Nazywam się Maria Mrówka z domu Kępka, urodzona w 1925 roku.
Na osadzie fabrycznej, tam było Powstanie.
W Narodowych Siłach Zbrojnych, Samodzielny Batalion [imienia] Czesława Mączyńskiego.
Urodziłam się w Jeziornie fabrycznej w rodzinie robotniczej. Ojciec i dziadek pracowali w fabryce i babcia tam mieszkała. Moi rodzice jak się pobrali, to zamieszkali u babci i ja się tam urodziłam u nich w Jeziornie. Mój ojciec na imię miał Stanisław, a babcia – Ludwika.
Mama – Ludwika. To byli rodzice mojego ojca. A matka moja urodziła się w Warszawie, ojciec jej umarł, jak ona była mała, i matka jej oddała ją na wychowanie do pewnego małżeństwa, lekarza mieszkającego na Śląsku. Matka moja tam wychowywała się w rodzinie lekarskiej, była dobrze sytuowana, bardzo ją kochali. Wszędzie jeździła ze swoją przybraną matką do sanatorium. Bardzo kochali wszyscy moją matkę. Ale jak wybuchła wojna – bo mama moja urodziła się w 1901 roku – jak osiemnastego roku wybuchła wojna, to jej ten przybrany ojciec jako lekarz poszedł na wojnę, a mama moja wtedy przyjechała do swojej matki rodzonej do Warszawy. No i tutaj poznała mojego ojca i pobrali się, no i zamieszkała u teściowej.
Ja wspominam bardzo dobrze. Babcia bardzo mnie kochała. Pięć lat miałam, jak ona umarła. No więc opiekowała się mną… Moi oboje rodzice pracowali w fabryce.
Fabryka papieru Mirków.
Do szkoły chodziłam też na osadzie fabrycznej. Jak skończyłam szóstą klasę, to moi opiekunowie, znaczy kierownictwo szkoły, ponieważ byłam bardzo zdolna, postanowili, żebym kończyła studia, i skierowali mnie do gimnazjum Królowej Jadwigi w Warszawie. Tam chodziłam w roku 1938/39. Jak były wakacje, to wszyscy byli przygotowywani do wojny. Chodziliśmy na różne kursy, pokazywali nam różne sposoby, jak się zachować w czasie wojny. Ojciec mój w trzydziestym dziewiątym roku został zmobilizowany i 30 sierpnia poszedł, pojechał do swojego garnizonu i poszedł na wojnę, jak wojna wybuchła, a mama moja została z nami. I ja miałam brata, który był dwa lata starszy ode mnie. No i matka moja pracowała w fabryce i nami się opiekowała.
Wszystko było przygotowywane, wszystko było przygotowane, a o tym, żeby do szkoły pójść, to nie było mowy. Więc była taka sytuacja, że robiliśmy zakupy, bo baliśmy się, że nie będzie można kupić nic do jedzenia. I 1 września wybuchła wojna, to była taka sytuacja, że mama moja poszła do pracy, a ja z bratem zostaliśmy w domu. W pewnym momencie usłyszeliśmy naloty samolotów. Myśleliśmy, że to nasze samoloty, a to były już niemieckie. A ponieważ komin fabryczny był jakimś kierunkiem na Warszawę, no to te samoloty leciały nad nami, nad tą osadą fabryczną. No i wobec tego mama, jak nalot był, ten alarm lotniczy, to moja mama wybiegła z fabryki i przyszła do nas, żeby nami się opiekować. Bo w trzydziestym dziewiątym roku to ja miałam… Zaraz, ile to było lat?
Czternaście lat, a brat mój miał szesnaście. No i ponieważ fabryka należała do Natansohna, to był właściciel tej [fabryki], tylko on w Warszawie miał biuro, a w Jeziornie mieszkał. Tam [była] piękna willa, jest jeszcze do dzisiaj – w gruzach już po prostu, ale jest. I myśmy tam się schowali w piwnicy, bo już naloty się zaczęły na Warszawę. Jak Niemcy bombardowali, to te odłamki i te papiery, które były palone, to fruwały i przelatywały nad nami. To osiemnaście kilometrów od Warszawy. No i tam żeśmy nocowali, bo baliśmy się, że może zbombardują nasze mieszkanie.
