Nazywam się Zofia Bogdan, w Powstaniu Słowikowska.
W Szpitalu Maltańskim przy ulicy Senatorskiej, w pałacu Resursy Kupieckiej.
Chodziłam do podstawowej szkoły sióstr urszulanek przy ulicy Siennej, chyba 88, już nie pamiętam, a potem do gimnazjum handlowego przy ulicy Górnośląskiej.
Na ulicy Tarczyńskiej 9, mieszkania 16.
Nie, nie. Należałam do sodalicji.
To właściwie wpoili we mnie rodzice, ale w szkole też trochę, bo często rozmawialiśmy na ten temat.
Nie, absolutnie, nie było. Nie, nie.
1 września byłam w domu, przy ulicy Tarczyńskiej.
Tak, tak, skończyłam przed wojną.
Nie, nie pracowałam, nie.
Jak się zaczęła wojna dla mnie? Już nie pamiętam, ale to było jakoś tak, że siedziałam na balkonie chyba wtedy i usłyszałam […] warkot samolotów i pomyślałam, że to są ćwiczenia jakieś, a okazało się, że to była wojna.
Nie, nie było żadnych strat.
Tak. Stało się to, że mojej mamy koleżanka była siostrą maltańską, bo są kawalerowie maltańscy i mówi się na kobiety, że to są siostry maltańskie. Ona mi zaproponowała, żebym przyszła do pracy do szpitala jako wolontariuszka.
Nie, nie. Moim marzeniem było zostać śpiewaczką operową.
Nie, absolutnie. Absolutnie.
Bardzo serdecznie, bardzo przyjaźnie. Przyjmowała mnie właśnie pani Stanisława Tarnowska i jej siostra Halina.
W magazynie bielizny pościelowej.
Segregowałyśmy czystą bieliznę, układałyśmy na półki, tam i poduszki, koce – no, całą bieliznę pościelową i wydawałyśmy… Znaczy szefową tego magazynu była siostra Ludgarda Samojłowicz. Pracowałam ja – czyli Zofia Słowikowska, Sławka Czerwonka, Felicjana Łobodzińska i potem po jakimś czasie, ale ja już przestałam pracować w magazynie, przyszła do magazynu Halszka Grodzicka, przyszła żona hrabiego Trondowskiego.
Najmłodsze, przez to, że byłyśmy najmłodsze, to nazywano nas „Kajtkami”.
Dlatego że ja miałam ciemne włosy. A Sławka Czerwonka, która pracowała ze mną w magazynie, była „Biały Kajtek”, bo była blondynką.
Nie, nie, nie codziennie.
W banku, który mieści się obok szpitala, obok Resursy Kupieckiej, na Senatorskiej. To był bank firmy francuskiej.
Nie, były pokoje i były sienniki.
Tak, tak. Tam w tym pomieszczeniu, w banku, była apteka szpitalna zorganizowana, magazyn bielizny pościelowej.
W tej chwili trudno mi powiedzieć, ale cały czas zwozili rannych, przeważnie wojskowych, ale i trochę ludności cywilnej.
Łóżek tak, ale jeśli chodzi o to pomieszczenie Resursy Kupieckiej, to były sale olbrzymie, balowe, więc na takiej sali balowej to było chyba ze trzydzieści łóżek.
Tak, tak. To były dwie sale balowe, jedna była na parterze, a jedna na pierwszym piętrze, bo to budynek jednopiętrowy.
Moje prywatne? Nie, nie, absolutnie. Od razu byłam przyjęta bardzo serdecznie. Z tym że ja najpierw pracowałam w magazynie, w pomieszczeniu, w banku, a dopiero później jak przeszłam, bo zaczęto organizować kursy sanitarne dla przyszłych pielęgniarek. Bo personel nasz, maltański, składał się z osób, które miały dyplomy pielęgniarskie, a było bardzo dużo, bo to była na ogół arystokracja, która nie miała wykształcenia medycznego, wtedy organizowano szkolenia.
Tak, razem z nami. Tak, tak.
To jakby tu pani powiedzieć?
No to było wielkie przeżycie, ale my byliśmy tak zajęci pracą, że jakoś… No, trudno mi się wyrazić w tej chwili.
Tak, tak, tak, jeździł, nawet dwie osoby, dwóch… To był hrabia, ale to mam w tej książce, nie pamiętam nazwiska. Oni nawet zginęli, bo jeździli, żeby zdobyć [środki]. Nie mogę sobie przypomnieć, jak to było, w każdym razie wyjechali ze szpitala i nie wrócili, zginęli.
Były, tak, tak. Były straty personelu, tak.
Nie, nie.
Wielki Mistrz? Była siostra Magdalena Lipkowska, ale to była już po wrześniu. Siostra Magdalena Lipkowska, siostra komendanta naszego szpitala, Stanisława Milewskiego-Lipkowskiego, była u nas w szpitalu siostrą przełożoną. Potem jak, tylko nie pamiętam kiedy, w jakim to było czasie, wyjechała z Polski i przysyłała nam paczki do szpitala.
Tak.
Normalnie zostałam, cały personel został.
Tak, wtedy zaczęły się szkolenia, tak.
Tak, od razu, ponieważ stwierdzono, że jestem, przepraszam, że się chwalę, że byłam bardzo zdolna. A te szkolenia prowadzili lekarze, którzy u nas pracowali. […] Siostra przełożona pielęgniarek po tym kursie przeniosła mnie na salę opatrunkową i pracowałam ze studentką medycyny Halą Koźlewską i opatrywałam rannych wtedy, zmieniałam opatrunki rannym. Uczyła mnie, jak robić zastrzyki.
Siostra Barbara Glińska.
Tak, ranni – i cywile, i wojskowi. Tak, tak.
Tak częściowo, ale charakter swój zmienił, jak rozpoczęła się, miała nastąpić wojna niemiecko-rosyjska.
Tak, tak.
Leżeli wojskowi.
Tak, trochę ludności cywilnej też.
Nie, on nigdy nie był niemiecki.
Tak, tak, po kapitulacji.
Jeniecki, tak.
Ranni, ale i ludności cywilnej trochę było.
Miałam specjalną taką legitymację, że jestem pracownikiem Szpitala Maltańskiego.
Ona w ogóle chroniła przed jakąś łapanką.
Nie, nie zdarzyło się. Ja byłam gościem w domu.
Szpital poza budynkiem szpitalnym i poza budynkiem banku miał trzy mieszkania na Senatorskiej, obok szpitala po prawej stronie. Bo bank po lewej, a trzy mieszkania po prawej stronie, w kamienicach. My tam miałyśmy już łóżka i tam spałyśmy, i tam mieszkałyśmy. Było jedno piętro, to był „dzieciniec”, czyli młode dziewczyny, a drugie piętro to był „babiniec”, czyli starsze siostry.
W młodszej, no bo byłam młoda.
My dostaliśmy ten materiał przed samym Powstaniem – piękny, szary, sama wełna, piękna. Każda z nas otrzymała pięć metrów tego materiału.
Nie, nie zdążono uszyć.
Więc najpierw pracowałam w sali opatrunkowej, potem powstał u nas, jedna sala, oddział zakaźny. To byli [chorzy] na różę, a róża – ta choroba – to było gnicie tkanki mięsnej. Robiłam opatrunki razem z doktorem Boguszewskim.
Na śniadanie to było czarne pieczywo posmarowane marmoladą. Na obiad była zupa, taka dosyć gęsta, a na kolację znowu pieczywo posmarowane – trzy razy dziennie.
Tak, była kuchnia, olbrzymia, piękna kuchnia, bo to była własność Resursy Kupieckiej. [Była] kuchnia i mieliśmy kucharza, i do pomocy kucharki.
To może ja powiem o krowie.
Tylko nie pamiętam już dokładnie, którego to było dnia.
