńców włoskich, bo oni byli w obsłudze komendantury niemieckiej naszego obozu. I od nas jakieś gałązki były. Tak to mniej więcej wyglądało. Ale z tego okresu pamiętam jeszcze jedną rzecz, bardzo ciekawą. Było Boże Narodzenie. Wobec tego że dostaliśmy jedną choinkę czy dwie , a było siedem baraków. Z tych choinek można było zrobić małe choinki na każdy obóz i tak miałyśmy. Każda z nas miała jakąś tam oznakę z Powstania jeszcze, biało-czerwoną, to wszystko oddałyśmy i ta choinka tak była dekorowana. To było wzruszające. W tym okresie już zaczęły przychodzić pierwsze paczki od rodziny. Otrzymaną żywność zachowałyśmy na Wigilię. Była zrobiona jakaś sałatka. Nasze komendantki były zaproszone do poszczególnych baraków. Kolędy. Przy każdej Wigilii obecnej przez sześćdziesiąt lat, pamięta się o tym.
- Co się dalej z panią działo?
Wobec tego, że kiedy byłyśmy w Molsdorfie Niemcy chcieli wysadzić most na rzece Gera a Amerykanie nie chcieli do tego dopuścić, nas wyprowadzono z obozu – nie wiem czy to było pole, lasek w każdym razie. Wiem, że dzień był piękny, słońce świeciło, pierwszy raz byłyśmy na takiej swobodzie. Wysadzili ten most. Jak wróciliśmy do obozu to nasze baraki złożyły się jak domki z kart, były poprzewracane. Po wielkiej naradzie postanowiono nas przenieść gdzie indziej, bo już się zbliżał front, już było słychać jego odgłosy. To była noc, księżyc przeogromny, ale już przymrozki, bo to był kwiecień. Nas przegnano dużo kilometrów. Ludność cywilna niemiecka była bardzo wroga Przyszłyśmy do Blankenheimu. Jak się okazuje to był obóz dla młodzieży niemieckiej tak zwanej Hitlerjugend. Wzgórze nazywało Krakau. Niemcy już się spodziewali przyjścia aliantów wobec tego już byli gotowi złożyć broń, już z naszym dowództwem pertraktowali żeby przejąć od nich komendę nad obozem. Rzeczywiście któregoś dnia rano usłyszałyśmy strzały. Okazuje się, że to kanadyjska armia zbliża się i ostrzeliwuje nasz obóz. Nie wiedzieli, że przebywają w nim polskie kobiety – jeńcy, tylko myśleli, że to niemiecka młodzież. Nasze dowództwo wysłało dwie biegle mówiące po angielsku koleżanki z tą wiadomością. Ubrano je w mundury wojskowe, które jakoś się tam się znalazły, bo my nie byłyśmy w ogóle ubrane w mundury. Miałyśmy tylko cywilne ubrania, opaski i furażerki, czy berety. One przedarły się do nich, przekazały wiadomość. Od razu cofnęli to natarcie. Tu się zaczęła wędrówka do naszego obozu, jak do Mekki. Chcieli zobaczyć, jak kobiety wojskowe wyglądają, kobiety – jeńcy.. Więc nam przywieźli jakieś kożuszki, jakieś inne rzeczy. Najciekawsze, że murzyni przywieźli dwie ogromne skrzynie smoczków i koralików. No, bo jak kobiety to i dzieci muszą być. Przebywałyśmy tam krótko, bo władze alianckie, tak trzeba to nazwać, postanowiły zgrupować wszystkie kobiety walczące czy te które były na robotach w jednym miejscu. I przewieziona nas do Burgau w Hesji, do pomieszczeń fabryki części do pocisków V1 i V2, a potem do Darmstadt. Dopiero zobaczyliśmy jakie zniszczenie w Niemczech jest. Radość była niesamowita, że nie tylko to u nas zniszczenia są, ale że oddano im piękne za nadobne. Tam czekałyśmy chyba ze dwa dni, gdyż tam też nie były kwatery dla nas przygotowane, jakieś brudy były. Miałyśmy szczęście, że gdziekolwiek się znalazłyśmy, to zaczynałyśmy od początku. Nocowałyśmy na początku w ogrodzie. Do naszego obozu zjeżdżali członkowie rodzin niemal z całego świata. Byli ciekawi jak to wyglądają kobiety wojskowe. Nasze dowództwo od razu zajęło się młodzieżą. Dla tych, które chodziły do szkoły, bo były takie jeszcze wśród nas, zorganizowano gimnazjum. Dyrektorem była Aniela Kuksz, która była nauczycielką u Żurawskiej w Warszawie. Bardzo dużo