Tak, ta willa Natansohna. Tam państwo Koprowscy się opiekowali, nie wiem, czy państwo wiecie o tym. No i tak to było. Ponieważ Niemcy zwyciężyli i zajęli Polskę, to zaczęli wprowadzać swoje porządki. Wprowadzili kartki żywnościowe i godzinę policyjną. I to było rzeczywiście trudne do przyjęcia. Tym niemniej chcieli zabierać młodzież do pracy. Wobec tego, żeby uniknąć wyjazdu do Niemiec, żeśmy się zatrudniali. Mama mnie zatrudniła w sklepie, w tej drugiej Jeziornie, u pana Budniaka. On zginął w Powstaniu w Warszawie i też u was tam jest na tym…
Edward Budniak. On jest teraz ekshumowany i w Powsinie jest na cmentarzu Powstańców. I ja [w jego sklepie] się zatrudniłam i miałam kenkartę. Brat mój zatrudniony został w fabryce jako pomocnik, ponieważ on miał szesnaście lat, to jeszcze nie był taki do pracy przygotowany. I żeśmy z matką tak żyli. Niemcy uruchomili fabrykę i mama moja chodziła do pracy, ale zarabiała bardzo niewiele. To ja utrzymywałam dom, bo jak ja pracowałam w tym sklepie, to dużo zarabiałam.
To był… Zaraz, jak się nazywał ten sklep.
To były gwoździe, smary poza tym były artykuły gospodarstwa domowego. Różny był asortyment. Tak że pracowałam tam od godziny ósmej do godziny dziewiętnastej.
Tak. Ale ten pan, szef, Budniak, chociaż to nie było… Aha, firma Serwis się nazywała, przypomniałam sobie. Ponieważ on nie mógł, na jego nazwisko nie można było tego sklepu nazwać, to on miał przyjaciółkę, taką panią Lucynę Majewicz, której mąż poszedł na wojnę i prosił, żeby on, żeby Budniak się zajął jego żoną i córeczką, bo miał córeczkę. I pan Budniak ten sklep na nią napisał, ale on wszystko załatwiał, on zaopatrywał i rzeczywiście dbał o personel. Kupował od chłopów mięso, gotował obiady i dokarmiał nas. Nas było troje młodzieży: Mierzwiak i taki jeden Janek, nie pamiętam już jego nazwiska. I myśmy tam pracowali w tym sklepie. A ponieważ do Warszawy… Aha, ponieważ chłopom się poprawiły stosunki finansowe, już nie chodzili z gołymi nogami do kościoła, tylko już rzeczywiście zupełnie inne były nastawienia… To on bardzo o nas dbał, ten pan Edward Budniak. Ale ludzka złośliwość była taka, że oskarżyli jego, i Niemcy go aresztowali, zabrali do Warszawy na Dworkową i on tam siedział. Ta pani Majewiczowa starała się go wydostać, a ponieważ Niemcy byli łakomi na pieniądze, to wykupiła go. I Niemcy przyjechali, przywieźli tego Budniaka, zwolnili go. Ale jak pan Budniak dostał nową wersję gazetek, bo należał do organizacji, tylko nie wiem, do jakiej. W każdym razie jak przyjechali, przywieźli go, to mieli rzeczy… No, kupowali, ale płacili nic. Jak zeszli do piwnicy, żeby zobaczyć, co tam jest, to całe szczęście, bo przy schodach był taki pojemnik i tam były te gazetki ukryte. Ja to przykryłam taką szmatą i oni tego nie znaleźli. No i tak to było.
Mój ojciec jak poszedł na wojnę, to dostał się do niewoli. Niemcy go wywieźli do Hamburga, Stalagu X. Kiedy Niemcy już z Rosją się… Aha, jeszcze chciałam powiedzieć, że w trzydziestym dziewiątym roku 17 stycznia Sowieci przekroczyli polską granicę i to przyczyniło się do pogorszenia sytuacji wojskowej. A ojciec mój dostał się do niewoli i Niemcy wywieźli go do Hamburga i w Stalagu X był dosyć długo. Ale kiedy Rosjanie z Niemcami się jakoś, nie wiem, pokłócili i coraz więcej swoich mężczyzn brali do wojska, to rozwiązali ten obóz, gdzie mój ojciec był, Stalag X A i do gospodarza go dali, kazali mu pracować. I ojciec mój pracował. Ale kiedy tam pracował, to okazało się, że chcą, żeby on przyjął folksdojcza. Dlaczego? Że kierowca Hitlera nazywał się Kempke przez „em” i „e” na końcu miał, a ojciec Kępka, więc oni chcieli… Wtedy ojciec mój jako cywil już, bo już z literą „P” chodził, napisał do mojej mamy (dali mu termin, do którego ma się zadeklarować, że przyjmie poddaństwo niemieckie), że nie może tu być. I moja mama do mojego szefa, tego Budniaka zwróciła się i on załatwił, że mojego ojca zwolnili na urlop, bo było tam podane, że mama jest chora, a są dwoje dzieci, którymi trzeba się opiekować. I ojciec mój dwa tygodnie był u nas w domu, a po dwóch tygodniach już urlop mu się kończył, miał jechać do Niemiec, to pojechał do Warszawy i ukrył się na ulicy, gdzie było getto. […] Tam ojciec się ukrył i mieszkał w takiej jakby piwnicy pod zmienionym nazwiskiem swojego dziadka, Gronkiewicza. I tak tam siedział. Natomiast jak mu załatwili kartę pracy, no to zaczął chodzić i już nie musiał się ukrywać.
Przed Powstaniem to było, ale który to był rok… Czterdziesty któryś, ale który, to nie pamiętam.
O, proszę pani…
Oj tak, była, byliśmy nachodzeni przez policję. I ja nawet imię tego policjanta pamiętam, bo on się Zieliński nazywał. Przychodził do nas o różnej porze dnia i nocy, bo myśleli, że ojca mego złapią. Mama moja jeździła tylko do niego, ale myśmy nie jeździli, bo nas śledzili. Muszę powiedzieć, że jak już było takie nastawienie, że będzie Powstanie, to mój ojciec już pracował gdzieś, nie wiem, już nie pamiętam gdzie, w każdym razie był bardzo zaziębiony i postanowił przyjechać do domu, żeby mama mu postawiła bańki, dlatego że bardzo wierzył, że bańki mu pomogą. Nie liczył się z tym, że jak przyjedzie, to go złapią, już nie brał tego pod uwagę. I proszę sobie wyobrazić, że przed samym Powstaniem, trzydziestego…
Tak. Ojciec mój przyjechał, mama mu postawiła te bańki i ojciec leżał dwa dni. I proszę sobie wyobrazić, że jak wybuchło Powstanie 1 sierpnia, to ojciec mój był u nas w domu. Jak ja i mój brat wyszliśmy z domu na to Powstanie, ja poszłam do ubezpieczalni społecznej, gdzie był nasz szpital, to brat mój poszedł do swojej jednostki, gdzie był przydzielony. I Powstanie wybuchło, to dowódca, ten, który prowadził to Powstanie na osadzie fabrycznej, wyszedł i powiedział: „Mężczyźni, chodźcie do broni”. Mama powiedziała do mojego ojca: „Władku…”. Ojciec się ubrał i poszedł do tego dowódcy. Ten dowódca ponieważ wiedział, że ojciec zna niemiecki, to dał go do pilnowania jeńców niemieckich do szkoły, bo tam w szkole byli jeńcy niemieccy. I proszę sobie wyobrazić, że jak Powstanie już przestało istnieć na naszym terenie, bo Niemcy zajęli, ostrzeliwali osadę i parę mieszkań uszkodzili, to pani taka, była sekretarka dyrektora fabryki papieru, pani Łozina, znała doskonale niemiecki i powiedziała do tych ludzi, mieszkańców, żeby się schowali w podziemiach fabryki, dlatego że jak Niemcy przyjadą, zajmą tę osadę z powrotem, to mogą być kłopoty. No i rzeczywiście wszyscyśmy poszli, tam w podziemiach fabryki schowaliśmy się. Jak Niemcy przyjechali na osadę, to otworzyli to wejście i nas wypuścili. I jak wypuścili, jak myśmy wszyscy wychodzili, to jeden z Niemców poznał mojego ojca i odstawił go na bok. Mama moja zawsze była taka energiczna i przedsiębiorcza, podbiegła do tego mojego ojca i mówi: „Władku, chodź!”. I proszę sobie wyobrazić, że ten Niemiec, który go zatrzymał, machnął ręką i myśmy poszli. Wszyscy przyszliśmy do domu. Z tym że dowódcy naszego zgrupowania udali się do lasu, a mnie ten nasz komendant powiedział, że mam zostać na osadzie, bo będę potrzebna. No i ja dlatego zostałam, już nie poszłam do lasu.
Chodziłam na lekcje angielskiego. Była taka pani z Poznania, mieszkała w Konstancinie. Ja kilka dni w tygodniu, dwa czy trzy dni, już nie pamiętam, chodziłam do niej po pracy. Wcześniej wychodziłam, chodziłam i uczyłam się, kontynuowałam angielski, bo angielski miałam w pierwszej klasie. No i tak to było.
Mój mąż, a wtedy nie był mężem, „Wieczorek”, [Jerzy Henryk] Mrówka, on mnie zaagitował, że się tak wyrażę i zaprosił…
Sąsiad. Jeżeli pani chce, to ja powiem jego biografię, taką krótką. Ojciec jego był wojskowym, matka umarła, jak on miał dziesięć lat. Ojciec się ożenił drugi raz. Mój mąż, znaczy wtedy kolega, miał brata jeszcze. Ojciec był wojskowym i mieszkali w Krotoszynie. Ojciec jego ożenił się drugi raz, trzy lata przed Powstaniem. Jak wybuchło Powstanie… Nie, przepraszam, jak wybuchła wojna chyba, tak, w trzydziestym dziewiątym roku, ten ojciec jego poszedł na wojnę i przekazał swojemu ojcu moich dwóch braci, Jerzego i […] Arkadiusz, brat jego. I wszystkie rzeczy, które tam w tym Krotoszynie mieli, to nadali na kolej, a oni wsiedli w pociąg, ta macocha i tych dwóch chłopaków, i przyjechali do rodziców. Rodzice mojego teścia mieszkali na osadzie, bo ojciec ojca pracował również w fabryce. I tam mieszkali. I przysłał tych dwóch chłopców i tę drugą żonę do tej matki swojej. A w międzyczasie nalot był na Warszawę i wszystko im zginęło, to, co oni nadali na pocztę, na kolej. I mój mąż późniejszy, kolega, mieszkał nad nami, nade mną, nad moimi rodzicami i ja stąd go znam. I on mnie zaagitował, zaprosił do tego NSZ-u, bo on był tam wykładowcą. Ponieważ jego ojciec był wojskowym i znał tam różne ten, to chłopcy byli przygotowani wojskowo, jeden i drugi, mimo że byli mali. No i stąd znam. I on mnie właśnie, ten mój przyszły, późniejszy mąż do tego NSZ-tu zaagitował i on mnie przeszkolił wojskowo. A jeśli chodzi o sanitariuszkę, to pani Maria Łepkowska, sanitariuszka ubezpieczalni społecznej, ona szkoliła.
No tak, składałam przysięgę. Już nie pamiętam dokładnie, ale dwie osoby mnie zapraszały.
Tak.
To było w czterdziestym trzecim roku. W czterdziestym trzecim roku to ile to ja miałam lat?
Tak, tak.
Nie umiem powiedzieć, nie wiem. Wiem tylko tyle, że miałam obowiązek dostarczania prasy.
Trudno mi w tej chwili powiedzieć, jak to było. Dostawałam paczki i miałam dostarczyć w odpowiednim miejscu. Tylko tyle.
Nie, nie. Nie miałam tego kłopotu.
Nie, nie, no znałam, znałam. Mieliśmy zebrania, mieliśmy instrukcje różnego rodzaju. A niezależnie od tego po tym, już po Powstaniu, dostałam polecenie dostarczenia pieniędzy dla rodzin, które ucierpiały w czasie Powstania, to znaczy do żon, które straciły mężów, i do matek, które straciły synów. I rzeczywiście, musiałam na Pragę dostać się do pewnego miejsca, tylko nie pamiętam już, jakie to było miejsce, bo to była zima. I pieniądze dostałam, całą masę, i musiałam dostarczyć do mieszkania pana Furmankiewicza, który też [był] jednym z naszych żołnierzy. Bo oni dostarczali tym żonom i matkom, które straciły…
Tuż po Powstaniu, w czterdziestym czwartym.
Nie, po Powstaniu.
Na Pragę… Ponieważ to była sroga zima, to lód… przez Wisłę – to przez Wisłę na piechotę.
Tak, też, ale w innej grupie, tak że…
No tak. I on poszedł do lasu.
No i poza tym było nastawienie, że my zwyciężymy, że nie będzie…
Tak.
Tak. Muszę powiedzieć, że w Warszawie mieszkała moja ciotka, mojego ojca siostra. No i ona była wypędzona po Powstaniu i trafiła do Berlina, tam przeżyła naloty na Berlin, okropnie. Tak że jak wróciła po wojnie już, to trzydzieści pięć kilo ważyła, taka była wychudzona. I w tym Berlinie straciła męża. Bo byli głodni – jak były naloty, to nic im nie dawali jeść – jak się po tym rozluźniło, już skończyła się wojna, to ona jakieś ziemniaki nazbierała i ugotowała, i ten mąż jej najadł się, bo był głodny, no i zmarł. I tam został pochowany.
O tyle było zagrożenie, że była złośliwość w stosunku do tego pana Budniaka, który miał ten sklep i który mu dobrze prosperował.
No tak. Były napady na sklep. Tacy chłopcy żądali pieniędzy. On dawał, bo się bał po prostu. Ale, no były takie zaszłości, że przychodzili do niego do domu i go bili. I ta pani Majewicz uratowała mu życie, bo chcieli go zabić. Tak że takie bandy były.
Nie. Nie wiem, do jakiej organizacji on należał, w każdym razie w Warszawie. Pan Kozakiewicz, nie wiem, czy pani słyszała o tym, był dowódcą jakiegoś tego wtedy.
Tak.
„Barry”. On tylko został uratowany, bo Budniak, Baczewski i Blusiewicz zginęli w Powstaniu w Warszawie. Nie wiem, bo ta pani, która tutaj była, to ona pewne rzeczy mi wydrukowywała od was. I tam ona na temat tego Budniaka… Nie wiem, gdzie on zginął, bo mnie się wydawało, że na Starym Mieście, ale trudno mi powiedzieć.
Była taka sytuacja, że nas wysiedlili i ja z moją rodziną mieszkałam na Królewskiej Górze. I ktoś nam powiedział, że kradną… Jak nas wysiedlili…
Tak, tak, wysiedlili.
Wszystkich.
Całe… Tak, wszystkie rodziny. I każdy się gdzieś…
Nie, to było już pod koniec. I była taka sytuacja, że… […]
Za Konstancinem, niedaleko.
I [nam powiedzieli], że napadli na mieszkania i grabią ludzie jacyś tam. Ja wsiadłam na rower i przyjechałam na tę osadę. I przyszłam, weszłam na piętro, bo na pierwszym piętrze myśmy mieszkali – rzeczywiście drzwi były otwarte, pozrywane przy łóżkach były takie kilimy. Chciałam zamknąć te drzwi. I jak zaczęłam zamykać, to odwróciłam się i patrzę, Niemiec z tą blachą taką i do mnie. I chciał mnie strzelić. A był taki pan, który Niemcom tłumaczył. Akurat się znalazł, nie wiem jakim cudem i do tego Niemca, żeby mi dał spokój, bo to jest moje mieszkanie i ja zamykam. Więc ten Niemiec powiedział: „No to niech zamknie”. I on mi pomógł jeszcze te drzwi zamknąć. I mówi Niemiec do tego pana, żebym ja jechała stąd natychmiast. I on mi powtórzył, ten pan: „Niemiec powiedział, że ma pani jechać natychmiast”. I ja wsiadłam na rower i pojechałam do domu. A jak dojechałam do domu… Muszę powiedzieć, że jeszcze jedną miałam przygodę. Ponieważ Niemcy już nie bardzo tam się czuli pewnie i Rosjanie już byli za Wisłą z tej drugiej strony, od strony Pragi, to zabierali wszystkim rowery. Kto miał rower, to zabierali na taki samochód. Zbierali dla swoich żołnierzy te rowery. I ten Niemiec, jak ja wyjechałam z tej osady, byłam już prawie w domu, w tym, gdzie nas wysiedlili, to ten Niemiec zabrał mi ten rower. A na słupie siedział Węgier. A państwo wiecie, że Węgrzy pomagali Niemcom, współdziałali. Zabrał mi ten rower i położył między innymi. I proszę sobie wyobrazić, że ten Węgier z tego słupa zjechał i do tego Niemca. Pytał się, który to jest mój rower. Ja mu pokazałam i on zabrał, ten. I proszę sobie wyobrazić, że ten Niemiec mu dał ten rower, no bo jak to, sojusznik i nie dać. Ale powiedział ten Węgier do mnie, że do ich… „Do bazy proszę ze mną iść”. No i co miałam zrobić, poszłam tam. Tam siedziało tych Węgrów multum, ze dwudziestu. I on mi powiedział: „No to teraz musisz się napić ze mną” i nalał mi. Ponieważ w tym czasie bimber robili, to mi dał, nalał szklanę bimbru i kazał pić. A była tam taka pani posługaczka, która mnie znała dobrze i mówi do tego Węgra, że ta panienka nie pije. A on mówi: „Ale ze mną musi się napić”. I ja musiałam wypić szklanę tego bimbru. Myślałam, że padnę trupem, bo to przecież taki ostry ten bimber. No on mówi: „A teraz to cię zaprowadzę do domu. Ale muszę iść z tobą, bo jak będziesz jechała, to ci znowu zabiorą”. I przez cały Konstancin, aż na tę Królewską Górę szedł ze mną na piechotę i ten rower prowadził. No, wyobrażam sobie, co ludzie, którzy mnie znali, o mnie pomyśleli. No, ale rower musiał być uratowany. Jak przyszłam do domu, to moja mama jak zobaczyła, że ja z tym Węgrem idę i ten, to była oburzona. Mówi: „Marysia, coś ty zrobiła?! Coś…”. Jak mamie wytłumaczyłam, mama zrozumiała i dała butelkę bimbru temu Węgrowi w podzięce, że mnie przyprowadził z tym rowerem.
On dobrze rozumiał po polsku, tak że nie było problemu.
Każdy musiał sobie [znaleźć] na własną rękę. A niezależnie od tego w fabryce Niemcy robili trumny, bo już tych szwabów, przepraszam, było dużo zabitych i chcieli ich pochować po ludzku.
Nie, nie. Niemcy się…
Tak, tak.
Nie, nie. Znaleźliśmy miejsce, bo tam było trochę pustych lokali. Tam mieszkali bardzo zamożni ludzie i jak wojna wybuchła, to wyjechali z Polski i mieszkania zostały puste, no to myśmy [skorzystali] z tych mieszkań. Ja w każdym razie muszę powiedzieć, że spałam na leżaku, bo nie miałam miejsca na łóżku. A poza tym jeszcze jedno takie było. Jak byliśmy wysiedleni, to było trudno z żywnością. I ktoś nam powiedział, że majątek, który jest koło fabryki (nie pamiętam, jak się nazywa), że na polu są pomidory, ogórki, ziemniaki i możemy tam pójść, że gospodarz, właściciel tego majątku gdzieś wyjechał, że możemy tam pójść i sobie wziąć te rzeczy, bo tam nie ma właściciela. I myśmy, chyba z dziesięć osób nas się wybrało. I poszliśmy. I rzeczywiście na tym polu to było… Bo to majątek był. To były różne miejsca i to wszystko się zgadzało. Były i pomidory, i ogórki, i ziemniaki. Ale jak żeśmy zaczęli to wyrywać wszystko, to znaleźli się Węgrzy w tym domu i pod ściankę nas. Bo: „Jesteście złodzieje”. I jak ten jeden Węgier wziął pepeszę i chciał nas zastrzelić, bo ustawił nas wszystkich pod ścianą, pod tym domem, to moja mama jak się wyrwała i do tego Węgra. Złapała go za ręce i przytrzymała mu tę pepeszę. On zgłupiał. Nie wiedział, nie przypuszczał, że baba się odważy. A mama moja była bardzo silna i trzymała go za tę pepeszę. A on zgłupiał zupełnie. I ja podleciałam do niego i mówię do niego: „Proszę pana…”. Nie wiem, co mu tam powiedziałam, w każdym razie on opuścił te ręce z tym i powiedział tylko: „Uciekajcie, bo jak oprzytomnieję – mówi – to was wystrzelam”. I myśmy wszyscy uciekali, nic żeśmy nie wzięli.
Nie, już nie. Nie, bo fabryka, właśnie mówiłam pani, zaczęli robić trumny i tam sami mężczyźni byli, już kobiet nie brali. Ale mama moja była świetną sortownicą papieru i urządzała przedstawienia, i była bardzo uczynna, bardzo. A ja występowałam. Muszę powiedzieć, że jak miałam pięć lat, to były jasełka i ja wiersz powiedziałam. I proszę sobie wyobrazić, że ten wiersz pamiętam do dziś. […] Ja sama się dziwię, że ja pamiętam. Wiele innych nie pamiętam. Bo jak na przykład umarł Piłsudski, to ja też recytowałam wiersze, bo mama moja zajmowała się różnymi imprezami, a tamtych nie pamiętam. A jak wyświęcaliśmy w kościele, w fabryce… Kościół… Ołtarz, to ja przyjmowałam biskupa. Mama mnie wszędzie wsadzała, bo ja miałam dobrą pamięć i szybko się uczyłam.
Tak.
Tak, tak.
Niemcy? Nie.
No tak. Był dyrektor Wysokiński, nie wiem, czy pani słyszała, w Klarysewie mieszkał, miał tam willę.
Nie, mieli wezwania. Ja na przykład pracowałam, bo pracowałam w sklepie i wtedy przyszłam do domu i dałam…
Nie, wtedy mieszkałam w Mirkowie. W Królewskiej Górze to już Niemcy prawie pod koniec nas wysiedlili.
Tak. I w ubezpieczalni był nasz szpital. Z tym że nie było lekarza, tylko była pielęgniarka, tu pracowała, pani Maria Lewkowska. Tak że jak był taki jeden kolega ranny w brzuch, to już nie miał go kto operować. Można było go uratować, ale niestety nie można było, bo nie było komu operować.
Nie, w Konstancinie są szpitale, są… No tak. Szpital Grucy tam był, ale do naszego, do Mirkowa to [kierowali] tylko tych Powstańców, co na naszym terenie zostali ranni. A nie wiem, czy mówiłam, że w czasie Powstania, już po Powstaniu, jak padło Powstanie i Niemcy przeszukiwali fabrykę, to zastrzelili dwóch naszych chłopców. Trzcińskiego Jana i jednego nie wiem, ze Słomczyna taki był. Mówiono, że to był syn księdza, no ale nie wiem. W każdym razie dwóch chłopców Niemcy zastrzelili. Jak Niemcy przeszukiwali fabrykę, to ci chłopcy się schowali na takich rusztach, na takich, nie wiem, jak to nazwać… I nie wiedzieli, że Niemcy wchodzą, szukają fabryki i zaczęli strzelać. I Niemcy zabili tych dwóch chłopaków. I proszę sobie wyobrazić, że nikt się nie chciał tym zająć, tylko moja matka poszła do jego mamy, bo mama jego, rodzice jego, to znaczy, matka sama i matka, rodzice matki… I ten Janek został zabity. Mieszkali razem, bo ojciec jego umarł. I proszę sobie wyobrazić, mama moja nie chciała od razu jej powiedzieć, że został zabity ten syn jej, tylko że jest ranny. I ona wzięła ją, i przyszły na teren fabryki. I ta matka jak zobaczyła, że ten syn nie żyje, to mówi: „Widzisz, Janku, masz już swoją Polskę. A co z nami będzie?”. Mama moja mówi: „Wiesz co? Że ja nie mogłam zrozumieć, jak ona jest dzielna”. I moja mama wzięła nosze, jednego chłopaka, takiego znajomego naszego, i wzięli tego Janka, położyli na te nosze i wynieśli z fabryki. Jak wynieśli z fabryki, to na terenie osady byli Niemcy i moja mama podeszła do jednego Niemca i powiedziała, że niesie tu zabitego. I on powiedział: „Niech pani sobie robi, co chce”. I moja mama wzięła i z tym chłopakiem poniosła go na przed świetlicę, gdzie był taki park, i ten jego dziadek kopał grób dla niego, dla tego swojego wnuka. Oni nie mieli w co go… w papier go owinęli i pochowali w tym grobie. Moja mama mówi: „Osada była wymarła, prawie nikogo nie było”, mówi i przyszła do domu ledwie żywa. Moja matka była bardzo dzielna i patriotka była. Zresztą została udekorowana krzyżem, ale już po śmierci.
Nie, nie należała do organizacji, tylko pomagała bardzo. Pracowała w kuchni, była… Bo zmieniło się wiele po [wrześniu 1939 roku] i pracowała w kuchni. Pracowała w kuchni i miała magazyn żywności, przechowywała tam gazetki.
Poza terenem fabryki, ale tuż przy.
Dla pracowników, bo nie mieli pieniędzy, żeby płacić, tylko żywnością. I przechowywała NZS-owskie gazetki.
Nie, nie. To jak ja mogłam, nie było żadnego nakazu. Uważałam, że trzeba pójść i pomóc, bo nawet zbierało się tych rannych i się zanosiło, ale nie było nakazu.
Nie, nie. To jeszcze ci ranni, co na osadzie w Powstanie. Jeden w rękę, jeden w nogę.
Trudno mi powiedzieć, bo ja byłam w tym punkcie sanitarnym i jak powiedzieli, że tam jest ranny, żeby iść, bo na tej czy na tamtej ulicy, to myśmy z Basią, Basia była, Basia Żugajewicz. Razem chodziłyśmy do szkoły, razem byłyśmy w Powstaniu, razem po Powstaniu.
A no tak. Nie, nie. Więc tak: Uczyłam się, skończyłam małą maturę.
Nie, może i było coś szczególnego, ale wszystko, co wiedziałam, to powiedziałam.
Ja muszę powiedzieć, że nie bardzo się orientuję, co było, co się działo tutaj, naprawdę nie pamiętam.
No tak, była możliwość powrotu.
Tak.
Wróciliśmy, rzeczywiście. I mojej mamy matka mieszkała w tym… Była emerytką fabryki i mieszkała, tam na osadzie był taki budynek, gdzie byli wszyscy emeryci, no i gotowało się jedzenie dla nich. I mieszkali, wszystko robili…
Nie, myśmy wrócili do tego mieszkania. Ale moja babcia, mama mojej matki, miała mieszkanie w pensjonacie dla emerytów.
Tam nic.
On tak, on był w NSZ-cie, tak samo jak ja, przecież on mnie wprowadził.
Wojskową.
No tam na osadzie.
Nie, był chyba w lasach chojnowskich. Nie wiem, bo jest tutaj… […]
Nie, to ja, ja dostałam nominację później, kapitana. Zbigniew Kępka to mój brat, a Jerzy Henryk Mrówka to mój mąż, pseudonim Wieczorek. Data śmierci 13 maja 2002 roku. Stopień, nie wiem, nie ma tutaj stopnia. Kapral, kapral podchorąży. Miejsce urodzenia: Wilno. Imiona rodziców: Henryk, Maria.
No, muszę powiedzieć, że nie mam żadnych wątpliwości co do ich realnego zachowania. „Wieczorek” Jerzy i on udział w konspiracji od trzydziestego dziewiątego do czterdziestego czwartego, Narodowe Siły Zbrojne, Samodzielny Batalion brygadiera Mączyńskiego. Narodowe Siły Zbrojne, samodzielny batalion, kompania „Leśna” im. „Szarego”. Szlak bojowy: lasy chojnowskie. Krzyż Armii Krajowej, Warszawski Krzyż Powstańczy…
Bo jeszcze tu i Zbigniew Kępka jest, mój brat.
Tak, tak.
Nie, mama tylko wiedziała wszystko, ona była naprawdę nadzwyczajna kobieta.
Tak. No i najlepszy dowód jak mojego ojca, że jak mojego ojca na Powstanie, jak było Powstanie, jak powiedziała, że ma pójść, zameldować się do dowódcy, to najlepszy dowód jak była zaangażowana. Była nadzwyczajna matka. I jak ja już wyszłam za mąż, urodziłam pierwszego syna, i w porządku, a jak urodziłam drugiego w pięćdziesiątym drugim roku, to zachorowałam, leżałam siedem miesięcy w szpitalu i moja matka się zajmowała moim trzyletnim synkiem jednym i tym nowonarodzonym. A ja miałam zakrzepy i leżałam, nie chodziłam, miałam blokady, byłam w szpitalu.
O tak, przychodzili, oczywiście. Ale ja muszę powiedzieć, że jak w czasie okupacji wylała Jeziórka, ta rzeka […] wylała i po tym mróz przyszedł i to wszystko zamarzło, to myśmy się cieszyli, że wtedy Niemcy nie przyjdą do nas. To była też frajda. Wie pani, to takie [wspomnienia] z okresu okupacji, przywozili nam jedzenie, bo nie mieliśmy pieczywa ani nic, to na łódkach po tym. A jak mróz przyszedł, to na sankach przywozili nam jedzenie. I też wtedy, ponieważ woda wtargnęła do mieszkań na parterze, myśmy na pierwszym piętrze mieszkali, to żeśmy przyjęli rodzinę całą. Było małżeństwo, Rzeczkowscy się nazywali, z bliźniętami, mieli bliźniaków dwoje. I cztery osoby przyjęliśmy do siebie do pokoju. I tak póki ta woda nie opadła i lód się nie roztopił, no to siedzieliśmy jak zamknięci zupełnie.
Tak.
No, Rosjanie wtedy byli i muszę powiedzieć, że jak chodzili ci Rosjanie po mieszkaniach i jak weszli do pokoju mojej babci – mojej babci – i jeden rusek chciał ją uwieść, to babcia moja, ponieważ znała rosyjski, to mówi: „Chłopaku, ja mam osiemdziesiąt osiem lat, co ty, głupi jesteś?”. I on dał jej spokój. Przeżycia okropne.
Ja się bałam, ale ja raczej siedziałam wtedy w domu.
Tak.
No więc po tym było na Królewskiej Górze znowu gimnazjum i ja tam chodziłam, byłam najstarsza z tych wszystkich uczniów. Baśka też, Żugajewicz, wywiad z nią państwo mieli i była też moją koleżanką. Zdałam małą maturę i potem jeździłam… Mama moja sprzedała obrączkę po to, żebym mogła chodzić na korepetycje, żebym zdawała maturę jako eksternistka. I rzeczywiście jako ekstern zdawałam maturę i zdałam, chociaż na samych trójach, ale matura [jest]. I były takie kursy przygotowawcze na uczelnie i ja się tam zapisałam, ale ponieważ te moje przygotowania do matury były takie ograniczone, to nie zaliczyłam egzaminu i niestety nie dostałam się już na uczelnię. Wobec tego poszłam do pracy i zaczęłam pracować w sklepie u Żugajewicza, Basi ojca, w Warszawie. Ale tam nie jako sprzedawczyni, tylko w księgowości. Kończyłam różne kursy przygotowawcze, miałam duże powodzenie w życiu, nie mogę narzekać.
Staram się nie wspominać, dlatego że po prostu pewne rzeczy za bardzo się przeżywa.
Tak. I teraz przed każdym Bożym Narodzeniem dostaję paczkę żywnościową. I słodycze, i ten…
Tak.
Ale w każdym razie mąż zmarł, to już szesnaście, siedemnaście lat temu i ja mieszkałam sama. […]
Tak. Warszawa, 29 marca 2019 roku
Warszawa, 29 marca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska