Dzielnica Wola była związana z moją młodością. Od 4 roku życia chodziłem do miejskiego przedszkola, a następnie do szkoły powszechnej Nr 139 im. Marszałka Rydza-Śmigłego. Zarówno przedszkole, jak i szkoła powszechna znajdowały się na tym samym terenie przy ulicy Młynarskiej 2. Wspominam ten okres z dużym sentymentem. Parę osób z tej szkoły, jak się później okazało, było razem ze mną w harcerstwie, a w czasie Powstania w oddziałach „Parasola”. Byli to między innymi koleżanki i koledzy: Włodzimierz Molento „Góral”, z którym chodziłem do jednej klasy, jego siostra Irena Molento „Jenny”, Ela Dziębowska „Dewajtis”, Maria Stypułkowska „Kama” i inni, których w chwili obecnej nie pamiętam. W 1938 r. zdałem egzamin do IV Miejskiego Gimnazjum im. Generała Jasinskiego, które mieściło się przy ulicy Skaryszewskiej 8. W czasie okupacji to gimnazjum zamieniono na obóz, do którego z łapanek przywożono ludność cywilną, a następnie po segregacji wywożono do Niemiec na roboty albo do obozów koncentracyjnych.
Tak, bo nas z gimnazjum Niemcy wyrzucili i dalszą naukę początkowo prowadzono w konspiracji, a później w lokalu gimnazjum przy ulicy Inżynierskiej, gdzie uzyskałem małą maturę.
Mieszkałem przy ulicy Leszno 22 od czwartego do piętnastego roku życia, to jest do czasu kiedy Niemcy utworzyli getto. Wtedy zmuszeni byliśmy do przeprowadzki. Rodzice znaleźli mieszkanie przy ulicy Chłodnej 54, gdzie w oficynie mieszkaliśmy przez okres okupacji do wybuchu Powstania.
Jeżeli chodzi o rodzinę, to tata niestety zmarł wcześnie, tzn. w 1943 r. Miał wypadek w czasie służby w tramwaju. To było powodem, że zachorował na chorobę Parkinsona. Wprawdzie nie choroba była przyczyną śmierci, ale trudne warunki, jakie mieliśmy w domu. Zimno oraz niedołężność spowodowały, że się przeziębił. Dostał zapalenia płuc i zmarł w wieku 49 lat. Natomiast mama starała się swoją ciężką pracą utrzymać siostrę i mnie. Tu muszę stwierdzić, że mama była bardzo dzielna, bo na przykład w czasie mojej przynależności do AK wyraziła zgodę na prowadzenie szkolenia wojskowego w naszym mieszkaniu, chociaż zdawała sobie sprawę jak straszne mogą być tego konsekwencje. To w wielkim skrócie tyle, jeśli chodzi o moją najbliższą rodzinę. Jeśli chodzi o mnie, to w czasie okupacji ciężko pracowałem, uczyłem się i należałem do organizacji AK.
Początkowo w czasie okupacji pracowałem w firmie samochodowej u Pawlaka przy ulicy Żelaznej 67. Później, ze względu na rozpoczęcie nauki w Technikum Elektrycznym, przeniosłem się do firmy inż. Szuch i Telakowski, która mieściła się na rogu ulicy Poznańskiej i Hożej. Była to firma elektrotechniczna, która zajmowała się głównie naprawą silników elektrycznych.
Pamiętam bardzo dobrze wybuch wojny w 1939 r. Mieszkałem wtedy przy ulicy Leszno 22. Razem z kolegą Smardzewskim broniliśmy budynki znajdujące się na tej posesji przed bombami zapalającymi. Ja, pomimo młodego wieku, zostałem wybrany przez lokatorów na komendanta OPL. Jak się później okazało, znajomość postępowania przy gaszeniu tych bomb zapalających uratowała nasz kompleks budynków przed spaleniem.
Przed wojną w 1939 r. organizacja OPL organizowała kursy dotyczące obrony przeciwlotniczej, na który zgłosiliśmy się z kol. Smardzewskim. Na tych wykładach dowiedzieliśmy się, w jaki sposób zachować się w czasie nalotów i między innymi, w jaki sposób postępować przy gaszeniu bomb zapalających. Ta informacja była bardzo ważna, bowiem przy gaszeniu tych bomb nie wolno było gasić ich wodą, bo można było ulec ciężkiemu poparzeniu na skutek rozpryskiwania się materiału zapalającego, a także spowodować rozprzestrzenianie się pożaru. Natomiast bardzo skutecznym działaniem przy gaszeniu tych bomb było zasypanie ich piaskiem, bowiem w ten sposób odcinało się dopływ tlenu, a tym samym zgaszenie.
Po ukończeniu małej matury, zdałem do Technikum Elektrycznego (może to się inaczej nazywało), które mieściło się w gmachu głównym Politechniki Warszawskiej. Wykładowcami w tym technikum w większości byli przedwojenni profesorowie tej Politechniki, np. prof. Kotelewski (prowadził wykłady z maszyn elektrycznych), prof. Majewski (wykładał fizykę) i inni. Najbardziej pamiętam prof. Majewskiego, który po moim powrocie z niewoli przyjmował mnie na Politechnikę, był bowiem wtedy dziekanem Wydziału Elektrycznego.
W 1943 r., nie pamiętam dokładnie w lipcu czy w sierpniu, pomimo kontynuowania nauki i pracy szukałem kontaktu, aby wstąpić do AK. W budynku, w którym mieszkałem w czasie okupacji przy ulicy Chłodnej 54 mieszkał piętro wyżej kolega Ryszard Bobilewicz, który był już zaangażowany w pracy konspiracyjnej AK. To on powiedział mi, że mogę wstąpić do AK. Były dwie możliwości: jedna, że będę się szkolił i przygotowywał do udziału w Powstaniu i druga możliwość, że po specjalistycznym intensywnym szkoleniu będę zobowiązany do udziału w akcjach w czasie okupacji. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. Wprawdzie wtedy nie wiedziałem ani jak nazywał się oddział, ani w jakiej jestem kompanii, plutonie, drużynie. Wiadomo było tylko, że był to oddział wydzielony do zadań specjalnych AK. Po przysiędze całej drużyny, która odbyła się w moim mieszkaniu byłem jego uczestnikiem. Chciałem dodać, że przed 1939 r., kiedy chodziłem do szkoły powszechnej nr 139 im. Marszałka Rydza-Śmigłego w Warszawie, które mieściło się przy ulicy Młynarskiej 2, to należałem do harcerstwa przez dość długi okres. Mój udział w harcerstwie przerwała wojna. To było w pewnym sensie przygotowanie mnie do późniejszego udziału w konspiracji.
Zasadniczo, ze względu na pracę i naukę nie byłem zaangażowany w dużych akcjach. Natomiast byłem intensywnie szkolony wojskowo tak pod względem teoretycznym, jak i praktycznym (wyjazdy w okolice Warszawy na ćwiczenia z bronią). Tu chciałbym słów kilka powiedzieć o moim pierwszym dowódcy drużyny o pseudonimie „Narwik”. Jego rodzice przed 1939 r. byli na placówce dyplomatycznej w Berlinie dlatego znał on bardzo dobrze język niemiecki i z tego powodu był wykorzystywany do poważnych akcji planowanych przez dowództwo. Ta znajomość języka niemieckiego była wykorzystana między innymi w akcji odbicia naszego kolegi „Asa” ze szpitala Jana Bożego. Kolega „Narwik” dozorował akcją od strony zabezpieczenia jej w razie niespodziewanego przyjazdu Niemców. Akcja odbicia kolegi potoczyła się bardzo sprawnie i szybko. Zapomniano o koledze, który był w innym miejscu obserwacyjnym i odjechano. Niestety dowódca akcji i koledzy zbyt późno zorientowali się, że uje „Narwika”, i nie było już możliwości, żeby się wrócić po zostawionego kolegę. Według relacji kolegów, a później opisanej akcji w książce kolegi Stachewicza pod tytułem „Parasol” kolega „Narwik” wyszedł ze szpitala nie zatrzymany przez nikogo. Ponieważ cała akcja odbywała się rano w godzinach policyjnych, idąc ulicą natrafił na patrol żandarmerii niemieckiej, przez którą został wylegitymowany. Ponieważ miał dobre dokumenty nie został zatrzymany, jednak chwilę po tym zemdlał. Wtedy zainteresowali się żandarmi i zabrali go na komendę. Tam zorientowano się, że była to jedna z osób, która brała udział w akcji u Jana Bożego. Wiemy dobrze jak gestapo postępowało, żeby wydobyć potrzebne im informacje dotyczące organizacji konspiracyjnej, kto brał w niej udział, nazwiska, pseudonimy, adresy itp. Kolega „Narwik” jako dowódca drużyny przychodził do mojego mieszkania na zbiórki i szkolenia znał mnie z nazwiska i imienia oraz znał adres. Pomimo jego aresztowania nie wydał jednak nikogo i został zamordowany.
Historię tę powiedziałem dlatego, ażeby przedstawić kolegę „Narwika” jako bardzo dzielnego człowieka, wielkiego patriotę i Polaka. Nie było wiadomo jak potoczą się sprawy. Przez chyba więcej niż dwa miesiące nie mieszkałem w domu i nie kontaktowałem się bezpośrednio z rodziną, tylko przez łącznika do czasu, kiedy dowództwo zezwoliło na powrót do domu.
Różnie, u kolegów, ale najwięcej u ciotki na Sadybie.
Nie. Jak już wcześniej wspomniałem po około dwóch miesiącach, do czasu kiedy nasz wywiad po uzyskaniu wiarygodnych informacji stwierdził, że budynek w którym ja i kolega Bobilewicz mieszkaliśmy nie jest zagrożony, wróciliśmy do domu, gdzie przebywaliśmy do wybuchu Powstania.
Wybuch Powstania zastał mnie w domu przy ulicy Chłodnej 54 razem z całą drużyną. Niestety, dzień przed Powstaniem nasz drużynowy pseudonim „Piechowski” poszedł na odprawę i nie zdążył do nas wrócić. Zostaliśmy bez dowództwa i informacji o miejscu koncentracji naszego oddziału. Niemniej wszyscy stwierdziliśmy, że jest to właściwy moment do rozpoczęcia Powstania. Po drugiej stronie Wisły słychać było huk działa, a nawet doszły do nas informacje, że niektóre czołgi radzieckie przedarły się w kierunku Pragi. Zresztą ja sam, mieszkając na ulicy Chłodnej, widziałem wycofujące się zmęczone do ostatnich granic całymi kompaniami wojska niemieckie. Brakowało nam tylko dowódcy, który jak najszybciej mógłby nas wprowadzić do akcji. Dlatego, ponieważ kol. Bobilewicz pseudonim „Niski” był wśród nas najwyższy stopniem, przejął nad nami dowództwo i w nocy budowaliśmy barykadę na rogu ulicy Chłodnej i Wroniej, którą parę razy czołgi niemieckie nam rozbijały. Jednak w końcu udało nam się przeskoczyć ulicę, aby dołączyć do większego zgrupowania AK, które znajdowało się w zakładach Haberbuscha na ulicy Krochmalnej. Dawało nam to możliwość szukania łączności z naszym oddziałem oraz zabezpieczenie nas przed Niemcami. Po dwóch czy trzech dniach nawiązaliśmy łączność z naszą jednostką na ulicy Grzybowskiej. Tam zostaliśmy częściowo zaopatrzeni w niezbędne wyposażenie i opaski. Tu nie zabawiliśmy długo, bo po jednym czy dwóch dniach przeprowadzono nas już dość dużą grupą na tereny wokół cmentarza ewangelickiego, gdzie zakwaterowano nas w opuszczonym przez Niemców domu.
Po połączeniu się z oddziałem na Woli, rozgorzały bardzo ciężkie walki ze względu na wprowadzenie do walki czołgów. W tych warunkach ponieśliśmy bardzo duże straty w zabitych i rannych w naszym oddziale.
Wtedy dowództwo wyznaczyło mnie do obsługi broni przeciwpancernej Piata. Jest to wyrzutnia pneumatyczna pocisków do zwalczania czołgów i bunkrów. Ponieważ jeden z czołgów przedarł się przez nasze linie i posuwał się ulicą Żytnią, skierowano mnie tam, abym zajął stanowisko bojowe. Po krótkim przeszkoleniu, jak posługiwać się tą bronią i jaka jest jego skuteczność zająłem stanowisko w narożnym balkonie pierwszego piętra i wycelowałem do nadjeżdżającego czołgu. Niestety liczyłem, że cały czas czołg będzie jechał, a on się zatrzymał i mój strzał był oddany za blisko. Wtedy zauważyłem jak lufa czołgu kieruje się na moje stanowisko na balkonie. Ponieważ nie miałem czasu, żeby oddać drugi strzał, zabrałem Piata i w ten sposób uratowałem siebie i bezcenną broń. Chwilę po opuszczeniu stanowiska pocisk czołgu zniszczył cały narożnik budynku łącznie z balkonem. Ponieważ uważałem, że byłem za słaby do obsługi Piata ze względu na silny odrzut, przekazałem broń dowództwu i wróciłem do koszar.
Tu otrzymałem nowe zadanie i przydzielono mnie do pilnowania stworzonego szpitala jenieckiego. Na tym stanowisku byłem do momentu, kiedy nastąpił atak niemiecki na cmentarz. Wprawdzie udało się go odeprzeć, ale dowództwo przygotowało plany do ewakuacji oddziałów z tego odcinka. Wycofanie nastąpiło praktycznie w końcowej fazie walk toczonych już na cmentarzu. Część oddziałów toczyła zacięte walki z wrogiem, druga wycofywała się idąc wzdłuż murów cmentarza żydowskiego przez Pawiak zdobyty wcześniej przez powstańców, przez wypalone i zrujnowane ruiny getta do naszej nowej placówki obronnej Starego Miasta. Tu zostaliśmy zakwaterowani koło kościoła św. Jacka przy ulicy Freta. Ponieważ owało broni, my byliśmy na razie w odwodzie. Często jednak dowództwo korzystało z ochotników do różnych niebezpiecznych akcji. Wtedy otrzymywali oni uzbrojenie. Z mojej drużyny zgłosiło się dwóch kolegów „Gram” i jeszcze jeden, ale pseudonimu nie pamiętam. Niestety oni już do nas nie wrócili. Na kwaterze koło kościoła św. Jacka byliśmy stosunkowo krótko, bo po dwóch dniach uderzyły w naszą kwaterę miny tak zwane „Krowy” i przeniesiono nas na nową kwaterę do pałacu Krasińskich. W nowym miejscu został zakwaterowany cały Parasol. W ten sposób dowództwu było łatwiej organizować walkę. W tym okresie i ja zostałem włączony do szeregu zadań. Jednym z nich było zmuszenie do wycofania się czołgu niemieckiego, który seriami z karabinów maszynowych odciął możliwość przejścia przez ulice naszym oddziałom wracającym z linii fontu. Powiem szczerze, że powierzone mi zadanie nie było łatwe, bo przedostanie się po gruzach w kierunku nieprzyjaciela, który znajdował się niedaleko, obładowany granatami i butelkami zapalającymi, musiałem bardzo uważać, żeby nie spowodować niepotrzebnego wybuchu, zbliżając się do wrogiego czołgu. Niestety nie mogłem zbliżyć się na tyle, żeby zaatakować go granatami przeciwczołgowymi albo butelkami zapalającymi. Przypuszczałem, że czołg pojedzie do przodu i będę mógł go zlikwidować. Dlatego zająłem stanowisko w ruinach blisko ulicy. Czołg jednak po pewnym czasie wycofał się, a ja dostałem rozkaz wycofania.
Nazwy ulicy nie pamiętam, było to jednak w ruinach getta, przypuszczalnie na ulicy Franciszkańskiej. Brałem również udział w walkach na ruinach getta. Miałem dużo szczęścia, bo przeleciał mi odłamek granatu po czaszce, powodując obfite krwawienie. Obecna na linii sanitariuszka wycięła włosy, zdezynfekowała ranę i obandażowała głowę, a koledzy się śmieli, że jestem dobrym celem dla nieprzyjaciela. Do dzisiejszego dnia mam ślad tego ranienia. Obecnie tak sobie myślę, że cudem unikałem takich różnych przypadków, a było ich sporo. Na przykład w czasie ataku granatników idąc Placem Krasińskich, upadł mi pocisk pod nogi i nie wybuchł. Następnie przygotowując piwnice na rogu ulicy Długiej i Freta na szpital dla naszych koleżanek i kolegów, uderzyły w budynek miny „Krowy”. Zostałem zasypany. Dobrze, że stropy wytrzymały, był dostęp powietrza i w miarę szybko zostałem uwolniony. Naprawdę te i jeszcze inne przypadki uważam za jakąś niewidzialną opiekę, czyli cud. Ponieważ coraz trudniej było poruszać się oddziałom pomiędzy ruinami getta, aby dotrzeć na stanowiska, a zwłaszcza przez szerokie jak na tamte czasy ulice, zostałem przydzielony do drużyny, która kopała tunel pod ulicą Bonifraterską naprzeciwko kościoła Św. Jana Bożego. Niestety, nie daliśmy rady dokończyć budowy tunelu, bo przyszły inne zadania. Nie pamiętam dokładnie kiedy samoloty niemieckie zbombardowały Pałac Krasińskich. Jedna z bomb trafiła w tą część budynku, gdzie w piwnicy było zakwaterowane kwatermistrzostwo. Przez dzień i noc staraliśmy się odgruzować tą część, aby dostać się do zasypanych koleżanek i kolegów, ale nie daliśmy rady i osoby znajdujące się tam zostały uznane, że zginęły. Zaistniała potrzeba uzupełnienia drużyny kwatermistrzowskiej, do której zostałem przydzielony. Powierzono mi zaopatrzenie oddziału w żywność i wodę. Zadanie nie było łatwe, bo coraz trudniej było poruszać się po terenie Starego Miasta. Do pomocy w dostarczaniu zaopatrzenia dostałem kilku jeńców niemieckich. Największe trudności były z dostarczaniem wody, bo nieliczne studnie były oblegane nie tylko przez Powstańców, ale i ludność cywilną na przykład po chleb chodziło się do piekarni na Rynek Starego Miasta. W tej drużynie byłem do końca Powstania pod dowództwem kolegi o pseudonimie „Robert”. Niestety, oprócz normalnych obowiązków trzeba było i wykonywać i inne rozkazy. Wszystko zależało od sytuacji, bo prócz zaopatrzenia trzeba było i bronić się przed atakami. Teren działań na Starym Mieście coraz bardziej się kurczył i przyszedł dzień, kiedy zało żywności, amunicji, leków, wody i zaistniała konieczność ewakuowania pozostałych jeszcze przy życiu oddziałów. Ewakuacja nastąpiła kanałami.
Z wielkim napięciem oczekiwaliśmy przejścia, ze Starego Miasta do Śródmieścia. Były przygotowane dwa warianty, jeden przebicie się górą przez Ogród Saski, drugi – ewakuacja kanałami. Pomimo przygotowania przez dowództwo planu ataku przebicia się górą i zgromadzenia najbardziej doświadczonych i uzbrojonych powstańców, akcja nie udała się. W ataku tym zginęło wiele koleżanek i kolegów i dowództwo zostało zmuszone do ewakuacji pozostałych przy życiu oddziałów kanałami. Teren kurczył się coraz bardziej, a w końcowej fazie dotarcie do kanału zagrażało życiu. Nasza ewakuacja nastąpiła rano, dnia nie pamiętam, ale były to jedne z ostatnich grup, które opuściły Plac Krasińskich. Przejście kanałami zaczęło się pechowo, bo zostaliśmy poprowadzeni w złym kierunku. Dopiero po pewnym czasie, kiedy zorientowano się, że idziemy z prądem wody a nie pod prąd, wydano polecenie, żeby się odwrócić i prosić o nowego przewodnika, który doprowadziłby nas do właściwego celu. Dobrze, że kanał w tym miejscu był na tyle obszerny, że można się było obrócić. I tak nie było to łatwe, bo jeden trzymał się drugiego, a w dodatku było ciemno i każdy bał się żeby nie stracić kontaktu, ale szczęśliwie wycofanie przeszło bez większych zakłóceń. Przechodziliśmy przez różnej wielkości kanały. Najwygodniej się szło kanałami zwanymi burzowcami, jeden z nich przechodził pod Krakowskim Przedmieściem. Był to kanał wysoki i stosunkowo szeroki. Szło się środkiem kanału po kolana w ściekach i od czasu do czasu potykało się o jakieś porzucone rzeczy. W kanale w okolicach kościoła św. Krzyża był otwarty właz i słychać było niemiecką mowę. Przed pokonaniem tej przeszkody zostaliśmy powiadomieni, że musimy ją pokonać pojedynczo i w miarę szybko, zachowując jak największą ciszę. I to udało się pokonać szczęśliwie. Najgorszy był ostatni odcinek, bo z burzowca musieliśmy wejść w bardzo niski kanał. W prawdzie był to nie duży odcinek, rzędu 200 m, ale poruszać się w nim można było tylko albo na kolanach, albo w kucki. Dodatkową trudnością był dostępu powietrza, ponieważ cały przekrój kanału był praktycznie zatykany przez poruszające się osoby, zmęczone i osłabione tak, że przy wyjściu z kanału na rogu Nowego Światu i Wareckiej czekali koledzy, żeby nas dosłownie wyciągać z włazu. Po wyjściu na powierzchnię, mogę powiedzieć, że doznałem szoku. Cisza, spokój, ludzie normalnie ubrani chodzili po ulicach, jakby nic się nie działo. Śródmieście, to był zupełnie inny świat. Stare Miasto było całkowicie zniszczone, same ruiny i zgliszcza wypalonych domów, a Śródmieście było jeszcze w miarę całe.
Muszę jeszcze powrócić na Stare Miasto, gdzie na skutek ciągłej poniewierki moje ubranie, w którym wyruszyłem do powstania bardzo szybko się zniszczyło. Ponieważ nasze oddziały zdobyły magazyny mundurowe niemieckie, dostałem całkowite nowe umundurowanie niemieckich oddziałów SS. W skład wyposażenia wchodziła kurtka, spodnie, bluza i panterka, na której nosiłem opaskę AK. Od tej pory odróżniałem się od wojsk niemieckich tylko opaską biało–czerwoną z nadrukiem AK. Sprawa mego umundurowania będzie miała jeszcze niebywałe rozwiązanie w końcu Powstania. W Śródmieściu byliśmy bardzo krótko, początkowo zakwaterowano nas w gmachu Konserwatorium przy ulicy Książęcej na Powiślu, ale po gwałtownym ataku niemieckim na elektrownię, przeniesiono nas w Aleje Ujazdowskie do gmachu ambasady Bułgarskiej. Niestety tu niewiele odpoczęliśmy, dwa czy trzy dni. Było to jednak duże odprężenie, ale za krótkie, żeby nabrać sił. Wkrótce przyszedł rozkaz, ażeby przenieść się na Powiśle, ze względu na natężenie ofensywy niemieckiej na tym kierunku. Zakwaterowano nas w siedmiopiętrowym budynku na ulicy Ludnej. Na tej kwaterze przeżyłem wyjątkową historię. Ponieważ na Starym Mieście byłem raz przysypany, powiedziałem sobie, że gdzie wysoki dom, to wchodzę wysoko, bo lepiej zginąć od razu, niż być zasypanym w piwnicach. Ja zakwaterowałem się na czwartym piętrze budynku, którego podwórko było małe tak, że tworzyło głęboką i ciemną studnię. Pewnego dnia nadleciały Sztuk-asy i zrzuciły kilka bomb, które spadając ukosem zniszczyły do piwnicy jedną z oficyn, w której ja byłem zakwaterowany. Usłyszałem straszny świst i huk walącego się domu, złapałem koc nakryłem głowę i wpadłem w kąt mieszkania w oczekiwaniu na skutki. Koc miał mnie częściowo chronić przed kurzem i duszącym dymem prochu. Czekałem, która cegła czy belka uderzy mnie w głowę, ale nic takiego się nie stało. Po pewnym czasie opierając się plecami o ścianę powoli podniosłem się do góry. Stwierdziłem, że mogę stanąć, odczekałem jeszcze pewien czas, ażeby opadł trochę kurz, uchyliłem koc i stwierdziłem, że w pokoju zrobiło się widno, a ja zostałem nieruszony na skrawku pokoju. Ponieważ wszystko było zawalone razem ze schodami, zsunąłem się po gruzach i w ten to przedziwny sposób ocalałem. Niestety, wszyscy, którzy byli w piwnicy zginęli. To nieprawdopodobna wprost sytuacja. Ja nawet jak opowiadam dzieciom o moich przeżyciach, to widzę, że trudno im uwierzyć, że tak mogło być.
Miałem z nimi bezpośrednią łączność na Starym Mieście, jak zostało mi przydzielonych dwóch jeńców, którzy pomagali mnie w dostarczaniu artykułów żywnościowych oraz wody dla całej kompanii. Jasna rzecz, że bojąc się represji większość poleceń wykonywali bez dyskusji, oprócz jednej . W pewnym momencie jeden z żołnierzy AK przebiegając przez ulicę został postrzelony przez tak zwanego gołębiarza. Ja kazałem jeńcowi ściągnąć rannego w bezpieczne miejsce. Niestety on tak się bał, że nie był w stanie wykonać polecenia. Natomiast jedna z sanitariuszek podbiegła do rannego i ściągnęła go w bezpieczne miejsce. Ponieważ jeńców traktowaliśmy zgodnie z przysługującymi im prawami, nie użyłem w tym przypadku przemocy.
Tak, przypominam sobie dwie takie okoliczności. Jedna to kiedy przechodziliśmy z kolegą Baltaziukiem ulicą Bielańską i placem Teatralnym. Był to obraz straszny. Niemcy pędzili przed czołgami jako żywą tarczę ludność cywilną Warszawy. W tej sytuacji zatrzymaliśmy się przy barykadzie, ażeby wzmocnić obronę. Słyszałem jak zbliżająca się ludność do barykady krzyczała „strzelajcie”. Bardzo długo dowództwo zabraniało strzelać. Dopiero jak nasz ogień mógł być skuteczny, wydano okrzyk z barykady, aby ludność rozleciała się na boki, co tak uczynili i po wymianie ognia czołgi niemieckie się wycofały. Było to straszne i niezapomniane przeżycie. Drugi przypadek był na Czerniakowie, kiedy ze względu na beznadziejność sytuacji, (ostatni budynek broniony nad Wisłą) polski ksiądz wystąpił do Niemców z mediacją, aby pozwolili wyprowadzić ciężko rannych i chorych. Uzyskał zgodę i utworzyła się grupa rzędu 30 rannych zarówno naszych kolegów, jak i Berlingowców łącznie ze mną. Kolumnę jeńców do niewoli prowadził żołnierz Wermachtu. Przechodziliśmy jednak przez linię frontu, który był obsadzony przez pijanych żołnierzy Własowa, którzy zaczęli do nas strzelać. Żołnierz niemiecki stanął w naszej obronie, ale niewiele mógł zrobić. Zabili naszego kolegę pseudonim „Słoń”, a ze mnie zerwali panterkę i zostałem w mundurze niemieckim i bez opaski AK; również i to postępowanie uważam za zbrodnię wojenną.
Ponieważ z żywnością było coraz gorzej, pewnego dnia (około 12 września) dostałem rozkaz, ażeby możliwie jak najdłużej utrzymać magazyny "Społem", jedyne jeszcze miejsce skąpego zaopatrzenia w żywność.
Po dotarciu do magazynów, zajęliśmy pozycje w okratowanych oknach na parterze wychodzących na długie wąskie podwórko. Po pewnym czasie zauważyliśmy przechodzących pojedynczo w odległości około 40 m żołnierzy niemieckich przechodzących pojedynczo, starających się okrążyć magazyn. Każdy z nas miał „stena” z pełnym magazynkiem. Początkowo zakazałem strzelać mojemu młodszemu koledze do czasu, kiedy Niemcy zaczęli iść rzędem. Wtedy dałem znak, żeby strzelać. Na jakiś czas przechodzenie żołnierzy zostało przerwane, natomiast zostaliśmy zaatakowani pociskami z granatników. Ponieważ zauważyłem że celność pocisków na nasze stanowiska jest coraz większa, dałem polecenie, żeby się wycofać. Niestety, kolega może nie usłyszał, bo zaczął strzelać i wtedy w jego okno uderzył granat ciężko go raniąc. Złapałem go na plecy i kryjąc się za poszczególnymi zaułkami dowlekłem go do piwnicy, w której znajdował się szpital. Nie wiem, co się z nim stało, ale w niedługim czasie był atak Niemców, którzy zajęli również szpital z rannymi, a wiadomości o rannych były bardzo złe. Nie pamiętam daty, ale był silny atak na budynek Wilanowska 1, gdzie Niemcy przy użyciu Goliata zburzyli front budynku i wpadli na długie podwórko tego domu. Ponieważ miałem jeszcze trochę żywności, starałem się podrzucić uciekającym kolegom. W ostatniej chwili i ja chciałem przedostać się do piwnicy. Niestety, nie było to proste, bo trzeba było przebiec pod ostrzałem. Uratował mnie chyba strzał z kolta i jako jeden z ostatnich przedarłem się przez specjalnie wybity otwór w piwnicy, bo za mną został zasypany. W budynku tym mieścił się szpital i, jak się później dowiedziałem, większość rannych została wymordowana. Biorąc udział w akcjach, spało się w różnych warunkach, a nawet w polu. Pod koniec września noce były już chłodne i czuwając w polu nabawiłem się zapalenia płuc. Niestety nie było już leków i wycieńczony do ostatnich granic i z wysoką temperaturą zostałem wzięty do niewoli. Było to chyba 21 czy 22 września. Różne są informacje, co do wzięcia do niewoli niedużej grupy powstańców i berlingowców ciężko rannych i chorych. Sprawie poświęcił się polski ksiądz, który wszedł w układy z Niemcami, aby można było ich wyprowadzić do niewoli. Niemcy wyrazili zgodę i przyszedł żołnierz z Wermachtu i wielu postrzelonych kolegów, łącznie z naszym dowódcą Jeremim i mną przeprowadził przez linie frontu.
Jak już wcześniej wspomniałem przechodziliśmy przez linię frontu obsadzoną pijanymi oddziałami Własowa. Na własne oczy widziałem, jak Własowiec zastrzelił ciężko rannego kolegę „Słonia”. Mnie dopadł pijany Własowiec, który zerwał ze mnie panterkę razem z opaską AK, tak, że zostałem w mundurze wojska niemieckiego. Po przejściu linii frontu po przez Agrykolę, gdzie mieliśmy chwilę odpoczynku a następnie przeprowadził nas wermachtowiec na Aleję Szucha do gmachu gestapo. Tam bardzo ciężko rannych kazano zostawić na ulicy, gdyż przyjedzie kartka i ich zabierze do szpitala. Natomiast pozostałą grupę ustawili w szeregu na podwórku gestapo. Tu wydarzyła się mnie dziwna historia. Jak już wcześniej podałem zostałem w mundurze esesmańskim no i bez opaski AK. Pozostali byli albo w cywilnych ubraniach, albo w mundurach berlingowskich. W pewnym momencie wyszedł z budynku gestapo oficer, który wywołał mnie z szeregu i zbliżając się do mnie powiedział czysto po Polsku ,,Ty wariacie nie mogłeś założyć cywilnych łachów i wyjść razem z ludnością cywilną. Przecież mamy rozkaz takich powstańców w mundurach niemieckich rozstrzelać”. Byłem wtedy na tyle wykończony, że nie wiem, czy jakiś strzał nie byłby dla mnie wybawieniem, dlatego odpowiedziałem, że lepiej żeby mnie zabili. Okazuje się, że nigdy nie można tracić nadziei, bo tam nic nie zrobili, a ja do tej pory żyję.
Byli w ubraniach cywilnych z tym, że Berlingowcy byli w mundurach wojskowych. W ogóle to nie była duża grupa, rzędu 20 do 30 osób, a po odjęciu ciężko rannych i berlingowców było nas mała grupa.
Z Gestapo pod silną eskortą przeprowadzono nas ulicą Rakowiecką do domu akademickiego na plac Narutowicza, gdzie stała żandarmeria niemiecka. W drodze zostałem rozebrany z munduru, raz przez esesmana, który jechał na motorze i zabrał mi kurtkę, a później żołnierz, który nas eskortował kazał zdjąć spodnie i wyrzucił je na kartoflisko. W ten sposób uważam, że uniknąłem poważniejszych kłopotów, a nawet utraty życia. Na placu Narutowicza zabrała nas żandarmeria niemiecka i umieściła w jednym niedużym pokoju chyba ze siedem osób. Ponieważ była to pora obiadowa, przyniesiono nam wspaniałą zupę pomidorową, po zjedzeniu, której wszyscy strasznie się pochorowali. Niemniej przez dwa czy trzy dni jedzenie mieliśmy dobre. Pierwszego dnia około godziny 22 wszedł do nas pijany żandarm krzycząc, że nas wszystkich powystrzela. Za nim szedł również żandarm ze Śląska, który powiedział nam łamaną polszczyzną „Nie bujta się chłopaki on pokrzyczy i przestanie” i rzeczywiście tak się stało. On również przez czas pobytu dbał o nasze wyżywienie. Przypuszczalnie po trzech dniach zostaliśmy przeprowadzeni do kościoła św. Wojciecha, gdzie wrzucono nas do piwnicy i tu urzędowało gestapo. Myślałem, że tu zakończę swój żywot, bo byłem bardzo chory i w cienkiej koszuli i majteczkach. W czasie przesłuchania odebrano mi dokumenty, które miałem w woreczku na szyi, a jak dowiedział się, że jestem z „Parasola”, to powiedział, że oddział ten bardzo im się zasłużył. Myślałem, że to koniec. Ale i tym razem nie, a nawet z pokoju na plebani wyszedł żołnierz na korytarz i z szafy wyjął nowy piękny polski oficerski frencz i dał mi. I tak w tym frenczu i majteczkach dojechałem do obozu jenieckiego.
Bardzo długi czas byliśmy przyjmowani z wielkim entuzjazmem, bo rzeczywiście wszyscy byli zachwyceni, że to nareszcie idzie wolność. Niestety, później w miarę zniszczeń, a zwłaszcza na Czerniakowie, było wiele problemów. Ludzie umęczeni i udręczeni iem żywności, wody, leków, a nawet miejsca do spania nie zawsze doceniali wagę tej strasznej i brutalnej walki.
Tak. Aby odpowiedzieć na to pytanie, muszę się cofnąć do czasu kiedy zmuszeni byliśmy pod przeważającą siłą niemiecką ewakuować się na Stare Miasto. Żeby się jednak tam dostać należało najpierw zdobyć umocnione pozycje niemieckie w więzieniu Pawiaka. Zrobiły to szturmowe oddziały powstańcze. W zdobytym obozie zgromadzeni byli żydzi z różnych krajów, m.in. z Węgier. Część z nich przyłączyła się do naszego oddziału i bardzo dzielnie walczyła, odznaczając się dużą bojowością. O jednym z nich wiem, że zginął na Czerniakowie. Nie pamiętam jaki miał pseudonim.
Pamiętam dwóch, ale trudno mi powiedzieć, bo praktycznie nigdy nie byliśmy wszyscy razem, bowiem stale wyznaczani byliśmy do różnych zadań i w różnych miejscach.
Nie, bo uwolnieni Żydzi mogli wstąpić do innych oddziałów. Każdy z dowódców starał się jak najszybciej przeprowadzić swoich na nową kwaterę, tak że nie umiem odpowiedzieć.
Nie. Jakoś mocno w pamięci utkwili mi Żydzi Węgierscy, ale byli i innej narodowości .
Początkowo to życie było w miarę ustabilizowane. Na kwaterze Powstańcy dostawali normalnie posiłki. Natomiast tym, którzy pełnili służbę na froncie jedzenie było im tam dostarczane. Później było już bardzo różnie. Jeszcze na Starym Mieście dowództwo starało się utrzymać zaopatrzenie w żywność, ale o wiele rzeczy trzeba było samemu się starać, jak na przykład dostawa wody. Najgorzej było na Czerniakowie, gdzie były bardzo duże trudności zdobycia żywności i wody. Sytuacje pogarszały ciągłe postępujące ataki i ciągła zmiana miejsc zakwaterowania, co nie dawało możliwości do zorganizowanej działalności kwatermistrzowskiej. I było bardzo różnie z jedzeniem i wodą.
Jedyny czas wolny w czasie Powstania, to po przejściu kanałami do Śródmieścia dowództwo udzieliło nam krótkich przepustek. Ja skorzystałem z okazji, odwiedzając rodzinę ojca, na ulicy Nowogrodzkiej, gdzie dałem znać że nadal biorę udział w Powstaniu. Normalnie, to nie było czasu wolnego, bo oprócz zadań wojskowych trzeba było zająć się i sobą, to znaczy pomyśleć o jakiej takiej higienie osobistej, spaniu, jedzeniu oraz o pragnieniu ciszy i spokoju, bo w miarę upływu czasu byliśmy coraz bardziej wykończeni.
Nie miałem okazji podczas Powstania spotkać się z mamą i siostrą, pomimo że przechodząc koło naszego domu w pierwszych dniach Powstania wstąpiłem do mieszkania, ale mieszkanie było już puste. Jak się później dowiedziałem to mama i siostra musiały opuścić mieszkanie i przeszły do gmachu sądów na ulicę Leszno i stąd zostali zabrani i wyprowadzeni do obozu w Pruszkowie. Mama jakoś z obozu się wydostała i zatrzymała się u brata ojca w Podkowie Leśnej, natomiast siostra we Włochach została wyciągnięta z kolumny przez dobrego człowieka kolejarza, który zapewnił jej pobyt do czasu, kiedy mogła również przejść do Podkowy Leśnej, gdzie spotkała się z mamą.
W tym oddziale byli naprawdę dzielni ludzie, jak mówi o tym piosenka „Parasola”. Do tej pory utrzymujemy stosunki koleżeńskie i spotykamy się co dwa miesiące na zebraniach, na które przychodzi coraz mniej koleżanek i kolegów. Bardzo dużo już zmarło, inni są chorzy i nie mają siły przyjść. Z mojej drużyny już nikt nie żyje. Jeszcze do niedawna żył w Anglii mój dowódca „Piechowski”, ale i on zmarł niedawno. W czasie okupacji znaliśmy się w małej grupie, natomiast w czasie Powstania było nas dużo, było silne koleżeństwo i naprawdę było wspaniałe współżycie .
Jak dołączyliśmy do oddziału na cmentarzu Ewangelickim na Woli to stwierdziłem, że znam dobrze kilka osób. Wcześniej nie wiedziałem, że należą do tego samego oddziału co ja. Kolegę Molento i jego siostrę, kolegę Bobilewicza, kolegę Baltaziuk. Kolegę Molento i jego siostrę znałem ze szkoły powszechnej. W czasie Powstania bardzo zaprzyjaźniłem się z kolegą pseudonim „Zbikiem”, który bardzo się mną opiekował, ponieważ był starszy. Również przez pierwszy okres trzymaliśmy się razem z kolegą Baltaziukiem, dopóki nie rozdzielił nas los. Później, jak zostałem przydzielony do kwatermistrzostwa, to bardzo blisko współpracowałem z kolegą pseudonim „Robert”.
Trudno mi powiedzieć. Jeżeli chodzi o mnie, jestem wierzący i cały czas czułem, jakbym miał jakąś opiekę nad sobą. W stosunku do innych osób, to trudno mi powiedzieć, bo nie było czasu. Kościoły były zamienione na szpitale i też były bombardowane. Ja czułem nad sobą niewidzialną opiekę.
Nie, nie było czasu.
Nie. Powiem szczerze, że nie przypominam sobie. W czasie Powstania była bardzo duża ruchliwość, od akcji do akcji, tak że na takie rzeczy nie było czasu. Raczej wymienialiśmy między sobą jak się zabezpieczyć, czy jak skutecznie walczyć. Ale to żebyśmy czytali, raczej sobie nie przypominam, na pewno czytało dowództwo.
Najgorsze, to kiedy szedłem do niewoli. Byłem wtedy na tyle chory, umęczony i znękany, że śmierć wtedy byłaby dla mnie wybawieniem. Do tego dochodziły jeszcze świeże wrażenia zabitych koleżanek i kolegów oraz utrata tego o co walczyliśmy, to jest wolności, która była praktycznie o krok, bo za Wisłą. Zarówno wtedy, jak i z perspektywy czasu, było i jest to najgorsze wspomnienie z czasu Powstania.
Rozpoczęcie Powstania! Co tu dużo mówić, pomimo krótkiego okresu działalności w konspiracji, była zgrana grupa kolegów, zdecydowanych na wszystko. Była to ferajna siedmiu chłopaków, których niestety nie wszystkich znałem ani z imienia, ani z nazwiska. Mnie wszyscy znali, bowiem u mnie w mieszkaniu, jak już wcześniej mówiłem, odbywało się szkolenie i koncentracja przed wybuchem Powstania. Radość drużyny w chwili wybuchu Powstania była wielka. Jeden z kolegów zaczął grać na pianinie piosenki żołnierskie i patriotyczne, a my ochoczo śpiewaliśmy. Niestety noc była gorsza, ponieważ byliśmy bez dowódcy i bez broni. Dlatego, żeby połączyć się z większą grupą Powstańców, budowaliśmy wielokrotnie barykadę na ulicy Chłodnej róg Wroniej, którą Niemcy wielokrotnie nam rozbijali. Ta barykada była potrzebna, żeby przedostać się przez ulicę silnie ostrzeliwaną przez Niemców do zakładów „Haberbuscha”, gdzie mieściło się duże zgrupowanie. Była to chwila niemocy która szybko minęła.
Nie pamiętam, ale żołnierskie i patriotyczne, jak na przykład „Żołnierz drogą maszerował...”
Jeżeli chodzi o broń, ponieważ było jej mało, to otrzymywało się zgodnie z otrzymanym zadaniem. Ja po raz pierwszy otrzymałem karabin, pełniąc służbę wartowniczą przy szpitalu jenieckim w budynku na ulicy Karolkowej. Nie trwało to długo, bo z chwilą silnego natarcia czołgami na ulicy Górczewskiej dostałem rozkaz udania się na zagrożone miejsce. Tam po krótkim przeszkoleniu obsługi bronią przeciwpancerną „Piatem” zająłem stanowisko do odparcia ataku czołgu. Niestety po oddaniu nieskutecznego strzału, zdałem broń powiadamiając dowództwo, że jestem za słaby do obsługi „Piata”. Własną broń miałem dopiero na Starym Mieście, którą podarował mnie kolega „Żbik”. Było to „Parabellum”. Jak już wcześniej powiedziałem, posługiwałem się różną bronią w zależności od zadania. Na Czerniakowie miałem do dyspozycji „Stena”, a w końcowej fazie walk amerykańskiego „Kolta”.
Część tej broni, była produkcji konspiracyjnej, część ze zrzutów, no i zdobyta na nieprzyjacielu.
Chyba po wzięciu do niewoli i przeprowadzeniu na Aleję Szucha do gestapo to zaskakujące zachowanie tego oficera gestapo. To było rzeczywiście coś czego do dzisiejszego dnia nie mogę zapomnieć, zrozumieć i wyjaśnić.
Jak już wcześniej powiedziałem, po wzięciu mnie do niewoli i przejściu przez linię frontu i gestapo na Alei Szucha, przeprowadzono nas do domu akademickiego na placu Narutowicza. Następnie żandarmeria przeprowadziła nas do kościoła św. Wojciecha na Woli, gdzie wtrącono nas do piwnicy. Na plebani kościoła urzędowało gestapo, które po kolei wzywało nas na przesłuchania. Mnie przesłuchiwał jakiś podoficer, który zadawał mi pytania łamaną polszczyzną. Pytania dotyczyły mojej przynależności do organizacji, w jakim zgrupowaniu, w jakich oddziałach oraz gdzie brałem udział w walkach. Zażądał oddania dokumentów, które miałem w woreczku na szyi. Było mi wtedy wszystko jedno, powiedziałem prawdę o przynależności do oddziałów Parasola, o walkach na Woli poprzez Stare Miasto, Śródmieście i Czerniaków. Na moją wypowiedź usłyszałem, że ten oddział bardzo im się zasłużył. Myślałem wtedy, że to nareszcie koniec cierpień. Wiedzieliśmy wcześniej, że na początku Powstania, właśnie na terenie tego kościoła rozstrzelano bardzo dużo ludności cywilnej. W tych podziemiach była nas nieduża grupa rzędu 20 osób, tak że o zlikwidowaniu nas nikt by się nie dowiedział. Ale i tu przeżyłem dziwną historie. Byłem tylko w majteczkach i koszuli, było zimno i padał rzęsisty deszcz, trzęsłem się jak galareta. Po przesłuchaniu gestapowiec kazał mi zaczekać na korytarzu plebani. Po paru minutach wyszedł inny gestapowiec, otworzył szafę i wyjął z niej nowiutką marynarkę oficera polskiego i podając mi powiedział „na”. Po przesłuchaniu siedzieliśmy jeszcze w tych podziemiach dzień czy dwa otrzymując tylko raz do jedzenia gorącą czerwoną kapustę, którą nie mogłem jeść. Z kościoła zabrała nas ciężarówka niemiecka, która zawiozła nas do obozu przejściowego w Skierniewicach, a stąd znowu po dwóch czy trzech dniach eskortowano nas do podstawionego pociągu towarowego. Załadowano nas w takim ścisku, że nie można było się przewrócić. Ja byłem skrajnie wycieńczony i w dalszym ciągu chory. Dobrze, że w wagonie zająłem miejsce przy okratowanym okienku. W ten sposób miałem i świeże powietrze i dostęp do skraplającej się wody.
Raz w nocy w Berlinie dostaliśmy kawę i suchary. Tak dojechaliśmy do miasta Bremen znajdującego się w północno zachodniej części Niemiec. Ja byłem na tyle słaby, że ledwo mogłem wyjść z wagonu, położyłem się w rowie i powiedziałem, żeby mnie zabili. Reakcja konwojenta była zaskakująca, kazał mnie wziąć i nieść. I tak byłem trochę niesiony, trochę wleczony przez prawie 15 kilometrów do obozu jenieckiego w Sandbostel. Po odwszeniu przyszła niemiecko polska komisja lekarska, która od razu zakwalifikowała mnie do szpitala. Na drugi dzień zostałem zaniesiony na noszach do szpitala jenieckiego znajdującego się dwa kilometry od obozu, gdzie zostałem położony na oddziale serbskim dla chorych na płuca.
Trudno mi powiedzieć. W obozie byłem bardzo krótko i tylko na izbie chorych.
Natomiast w szpitalu na oddziale serbskim, początkowo nie mogłem zrozumieć jak oni źle mówią po Polsku. Byłem na tyle wykończony, że nie dochodziło do mnie, że nie jestem na polskim oddziale. Serbowie bardzo się mną opiekowali, a nawet dzielili się swoimi zapasami. Po dwóch tygodniach przeniesiono mnie na oddział polski. W szpitalu było lepiej niż w obozie. Nie było takiego rygoru, otrzymywane jedzenie też na pewno było lepsze, a nawet ja po pewnym czasie jako lek dostawałem 5 deka mięsa wołowego, które po ugotowaniu wzmacniało mój organizm. Po okresie około trzech miesięcy, kiedy odzyskałem trochę sił, zacząłem pomagać innym chorym. Zauważył to naczelny lekarz i zaproponował mi pozostanie dalej w szpitalu w celu pomocy przy ciężko chorych. Naturalnie wyraziłem zgodę i pracowałem na oddziale bardzo ciężko chorych i po operacjach. Po pewnym czasie pan doktor Nauman otworzył oddzielny oddział płucny, do którego owało sanitariuszy. Ja dostałem propozycje objęcia oficjalnie funkcji sanitariusza. W ten sposób warunki moje jeszcze bardziej się poprawiły, bo spałem sam w pokoju, w którym badał lekarz. Bardzo miło wspominam dwóch kolegów medyków z którymi pracowałem. Byli to również powstańcy – studenci medycyny wzięci do niewoli. Jeden to kolega Tadeusz Zyczyński, drugi Wiesław Buliński. Po wojnie obaj ukończyli studia i Tadeusz Zyczyński był komendantem szpitala wojskowego w Śródborowie w stopniu pułkownika, a Wiesław Buliński lekarzem urologiem pracującym w szpitalu na Grenadierów. Po wojnie miałem z nimi kontakt, niestety obaj już nie żyją.
Wyzwalały nas oddziały angielskie. Całe wyzwolenie mogliśmy obserwować dokładnie, bo szpital położony był na wielkiej płaszczyźnie. Zdobywanie szpitala trwało chyba ze dwa tygodnie, pomimo, że broniło go kilku esesmanów. Nam wydawało się, że praktycznie można było zająć szpital za pierwszym razem, ale Anglicy bardzo oszczędzali żołnierzy, a nie amunicji. Dlatego przez długi czas ostrzeliwali teren i dopiero jak przyjechały czołgi, to szpital został zdobyty.
Po oswobodzeniu, miałem złe wiadomości z kraju. Dowiedziałem się, że powrót dla byłych żołnierzy AK jest niebezpieczny. Byłem w obozie jeszcze przez dwa miesiące, nadal pełniąc obowiązki w szpitalu. W tym czasie doszła do nas wiadomość, że w Belgii profesor Drewnowski organizuje możliwość kontynuowania nauki. Ponieważ siedzenie w szpitalu stawało się beznadziejne, a Anglicy coraz bardziej ograniczali swobodę poruszania się poza szpitalem, z jeszcze jednym kolegą, który znał dobrze język niemiecki, postanowiliśmy opuścić szpital, kierując się na zachód. Część drogi przeszliśmy, a część przebyliśmy korzystając z wojskowego transportu samochodowego, zwłaszcza w obszarze działania oddziałów generała Maczka. I tak, po tych wędrówkach dotarłem do Brukseli. Tu zgłosiłem się do konsulatu, gdzie uzyskałem możliwość przetrwania pierwszego okresu. Bruksela tętniła pełnią życia, było pełno jedzenia i owoców. Czułem się tutaj bardzo źle. Oprócz ręcznika, kawałka mydła i szczoteczki do zębów nie miałem nic. Dlatego starałem się jak najszybciej załatwić sprawę możliwości nauki. Okazało się, że najlepiej pojechać do Paryża i wstąpić do wojska polskiego, a następnie być oddelegowanym na studia. Tak też zrobiłem. Po załatwieniu potrzebnych formalności, zostałem oddelegowany na studia do Brukseli. Niestety, za słabo znałem język francuski, aby móc studiować, a ponieważ zacząłem dostawać wiadomości od mamy i siostry, że nie jest tak źle i można studiować, zacząłem się poważnie zastanawiać nad powrotem do Polski. Bardzo mnie do tego namawiała mama i siostra. Tak też zrobiłem i wróciłem do kraju jesienią 1946 r.
Po przyjeździe, miałem jednak dużo kłopotów. Do kraju wróciłem jesienią 1946 r. Za późno, żeby dostać się na Politechnikę Warszawską na Wydział Elektryczny. W tym czasie rektorem Wydziału Elektrycznego był profesor Majewski, który uczył mnie w czasie okupacji fizyki. Bardzo się ucieszył, że żyje i że chcę kontynuować naukę. Nie mógł mnie jednak przyjąć, ale zaproponował, żebym poszedł na kurs wstępny zorganizowany przez Politechnikę. Tak zrobiłem. Zresztą bardzo mi się to przydało, bo odświeżyłem sobie dużo wiadomości oraz wdrożyłem się w tok nauki. W następnym roku po zdaniu egzaminu zacząłem studia na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej.
Po powrocie z Belgii do Polski wezwał mnie Urząd Bezpieczeństwa i zażądał informacji w jakich byłem oddziałach. Dobrze, że powiedziałem prawdę, że byłem w AK oddział „Parasol”. Niestety, jak już wcześniej wspomniałem, musiałem się meldować przez dość długi czas na milicji. Wtedy mieszkałem z matką i siostrą w Podkowie Leśnej.
No cóż, mogę tylko podzielić się moimi myślami, jakie miałem w chwili wybuchu Powstania. W pierwszej chwili byliśmy pełni szczęścia i radości. Za Wisłą słychać było huk armat i katiusz oraz w nocy widać było mnóstwo świetlnych pocisków. Wszyscy byli pewni, że lada dzień do Warszawy wkroczy armia radziecka. Jak już wcześniej wspomniałem Powstanie zastało drużynę w moim mieszkaniu, niestety bez dowódcy i znajomości miejsca koncentracji oddziału. Dlatego w pierwszej chwili zaproponowałem wyjście na zewnątrz Warszawy, że będziemy wtedy bardziej skuteczni. Koledzy nie zgodzili się ze mną, a ja przyjąłem ich argumentację. Widziałem bowiem sam jak dzień i noc wycofywały się ulicą Chłodną w kierunku na zachód, wymęczone, z pełnym uzbrojeniem oddziały wermachtu i SS. Ten huk dział za Wisłą oraz informacje, że czołgi radzieckie przedarły się przez umocnienia niemieckie i są na przedpolach Warszawy, stwarzało atmosferę szybkiego wyzwolenia Warszawy. Niestety tak się nie stało, bo ofensywa radziecka się zatrzymała, a my toczyliśmy tragiczny bój przez 63 dni o wyzwolenie Warszawy.