Nazywam się Alfred Łąpieś, urodziłem się 15 kwietnia 1929 roku w Warszawie, na ulicy Rejtana, na Mokotowie.
Ojciec – stolarz, mama – gospodyni domowa.
Tak, siostrę Wandę, pięć lat starszą i brata dziesięć lat starszego. Ja za brata właśnie siedziałem w Mokotowie, mając piętnaście lat.
No takie może… Tylko trzy czy cztery klasy skończyłem, później nie chodziłem już. Tam krew brali w szkole. Wojna wybuchła, to miałem już dziesięć lat.
No, raczej dobrze pamiętam.
Była trudność z żywnością w pierwsze dni, no ale Niemcy już byli pod Warszawą. A jak pan zna dobrze Mokotów i ulicę Niepodległości, ta druga strona w stronę Okęcia to przeważnie były działki. Myśmy tam chodzili po żywność, buraki, co można było z ziemi wygrzebać. A Niemcy już dalej na działkach, już te patrole, które podchodziły, strzelały do nas. I ja nawet przyprowadziłem konie wyścigowe, bo błądziły po tych działkach, bo tam mieli trochę buraków, czegoś. I mi się jeden spodobał, bo był z tym kagańcem, znaczy chomąto miał i ja go wziąłem, i do domu przyprowadziłem. A za tym koniem do podwórka przyszły cztery, cztery konie. Panie, Żyd przyleciał: „Alfred, sprzedaj ty mnie konia, bo ja chcę z Warszawy uciekać”. No i ja powiedziałem mu: dwadzieścia pięć złotych. On dał te dwadzieścia pięć złotych. Ten go zaprzągł, gdzieś tam ujechał i ten koń mu rozbił bryczkę. On później przyszedł do ojca: „Panie, ja dwadzieścia pięć złotych, niech on mnie dwadzieścia chociaż zwróci – mówi – koń mi jeszcze bryczkę rozbił”. A to konie wyścigowe, to nie nadają się do bryczki. Jeden koń się udusił, bo były schrony kopane. Ja przywiązałem do takiego dąbka, a on biedny jakoś w nocy wpadł tylnymi nogami, udusił się. Ludzie na koninę rozebrali. A resztę koni to ci starsi powyprowadzali te konie, prawdopodobnie na mięso. Pięć koni. Jednego prowadziłem, a za nim cztery do podwórka. Ja latałem po sąsiadach, bo oni też tam te buraki przynosili, marchew, to te nacie, ja wszystko zbierałem, żeby dać im coś jeść, bo te konie jeść chciały. Taką przygodę z koniem miałem, jak ja kiedyś komuś opowiadałem, to tak samo jak na Polskich Szopach byłem ranny, jak Niemców podejść za zadanie mieliśmy – cichutko podejść, rzucić granat i krzyknąć: Hände hoch!. A my, jak to młodzi, myśleli: o, już jak krasnoludki wyskoczą, a my broń pozbieramy. A ten czwarty, właściwie trzeci, ten Stefan miał pistolet. Świnie zakwiczały. Usłyszał świnie, mówi: „Wiecie co? Dwie pieczenie upieczemy. Ja przyniosę chłopakom mięso, a wy przyniesiecie broń”. No jak to młodzi ludzie, myślał, że i świnię zabije, bo ma pistolet. My myśleliśmy, że Niemcy się nam poddadzą.
Powstania.
Cały czas na olkuskim Mokotowie.
Nie, nie chodziłem.
Mamie pomagałem. Mama za żywnością jeździła. A ja sam tam jechałem, to króliki kupiłem, takie drobnostki. Jeździłem z mamą.
Nie. Z konspiracją to prawdopodobnie ten starszy brat, bo on był zaprzysiężony w „Baszcie”. On budował te magazynki tajne na broń. Ja nawet na jednej takiej akcji byłem, ale ja widziałem tylko, w którą bramę weszli, i miałem za zadanie na drugiej stronie ulicy stać, jakby Niemcy weszli – bo on się spodziewał, bo już Niemcy po niego do domu przychodzili dwa razy, ktoś go wydał – to miałem beret zdjąć. Ale ja nawet nie widziałem tego pracownika, który obserwował mnie; ja nie wiedziałem, w którym oknie, bo ten robił, a ten obserwował mnie. A oni umówieni byli – później się dowiedziałem – z drugim, trzy klatki dalej, dozorcą, że miał przygotowany tam dymnik otwarty. Oni mieli uciekać, ze swojej klatki wciągnąć drabinę na dach i uciekać przez trzy budynki do następnej klatki, co byli umówieni. Ale Niemcy nie pokazali się, tak że ja nie musiałem i beretu zdejmować, i im się udało zrobić to, co mieli za zadanie zrobić. Ale to tylko raz mnie wzięli.
Budynku nie pamiętam.
Mi się wydaje, że to była Nowogrodzka. Bo on, wiem, w dwóch miejscach robił: na Mokotowskiej, to od placu Zbawiciela ta Mokotowska gdzieś idzie tam, to tam…
Mokotowska, numeru nie pamiętam. A co ja miałem wtedy, piętnaście lat? Nawet mniej, czternaście. Ale tylko raz na takiej akcji byłem. Nawet miałem dwa pisemka: jeden od „Zośki”, drugi od „Parasola”, w których miejscach on robił. I ja to kiedyś bratanicy dałem, bo to tyle lat u mnie to leżało, te potwierdzenia, że on pracował u państwa Gawinów. To na tej, to Polna chyba, jak jest trasa… z drugiej strony, to Polna się nazywa, wzdłuż leci. Na Polnej robił taką i oni się nazywali państwo Gawin, ale adresu też nie pamiętam. I te pisma dałem tej bratanicy i później dzwonię: „Wiesz co, Janka – mówię – chciałbym te pisma mieć, bo tam wywiad ze mną przeprowadzali, a fajnie by było, jakby te pisma jeszcze pokazał, że ja za brata siedziałem”. Chociaż ja dowód do tej pory nawet w portfelu, w którym mnie… Właściwie to mnie już z Gestapo przywieźli na Mokotów. A byłem aresztowany gdzieś 15-16 maja czterdziestego czwartego roku. Przyszli po brata trzeci raz, a już dwa razy byli. Ktoś go wydał. I ja byłem w domu. I jeden z Niemców: „A ten bandyta mały, to też twój?”. Matka mówi: „Tak”. I mama mówi: „Alfred, wyjdź na dwór”. A on mnie nogę podstawił: „Nie, Alfred, pójdziesz z nami”. Siedziałem u nich w alei Szucha, bity tam byłem. Cała warga to mnie tak wisiała. Ja się dziwię, że mam takie znamię, jak to się zrosło. I matce powiedzieli: „Jak się zgłosi ten bandyta starszy i powie, gdzie robił te magazynki na broń, to będziesz miała i Edwarda, i Alfreda, a jak nie, to rozstrzelamy wszystkich i was”. No i zabrali mnie. A ja cały czas – jak mnie przywieźli do więzienia, to był 30 marca czterdziesty czwarty rok – cały czas o tym rozstrzelaniu myślałem, że i mnie rozstrzelają. Ale za co? I tak cały czas o tym bracie myślałem, czy oni go złapią, czy on się ujawni. A on w dużo miejscach robił to, magazynki. Ale udało mu się, że go nie złapali i przeżył całe Powstanie. A Warszawa się szykowała do Powstania, tę broń gdzieś trzeba było składać, magazynować. On jako stolarz to tam jakoś umiał [ukryć], przeważnie w takich domach, gdzie pruskie mury były. Bo ja słyszałem, jak opowiadał, że najłatwiej tam, gdzie pruskie mury. Bo tak trzeba by to wszystko kuć, a tak to wystarczy belkę czy coś tam wyjąć i już jakieś pomieszczenie jest na składowanie.
Edward.
Edward, tak. A siostra Wanda. Ona zmarła. O, profesor. Była bardzo wykształcona, biedna zmarła.
No to przeważnie piłka sama, jakieś dłuta…
Skrzynkę miał taką małą, taką prawie jak walizeczka. I miał pomocnika. Pomocnik obserwował. A przeważnie, jak ja wtedy byłem, to wiedziałem, że on obserwował mnie, a ja nawet nie wiedziałem, na którym piętrze. Ja niby tam gazety, „Kurier Warszawski”, papierosy. I miałem tylko beret zdjąć, ale nie zdejmowałem, bo Niemcy tam nie zajechali, niepotrzebnie był. O tym więzieniu będę dalszy ciąg mówił, nie? Jak mnie przywieźli tam…
Tak, tak.
I ja byłem na wymianę, bo ja… Dobrze, że oni to wzięli, że ja jestem, że jak on się trafi, przyzna, gdzie to budował, to mnie wypuszczą i on miał żyć. A ja mogłem trafić na Pawiak, to by było jeszcze gorsze, bo z Pawiaka co i rusz do Palmir wywozili, rozstrzeliwali. Ta moja chrzestna zginęła właśnie na Palmirach. No i w Powstaniu, no to…
A to ja dam panu, żeby pan przeczytał. 2 sierpnia Niemcy na Mokotowie sześćset ludzi rozstrzelali, a już była noc i nas czterystu na piętrach, co zostało, zostawili na drugi dzień. Żeby pan widział, co się w celach działo. To ja tylko mogę o swojej celi powiedzieć. Dantejskie sceny. Tam było dwóch takich, co się tak bili, że ja krew z posadzki ścierałem, żeby strażnik nie zameldował, bo zaraz to do karceru, głodówka. A przeważnie za polityczne różne sprawy się kłócili. To jakby pan widział tę noc, co wiedzieli, że na drugi będą rozstrzelani. Jak oni się całowali, jak oni się przepraszali, jak oni do tego nieba chcieli iść czyści. To była rozpacz. Inni znów też [krzyczą], jeden: „Mamo! Tato!”, krzyczy. No, różne sceny się działy. A Niemcy po nas przyszli pijani. A zanim przyszli, starsi więźniowie krzyczeli: „Chłopcy! Nie poddawać się! Niech żyje Polska!”. A myśmy mieli w celach stoły dębowe i ławy dębowe i to nas uratowało. „Podstawiajcie – mówi – stół, ławy, odwrotnie”, takim „heblem”. I my tym „heblem” te całe drzwi z okuciami żeśmy wysadzili. Ci starsi więźniowie swoje cele też [otworzyli]. A ci jak przyszli pijani, to więźniowie w celach przymknięci. Ci weszli na korytarz, zaczęli krzyczeć, żeby wychodzić, a więźniowie… Aha, jeden taki młody oficer wyrwał się, z parabelą szedł (ja tylko z opowiadania to wiem), a ci z automatami i po celach, żeby [więźniowie] wychodzili. Niektóre cele to oni przygotowani byli otwierać, a wszystkie i tak były pootwierane. A ten „hebel” to była taka mocna rzecz, stół dębowy, potężny, twardy, ława dębowa twarda. I teraz dziesięć osób jak się złapało za to, to z futryną wylatywały drzwi żelazne. I [więzień] wyrwał się, temu oficerowi wbił nóż w szyję (noże były, bo więźniowie bambosze robili, kroili koce i inne materiały, co strażnicy nieraz, polscy strażnicy, przynosili), a ten go z parabelą dobił. Obaj upadli, ci się pochylili, a też pijani, ratować swojego. Więźniowie się rzucili, zatłukli na miejscu. Wszyscy w drewniakach, to buty twarde – zabili, odebrali automaty, odebrali granat. Żeby to ruski żołnierz, to by Rosjanie wysłali drugą grupę, trzecią, wytłukli. A Niemcy tchórze, jak już wiedzieli, że ci mają granaty, to już nie wchodzili. I myśmy strychem – już ciemno się zrobiło, myśmy strychem na dach wyszli. Te dachy były spadziste, dużo więźniów spadało z dachów, może i ranni, bo Niemcy strzelali, rakietami nas oświetlali. Ja zrzuciłem trepy, to się jeszcze jakoś tych dachówek trzymałem, a ci w drewniakach to prawdopodobnie nawet nie musiał być ranny, żeby spadali. Koło mnie tak blisko rakieta upadła, a ja tak odruchowo, niepotrzebnie chciałem nogą [odrzucić], ta noga bosa prawie, bo te skarpetki podarte… No, jak mnie ta noga piekła później, jak ja uciekałem.
Od racy, tak.
Tak, bo ona koło mnie upadła. A rakiet to pełno. A deszcz ulewny lał, to tylko syczały te rakiety. A noc była taka, że deszcz lał wtedy cały czas, nawet jak żeśmy uciekali. Później też jeszcze lał. I my po tych dachach [dotarliśmy] do tego najniższego budynku, który łączył się z murem, i murem myśmy doszli do ulicy Kazimierzowskiej. I ten mur skręcał, tam była zwyżka. Ja tak spojrzałem… I na pewno ja i jeszcze dwóch tośmy ostatni opuszczali więzienie. Bo był wywiad, Bartoszewski, „Świadkowie”, prowadzący… Nikt nie zgłosił się, że żyje, nikt, tylko ja jeden. A ja jeszcze nie chciałem jechać, powiedziałem, jak ktoś się znajdzie jeszcze i starszy ode mnie, bo co ja tam wiem, to… to wszystko, co wiedziałem, a starsi wiedzą więcej. No i po miesiącu przychodzi telegram, że o nazwisku Włoch z Wrocławia będzie. Czy ja przyjadę. A to tam któryś lipiec był zaznaczony. Mówię: „Przyjadę”. Ale przyjechałem, on mnie telegram tylko pokazał od żony, że zmarł, no i musiałem [mówić] sam. A ja taki trochę speszony, no jak to młody chłopak. Te światła zaczęli ustawiać, niektóre mnie oślepiały, no i ze mną wywiad był. Ja to i sam siebie widziałem w telewizji. W sanatorium wtedy, w Połczynie byłem, jak jeden przyleciał: „Panie Alfredzie, chodź pan, chodź pan – mówi – jest z panem program. A to był program „Świadkowie”, ja wtedy występowałem.
Aha. I teraz mijamy ulicę Rejtana. Rejtana, tak, mijamy drugą – Narbutta, trzecią – Madalińskiego. I na Madalińskiego garaże. No, ale to raczej komórki były, pomalowane chyba kredą, bo takie białe. Dużo więźniów. Tam musiał być daszek i oni przed deszczem [się schronili]. Ja jeszcze do tych dwóch, co prowadziłem, mówię: „Zobaczcie, ile tam więźniów stoi”. Ale myśmy nie poszli pod ten daszek, tylko dalej ja prowadziłem. Do Racławickiej żeśmy doszli, a Olkuska z Racławicką się łączyła. Panowie z Warszawy? To znacie panowie ulice…
Tak, żebyście mnie złapali na jakichś fałszywych ulicach. A to znalazł się taki, jak ja o Polskich Szopach opowiadałem, że chcieliśmy Niemców zaskoczyć. I kolega powiedział: „Podejdziecie po cichutku, oni w mendlach siedzą”. A ten się zerwał, mówi: „Menda, już pana mam! Mendę, mendę”. Ale drugi obronił mnie, bo powiedział, że na Polskich Szopach mieszkali dorożkarze, furmani. Bo to dolina taka, Puławska leci do Dworca Południowego. To jest skarpa, a my tak żeśmy zeszli z tej skarpy, jak willa Jaruzelskiego jest, tam żeśmy Niemców obserwowali. Myśmy nawet widzieli, jak oni papierosa [palili], no bo to był taki dzień ładny, nie było wiaterku, to nawet dym było widać. No i myśmy tak odczekali, że już ani dymu, ani nic. Trzeba iść. Ale jak myśmy się ruszyli…
To już Powstanie.
No, niech pan słucha. I teraz na Madalińskiego mówię: „Patrzcie, ile tam ich stoi”. A taki deszcz lał. Ale ja, pomimo że woda ze mnie ciekła, z nóg krew leciała, mieszała się z tą wodą, jak spojrzałem na dół, [widziałem, bo] miałem o te dachówki pokaleczone nogi, a jeszcze mnie piekła ta cała rakieta, co dotknąłem. I teraz dochodzę do Olkuskiej, idę swoją ulicą. Dochodzę, patrzę, a okno… A myśmy okno od ulicy jedno mieli, to był wysoki parter i deskami zabity. Ja wtedy dostałem szoku. Wierzcie mnie, żebym miał broń, zastrzeliłbym się! A ojciec by później otworzył, zobaczył, powiedział: „Antosia, popatrz, Alfred leży”. Ale ja zacząłem krzyczeć: „Tato! Mamo! Tato!”. A ojciec poznał głos, otwiera, patrzę, te deski się otwierają razem z tym oknem, i mówi: „Antosia, zobacz, Alfred wrócił”. A mama się odzywa, mówi: „A ja patrzę, jak się więzień pali”. A on się nie palił, bo myśmy sienniki wszystkie, bo były zamykane do ścian, sienniki na korytarz powywalali i podpalili, to tam było trochę dymu. A matka miała dobry widok, bo bloków [dużo] nie było na przestrzeni naszego budynku i Rakowieckiej, tak że widziała z tamtej strony dym, to myślała, że więzień jest podpalony. No i teraz, proszę pana… Aha, ojciec mnie wciągnął. Ja mówię: „Tato, jeszcze dwóch ze mną jest”. Powciągał tych dwóch. A brat starszy był w domu, ten, co należał do AK, i mówi: „Popatrz, Alfred, ojca bratowa uciekła – oni mieszkali koło Łazienek, ulica Bończa chyba czy jakaś taka, i mówi – przyleciała, bo Zygmunta i Juliana Niemcy rozstrzelili w Łazienkach. Ona tak chodziła po tych kratach – mówi – i słyszała. Uciekła do nas”. Ale mówi: „Ja ich zaprowadzę do akowców”. A „Baszta” mieściła się przy Malczewskiego. Od Odyńca ta ulica pierwsza, jak ona [się nazywała]? Mniejsza o większość. Idzikowskiego, nie Idzikowskiego, może. Bo ta z Królikarni też taka podobna jest jak Idzikowskiego, nazwę miała.
Idźkowskiego, no może. Park Dreszera…
I tą ulicą prawie do Malczewskiego dochodziło się, tam była komenda „Baszty”. I mówi: „Ja ich zaprowadzę tam – mówi – no bo tutaj jak my się pomieścimy”. Ja mówię: „Wiesz, Edek? To i ja pójdę, zobaczę”. No i jak ja poszedłem i ich przyjmowali, poprosiłem, to chętnie i mnie przyjęli. I ja wtedy byłem dołączony do grupy gospodarczej. Tam, no, młodzież przeważnie była w tej grupie, ale byli starsi, co mieli broń, jak ten Stefan, co zginął. On zginął od pocisku…
Stefan Korbasiński, tak, Korbasiński. Stefan Korbasiński nazywał się.
Tak, tak, to była kompania saperów, [Stanisław] Osęka pseudonim Wiesław. A głównym dowódcą był właściwie Adam Brodzisz, [dowódcą] tego oddziału, co i ten oficer mu podlegał. Adam Brodzisz to przedwojenny aktor. Pseudonim Bonza. No i tak byłem do dwudziestego siódmego właśnie, chyba września, jak Mokotów się poddał. Ja z cywilami wyszedłem.
Nie, nie, nie miałem broni. Ja miałem granat. Granaty to dawali nam, bo przecież produkowali sami granaty.
Tak. A broń tylko miał ten Korbasiński Stefan. I jak myśmy na tę akcję… To była właśnie pierwsza akcja po broń, chociaż broń my już żeśmy przynieśli z dolnego Mokotowa, prawdopodobnie od jakiegoś ogrodnika. To jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku, bośmy chodnik rozbierali. I było siedem karabinów. To z trzydziestego dziewiątego roku, naszych żołnierzy… Jak był ładnie zakonserwowany – towotem, onucami, w rynnę i końcówki rynny zagniecione i w smole umaczane. Sześć to od razu sprawdzali, bo była amunicja, to strzelali. Ten siódmy był zardzewiały, ale oczyścili też podobno, słyszałem.
To w chodniku. To musiała być szklarnia, bo myśmy…
Ja tylko pamiętam…
Powsin, Powsin chyba.
Tak, chyba tak, bo coś ten Powsin mnie się tak przypomina.
Tak, i to wszystko żeśmy przynieśli (pomagali nam) do Mokotowa. Wszystką tę broń żeśmy przynieśli. A najwięcej no to po takich placach, gdzie walki trwały. Ale tam manierki, hełm można przynieść, tam broń to zawsze już inny zabrał. Ale przeważnie tylko żywność. Myśmy rozwalali nocami sklepy. Jednego okucia nie mogliśmy rozwalić, tośmy się zdecydowali wybić szybę wystawową, dużą, przez wystawę wejść. Ale żeśmy wybili, uciekliśmy na drugą stronę i obserwowaliśmy, czy patrol jakiś nie przyjdzie. I dopiero żeśmy blisko ranka zeszli i tam z tego sklepu wynieśli, pamiętam, fasolę, coś tam jeszcze. No, przeważnie takie rzeczy żeśmy brali, co… Bo mąki, chociaż mieliśmy poszyte takie ruskie worki… Bo te worki, wie pan, jakie Rosjanie mieli: worek, tutaj dwa kasztany czy kamienie, zawiązany sznurek i na plecy to – to myśmy mieli już takie poszyte na mąkę, bo mąka też była. Wszystko było potrzebne – co do jedzenia, wszystko, bo głód cholerny. Chociaż Mokotów do Śródmieścia to jeszcze te warunki miał, że mógł gdzieś na działkach, w ogródkach coś wygrzebać w ziemi. A Śródmieście, to wiem, jak brat kanałami chodził, to za głupi [niezrozumiałe] przyniósł i wódkę, i perfumy, tam jeszcze coś – za cztery cebule chyba. A myśmy, gdy chodzi o te buraki, marchew czy oziminę tę ogrodową…
Tak, w nocy, tak, tak. Najwięcej na Niepodległości, bo tam były te ogrody działkowe duże, prawda. Tam i te konie właśnie błądziły po tych działkach. A Niemcy już właśnie od tamtej strony już patrole podchodziły pod Warszawę. Babka przede mną niosła worek na plecach, buraki miała, dostała pociskiem, upadła. Ja chciałem ten worek złapać, a brat starszy krzyczy: „Co ty robisz – mówi – ty swojego nie doniesiesz!”. I ja już nie brałem. Ach, co za ludzie, za tym żarciem wszyscy. Tylko się myślało sobie jak najwięcej przynieść. No i tak do dwudziestego siódmego…
A to ze skarpy, tam [willa] Jaruzelskiego, jak ta ulica…
Ikara. No to z tej skarpy… Bo tam ta dolina i ona leci do pałacu Wilanowskiego. Właśnie ten Stefan zginął pociskiem zapalającym. Bo on w tej świniarni się spalił. Ja go niosłem na drabinie, to ja pierwszego takiego trupa widziałem. Tak jakby ktoś pęcherz z wodą wsadził. A on był cienko ubrany, to widzę, się na nim też spaliło, a ciało nie popękało jeszcze, to ta woda się utrzymywała. Boże kochany. I ja jak wróciłem… A ja wróciłem ranny, dostałem w bok i w rękę, ale tak szczęśliwie w bok, są ślady. I ja mam to inwalidztwo z tej racji, że byłem ranny, taką mam ranę. To do Królikarni jak doleciałem… Bo myśmy wyszli tylko z tego ogrodzenia i już mieliśmy iść do Niemców, co siedzieli w mendlach. Ale myśmy tylko wyszli, Niemcy od razu wyskoczyli. Ale oni wiedzieli, że tu są ludzie. Pięćdziesiąt gołębi się zerwało. Wie pan, jaki to hałas, tyle gołębi jak się zerwie? Te świnie kwiczały, bo czuły ludzi. Oni byli przygotowani, Niemcy, a my durnie myśleliśmy, że granaty rzucimy, krzykniemy Hände hoch!, a Niemcy już, zaraz, zaraz broń będą oddawać. Tak jak ten myślał, Stefan, że mięsa chłopakom przyniesie, to z niego mięso zrobili. I ranny do Królikarni uciekłem, to tu miałem krwi pełno, a nie czułem, że mam bok przestrzelony. Nie dałby pan wiary, że człowiek nie czuje…
A bok przestrzelony milimetr od kiszek. Ten, co robił w Królikarni, taki staruszek, opatrunek… Bo ja już taki omdlały. Tam jakiś facet mnie pomógł wprowadzić do tego ogródka jego willi. [Staruszek] mówi: „Dzieciaku – mówi – milimetr dalej, to ty byś upadł, ty byś miał kiszki przecięte”. A ja leżałem w ganku, a tego winogrona czarnego miałem nad głową pełno. Pić mi się chciało. To jego, nie wiem, czy to służąca, czy córka, tymi gałązkami mnie karmiła i tak mnie doprowadziła, że nie zemdlałem. Po tym opatrunku zrobionym wróciłem do domu, a Stefana matka przyleciała rano, bo spodziewała się, że Stefan wróci, a on nie wrócił. Przyleciała, zobaczyła, że ja jestem: „Alfred, kochany, co się stało? Powiedz mnie, gdzie Stefan zabity, ja go na plecach przyniosę”. Ja te opatrunki miałem tak wkoło, bo to musiało się czegoś trzymać. Rękę też, ale tę miałem zdrową. No i że się zdecydowałem iść. I jej córka poszła, jej mąż, a ja byłem czwarty. Żeśmy tam przyszli, zobaczyli go spalonego. Boże kochany, jak on wyglądał. Ale jak go nieść? Matka go na plecy nie weźmie, bo przecież to pęknie, to ta woda wszystka na nią pójdzie. I drabinkę żeśmy ułamali. Nad tym chlewem dopiero gołębnik był budowany i też tam drabinkę miał chyba, jak ganiał gołębie, to musiał na coś wejść. Ale krótka była. Myśmy wyrwali tę drabinkę, na tej drabince żeśmy go przynieśli. Pochowany został przy kościele Świętego Michała. Byłem po wojnie, sprawdziłem, gdzie grób przeniesiony. Na Służewcu byłem też, tam nad jego grobem dwa razy byłem. Dalej nic nie wiem o nim, ale… o matce… Ale mój chłopak już miał piętnaście lat, pamiętam, jak był ze mną w Warszawie. Ja go oprowadzałem, pokazywałem mu, w jaki sposób matkę widziałem z celi. Ta ulica przed więzieniem pierwsza, jak ona, Wiśniowa czy jak ona się nazywa? Wiśniowa, dobrze powiedziałem. To tam rodziny przychodziły do bloków i z klatki schodowej. Jak ktoś tam poznał matkę czy ojca, to jakiś tam mieli ze sobą kontakt. I ja kiedyś swoją matkę widziałem tak, miałem kontakt z nią. I ja z synem też tam na tę klatkę żeśmy poszli. Te szyby były zamalowane, bo to…
Tak, tak.
Ja najwięcej to te patrole widziałem, które chodziły, te blachy, co miał na łańcuszku.
Duże takie na piersiach, tak. Po trzech chodzili przeważnie, po dwóch chodzili. A żołnierzy to tylko jak jakiś przemarsz był, tośmy widzieli już tak w grupach żołnierzy, ale bardzo rzadko się widziało, bo wszyscy gdzieś walczyli: albo na froncie, albo w Warszawie. Oni tak nie chodzili luzem. Niemcy tchórze, jednak straszne tchórze. Żeby ta ucieczka tych więźniów padła na ruskich, my wszyscy byśmy na tych dachach zginęli. Ruskie by nie pozwolili, że się ktoś boi tam wejść na klatkę. Tam wystarczy, jakby na strych wszedł i w dymnik z automatem, to by już czekał na tych ludzi. A Niemcy tchórze, straszne tchórze.
Ja zapomniałem panu powiedzieć, jak z Racławickiej żeśmy do Olkuskiej dochodzili, to ktoś za nami strzelał. To strzelał jakiś Niemiec, ale to [ktoś] z mieszkańców, Niemiec musiał strzelać. I ja się w takie łęgi rzuciłem i tych dwóch, żeśmy przeleżeli ze dwadzieścia minut. Później nikt nie strzelał. To nie strzelał ktoś z dołu, tylko strzelali z góry. [To było] w pierwsze dni Powstania, a w wielu kamienicach Niemcy mieszkali, chociaż oni mieli dzielnicę swoją mniej więcej od Rakowieckiej, jak tam w końcu Rakowieckiej te ulice po prawo… Te nazwy pozapominałem.
Nie, Puławska to jest frontowa, od placu Unii, która leci. Ale ja mówię o Rakowieckiej, w tyle i po prawo. Tam pełno Niemców mieszkało. […] No, jedną ulicę to tak dobrze pamiętałem, właśnie myśmy tam dużo żywności z tego magazynku niemieckiego przynieśli.
No tak, Niemcy mieli broń.
Nie, nie, ni cholery. Powstańcy wytłukli ich wszystkich. Chociaż na Dworkowej to się długo utrzymywali. Wie pan, gdzie ta Dworkowa naprzeciw Madalińskiego. Tam jest ten pomnik właśnie…
„Baszty”. Mój brat wtedy szedł, tylko że on miał cywilne ubranie. On nie wyszedł, a ci dostali rozkaz, że konwencja wiedeńska akceptowała wszystkim Powstańcom, że będą traktowani jak niewolnicy. I wyszło 112, wszystkich rozstrzelili na tej skarpie. A brat też by wyszedł, jakby miał jakieś takie ubranie powstańcze. A on opaskę wyrzucił i dalej [szedł] kanałami. I na Wilczej wyszedł, to na oczy nie widział dwa dni od chlorku karbidu, bo było narzucane w kanały. Tam wszystko buzowało. Ale odzyskał wzrok i wrócił na tę wioskę, gdzie matka powiedziała: „Kto się z was uchroni, to pamiętacie, bo Alfred to już był parę razy, to on wie, jak ta wioska, jak ten gospodarz się nazywa. Wróćcie na tę wioskę”. I da pan wiarę, że cała nasza rodzina, cała: i brat tam wrócił, i ja z ojcem, i taka Truszczakowa, lwowianka… Bo myśmy uciekli w Słomnikach koło Krakowa z transportu. A transport, nie wiem, prawdopodobnie do Oświęcimia szedł, bo to blisko. Ale też były transporty, które Niemcy rozwozili i rozpuszczali po rolnikach. Rozpuszczali dużo ludności. To ja nie wiem, gdzie nas wieźli. Myśmy uciekli w jakiś sposób.
Więzień, tak, tak.
Po kapitulacji myśmy byli wyprowadzeni do Pruszkowa i za Pruszków.
Ten obóz, nie, w Pruszkowie.
W Pruszkowie duży, duży, hangary kolejowe. Pruszków.
Tak.
Ubranie, większość to było swoje ubranie. Ja nawet po bracie spodnie miałem większe. Odłamek, taki długi a wąski, w mieszkaniu naszym – bratowa dostała w piersi odłamkiem. Ale to prawdopodobnie nawet rosyjskie, bo to ostatnie dni Powstania. Rosyjskie pociski, bo to był taki zaporowy ogień, jak forsowała ta 1. dywizja Wisłę. To w nocy prawie igłę [można było zobaczyć], tak mówią, że tak widno było. Też to pamiętam. Te zrzuty 18 września nad Warszawą, Boże, w słoneczny dzień takie eskadry samolotów.
Ale tak wysoko, wie pan, że te zenitówki… Tylko chmurki przed samolotami widać, nie sięgało ich. Chociaż dalej gdzieś, na Gocławiu czy gdzieś, zostało strąconych kilka samolotów. Musieli niżej lecieć. Ja nawet zdjęcie z pilotem, bo tu u nas w Podborsku to był obóz, [do którego] Niemcy wszystkich pilotów z całej Europy przywozili, do Podborska. Tam jest jeszcze obóz zabezpieczony i jest pomnik, piękny pomnik. Tam było śmigło z brązu. Rodziny [lotników] przyjechały, byłem na takich spotkaniach z tymi rodzinami, z jednym zdjęcie nawet mam. […].
Nie, nie, moja akcja to była tylko, to jak panu powiedziałem, że mieliśmy zarzucić granaty, krzyknąć: Hände hoch! i… A byłem pewny, że to się mogło… koniecznie chciałem mieć krótką broń. Koniecznie.
Tak. No mnie kazali, jak te karabiny… A gdzie ja mały taki karabin będę nosił. I chciałem koniecznie pistolet, ale nie udała się ta akcja, była tak głupio pomyślana. Przecież po co było wyjść, jak tyle gołębi się zerwało, przecież wiadomo było… Niemcy też źle zrobili, bo gdyby nas puścili jeszcze trzy metry dalej, my byśmy nie uciekli. Bo myśmy dopiero z tych porzeczek wyszli, z tych krzaków. Oni od razu zaczęli strzelać.
A do domu też często zaglądałem.
Przynosiłem trochę żywności. Część niosłem, no, trochę do domu. Bo z Olkuskiej tylko przecież park Dreszera, Ursynowską i już byłem albo u nich, albo jak z tamtej strony, ale przeważnie zawsze z tej strony od Madalińskiego przychodziłem. To tam parę razy, do ostatniej akcji, to pamiętam, też kolega cukier niósł, ja szproty w skrzynce. No i tu na tę ulicę… No ja tak ją dobrze pamiętałem, tę ulicę. […] Od kościoła w prawo myśmy tam chodzili, tam sporo żywności, bo to były przeważnie [zamieszkane] przez Niemców, rodziny niemieckie tam mieszkały. I w mieszkaniach u nich ile żywności można było [znaleźć], bo dużo Niemców uciekło przecież, cywilów z rodzinami, a mieszkania były.
Później drugi kolega to już w ostatnich dniach Powstania, Kazubek, zginął. Właśnie on niósł cukier, ja szproty niosłem. Wtedy ja część szprotów właśnie w domu zostawiłem, ale to były już ostatnie dni Powstania, a resztę tam oddałem. I to też dziwne, że ja tej… To taka skrzyneczka, może z cztery, trzy kilo była. On upadł, miał cukier w woreczku, z dziesięć, piętnaście kilo. A ja tak się pochyliłem, mówię: „Janek…”. A z jego z ust krew leci. Wiedziałem, że zabity. Obejrzałem się i jak [jest] ten budynek, balkon w kwiatach, widzę trzy hełmy. A ja jeszcze na gołym placu jestem.
Tak. I karabin maszynowy. Ja byłem pewny, że mnie zabiją. Już czułem te kule, kurna, prawie po tyłku. I tę skrzynkę żebym rzucił, może by strzelili, a ja z tą skrzyneczką tak wolno do budynku i za budynek zaszedłem, już tam osłabłem i siedziałem do wieczora, bo jeszcze Niepodległości ostrzeliwana była to do Madalińskiego, to od Rakowieckiej. I dopiero po ciemku przeszedłem ulicę, wróciłem do domu. Wtedy w domu zostawiłem tych szprotów trochę, a resztę zaniosłem do oddziału, ale to było już chyba 25 września. Dwudziestego siódmego Mokotów się poddał.
Tak.
Tam był ten oddziałowy ksiądz, tam taki był pokój, gdzie…
Tak, tak, chodziłem. Tak, tak.
Nie, nie, nie miałem możności. Jak słyszałem, to tylko od starszych coś mogłem słyszeć. Zresztą front było słychać, ruskich to było słychać.
Raczej wszystko co przypomnę, to wszystko smutne. Wszystko smutne. Tyle kolegów. Ja się dziwię, ach, że ja ocalałem, a miałem więcej szczęścia jak rozumu. Ja wszędzie na każdą akcję byłem zdolny iść, wszędzie, gdzie było najgorzej, z tym głupim granatem jednym, z którego ja bym zginął. Co by to dało, gdyby nasz patrol naszła… Na przykład my tę żywność [zbieraliśmy], bo opuszczone dzielnice niemieckie były. I teraz my jedziemy jedną ulicą, z drugiej patrol wychodzi. I co? Ich jest trzech. Rzuci pan granat, i co? Wszyscy zginą? Sam by człowiek musiał zginąć. A jakby była broń, to już lepiej, prawda, bo można było prędzej ich…
Tak, tak.
Wehrmacht wyprowadzał na ulice ludzi, w grupy i gnali na Okęcie. Przez Okęcie chyba do Włoch czy… Bo do Włoch, bo moja matka we Włochach uciekła. Idzie matka, ojciec, ja i matka ucieka. A ja za matką, a ojciec mnie… I dobrze, że mnie przytrzymał, bo ja spojrzałem, jak ona wpadła w furtkę, tylko kawał tynku odleciał, ale matka już… A później się dowiedziałem, dlaczego ona uciekła. Bo ona z tą kobietą z Włoch jeździli do Jackowic po żywność, tylko ta tu wysiadała we Włochach, matka na Mokotów musiała później jechać dalej. I prawdopodobnie jej do głowy strzeliło, że się [spotkają]. Chociaż nam powiedziała: „Kto się uratuje, żebyście się spotkali w Jackowicach u Wojciechowskiego”. I myśmy się tam wszyscy… Siostra była sanitariuszką na ulicy Dolnej, kawałek jak w dół się schodzi po lewo. Tam były jakieś zakłady higieniczne czy coś. Tam była sanitariuszką. Ona wróciła, brat też wrócił. I ja z ojcem, z tej ucieczki w Słomnikach cośmy uciekli, to też mieliśmy szczęście. Ten transport stanął i widać… Jeżeli do Oświęcimia, to może chcieli puścić, żeby się ludzie załatwili, żeby tego smrodu już tam chyba nie mieć. No bo jednak stanął, puścili ludzi, ludzie się rozeszli po polu kawałek od wagonów. Ale zaczęli uciekać, Niemcy zaczęli strzelać. A ojciec zobaczył taki barak długi i do tego baraku wszedł. Drabinka była i można było na strych. Zajrzał, a tam śmieci, skrzynek, wszystkiego pełno było. Mówi: „Wiesz co, Alfred? Ty się schowaj tu, a ja z Truszczakową już pojedziemy, gdzie nas zawiozą, a ty jak się tu uratujesz, to wiesz, gdzie masz wrócić”. Ja powiedziałem: „Tato, nie, to ja schodzę”. A już prawie że byłem na strychu. I zacząłem ojca ciągnąć. Ja ojca wciągnąłem, a ta lwowianka: „Panie Szczepanie, panie Szczepanie – nie zapomnę tego do końca życia – i mnie, i mnie”. I ojciec pomógł jej, i wciągnęliśmy. I w trójkę się tymi skrzynkami obłożyli, różnymi, jakieś worki, co tam było. Niemiec wpadł do tego baraku i żeby zaczął od dymnika, a on po przekątnej z drugiej strony serię puścił i poszedł. A tu to przecież któregoś by trafił, bo nas troje leżało tam. Jęknąłby, to by serię parę razy [puścił], muchy by nas tam zjedli.
Teraz z tego baraku schodzimy po jakiejś godzinie, bo pociąg dawno odjechał. Słychać było pociąg: ciuch, ciuch, ciuch, ruszył. Myśmy zeszli, furmanka jechała. Ojciec zatrzymał tego furmana, a do miasteczka, do Słomnik było jeszcze dwa, trzy kilometry, i on nas tam dowiózł. Ale ojciec nie wiedział, a ja miałem pełno pieniędzy, bo ja do getta Żydom żreć nosiłem, a przynosiłem zegarki, bo się nie znałem na tych markach: Tissota, Loginy, te drogie. Ale ci, co mnie prosili o takie zegarki, oni grubo płacili. Ach, miałem pieniędzy, tych… A Gubernia jeszcze w Krakowie była, a myśmy uciekli przed Krakowem, a ojciec myślał, że to Rzesza. Nie wiem, czy się tak nie znał. I temu furmanowi należało się zapłacić. Myśmy podziękowali, on jakoś nas nazwał, „darmozjady” czy jakoś powiedział. No i my do tego miasteczka wchodzimy i jest taka pompa. No trzeba by się umyć, bo i ręce brudne, i gęba brudna. No i zaczęliśmy tę wodę pompować, umyliśmy się, a ojciec patrzy, gdzie by tu jedną noc chociaż przenocować. I na drugiej stronie, na rogu, musiał być sklepik. One były deskami zasłonięte, te szyby. Ojciec tam wszedł na klatkę i zapukał. I tam otworzył mężczyzna, i [ojciec] mówi: „Jesteśmy uciekinierami z pociągu i chcielibyśmy chociaż jedną noc u pana się zatrzymać”. – „Dobrze, proszę bardzo”. I przyniósł słomy do tego sklepu. A ja jeszcze, zaczem żeśmy do niego poszli… Był taki sklepik z papierosami. Patrzę, haudegeny, te same papierosy, co ja kupowałem podczas okupacji. I ja mówię: „Wiesz co, tato? A ja spróbuję”. – „Tylko ręce – mówi – nie trzymaj na półce”. Ojciec cały czas myślał, że to Rzesza. A ja dałem sto złotych, on wydał reszty. Panie, ten gospodarz jak nas przyjął. Jak ja poszedłem do rzeźnika, Boże, nakupiłem i boczek, i jakiejś serdelowej, i salcesonu, wszystkiego. Najedliśmy się do syta wszyscy. Jedna gospodyni, co mniej jadła, ona nas później… A myśmy się wszyscy pochorowali od przeżarcia, żołądek tego nie wytrzymywał, tyle mięsa, tyle tłuszczu. Ale nas tymi rumiankami, czymś tam nas kurowała i żeśmy od niej wyjechali, żeśmy do Jackowic przyjechali. To już [wtedy] była siostra, była mama, ja z ojcem przyjechałem. Później brat, brat ostatni przyjechał, wszyscy. A ojca brat, który mieszkał blisko Zbawiciela, to w piwnicy żywcem spalony – on, żona, córka i wnuczka. Niemcy spędzili do piwnicy ich wszystkich, wyleli benzynę i podpalili, i żywcem spłonęli w ostatnich dniach Powstania.
Jak myśmy z tej wioski, jak ruscy oswobodzili, wrócili, te nasze mieszkanie nie nadawało się raczej do mieszkania, bo szyby były powybijane, futryna była od podwórka wyrwana, tak że mama zajęła vis-à-vis między Odyńca a Malczewskiego, po przeciwnej stronie, nie wiem, jak tam się ta ulica nazywa, mieszkanie na drugim piętrze. I myśmy tam jakiś czas mieszkali. A na pierwszym piętrze bomba pięćsetkilowa leżała. Tam saperzy przyjechali, wszyscy ludzie musieli opuścić, jak ją zabierali, niewypał. A matki siostra wróciła z Niemiec i zajęła mieszkanie w Gdańsku. A ona kiedyś prowadziła małą restaurację i miała pianino, [to znaczy] nie pianino, tylko fortepian, w domu, umiała grać. Nawet język rosyjski znała […] i handlowała z Rosjanami. Tam wyżsi oficerowie do niej przychodzili, przynosili jej złoto, a oni tylko vodkę, vodkę. I ona lubiła vodkę też, właśnie. Jeden Rosjanin zaczął grać na tym fortepianie i śpiewać: Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszy czieławiek. A ta wypiła, wie pan, co zagrała? Ja drugoj tako strany nie znaju, gdzie tak rzutko muczajot ludzi, kurwysynki. Któryś zapamiętał. Na drugi dzień całe mieszkanie obrabowali. Obrączkę, którą miała, to zawinęła chustką i przegryzła palec, żeby była zakrwawiona. Tylko tę obrączkę. I ktoś nam dał znać, gryps, który ona napisała, żeby przyjechać do Gdańska, że ona u ruskich siedzi. Jak ktoś z rodziny przyjedzie, to puszczą. I da pan wiarę? Ja z [jej] córką żeśmy zaryzykowali, przyjechaliśmy. Córka pięć lat starsza, a też chyba troszkę po rosyjsku umiała się dogadać. I dali wartownika, który nas na dworzec z nią, i nas na dworzec doprowadził, i myśmy mieli opuścić Gdańsk. Myśmy wsiedli z nią w pociąg i tak wróciła do Warszawy dzięki nam, bo nie wiadomo, co by z nią zrobili dalej. Ona siedziała u nich. Na rodinu by chyba wywieźli do Rosji, a tam gdzieś do więzienia i wykończyli babę. A ona taka energiczna była, ta ciotka. Wiem, że energiczna była. I ona przyjechała do Koszalina, tu znalazła mieszkanie i dała znać, żeby przyjeżdżać, że jest dla nas mieszkanie. Na Niepodległości myśmy zajęli właściwie po gospodyni, bo w tej kamienicy tylko było jedno mieszkanie trzypokojowe, gdzie była łazienka i ubikacja, a tak wszystkie były na klatce schodowej ubikacje.
No i tak w tym Koszalinie zacząłem chodzić do szkoły, później do gimnazjum. Ożeniłem się, dobrą kobietę miałem. Ale ja byłem taki nerwus i po tym przeżyciu… Ja to dzisiaj już mniej tych snów mam, ale jak się ożeniłem, to miałem sny koszmarne. Ja się zrywałem w nocy, krzyczałem. A nie opowiadałem żonie o tym więzieniu, o tym wszystkim, co przeżyłem. I ona mówi: „Mamo, mnie to nieraz się wydaje, że ja za wariata wyszłam”. Matka jak zaczęła jej opowiadać, to ona biedna, jak ja się zrywałem i krzyczałem, to ona mnie tuliła: „Nie martw się, Alfred, to tylko sen, to ci przejdzie”. I tuliła mnie. Ona teraz umarła, nie ma kto mnie tulić, kurde. Ale już mam mniej tych snów, ale mam.
Wspomnienia to mam wszystkie… Nie mam coś wesołego takiego, co by można powiedzieć. Może tylko jak handlowałem z bratem i w Częstochowie przesiadkę żeśmy mieli. Bo myśmy z Krakowa wozili skórę na buty, tam na tej wsi jak żeśmy byli, i ten tytoń z Krakowa. Czekaliśmy na pociąg i jakiś taki oficer, ale wyższej rangi, pijany, przyszedł i do wszystkich: Ausweis! Ausweis! Poodbierał te ausweisy. Zabrał i bratu wtedy, bo ja tylko metrykę [miałem]. A siedział, też oficer, ale to chyba z koleją, bo kolejarze to mieli taki otok, jajko, coś takiego, i czerwone. Ale to był też wyższy, bo miał te takie wyszywki. I wie pan, on, ten pijany, jak poodbierał to wszystko… Ten się zerwał i razem z nim na komendę poszli. Słychać było jeszcze, jak się kłócili, jak szli. I przyniósł wszystkim ludziom dokumenty. A w tym czasie Niemiec z tego dokumentu, to jak Niemcy skontrolowali, to od razu – więzień czy obóz. Jednak też byli i ludzie. No to było takie faktycznie… Jak się cieszyłem, że on przyniósł dokumenty, że brat dostał. A mnie to nie miał co zabrać, ja miałem metrykę, metryki nie brali. I ja dalej jak handlowałem z bratem, to w Krakowie, pamiętam, kiedyś brat do mnie mówi: „Alfred, idź, kup bilety, bo ja widziałem, w oficerkach tam dwóch weszło”. No i ja poszedłem na dworzec. Była tam taka wnęka jeszcze, pokoje. Obszedłem, mówię: „Edek, nikogo nie ma, chodź”. On wchodzi, a ci z tej wnęki: Ausweis! Kurna, to było przed samymi świętami. I zabrali go, a ja z tym plecakiem za nim. W Krakowie wie pan, gdzie ulica Prądniki? To tam oni mieli taki chwilowy obóz, że tych łapanych wszędzie, a potem do Niemiec wywozili. To ja go aż tam doprowadziłem, jeszcze pamiętam, przez sęk patrzyłem, jak on tam z nimi szedł po tym placu do tych baraków. I teraz przyjeżdżam do Jackowic, a zawiadowca stacji akurat znał i mnie, i mamę, bo tam handlowała. Kostrzewski nazywał się. Pyta się: „A gdzie Edward?” – do mnie. Ja mówię: „Edka Niemcy złapali w Krakowie”. – „Co ty powiesz – mówi – ty sam z Krakowa wróciłeś?”. Ja mówię: „Tak”. I on rowerem pojechał, a tu matka leci. Ja już na pół wsi pieszo, a matka leci. Za włosy się trzyma i: „Gdzie Edek?!”. Ja mówię: „No złapali go Niemcy”. I popatrz pan, u tego gospodarza Wigilia tak jak teraz, patrzę, siedzimy przy stole, furmanka staje. Edek z furmanki wysiada. Jaka to radość, Boże kochany. A jego wywieźli furmani. Ale jak ryzykowali, panie. Jednak jaka ta solidarność była Polaków. Na platformach mają taką skrzynię, co siedzą, nie? W tej skrzyni go wywieźli. „Jak ci się udało?” No opowiadał, mówi: „W skrzyni mnie wywieźli”. A ojciec mówi: „To ty pomyśl, przecież jakby Niemcy wiedzieli, [że] tam jesteś, to i furmanów by rozstrzelili”. No tak, zaryzykowali dużo. A mało takich ryzykantów, Polaków, jest twardych.
Tak, tak.
W czterdziestym siódmym roku. To chyba był, też nie pamiętam dokładnie, ale chyba kwiecień. Chodziłem do gimnazjum mechanicznego, a do gimnazjum po wojnie też sporo wojskowych chodziło.
W Koszalinie, na Jackowskiego, przy Ratuszu.
Tak. Ale za co.
Ci wojskowi, do naszej klasy chyba trzech chodziło. Oni śpiewali różne wojskowe, partyzanckie, ładne piosenki, a ja lubiłem cholernie śpiewać i lubiłem piosenki, takie melodyjne. I jedna mnie się taka piosenka spodobała, co po rosyjsku śpiewał: „Gdy do Polski jechali, żonki z sobą pobrali, jadali na mięso i miód. Jak im Hitler lanie sprawił, każdy żonkę zostawił, a za nimi pozostał tylko smród”. I on mnie to przepisał, ja to miałem w kieszeni. Ja zapomniałem, że ja ją mam w kieszeni. I kiedyś idziemy na strzelnicę, bo tam zabawa była. Dwóch wojskowych tam u mego znajomego, co ja na ryby jeździłem z nim, oni z Niemiec wrócili. [Założyli] cywilne ubranie, te mundury pozrzucali, ale legitymacje mieli wojskowe. I szliśmy na zabawę. A tak głośnośmy śpiewali i milicja nas wszystkich zatrzymała. I jak skontrolowali, to tak: tych dwóch, takich podejrzanych było, bo widać, że to trefne, bo mieli też jakieś papiery, wszystko się nie zgadza. Jak sprawdzili, to okazało się, że są wojskowi. To z wojskowości przyjechała patrol, zabrała ich, a mnie osobno trzymali. I ja nie wiedziałem czemu. A mnie za tę piosenkę. Oni zadzwonili do UB i z UB przyszedł strażnik z karabinem. A UB mieściło się, kiedy na Wojska Polskiego, kiedyś to się nazywała…
Tak. A zna pan Koszalin?
Wie pan, gdzie pomnik Piłsudskiego? Po przeciwnej stronie, ta ulica, która leci aż do lasu. Chyba Wojska Polskiego. Wojska Polskiego, tam było UB. A tam jak mnie przyprowadzili… A jeszcze jak mnie prowadzili, akurat ze szkoły szli chłopcy do kościoła, bo dawniej to jeszcze do kościoła gimnazja chodziły pierwsze lata, tam czterdzieści sześć, siedem. I ja zobaczyłem, że znajomi idą i ja z jezdni na chodnik schodzę, a ten: „Bandyto, będę strzelał – mówi – na jezdnię!”. A ja mówię: „Strzelaj, skurwysynie!” i rozbieram marynarkę. Ale jakiś tam doskoczył i mnie ściągnął na tę jezdnię, żeby on nie strzelał. I przyprowadził mnie i tam skarżył się na mnie. A mi się strasznie pić chciało, no i tamta kucharka mnie wodę podała. Ja patrzę, Boże kochany, ja tę kobietę znam! I matka od niej dowiedziała się, gdzie jestem. A mama przychodziła parę razy, zawsze mówili: „Nie ma takiego, nie ma takiego”. O, ile ja w dupę dostałem za tę piosenkę, kurna. „To jak to? Nie znasz?” Jak mnie palnął, to ja z taboretem, kurna, w drugim końcu znalazłem się. „A teraz będziesz umiał zaśpiewać?”. Ja mówię: „Mogę przeczytać, ale śpiewać nie”. – „To będziesz miał dużo czasu, naucz się”. Dzisiaj w nocy by pan mnie obudził, ja ją zaśpiewam, tak się nauczyłem.
W celi, tak.
A tak.
Najpierw to siedziałem na takiej, większa niż ten pokój. Siedziało nas chyba trzech, czterech, to było dobrze. Ale później jak ja w pojedynczej siedziałem, to wilgoci było, nawet te deski tam na tej pryczy były mokre. To siedziałem, a stamtąd uratował mnie ksiądz…
No z celi, to znaczy z tego aresztu z UB.
Byłem bity jak nie wiem co. Przecież ze mnie szpicla chcieli zrobić, skurwysyny. Jak mnie puszczali… A pomógł właściwie mnie i ksiądz, i pomógł mnie ojciec jednego ubeka. Mój ojciec też był wędkarzem. Ja od ojca tak przejąłem, że przecież ja i złoty medal, i srebrny, brązowy, z mistrzostw Polski. I taki wielki, co dostałem za wybitne osiągnięcia w sporcie wędkarskim. […]
Nie, nie, to ja od nich wyszedłem. To było moje więzienie.
Chyba z dwanaście dni. Jest sprawa, są papiery sądowe, jak oni to przyznali…
No za szkalowanie. […]
Właśnie, że nie. Ja ich, bandytów… Moja siostra była po mnie aresztowana. To ja już wyszedłem od nich i miesiąc czy dwa później dyrektor… Ona pracowała w PNZ, a dyrektor PNZ-tu dostał karę śmierci. Tadrzyński, inżynier, agronom, syn oficera polskiego. Zmarł w więzieniu. Pakulski sześć lat i wyszedł. A do siostry nie mieli się… A oni ich wszystkich aresztowali o godzinie dwunastej w nocy, wszystkich, których tam mieli na liście. Jako pracownicy Mikołajczyka. PNZ-ty to były rolne…
Tak.
Znaczy w UB czy…
No to z tą piosenką, co panu powiedziałem.
Tak. A jak mnie rąbnął, to z taboretem upadłem.
No rano to normalnie przecież, dali gorzkiej kawy trochę, kawałek chleba i człowiek siedział. Albo na przesłuchanie wzięli, albo za dwa dni na przesłuchanie wzięli. Ale mówię, że ze mnie to chcieli szpicla zrobić, skurwysyny. Ale ja byłem twardy, no i po dzisiejszy dzień jestem twardy. Tylko więcej taki miękki jestem, szybko potrafię płakać, jak widzę nieszczęście.
„Aaa – powiedział – ty pamiętaj, że my się jeszcze spotkamy”.
Tak, tak. „Ty tylko nam powiedz, kto jeszcze takie piosenki śpiewa, i będziesz wolny”. A ja jakbym powiedział, to nie byłbym wolny, już mieliby mnie w rękach. I takie spotkanie było umówione w parku nad stawem, pamiętam, to ja już w domu… Bo ja paliłem papierosy, to przecież czterdziesty siódmy rok, osiemnaście lat miałem. Byłem pewny, że będę aresztowany, to w domu w marynarkę wkoło tytoniu sobie nakruszyłem, bibułki poukładałem, draskę, takie krótkie zapałki. I spotykam [tego „ubeka”]. „I jak? Który tam jeszcze taki śpiewak jest?” Ja mówię: „Oni mnie wszyscy wzięli za złodzieja, przecież widzieli, że pod karabinem prowadzony byłem”. – „A, to przejdzie, przejdzie. Jeszcze musisz wytrzymać”. I skurwysyna gdzieś przenieśli, miałem spokój.
Ale dwa razy, właściwie raz tak się mocno wystraszyłem. Bo już chodziłem ze swoją przyszłą żoną i z kina żeśmy wracali, i za drzewem zobaczyłem, że ktoś się schował. A ja już na klatkę miałem wchodzić i byłem pewny, że to on.
Nie, to ktoś obcy, kurna, nie wiem, może jakiś złodziej nawet, cholera. I ja wszedłem, ale jeszcze się bałem. Przez okna wyglądałem, jak moja narzeczona poszła, czy on za nią nie poszedł. Ale on za nią nie poszedł i nikt na klatkę nie wszedł. Ale [to był] jakiś facet. Wtedy to się wylękłem, bo byłem pewny, że to on. I później nigdy go… Jak siostrę aresztowali, to tylko jednego takiego widziałem gnojka jeszcze. A ona przynosiła z biura papiery na rozpałkę, pełno było tego za piecem. Kurna, wszystkie te papiery zabrali, to wszystko. Jak się nachylił, to on spodnie miał na dupie pęknięte. To jego nawet widziałem jeszcze w Koszalinie rok po tym, jak siedziałem, a tak to nikogo tak nie pamiętam. Aha, a po nazwisku, mego narzeczonej brata kolega miał szwagra, który był ubowcem. I ja pamiętam, bo już parę razy mnie pokazywał żony brat tego szwagroszczaka-ubowca. On pyta mnie się: „A tego to znasz – mówi – on ubowcem jest”. Ja mówię: „Nie znam, ale taką twarz widziałem – mówię – widziałem taką twarz w UB. Ale on mnie ani nie bił, ani nic”. I kiedyś pod celą ja przez wizyterkę patrzę – on idzie. A ja go zawołałem i mówię: „Panie kolego, poczęstuj pan papierosem”. I on mnie zapalonego papierosa podał, mówi: „Masz, bandyto, może działałeś z tymi, co mnie chcieli kulę w łeb”. A ja to jestem zaraza pier… Ja tego papierosa prztyknąłem i ten żar na niego poszedł. Jak otworzył celę, jak on mnie zbił wtedy. Jak mu przez celę prysnąłem tego papierosa z ogniem, to od niego baty dostałem. A potem opowiadałem szwagroszczakowi, mówię: „Powiedz – mówię – swemu koledze, skurwysyn, za co mnie pobił. Za to, że ja papierosa wyrzuciłem. Ja nie wiedziałem, że mu na twarz padnie”. A takie przeżycie miałem właśnie.
Po skończeniu gimnazjum mechanicznego pracowałem jako ślusarz narzędziowy. A miałem talent. Ja za swojej bytności, jak pracowałem, trzy patenty złożyłem. No i taki najlepszy patent był na łapki sprzęgła do Zetora. Ja pracowałem na wszystkich obrabiarkach, zresztą później brygadierem byłem też na wszystkich, czy to frezarka, czy tokarka. Ja byłem tak uzdolniony i te łapki mi się udały. Żeby pan był trochę fachowcem, to ja bym panu powiedział i pan mi przyznałby rację. […]
Ja dużo po tym więzieniu, po małżeństwie… Ja przez te ryby nazdobywałem i złote medale, i srebrne. Zna się pan trochę na wędkarstwie?
To ja panu najpierw opowiem, a później panu dam przeczytać. […]
Ja całe życie na rybach zmarnowałem. Może ja dlatego żyję, wie pan, ale moja żona powinna żyć, a nie ja. Ona była tak kochana dla rodziny. A ja tylko ryby, ryby. To wyjazd na mistrzostwa Polski, to do Niemiec, to na Północne, to o puchar „Gazety Robotniczej”. Tych wyjazdów… A teraz to mnie zostało, pokażę panu w pokoju, ile wędek, ile sprzętu w szufladach. Nawet moje błyski są. Ja się wstydzę z tym na rynek pójść. Inny to by dawno poszedł i to wszystko sprzedał. A dzieci to później porozdają, a pełne szuflady wszystkiego. […] Koszalin, 15 maja 2019 roku Rozmowę prowadził Rafał Brodacki
Koszalin, 15 maja 2019 roku
Rozmowę prowadził Rafał Brodacki