było koleżanek utalentowanych. Jedna z nich, z którą teraz utrzymuję kontakt – Janka Kurowska pseudonim „Urszula” miała talent duży, śpiewała, grała i zorganizowała chór. Furorę zrobiły. Zjeżdżali Polacy i Amerykanie z całego okręgu żeby posłuchać. Teraz trzeba było już zadecydować, co dalej. Różne były możliwości. Zasadniczo ja do Polski nie miałam do kogo wracać. Miałam siostrę, bracia byli w niewoli. Miałam z nimi kontakt o tyle, że jeden nich, Felicjan, o nim wiedziałam, ten który był „cichociemnym”, już się znalazł w Anglii. Tam kończył studia. Starszy brat wrócił do Polski, gdyż miał rodzinę. Więc sobie pomyślałam, że „jeszcze można poznać świat”. Były dwie możliwości albo wstąpić do brygady spadochronowej i pozostać na terenie Niemiec, pod egidą Anglików, bądź zostać we Włoszech w II Korpusie generała Andersa. Służbę tam właśnie brat mi ułatwił, mogłam być podopieczną jego przyjaciół. Ja się zdecydowałam na brygadę spadochronową. Któregoś pięknego dnia wróciłam do obozu, do Darmstadt, zabrałam swoje nieliczne rzeczy i wyjechaliśmy do części Niemiec okupowanej przez Anglików. Tam była Czwarta Kompania utworzona przy I Brygadzie generała Maczka i Sosabowskiego.
Ponad dwa lata.
Przyszedł czas demobilizacji. Pojechałyśmy do Anglii i tam byłam oficerem łącznikowym. Kiedy Anglicy ściągali niemal z całego świata polskie kobiety żołnierzy, to wtenczas myśmy były wydelegowane, żeby je transportować do miejsca przeznaczenia.
- Kiedy pani wróciła do Polski?
28 czerwca 1948 roku.
- Wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy. Z Warszawy wyjechałam do Łodzi, tam wyszłam za mąż i już zostaliśmy w Łodzi, do 1967 roku.
- Czy była pani represjonowana po wojnie za udział w Powstaniu?
O tyle, że gdziekolwiek zaczynałam pracować to mnie zwalniano i nie mogłam znaleźć pracy. Wreszcie się zdenerwowałam, bo męża zaaresztowali, siedział dwa i pół roku, bo też był oficerem brygady spadochronowej. Ja już miałam dziecko, które miało wtenczas dwa lata. Zdenerwowałam się poszłam do KC i powiedziałam, że wobec tego, że ja nie mogę znaleźć pracy, że nie mam z czego żyć, niech mi dadzą dokumenty i ja z powrotem wrócę zagranicę, tam gdzie byłam. Powiedział: „Nie, pani będzie pracowała, ale tam gdzie my pani powiemy, a nie pani wybierze". Wybrali mnie jako magazynierkę gdzieś, odmówiłam. Następnie jako pielęgniarkę, odmówiłam. Powiedziałam, że z wykształcenia jestem księgową i raczej mogę pracować w tym zawodzie. Jakoś zezwolono mi na to i dali mi spokój.
- Chciałabym jeszcze wrócić na moment do Powstania. Czy ma pani jakieś najgorsze i najlepsze wspomnienie z samego Powstania?
To wszystko się tak zaciera strasznie, że ja nie raz myślę czy to był sen czy to była jawa. Pierwsza śmierć kolegi to było okropne przeżycie. Bombardowanie i zawalanie się domów to było okropne. A najmilsze to może jedno. Może trochę będzie śmiesznie brzmiało. Jeden z kolegów, który niedaleko naszego miejsca postoju miał mamę, a konie leżały na ulicy zabijane i tam gdzieś konika takiego upatrzono. Mama zrobiła kolację z mięsa tego konia. W życiu nie jadłam tak dobrej pieczeni, to pamiętam doskonale. Jeszcze jedno z Powstania to jest wymarsz. Okropne wrażenie na mnie zrobił. Płonące domy, to było coś potwornego.
- Jak pani, z perspektywy czasu, ocenia Powstanie?
Musiało być. Musiało być dlatego, że zbyt długo na to czekaliśmy. Tak jak ja byłam w konspiracji cztery lata i dziewięć miesięcy. To się nie mogło ciągnąć wiecznie. Poza tym ja już byłam „leciwa”, bo miałam już koło trzydziestki. Ale były młode koleżanki, młodzi chłopcy. Wszyscy byli pełni zapału. Musieli i chcieli walczyć.
Warszawa, 5 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska