Zenon Stańczykowski "Zdun"
Rozmawia Michał Dudzik
- Proszę podać datę urodzenia i powiedzieć jaki był pana pseudonim.
Urodziłem się 2 stycznia 1922 roku w Warszawie. Mój pseudonim „Zdun”.
- Chciałbym pana zapytać o czasy przedwojenne: proszę opowiedzieć o dzieciństwie, szkole, czym zajmowali się rodzice?
Przed wojną skończyłem szkołę w trzydziestym szóstym roku. Mój ojciec pracował jako rusznikarz w zbrojowni numer dwa na Stalowej. Po skończeniu szkoły ojciec mnie wziął na praktykę do siebie, do zakładu. Tam musiałem podpisać na dwanaście lat kontrakt do wojska. Można się dziwić dlaczego. Dlatego, że zakłady zbrojeniowe miały zwolnić wszystkich cywilnych majstrów. A nas, ten pierwszy rocznik, który dostał się do zakładu na praktyki, miał stać się zalążkiem majstrów wojskowych. Przez ten okres dwunastu lat mieliśmy w programie skończenie szkoły zawodowej, potem skończenie gimnazjum na Paluchu, następnie skończenie kursów moto - pancernych i po zakończeniu powiedzmy tych trzech lat praktyki tak zwanej.. Jeszcze przedtem musieliśmy należeć wszyscy do trzeciego baonu Obrony Narodowej na ulicy Ratuszowej 4. To były takie kursy wojskowe żeby przyzwyczaić nas do wojska. Po tym mieliśmy dostać dyplomy i po tych dyplomach, to był okres czterech, pięciu lat nauki, po pięciu latach dostawaliśmy mundury, byliśmy wojskowi i obejmowaliśmy stanowisko majstra wojskowego. Z tym, że do pracy musieliśmy przychodzić w mundurach. Natomiast jak już przychodziłem do domu mogłem się rozbierać do cywila. Także mnie strój wojskowy na mieście nie obowiązywał, tylko w czasie pracy.
Do czasu wojny pracowałem w tej zbrojowni. Do samego wybuchu wojny. Część zakładu została ewakuowana na tereny wschodnie.
Wybuchła wojna pierwszego, a trzeciego była ewakuacja zakładu.
Nie, nie wyjechałem. Moi koledzy niektórzy pojechali ale.. Może to moje szczęście, bo nikt z tych co wyjechali, nie wrócił.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny, atmosferę..?
Akurat na trzy dni przed wybuchem wojny przyjechałem, bo myśmy akurat we troje zrobili sobie wycieczkę rowerami do Wilna.
Z Warszawy. Aż prawie do jeziora Nałęcz bo tam mieliśmy kolegę z harcerstwa. Ja też byłem w harcerstwie. Tak nam coś strzeliło, żeby jechać do tego kolegi i go odwiedzić nad jeziorem Nałęcz. Cała ta impreza w ramach urlopu trwała miesiąc tej jazdy, w jedna stronę i w druga stronę.
- Czyli kiedy pan wrócił do Warszawy?
Wróciłem… Wojna wybuchła pierwszego, a ja wróciłem trzydziestego. Także w drodze powrotnej to już były kontrole wojskowe na szosach.
- Ale jakoś przejechaliście tymi rowerami.
Tak, tak. Przejechaliśmy, puścili nas. Sprawdzili, że my harcerze, bo mundurach harcerskich jechaliśmy. Przepuścili nas do Warszawy i na dwa dni przed wybuchem wojny zameldowaliśmy się w Warszawie. Ponieważ w czasie nauki, w szkole powszechnej, należeliśmy do harcerstwa, była nas taka grupa. Ja w tej drużynie byłem zastępowym. Miałem swój zastęp. Także my się wszyscy po prostu zżyliśmy. I jak wybuchła wojna..
- Właśnie, jak wyglądało życie od wybuchu wojny..?
Reakcja była, z naszej strony, bo nie wiem jak ze strony ludzi cywilnych , którzy nie mieli nic wspólnego z patriotyzmem, harcerstwem i tak dalej.. My przyjęliśmy, że wygramy tą wojnę z Niemcami. Ale całe oblężenie Warszawy przebyłem w Warszawie, nawet chodziłem na budowę okopów na Łopaczewską bo tam był front. Wieczorami budowaliśmy okopy dla żołnierzy. Potem jak nas okrążyli na okrągło, że nie można było już nigdzie wyjść, to się człowiek chował po piwnicach i aby tylko się skończyło. Po zakończeniu wojny, jak Niemcy weszli, oni chyba weszli dwudziestego szóstego albo siódmego września do Warszawy i my jako ten zastęp się zebraliśmy. To byli wszyscy koledzy ze szkoły powszechnej. Zebraliśmy się i każdy mówi: "co my teraz zrobimy". Zdecydowaliśmy, że pójdziemy walczyć z Niemcami ale już nie jako wojsko tylko jako partyzanci, którzy się ukrywają.
- I w ten sposób trafił pan do Powstania..
W ten sposób trafiłem do konspiracji, w roku 1940, w miesiącu marcu.
- Proszę opowiedzieć o konspiracji.
W konspiracji należałem do batalionu "Zośka", tutaj na Woli. Tu mieliśmy zebrania, odprawy, szkolenia. Mieliśmy wyjazdy na szkolenia oficerskie i podoficerskie, znaczy podchorążówkę w lasach kieleckich. Później żeby utrzymać się w Warszawie i nie być zaaresztowanym, po prostu zacząłem pracować w niemieckiej fabryce Wavin, na ulicy Siedleckiej na Pradze. Aby uzyskać ausweiss przeciwko aresztowaniom jakie mieliśmy ze strony niemieckiej. Pracowałem tam do chwili kiedy już niemieccy dyrektorzy fabryki, zaczęli fabrykę ewakuować. Jak zaczęli, to było koło dwudziestego sierpnia, to ja już do pracy nie poszedłem. Natomiast dostaliśmy, tak jak skoszarowanie na okres wybuchu czy czegoś, powstania czy jakiś walk z Niemcami. Rozpuścili nas bo jeszcze nie był termin do zaczęcia Powstania i mieliśmy się stawić pierwszego sierpnia, rano gdzieś koło godziny dwunastej, na swoich placówkach. Stawiłem się, to była gdzieś godzina druga. Dostałem rozkaz od swojego przełożonego, żeby zanieść jakiś imienny rozkaz zapakowany w kopercie, także nie wiedziałem o jaki rozkaz się rozchodziło, do jakiegoś zgrupowania na Powiślu. Do jakiegoś komendanta Powiśla. Dostałem się na Powiśle, oddałem ten list. Ale całe nieszczęście, że nie mogłem już wrócić na swój punkt zborny.
Tak. Tylko zostałem już na Powiślu. W 3 zgrupowaniu grupy „Konrad” od Rada Niewiadomskiego, porucznika.
- Proszę powiedzieć o samym wybuchu Powstania.
Wybuch Powstania nas zastał, na Powiślu, około godziny za piętnaście piąta. Nie wiem czy to na mój list, który przyniosłem, czy rozkaz jakiś, czy jakieś pouczenie. O piętnaście minut wcześniej była akcja zaplanowana. Pierwsze zadanie, które wykonaliśmy na Powiślu to było opanowanie elektrowni warszawskiej. Zaraz po tym jak ją opanowaliśmy, opuściliśmy to miejsce, bo tam się stworzyła kompania „Lewar” od 'Lelektrowni'. Kompania Lewar była złożona z samych robotników, którzy pracowali tam zabezpieczając miastu światło. Następnym ruchem było przejście od elektrowni w stronę Karowej, gdzie się zatrzymaliśmy, koło szpitala Położniczego i koło tego zjazdu na Karowej, który przylegał do Uniwersytetu Warszawskiego. My objęliśmy wtenczas swoje miejsce postoju. To była ulica Dobra 63, róg Lipowej i Radnej, naprzeciwko elektrowni warszawskiej. Zajmowanie tych ulic potrwało do piątego, siódmego sierpnia. Grupa „Krybara” zajęła całą ulicę Tamkę aż do Nowego Światu, z przyległościami do Uniwersytetu Warszawskiego. Było tam też Konserwatorium Muzyczne, na Tamce. Codziennie artyści wystawiali jakieś - nie że zabawne - ale jakieś czy że śpiewanie czy coś z repertuaru teatralnego. Także my mieliśmy, powiem szczerze, jakoś do piętnastego, dwudziestego sierpnia, spokój, bo chodziliśmy jak po wolnej Polsce. Tam się odbywały Msze…
- Walki nie było w ogóle w tym okresie?
Były, ale opowiem za chwilę o tym. A w tym czasie cała komenda „Krybara” usadowiła się ulicy Smolikowskiego, w dawniejszym budynku Kasy Chorych, które po wojnie nazywało się ZUS. U „Krybara” była kompania szturmowa, która się nazywała „Rafałki” . Ta Kompania Szturmowa jak my - tak mniej więcej do siódmego, ósmego sierpnia, miała spokój. Przyszedł rozkaz ataku na Uniwersytet Warszawski ponieważ w Uniwersytecie Warszawskim byli Niemcy. Kompania szturmowa „Rafałków”, zaatakowała przez parkan od ulicy Browarnej, róg Karowej Uniwersytet Warszawski, nasza kompania, która stała na Dobrej od ulicy Browarnej do parkanu, natomiast „Rafałki” od strony Tamki, po drugiej stronie gdzie zaczynał się Uniwersytet. Niestety pierwszy atak się zakończył niepowodzeniem. Był straszny, Niemcy mieli straszny obstrzał z góry.
Ta kompania Rafałków to była uzbrojona po zęby. Od karabinów maszynowych do piat. I elektrownia była uzbrojona tak samo po zęby. Dlatego, że ci robotnicy którzy pracowali w elektrowni to ukrywali tam broń. Jak wybuchło Powstanie to wyjęli z tych skrytek broń i opanowali elektrownię. To było ósmego czy dziewiątego sierpnia. Następnie dziesiątego sierpnia zrobili atak Niemcy, od Nowego Światu przez Tamkę, tam w dół. Z opancerzonymi samochodami, gdzie ten atak zatrzymaliśmy i zdobyliśmy… po prostu uszkodzony przez nas transportowiec niemiecki. Ten transportowiec niemiecki ściągnęliśmy do elektrowni i tam pracownicy naprawili go i nazwali Kubuś. Chyba tego Kubusia to dostaniecie do Muzeum nawet, bo jest już na chodzie. To było dziesiątego sierpnia. Następny atak był na Uniwersytet Warszawski dwudziestego sierpnia. Z tym, że na Krakowskim Przedmieściu była komenda policji, tej czarnej, która podlegała Żandarmerii. Jak zdobyli tą komendę to dowództwo dogadało się ze sobą i zrobili drugi atak na Uniwersytet, ale już z pomocą od strony Krakowskiego Przedmieścia. Ci, co zdobywali komendę policji. Znów, tak jak mieliśmy pierwszy rozkład od strony Powiśla plus Krakowskie Przedmieście od strony głównej bramy do wejścia na uniwersytet. Ci z Krakowskiego Przedmieścia sforsowali bramę i weszli już na teren Uniwersytetu Warszawskiego, ale nie doszli do głównego budynku. Natomiast „Rafałki” weszli też poza teren ulicy, na teren uniwersytetu. My od strony Dobrej, Browarnej i Karowej już nie mogliśmy przez te parkany się przedostać bo był straszny obstrzał. A cały obstrzał ulicy Dobrej odbywał się z tak zwanego domu Szycha, który stał prawie na samym moście Kerbedzia. Dawniej nazywał się Kerbedzia most, bo dzisiaj nazywa się Śląski. My linię frontu mieliśmy na ulicy Karowej, która od tego domu Szycha była odległa o jakieś pięćset, sześćset metrów, także my mieliśmy cały obstrzał ulicy Długiej. Przy tym jeszcze zdobyliśmy Zakłady Remontowo - Wodociągowe, które naprawiały kanalizację. Przez zdobycie tego punktu remontowego trafiły się nam plany kanałów pod Warszawą. Z tych planów skorzystali powstańcy ze Starego Miasta, tak jak i z Mokotowa. Ci pracownicy, którzy znali te tereny i mieli te mapy, przeprowadzali wszystkich powstańców tymi drogami gdzie można było wyjść. Dwudziestego piątego sierpnia otrzymaliśmy pierwszy rzut powstańców ze Starego Miasta, którzy wyszli na Powiślu z kanałów. Coraz bardziej Niemcy zaczęli nacierać na Powiśle. 29 sierpnia zrobili jeden atak od strony Nowego Światu, a drugi atak z tego domu Szycha przez ulicę Dobrą. Pierwszy atak odparliśmy, bo może nie byli zorientowani jakie mieliśmy uzbrojenie. Natomiast następny atak już nastąpił czwartego września. Po czwartym września dowództwo zapowiedziało nam, że zaczniemy się wycofywać z Powiśla.
- Nie mogliście utrzymać pozycji?
Tak, był taki napór ze strony niemieckiej, że nie mogliśmy utrzymać pozycji. Czołgi i wozy pancerne od wybrzeża Kościuszkowskiego nam zagrażały i okrążyli elektrownię, także nie było mowy żeby nawet elektrownia zaczęła działać. Musieli zatrzymać produkcję prądu. Dostaliśmy rozkaz wycofania się przez Tamkę, w górę do Nowego Świata. „Krybar”, nie trzecie zgrupowania, tylko „Krybar”, przedostał się Solcem na Czerniaków i tam walczył do końca. Nasze zgrupowanie, to trzecie zgrupowanie „Konrada”, które podlegało pod „Krybara” przedostało się ulicą Tamką pod górę. Z tym, że mieliśmy troszeczkę pietra, bo zaczął się nalot samolotów, a my byliśmy w tym okresie w zakonie Kazimierzanek na Tamce. Jak było to bombardowanie to my byliśmy wszyscy pod murem, pod tą skarpą, która szła na Tamkę, ale to był koniec ogrodów tych Kazimierzanek. Jak skończyło się bombardowanie to przeszliśmy przez ogród Urszulanek do ulicy Szczyglej. Przez ulicę Szczyglą dostaliśmy się do Nowego Światu i tam dostaliśmy się przekopami na druga stronę. Całe nasze zgrupowanie zatrzymało się na ulicy Szpitalnej. Tam było zgrupowanie Bartkiewicza. Bartkiewicz przyjął nasza kompanię pod swoje skrzydła. Tam walczyliśmy znów: Plac Napoleona, Górskiego, Szpitalna. A takim frontem niemiecko-powstańczym to był Nowy Świat, z tym, że my mieliśmy posterunki przed Nowym Światem w ruinach gimnazjum Gródzkiego. Bo przed wojną tam było gimnazjum Gródzkiego. Następnie nas przesłali na Szpitalną, bo Niemcy przeskoczyli Nowy Świat i zaczęli zabierać trochę nam budynków, które mieliśmy pod swoją opieką. Nasza kompanie skierowano na Mazowiecką, do tak zwanego Teatru Aktorek. Tam byliśmy w tym Teatrze Aktorek do zakończenia Powstania Warszawskiego. 4 października, przyszedł rozkaz, żebyśmy wszyscy się zebrali na ulicy Zgoda. Do wymarszu z Warszawy, po kapitulacji. Podpisał „Bór” już kapitulację wtenczas z Niemcami.
- Jak pan zapamiętał Niemców. Czy miał pan styczność może z jeńcami niemieckimi?
Na Powiślu zabraliśmy kilkudziesięciu Niemców do niewoli.
Bo ja wiem.. Wykonywali rozkazy jak ...
Tak. Chodzili na roboty, kopali rowy czy coś innego. Dostawali jeść a jak nie było jedzenia - to my nie jedliśmy i oni nie jedli.
- Czy zetknął się pan z przypadkami...
Jeszcze chciałem powiedzieć, że w tym okresie dostało się do nas dziesięciu Węgrów...
- Walczących po stronie niemieckiej?
Którzy byli po stronie niemieckiej. Ci Węgrzy mówili komendantowi „Krybarowi”, że nie zgadzają się na złożenie broni tylko oni chcą walczyć razem z nami przeciwko Niemcom.
- Pomimo tego, ze przed chwilą walczyli przeciwko wam?
Tak. Ale powiem szczerze, ze Węgrzy byli bardzo źle ustosunkowani wobec Niemców. Oni nie popierali tego..
Prawie siłą zostali wcieleni. Tak jak i nasza ludność, w tak zwanym Reichu czyli Poznań, Bydgoszcz, Śląsk to wszystkich Polaków wzięli jako folksdeutschów i zabrali do wojska.
- Czy oprócz Węgrów spotkał pan jakiś walczących Ukraińców, Żydów?
Nie, Ukraińców, nie. Tylko na Szpitalnej spotkałem czterech Żydów, którzy pracowali razem ze mną tam na Siedleckiej, bo ich z getta przyprowadzali do fabryki, do pracy. To ich spotkałem. Im jeszcze wykombinowaliśmy, że dostali legitymację akowską i z nami poszli do niewoli. Co się z nimi potem stało to nie wiem.
- Jak walkę przyjmowała ludność cywilna. Jak wyglądało to na początku Powstania?
Trudno określić. To była zabawa jakaś, krzyki, hałasy, że już Niemców nie ma. A później jak coraz dalej szło, to było coraz gorzej. Dlaczego było gorzej? Dlatego, że ludzie nie mieli co jeść. My im nawet przynosiliśmy od Haberbusza z Ceglanej pszenicę, żyto.
- A czy z jakimś stosunkiem wrogim spotkał się pan?
Nie, broń Boże. Ludzie wszyscy cywilni byli za nami. Nawet pamiętam jedno, jak nas Złotą prowadzili już po kapitulacji, to zebrali się ludzie na chodnikach i był wielki płacz, tych ludzi cywilnych.
- Czy uczestniczył pan może w czasie Powstania, w życiu religijnym, Msze.
Msze - tak, właśnie tam na Tamce były odprawiane Msze dla powstańców i dla ludności cywilnej.
Nie. Tam był normalny ksiądz, w kościele, który stał na Tamce, za ulicą Dobrą, w stronę wybrzeża Kościuszkowskiego . Natomiast tutaj na Dobrej to też chodziliśmy do Urszulanek i tam nas żywili. Tam na Dobrej był zakon Urszulanek.
- Proszę powiedzieć jak pan był uzbrojony?
Byłem uzbrojony w karabin i gdzieś około sześćdziesiąt naboi.
- To bardzo dobrze był pan uzbrojony..
Moi koledzy, którzy razem byli ze mną w harcerstwie to mieli albo pistolety, z magazynkami oczywiście, a reszta jak nie miała to miała butelki z benzyną.
- Proszę powiedzieć jaka atmosfera panowała w oddziale. Najpierw euforia i optymizm, a jak później się zmieniało?
Euforia to była prawie do końca. Przecież jak szliśmy nieraz z Powiśla, bo chodziłem tutaj na Złotą do znajomych, cywile oczywiście i tam z Powiśla przynosiłem im koninę z konia zabitego, żeby mieli co jeść, to w ogóle było… Nie mogli się nadziwić, że my jeszcze do tej pory wytrzymaliśmy.
- Jak wyglądało życie codzienne, takie prozaiczne: żywność, ubrania, noclegi, czas wolny. Czy tylko walka..
Raczej czasu wolnego nie było.
Bo jak nie było działań wojennych to jeżeli część oddziału została wycofana, to przychodziła następna, a ta wycofana szła na odpoczynek. Cały czas tylko te dwa: walka i odpoczynek. Tylko, nic więcej. Później w nocy jak już nie było strzelania, to i trochę spania było.
- Czy może miał pan styczność z prasą bądź radiem w czasie Powstania?
Prasy było pełno. Poczta była.
Czytaliśmy. Ogłoszenia na murach były. Dostawaliśmy biuletyny do ręki. Całe oddziały dostawały.
Radio my mieliśmy swoje, w naszej drużynie tam na Dobrej 63 i stale słuchaliśmy go sobie.
Mieliśmy radio. I słuchaliśmy.
Przeważnie Londynu. Bardzo nam było smutno kiedy nam zagrali o płonącej Warszawie.
- Jeszcze takie pytanie mam jakie może wspomnienie najlepsze kojarzy się panu z Powstaniem? Może było coś szczególnie miłego, ślub kolegi...?
Tam gdzie ja byłem to ślubów nie było. Natomiast jak przyszedłem tutaj na ulicę Zgoda, do Bartkiewicza, to tam były dwa czy trzy śluby.
- A coś szczególnie miłego ..?
Miłe było to, aby tylko przeżyć. To było najlepsze wspomnienie tego, który walczył.
Nie dać się zabić.
- Przejdźmy może teraz do kapitulacji. Jak to wyglądało, czy wyszedł pan jako żołnierz czy jako ludność cywilna z Warszawy?
Wtedy kiedy zebrał nas „Krybar” na ulicy Zgoda to powiedział nam, że my wszyscy którzy wychodzimy z Warszawy pod jego dowództwem to się nazywamy 36 pułk piechoty Legii Akademickiej. Prowadzili nas ulicą Złotą do Żelaznej, Żelazną do Alei Jerozolimskich, do placu Narutowicza i tam w tym domu, na dziedzińcu akademika, zdawaliśmy broń. Tą którą mieliśmy przy sobie: karabiny, rewolwery, bagnety - co było. Niektórzy nie mieli nic, oczywiście. Po zdaniu tego w akademikach, zrobili zbiórkę ogólną, Niemcy nas wyprowadzili przez Ochotę na Wolę i wyszliśmy przy cmentarzu polskim, katolickim. I do szosy. Prosto szosą. Zauważyłem tylko jedną rzecz, że jak nas prowadzili tą szosą w stronę Sochaczewa i Błonia to furmanki chłopów jeden za drugim jechały do Warszawy. A jeden z Niemców… A co wiozły te furmanki?Nic. Puste - jechali na szaber. To co zostało to chcieli na furmankach wywieźć z Warszawy.Jeden z Niemców się odwrócił i pokazał tak - wariaci, jadą po zdobycz, a nie wiedzą czy nie umrą. Ja po niemiecku nie umiałem, ale kolega umiał i powtórzył co on powiedział. Doszliśmy do fabryki kabli w Ożarowie. Jak doszliśmy do kabli, do Ożarowa, to już w Ożarowie byli powstańcy z 15 pułku piechoty, 21 pułku piechoty, 72 pułku piechoty plus my - 36 pułk piechoty. Czyli w Ożarowie do wywózki jako jeńcy wojenni były cztery pułki. Systematycznie podstawiali wagony towarowe, oczywiście kryte. Bydlęce?Bydlęce, takie jak konie przewożą, inne rzeczy. Zamknęli nas. Wieźli nas przez okres dziesięciu dni. Wychodzimy na stację i pisze [Walsrode].Karmili was w czasie podróży?Nic. Nawet wody nie podali. Przez dziesięć dni?Przez dziesięć dni. Bez wody?Bez wody, bez picia. Nawet nie wolno było wyjść załatwić się. Niektórzy mieli scyzoryki, to dziury wyrżnęli w deskach i kto chciał na gęsto to w tą dziurę robił, a na rzadko też. Dojechaliśmy do tej stacji [Walsrode] - wychodzić. Wyszliśmy z tych wagonów. Patrzymy napis [Walsrode], gdzie będą nas prowadzić? Prowadzili jakieś półtora kilometra, zaprowadzili nas do tego obozu jenieckiego Fallingbostel 11 B. Tam nas pakowali... Jeszcze z nami były oddziały kobiece, które się dostały do niewoli w Fallingbostel . Z Fallingbostel wywieźli te oddziały kobiece pod granicę holenderską, nie pamiętam już teraz jak ta miejscowość się nazywa - tam brygada generała Maczka ich wyzwoliła. Wywieźli je tam. To był pierwszy transport kobiet. Następny transport wywieźli do jakiegoś innego obozu. Mnie jako z pułku 36, wywieźli pod granicę holendersko - belgijską, D[…]n, stalag 60. Tam byłem, pracowałem na komenderówkach. Najpierw na Sonderkommando, tak zwanej, która po bombardowaniu sprzątała ulice w Düsseldorfie. Potem część nas zabrali i wysłali na komenderówkę do [Freuberg?], gdzieś koło Solingen do kamieniołomów. Ponieważ była to jeszcze zima, to kamieniołomy jeszcze nie pracowały, więc zatrudniali nas przy sprzątaniu ulic, ze śniegu i tak dalej.Jak tam wyglądało życie. Jedzenie? W baraku mieszkaliście?No w baraku, w baraku jednym mieszkaliśmy w dwudziestu.
No, taka jedna komenderówka, to było tylko dwudziestu.
Jedzenie przywoził nam Niemiec.Ale było jedzenie w miarę dobre czy głodowe porcje?
Zaraz powiem. Ponieważ była to noc, szliśmy, szliśmy, do lasu. Robi się już widno, a my po całej nocy, wracamy na to samo miejsce co wyszliśmy. Potem się zorientowaliśmy, bo już jaśniej było, przez las, doszliśmy do jakiegoś miasteczka i stanęliśmy na przystanku. Żaden Niemiec się do nas nie przyczepił i z tego przystanku dojechaliśmy do jakiejś miejscowości, nie wiem jakiej. Także musieliśmy jeszcze przesiadać się w inny tramwaj żeby dostać się do tego miasta
Dorfsdern. A jak dojechaliśmy do tego miasta
Dorfsdern to jeszcze półtora kilometra musieliśmy iść do obozu, gdzie byliśmy zafiksowani. Jak przyszliśmy tam to ten lagerkomendant zaczął na nas wrzeszczeć i zamknął nas do karcera na tydzień czasu.
- Do którego obozu wróciliście, do tego pierwszego?
Nie, do tego drugiego do 6 J.
Bo ja wiem. Ale próbować było można. Każdy wiedział, że z Niemiec nie ucieknie tylko może wrócić do obozu, gdzie jest inaczej traktowany. Bo w obozie jest inaczej człowiek traktowany niż na jakiś komenderówkach.
- I gdzie lepiej jest traktowany?
W obozie. Dlatego, że my zaczęliśmy dostawać w obozie paczki amerykańskie do jedzenia. Także Niemcy byli zależni od nas. My mieliśmy papierosy, mieliśmy kawę, mieliśmy czekoladę, mieliśmy wszystko w tej paczce. On, taki Niemiec, to za paczkę papierosów to oddawał bochenek chleba, a za mała puszkę kawy Nesca to oddawał kartki na chleb na cały miesiąc.
Zaraz dokończę. Jak uciekliśmy z tego kamieniołomu i dostaliśmy się do tego macierzystego obozu Sześć J, to po tygodniu czasu, wysłali nas na nową komenderówkę do Dusseldorfu. Tam nas zatrudnili w zakładzie Kruppa, to była tylko filia, która produkowała pewne części. Tam przetrwaliśmy jeszcze trzy tygodnie i po trzech tygodniach było słychać już strzały armatnie, błyski na niebie, reflektory, bo już Amerykanie doszli do Renu, do Dusseldorfu. Niemcy się spodziewali, że alianci, Anglicy przejdą Ren przy Dusseldorfie. A Amerykanie utrzymali tu pozycję. Okrążyli ich, poszli na Koblencję i weszli w dół Renu, i weszli [Saaren], okrążając ich tutaj w miejscu. Także oni jeszcze - Niemcy, zorientowali się, że z nimi jest klapa, zrobili ewakuację jeńców. Ewakuacja jeńców była dla nas koszmarem dlatego, że my spod granicy holenderskiej do Hannoweru to szliśmy przez cały miesiąc. Mimo, że w prostej linii było tylko sto pięćdziesiąt kilometrów. Ale ponieważ nas Niemcy prowadzili, to tu Anglicy, to oni zygzakiem się cofali, oni nie szli w prostej linii. Także zamiast sto pięćdziesiąt kilometrów to myśmy zrobili siedemset pięćdziesiąt. Wyzwolili nas chyba 2 maja, miejscowość - Münster.
Anglicy. Tylko może to drastyczne jest, może nie powinienem o tym mówić… Przede wszystkim Anglicy się nas zapytali jak nas traktowali ci Niemcy. Więc my - każdy mówił tak jak było. Powiem szczerze, że Niemcy, ten okres jak nas ewakuowali, to oni nie dostawali jedzenia tak jak i my. Oni nas puszczali żebyśmy poszli w pole kartofle kraść żebyśmy mieli co jeść. Bo jak my nie, to i oni nie.
Jak doszliśmy do tego miasteczka Münster, to Anglicy, taka żandarmeria - pierwsza fala uderzeniowa, pytała się: który robił krzywdę w obozie czy w czasie ewakuacji? To mieliśmy takiego jednego sukinkota, jak to powiedzieć. Wskazaliśmy, że on bił nas i torturował. Resztę powiedzieliśmy, że byli w porządku. Ci, co byli w porządku to odeszli na bok, a tego Niemca wzięli, odprowadzili go piętnaście kroków dalej, wyjęli kolta i rąbnęli go na miejscu.
- To nie pierwszy przypadek. Nie pierwszy pan o tym mówi..
Na miejscu go rąbnęli. Tam w tej miejscowości Münster byliśmy przez trzy dni. Przez trzy dni przyjeżdżały angielskie samochody z ubraniami. Jeden samochód butów, drugi z koszulami, trzeci ze spodniami i tak dalej. Rozdali nam to i kazali iść do rzeki wykąpać się, troszkę - Tete - czy jakoś tak proszek się nazywał, nie pamiętam. Rozebrali, kazali nam na jedną kupę położyć swoje stare graty, kazali się przebrać, a te stare graty polali benzyną i spalili. Mówili - dzisiaj jesteście wolni, możecie jechać sobie gdzie chcecie. Pięciu nas tam się zebrało i gdzie jedziemy. Piechotą idziemy..? Jeden tam umiał samochodem jeździć, znalazł jakiś tam samochód, który paluszka nie miał czy coś tam. Z drugiego samochodu wziął, tu zainstalował, to był taki samochód półciężarowy, odkryty żeby coś na tym samochodzie przewieźć. My na tym samochodzie dojechaliśmy do wsi Bergenbelsen, między Hannowerem, Hamburgiem, a Dusseldorfem. W tym trójkącie. W Bergenbelsen byliśmy przez trzy tygodnie chyba. Z tym, że z tymi Anglikami bardzo się zaprzyjaźniliśmy. My im przywoziliśmy świeże jajka od chłopów, a oni nam dawali czekoladę, papierosy czy coś innego za to. Komendant tej jednostki, która była w tym Berlingen, poprosił nas czy my nie moglibyśmy stworzyć dla Anglików jakiejś potańcówki. Skąd potańcówkę - przecież tam nie ma żadnych kobiet. No to co? Jedziemy do Bergenbelsen, do tego obozu koncentracyjnego, jeszcze po drodze do Hannoweru, także chyba z piętnaście czy dwadzieścia kobiet przywieźliśmy im na tą zabawę. Była orkiestra angielska, potańcówka, Anglicy dobrze się bawili. Z tym, że my tam w tym Berlingen wykombinowaliśmy, ktoś nam pokazał, że tam jest gorzelnia i w lesie ukryty spirytus w beczkach. Więc my mieliśmy ten spirytus i na tej zabawie upiliśmy Anglików tym spirytusem. Ten komendant nas zawołał i mówi tak: " powiedźcie mi, wy też to piliście, a oni są pijani w dechę, a wy nie?" . Ja mówię: "ja wiem, może my jesteśmy przyzwyczajeni do tego?". Rękę nam podał i podziękował za zabawę. Z tym, że powiedział że on da samochody swoje i te wszystkie panny odwiezie na miejsce. I tak zrobił. Byliśmy tam na dziko, na wsi. Nie, że jakieś tam wyzwolenie w obozie, tylko na dziko. Potem stwierdziliśmy, że trzeba się zaczepić gdzieś w jakimś obozie jenieckim. Będziemy mieli porcje jedzenia, a nie będziemy szukali.
- A nie mógł pan wrócić do kraju od razu, nie było jak?
Nie było jak. Jechaliśmy, jechaliśmy aż spotkaliśmy taką miejscowość Wunderlich koło [Zeele?] i tam był obóz dla Polaków. W tym obozie przebywałem do wyjazdu mojego do Polski.
Z tym, że w czasie tego pobytu to my, Polacy, służyliśmy u Amerykanów jako kompania wartownicza. Dostawaliśmy normalne porcje jedzenia, wszystko dostawaliśmy. Oprócz tego w obozie dostawaliśmy, bo przydział na nas czekał. Żona dostała list z Polski, że matka żyje. Bo ja miałem inną propozycję…
Wyjechania do Anglii. Ponieważ uczyłem się zawodu rusznikarstwa to mi zaproponowali, że będę pracował w jakiejś zbrojeniowej fabryce w Anglii. Ale że żona dostała list z Polski od matki, że matka żyje, to powiedziała, że... Jeszcze żona pisała do swojego brata ciotecznego do Brazylii, który tam był i on nam też już wizę wyrabiał, żebyśmy przyjechali do Brazylii. I tak nie wiedzieliśmy gdzie. Ale jak ten list przyszedł, to żona mówi "nigdzie nie jedziemy, jedziemy do Polski, bo tam sama matka jest".
- Proszę jeszcze powiedzieć o żonie. Poznał pan żonę w Niemczech?
Żonę poznałem w Niemczech, właśnie tam w Wunderlichen. Była wywieziona na roboty do Felbergu. Tam był kapelan wojskowy, który udzielał ślubów i tam dużo ślubów zostało zawartych w Niemczech, miedzy innymi i ja. Żebym nie był gołosłowny, to proszę przedstawiam właśnie metrykę ślubu. W Niemczech, przez kapelana było dawane. O tym liście, co mówiłem, że żona nie chciała już jechać poza granice Polski, kiedy dowiedziała się, że jej matka żyje. To był właśnie ten list, który napisaliśmy do Polski. Potem po przyjeździe do Polski starałem się o papiery z Czerwonego Krzyża.
- Jak pan wrócił do Polski?
Jak żona zdecydowała, że wracamy do Polski, to wtedy dwóch moich kolegów, których żony zostały w Polsce, zdecydowało się, że pojadą razem z nami. Zapisali nas w tym obozie na wyjazd. Dali nam samochód i wywieźli nas do Hamburga. Bo w Hamburgu był tak zwany urząd repatriacyjny. W Hamburgu nas zarejestrowali w urzędzie repatriacyjnym i naznaczyli dzień wyjazdu do Polski. Nie pamiętam który to był dzień, to było gdzieś w kwietniu, początek kwietnia. Załadowali nas na okręt i przywieźli z Hamburga do Szczecina. Ale ja już z żoną przyjechałem. Musieliśmy się zameldować wszyscy, wchodząc do tego punktu repatriacyjnego. Jedna z pań, która spisywała dane moje, gdzie musiałem podać wszystko, skąd ja jestem, co ja robiłem i dlaczego wracam. Jak ja powiedziałem, że byłem w AK, z Powstania Warszawskiego, to ona mi zwróciła uwagę żebym tego nie mówił - bo mówi - stąd wywożą do Rosji. A ja? Trudno, już powiedziałem, niech tak będzie. To będzie musiał pan iść na spowiedź do politruka, do majora, jakiegoś tam mi podała. Czekam na tego majora, w końcu mnie wzywa. Zdążyłem zamknąć drzwi, a jego pierwsze słowa do mnie są takie: „ty suko, ty taki nie taki, ileś ty ruskich zabił.” Ja mówię: „panie majorze, to nie wypada, żeby na oficera, pan się w ten sposób, też do żołnierza odzywał. To jest chamskie odzywanie” - mówię. „Ja się pytam ile ty ruskich zabiłeś?!” Mówię – „ja nikogo nie zabiłem, bo walczyłem z Niemcami”. „Wyjdź stąd”. Wyszedłem i czekam na jego decyzję, czy pozwoli mi jechać do Warszawy. Czekałem na tą decyzję około trzech godzin. W końcu wychodzi podaje mi karteczkę jakąś tam, nawet nie zwróciłem uwagi co to za karteczka, dopiero później. "Do widzenia panu". "Do widzenia, panie majorze". Na tym ta moja rozmowa z politrukiem się skończyła. Poszedłem do tej pani co tam zapisywała te wszystkie moje zeznania i mówię: "dostałem taką kartkę od majora ale nie wiem co to jest". Ona mówi: „proszę pana, to jest przepustka pana na to, żeby mógł pan jechać do Warszawy.” Ale ja mówię: „to jest tylko na jedną osobę, a ja jeszcze z żoną jadę”. "I sto pięćdziesiąt złotych pan dostanie na osobę". To ja mówię : "to pani da w takim razie drugą przepustkę, bo jestem z żoną. Żonie też się chyba należy". "Tak, tak". Poszła do tego majora i zaraz wystawił druga przepustkę. Widocznie mu powiedziała, że ja jestem żonaty. Z tego PUR-u nas na Dworzec Główny szczeciński przewieźli i wagonami towarowymi w stronę Warszawy pojechaliśmy. Ruskie mieli tam swoje punkty kontrolne czy jakieś tam inne. Zaczęli kraść pakunki nasze z peronów. Jeden z naszych poszedł na posterunek polski i powiedział, że oni nas okradają. Przyjechała żandarmeria polska, zatrzymała ich, przedzwonili chyba do ruskich, przyjechało ich - to się nazywało KBW chyba - odpowiednik naszej żandarmerii i tych ruskich wzięli, zaaresztowali i wywieźli z tej stacji. Dostałem się do Warszawy.
Czterdziesty szósty. Akurat na Wielkanoc, to było w kwietniu, koło piętnastego kwietnia przyjechałem. Żona poszła tam gdzie mieszkała. Tam nic nie ma, nie stoi. U mnie, gdzie ja mieszkałem - nic nie ma. Żona zadecydowała, że pojedziemy do jej ciotki, do Leszna pod Warszawą. Jakoś tam się dostaliśmy, tam mieszkałem w Lesznie dwa lata.
- Czy spotkały pana jakieś prześladowania później?
Zaraz. Tam mieszkałem w Lesznie dwa lata. W międzyczasie zacząłem szukać pracy. Wyjechałem do Wrocławia, bo mówię do żony, że może tam jakieś mieszkanie dostaniemy, po Niemcach albo coś. Ale żonie się tam nie podobało. Po drugie z tą robota też tak zbywali. Tak szukając, chyba trzy razy wyjeżdżaliśmy. Szukaliśmy tego pomieszczenia dla siebie i roboty. Dziecko się urodziło, najstarszy syn, w czterdziestym siódmym, w sierpniu. Ja nie mam co jeść, żona nie ma co jeść, na tym garnuszku tylko ciotki jesteśmy i jeszcze teściowa, akurat żona swoją matkę tam zastała. Gdzie poszedłem szukać pracy i powiedziałem, że byłem w AK to: „acha…”, a przedtem: „chętnie”. Jestem technik, z zawodu ślusarz. „Chętnie pana przyjmiemy - mówi - ale musi nam pan podać, co pan wcześniej robił, skąd pan tutaj. Jak powiedziałem, że jestem z AK, ona zapisała, grzecznie, oczywiście, przyjdzie pan za dwa dni. Przychodzę za dwa dni - niestety dla pana roboty nie ma. Tak chodziłem rok czasu. Nie mogłem roboty dostać dlatego, że byłem w AK. Po znajomości dostałem się do pracy na Żelaznej, do dawniejszego Norblina, tam kiedyś też było muzeum. Pokazywane częściowo. Tam przepracowałem czterdzieści pięć lat u tego Norblina. W pięćdziesiątym trzecim roku przeprowadziłem się tu, bo dostałem mieszkanie z zakładu pracy. Z Błonia już, bo z Leszna przeprowadziłem się do Błonia, potem z Błonia jak dostałem mieszkanie, przeprowadziłem się tutaj. Miałem dostać mieszkanie, a sekretarz partyjny uparł się i powiedział: "nie, panu Stańczykowskiemu mieszkania nie damy bo to nasz wróg, bo był w AK". A dyrektor i cała komisja mnie przydzieliła to mieszkanie. Jeden z kolegów, który był w tej komisji mówi do tego sekretarza: "Słuchajcie towarzyszu, macie coś do Stańczykowskiego? Macie - to miejcie. A co macie do jego żony? Przecież ona też tu pracuje." On mówi: "Do żony nie mam nic. Żona może dostać. Tylko on – nie”. I takim sposobem dostałem to mieszkanie tutaj. A przedtem przez cały okres czasu to przychodząc do domu spać, to powiem szczerze, że się bałem, że przyjdą w nocy i mnie zabiorą. Bo moi koledzy zostali w ten sposób wywiezieni do Rosji i ślad po nich zaginął. I to cała historia..
- Jeszcze jedno pytanie na koniec. Jak pan teraz myśli o Powstanua, to jakie jest pana zdanie? Czy to było potrzebne?
Nie jestem majorem, pułkownikiem ani generałem. Jestem tylko zwykłym porucznikiem, także według mojego zdania, jeżeli mieli ludzie umierać i być codziennie zabijani na ulicach, to lepiej było się poświęcić i zrobić to Powstanie. Żeby Niemcom pokazać, że my też jesteśmy czegoś warci.
Warszawa, 4 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Michał Dudzik