To już było w Powstanie, na początku, bo my byłyśmy do 14 sierpnia. Jeśli chodzi o wyżywienie, to było tragicznie, ale ktoś nam powiedział, że na Senatorskiej… Nie, to była albo Wierzbowa, już nie pamiętam, albo Senatorska – jest sklep spożywczy. Wtedy z drugą siostrą, która zresztą nie ma [biogramu], nic nie wiadomo o tym, że ona była w Powstaniu, Pola […], Pola mówi do mnie: „Wiesz co? Pójdziemy do tego sklepu”. A wtedy jeszcze ulica Senatorska była w rękach naszych Powstańców. Pobiegłyśmy do tego sklepu, wtedy byłam złodziejką oczywiście, a tam były pojemniki z marmoladą. Niedaleko stał taki wóz jak riksza, my to załadowałyśmy na ten wózek i prowadziłyśmy w stronę szpitala, to było blisko szpitala. W tym czasie, proszę sobie wyobrazić, ja spojrzałam na jezdnię, a tu stoi krowa. I co z tą krową zrobić? No przydałaby się do szpitala, bo akurat dzień wcześniej jedna z pacjentek urodziła dziecko… Tylko nie miałam pojęcia, jak tę krowę przeprowadzić do ogrodu szpitalnego. Wtedy się oparłam o nią, o jej zad, ręką prawą prawy zad, ręką lewą lewy zad i popychałam ją, i tak ją dopchnęłam do ogrodu szpitalnego. Ta krowa była bardzo wymizerowana, ale pewno była szczęśliwa, bo miała trawę do jedzenia, a my mieliśmy pożytek, bo było mleko dla niemowlaka.
Tak, to siostra przełożona pielęgniarek, akurat wtedy byłam w holu, jak ona rozmawiała, że trzeba kogoś wysłać, żeby ostrzec lekarza. Wtedy jak ja to usłyszałam, to zwróciłam się do siostry: „Proszę siostry, ja mogę pojechać”. I wtedy pojechałam pierwszy raz dorożką.
Nie, żeby prędzej.
Nie, nie, normalnie były dorożki, krążyły po Warszawie, tak. Wtedy pojechałam najpierw na Złotą, potem na plac Zbawiciela, a potem w Alejach Ujazdowskich do gmachu ambasady bułgarskiej, bo to był doktor Raczew – Bułgar.
Wiem, przyszedł do nas ze zbombardowanego szpitala Świętego Ducha.
Chyba tak.
Nie wiem.
Tak. Właśnie Hala Koźniewska, z którą pracowałam w sali opatrunkowej. Ale [po nią] to przyszli w nocy, na moim dyżurze nocnym. Ja już wtedy pełniłam funkcję pielęgniarki po wszystkich tych przeszkoleniach.
Nie, nie zabrali, nie zabrali, ale ten, który przyjechał, ten Niemiec, mówił bardzo czystą polszczyzną. Usłyszałam walenie do drzwi wejściowych i myślałam, że to karetka przywiozła kogoś rannego, a to okazało się, że to było Gestapo. Weszli do holu i od razu wyjął z kieszeni czy z teczki, już nie pamiętam, arkusz papieru i zapytał mnie o moje nazwisko. Ja powiedziałam, jak się nazywam, że Słowikowska, on przejrzał i cisza. Mówi do mnie: „Koźniewska Hala”. Ale jej nie było wtedy. Okazuje się, że ktoś uprzedził i wywieźli ją do Zakopanego dzień przed jej aresztowaniem.
Dłuższy czas pracowałam jako wolontariuszka, a potem dostawałyśmy żołd, trzydzieści złotych.
Bardzo mało.
Mój ojciec pracował, znaczy przed wojną jeszcze, jako naczelnik warsztatów pruszkowskich w Pruszkowie.
Tak.
Tak, późniejszy obóz. Pracował w czasie okupacji.
Tak.
No jak dostawałam bochenek chleba, to starałam się na przykład na kolację, bo tak dawali nieraz. Dostawałam kilka razy, pamiętam, po pudełku sardynek, to oczywiście wtedy zaniosłam do domu.
Tak, tak, to była taka pomoc, oczywiście, tak.
Tak, tak.
W jaki sposób? W jaki sposób ja się zetknęłam…
Tak. Znaczy, nie to, że zaprosił, tylko ja się dowiedziałam jakoś tak przez przypadek, że masażysta, tylko nie pamiętam już, jak on się nazywał, działał w konspiracji. Wtedy się do niego zwróciłam, ale jak to było, to ja już naprawdę dokładnie nie pamiętam.
No chciałam po prostu przydać się komuś.
Jeszcze bardziej, tak, tak. Ja bardzo lubiłam pracę społeczną.
Nie.
To znaczy ja poszłam na spotkanie, na zgrupowanie.
Tak, tak.
Wiedziałam, że to jest Armia Krajowa. Ja byłam zadowolona, że dopomogę, że będę walczyć w przyszłości.
Chciałam, o, chciałam bardzo, ale nic z tego nie wyszło.
Nie, zostałam przyjęta i złożyłam przysięgę.
Boże, jaka to była ulica? To było spotkanie w jakimś prywatnym mieszkaniu, ale czy to była Marszałkowska? Chyba na Marszałkowskiej, ale w prywatnym mieszkaniu, to wiem na pewno. Zbiórka była.
Tak, tak, kilka osób było.
Nie.
Tak.
Miałam „Zojda”.
Tak.
Szkolenie przyszłych sanitariuszek.
W prywatnych mieszkaniach.
W czterdziestym chyba trzecim – albo pod koniec czterdziestego drugiego, albo w czterdziestym trzecim. Naprawdę już teraz [nie pamiętam], ale mam chyba w legitymacji.
Nie, to było kilka kursów, ale to było tak mniej więcej po jakieś dwie godziny. Tak, bo ja je uczyłam, jak należy opatrywać, jak należy robić zastrzyki. Uczyłam je, jak te zastrzyki robić, jak tamować krew, znaczy pierwszą pracę takiej sanitariuszki.
Biały fartuch.
W normalnym ubraniu.
Tak, w cywilnym ubraniu.
Tak. Tak, to był chłopiec, Józio, został przywieziony przez siostrę Elę Brzozowską.
Na Dworzec Zachodni.
Z pociągu zabrała chłopczyka. Miał taką tabliczkę pod koszulką, z imieniem i nazwiskiem.
Mały chłopczyk, on miał nie więcej jak jakieś pięć lat.
Tak, tak. On mieszkał w „babińcu”, bo te starsze siostry się nim zajmowały.
Wiedziałam. Wiedziałam o jednym na pewno. On był jakiś czas kierowcą, bo mieliśmy samochód z flagą maltańską.
Widziałam… Akurat miałam dyżur wtedy w szpitalu, jak wysadzali synagogę.
Tak, tak, nawet było ostrzeżenie dla szpitala, żeby wyjąć okna albo otworzyć.
Żeby nie wypadły, tak.
Tak.
Tak, to było… Pracowała z nami, właściwie i założycielką chyba była Karszo-Siedlewska.
To znaczy ona była przy założeniu szpitala, tak. Ona z majątku przywiozła ryby, karpie na wigilię. Wtedy chorzy dostali, skorzystali z tego i była ta kolacja, taka wigilijna.
Nie, i w domu pamiętam. Pamiętam, bo jeździłam, chodziłam.
Tak, były. W czasie okupacji można było kupić ryby.
Tak, tak. Dzień wcześniej dostałam zawiadomienie, właściwie szpital dostał, tak podejrzewam. Dlatego że komendant szpitala uprzedził nas, że nie wolno nam wychodzić do domu, po prostu skoszarowano nas.
Usłyszałam strzały, to była godzina siedemnasta, wtedy byłam nawet na dyżurze, tym szpitalnym. Dosłownie, bo ja wiem, może w dwadzieścia [minut], może w pół godziny, drzwi się otworzyły i wniesiono niemieckich rannych. W tym momencie jak zobaczyłam, że wnoszą, to nie wiem, to jakoś instynktownie wyskoczyłam ze szpitala, pobiegłam kawałek i na chodniku leżał Powstaniec w mundurze wojskowym z karabinem.
Miał opaskę. Młody chłopak, taki szczuplutki, malutki.
Był ranny w głowę. Pani nie uwierzy, co ja zrobiłam. Ja nie wiem, jak to się stało, ale ja go sobie rzuciłam na plecy, on wziął tak ręce tu mnie, a tu leżał i ja go przydźwigałam do szpitala. To był pierwszy ranny Powstaniec.
Tak.
Nie, nie, absolutnie, bo to byli ranni. Nie, nie było, nic nie było.
Razem, tak. Razem z Niemcami na jednej sali, razem.
Nie było [Niemców], tylko byli ranni.
Nie, nie, absolutnie. I oni nas uratowali.
Tak.
Bo pierwszy raz [Niemcy] do szpitala wkroczyli 7 sierpnia.
Nie, tylko pierwszego dnia. Siódmego, wtedy…
Jak było natarcie… Zaraz, jak to było? Niech ja sobie przypomnę, chwileczkę. Nie, pierwszego dnia sierpnia byli ranni niemieccy żołnierze, znaczy od wybuchu Powstania, tak jak mówiłam. Leżeli między Polakami ranni Niemcy na sali szóstej na pierwszym piętrze. Wtedy jak szóstego wkroczyli Niemcy do szpitala, to nas to uratowało… Jedni byli leżący Niemcy, a jedni chodzący i na parterze akurat chodzili w mundurach Niemcy i wtedy ci, którzy tu wkroczyli szóstego, zorientowali się, że mają swoich tutaj w szpitalu.
Nie zrobili nam krzywdy, nie. Tylko zajęli szpital i byli u nas chyba z jedną noc, a potem nad ranem odjechali, znaczy nasi chłopcy, Powstańcy, od ulicy, od tyłu szpitala, z ogrodu, odparli ich i byliśmy potem już w rękach Powstańców do 14 sierpnia.
Też.
Nie, absolutnie, absolutnie. To znaczy ja niemieckiego nie znałam, bo ja się w szkole uczyłam francuskiego.
Tak, tak, ale właśnie oni, oni potwierdzili, że my się nimi bardzo solidnie opiekowaliśmy, i to nas właściwie uratowało.
Tak, tak.
Nie było różnicy, nie, nie.
Tak, oczywiście.
Tak, mieliśmy jeszcze, mieliśmy, bo to był początek Powstania. Tak, mieliśmy. I woda była, tak.
A jedzenie to zapasy.
To już intendenci załatwiali, ale my dostawaliśmy przydział przecież przez całą okupację.
Tak, żywnościowy, tak, tak.
To znaczy, nie, ja nie mówię, że my, tylko szpital dostawał przydział, bo był traktowany jako szpital jeniecki.
Tak, tak, dla jeńców Polaków.
Nie, w czterdziestym drugim?
Nie, nie leżeli. Nie, ich potem zabrali.
Tak, moja cioteczna siostra.
Zosia Laskowska. Zginęła.
Zosia była chyba w oddziale „Rudego”. Zginęła na początku sierpnia, pochowana jest na Powązkach Wojskowych, a pseudonim miała „Magda”.
Tak.
Pod szpital podjechał czołg, a przed czołgiem pędzili ludność cywilną z sąsiednich domów, na Senatorskiej.
Tak, pierwszy raz.
Nie, tylko słyszałyśmy, dochodziły do nas wiadomości.
Trudno mi coś powiedzieć, naprawdę, skąd była ta wiadomość.
Nie, nie było.
Tak, tak, ludność cywilna… Wskoczyli Niemcy do szpitala, no i zaczęli nas wypędzać od razu. Wtedy został ranny w głowę lekarz Lewandowski.
Wypędzali tych, co mogli chodzić, tak. Ale jak weszli na górę, to okazało się, że leżą Niemcy, ranni Niemcy. Jakoś tak podejrzewam, że nas uratowali ci, którzy [Niemcy]. […] Wkroczyli Niemcy, wypędzili nas przed szpital.
Też personel, znaczy personel i część rannych.
Tak. Wszyscy, którzy byli wypędzeni, ustawili się w taką kolumnę. Na czele tej kolumny stanął pułkownik Strehl i rozkaz był, żeby pójść w stronę Woli.
Też było [wolno], tak. Tam jest nawet zdjęcie, jak na noszach niesiemy komendanta i tego doktora Lewandowskiego.
Doktora Lewandowskiego.
Na Wolę, ale pułkownik Strehl, który szedł na początku (to był komendant wszystkich wojskowych szpitali w okupowanej Warszawie), zamiast na ulicę chyba Elektoralną to skręcił w ulicę albo Żabią, albo Przeskok, już nie pamiętam.
Tak. I w stronę Ogrodu Saskiego.
Do barykady, tak, do barykady na ulicy Królewskiej, róg Marszałkowskiej.
Eskortowali nas Niemcy, tak.
Nic. Znaczy najpierw na ulicy, to albo Żabia, albo Przeskok, to jeszcze zatrzymali nas i troszkę nam zabrali, znaczy kilku ich tam podskoczyło do pielęgniarek i zabrali złoto. Między innymi taka siostra Adamiec miała taki wielki tobół na plecach, a w nim były strzykawki, lekarstwa, bandaże. Ten jeden z Niemców do niej podszedł i zaczął szarpać ją, bo chciał to zabrać. A ona miała na szyi taki duży krzyż na łańcuchu. I ona wzięła ten krzyż i przeżegnała się. I on uciekł, przeraził się.
Tak.
Tak.
Wtedy jak… Znaczy dlaczego potem zniknęła ta obstawa? Bo oni się zorientowali, że idzie jakaś karawana, i zaczęli strzelać – Powstańcy, ale w górę, nie strzelali w nas, tylko w górę. Bo ktoś tam, nie wiem, oni [Powstańcy] się jakimś cudem zorientowali, że to szpital jest ewakuowany.
Tak, tak. Tam była za tą barykadą dosyć duża grupa Powstańców i oni pomogli nam przenosić te nosze i nas przetransportować przez tę barykadę na drugą stronę Marszałkowskiej.
Rannych zostawiliśmy w Banku PKO.
Potem tam dłuższy czas byliśmy, już nie pamiętam, czy dzień, czy dwa, przy Banku PKO. Szpital, znaczy pracownicy szpitala i kilku rannych, przeszliśmy na ulicę Zgoda. Wtedy Śródmieście było w rękach Powstańców.
Tak, tak.
Chodzili, tak.
Nie, absolutnie. Jak my weszliśmy, to tylko były stoły, krzesła, dopiero się organizowało. Tam jakoś zdobyli trochę sienników. Nawet łóżek nie było wtedy tam, tylko były sienniki.
To było bardzo mało rannych. Tak. To byli raczej ranni chodzący, mieli opatrunki.
Nie, też nie było dużo. Część personelu została przy PKO.
Nie, sama się zgłosiłam, ja sama się zgłosiłam. Komendant szpitala dostał rozkaz, żeby oddelegować dwie sanitariuszki do zgrupowania… Ja się zgłosiłam pierwsza i ze mną zgłosiła się taka Janka Matulewicz.
Tak, tak.
Nie, ale ja poszłam jako sanitariuszka.
Tak.
To wyglądało tak, że to zgrupowanie PAST-y było wtedy w kinie, to chyba Atlantic, na Chmielnej. My ze Zgoda we dwie poszłyśmy do tego kina, tam było to zgrupowanie. Chłopcy się szykowali do zdobycia PAST-y. Wyruszyliśmy o godzinie chyba 4 rano, dosłownie przyklejeni do murów kamienicy przeszliśmy ulicą Zgoda, przeskoczyliśmy ulicę Marszałkowską, dostaliśmy się do budynku. Tam przez taką olbrzymią dziurę w murze dostaliśmy się do następnego budynku, który był naprzeciwko PAST-y. To była chyba ulica Zielna, ten budynek. I tam ci chłopcy stamtąd ostrzeliwali PAST-ę.
Nie, w ubranie cywilne.
Tak, tak, Czerwonego Krzyża.
Nie, z tym oddziałem, co ja byłam, bo tam było kilka takich punktów zapalnych, to niedużo.
Tak, torbę przewieszoną, opatrunkową.
Nie, byliśmy w jednym pomieszczeniu, w tym budynku, gdzie był oddział.
Tak, tak.
Chłopcy.
Przynosili, tak, ale nie było dużo u nas. Ja opatrywałam dwóch. Ale potem taki był wspaniały widok, jak wyprowadzali Niemców. Znaczy najpierw ujrzałam las rąk w górę wzniesionych i potem jak spojrzałam, okazało się, że to byli Niemcy wyprowadzani. Tu ich było chyba, tak jak słyszałam, około stu dwudziestu.
Tak, tak, wróciłam na Zgoda, tak.
Ponieważ już prawie że upadła Starówka, to wtedy dopiero zaczęły się naloty na Śródmieście.
Tam wpadł pocisk, ale w budynek czy koło budynku, ja już nie pamiętam. W każdym razie wewnątrz był taki szalony podmuch. Wyważyło drzwi i ja upadłam jakoś na te drzwi i zjechałam z pierwszego piętra na tych drzwiach na parter.
Po schodach, tak, tak zjeżdżały te drzwi.
Nie, nic mi się nie stało.
Tak, na Wareckiej. I drugi właz był przy… drapacz chmur to się nazywało?
Tak.
To znaczy ja pomagałam – jak wychodził Powstaniec, to go podtrzymywałam, żeby mógł wyjść na powietrze.
Okropnie. To wszystko było takie oblepione błotem.
Chyba nie.
Tak, tylko pomoc, tak.
Byłam tylko chyba pół dnia, tak.
Okropne, okropne. Podziwiałam, że oni się zdecydowali tak iść kanałami.
Dlaczego? Rozkaz dostał szpital, żeby przejść, bo zaczęli bombardować Śródmieście. Wtedy przeszliśmy na ulicę Śniadeckich.
Nie, to było inaczej, to było już bez rannych. Bez rannych i to się szło tak: do dołu Alej Jerozolimskich, gdzie był przez całe Aleje Jerozolimskie wykop głębokości chyba dwa metry i była barykada obok. Tym wykopem przechodziło się przez jezdnię na drugą stronę ulicy Marszałkowskiej i potem prosto do szpitala na Śniadeckich.
Nie, niedużo było personelu, niedużo.
Chyba to była szkoła. No warunki były takie… Ale tam przeważnie byli Powstańcy chodzący, chorzy.
Tak, trzeba było opatrywać. Spanie było takie raczej na podłodze, na siennikach.
Nie, nie.
Nie, nie przenoszono, nie, nie przenoszono sprzętu.
Był doktor Żebrowski, doktor Gierałtowski chyba. Kto był jeszcze? Już nie pamiętam, naprawdę.
Nie, nie, to już były tylko takie opatrunkowe.
Nie, doktor Żebrowski to był chirurg.
Może dziewięć, nie więcej. W każdym razie wzrostu jego, to mogę powiedzieć tyle, że on… To było na Śniadeckich, na podwórzu, przechodziłam z jednej klatki na drugą i wtedy on jakoś tak do mnie podszedł i się przytulił. W tym momencie odłamek, był obstrzał, odłamek uderzył, przebił, przeleciał mu przez głowę i zatrzymał się na mojej…
Tak, to jest moja wielka pamiątka.
Zabite, tak.
Do 12 października.
Ale rannych było bardzo mało, bardzo mało.
Tak, to był Niemiec, Niemcy. Ale jakim cudem oni się znaleźli, że my ich na noszach…
Ranni, tak, tak. Szpital Piłsudskiego był dla Niemców. Tak, to po kapitulacji, ale jakim cudem ci Niemcy… Jednego, pamiętam, przenosiłam.
Na noszach, tak.
Nie, ale odbywały się imprezy kulturalne. W czasie Powstania na Śniadeckich grała pani profesor Dubiska, skrzypaczka. Występował… A nie, przepraszam, wrócę do ulicy Senatorskiej. W czasie okupacji były koncerty, umilaliśmy po prostu życie rannym, organizując koncerty.
W Szpitalu Maltańskim. Występował chór Dana z Foggiem i inni artyści scen warszawskich.
Tak i przygotowywałam się do egzaminu. To był czterdziesty drugi rok, 1942. Wtedy nie było konserwatorium w czasie okupacji, tylko zmienili nazwę na szkoła muzyczna.
Legalnie działała, bo Niemcy kochali muzykę, legalnie działała. Zdawałam egzamin i zdałam do klasy śpiewu i fortepianu.
Tak, na zajęcia. To było raz w tygodniu.
Tak. Pani profesor Sankowska uczyła mnie śpiewu i profesor Tauber gry na fortepianie.
Do Powstania.
Tak, bo to były zajęcia przeważnie… Ja sobie tak ustawiałam dyżury, [to znaczy] ustawiała mi siostra przełożona pielęgniarek, która wiedziała, że ja jestem…
Wtedy nie było studentów.
Nie, ja nie śpiewałam. Ja śpiewałam w kościele.
Tak, raz śpiewałam u Świętego Jakuba, bo tacy lokatorzy mojego domu na Tarczyńskiej zamówili mszę świętą, a drugi raz śpiewałam moim rodzicom na ślubie…
Dwudziestopięciolecia. W kościele na Chłodnej u Boromeusza. Śpiewałam wtedy „Ave Maria”
Męża poznałam w szpitalu.
Nie, nie. Przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej zabrano nam wszystkich rannych wojskowych…
Polaków. Przewieziono do Szpitala Ujazdowskiego. Wtedy Niemcy przywieźli dwudziestu chłopców, to nazywało się „ratowników sanitarnych”, i między innymi mój mąż był tam.
Przeszkoleni, tak, tak, przeszkoleni. To byli w siedemdziesięciu procentach młodzi studenci akademii medycznych.
Nie, mój mąż studiował po wojnie dopiero, w SGPiS-ie.
Była. Ale były w ogóle miłości, bo były śluby i były chrzciny, bo potem się dzieci rodziły.
Tak, między personelem, mało, między rannymi oficerami a personelem. Były wielkie mezalianse.
Zbigniew Bogdan.
Grał pięknie na fortepianie. Bo ja się uczyłam już jako starsza osoba, a on się uczył, jak miał dziesięć lat. A potem razem chodziliśmy już do tej szkoły muzycznej w czasie okupacji. On się uczył u pani profesor Jacyny.
Tak, do samego Powstania.
Tak.
Niemcy dali nam samochód, samochody podstawili, takie ciężarowe. Załadowali nas na te samochody i wywieźli do TUDOR-u, do fabryki w Piastowie.
Okropne, na podłodze.
Tak, fabryka, tak. Ja byłam bardzo krótko.
Nie, nie, nic nie dawali. Nic nie dawali. To znaczy ja nie mogę powiedzieć na pewno, bo ja byłam bardzo krótko. Przypadkowo mój mąż, mój wtedy narzeczony, kolega szkolny, dowiedział się, że ja jestem w fabryce w TUDOR-ze, że Maltański Szpital jest ewakuowany do TUDOR-u, i z bratem swoim przyjechał do fabryki i zabrali mnie wtedy do siebie, do domu. A rodzice jego i oni mieszkali na Dworcu Zachodnim.
Jak jest ten tunel i taki wysoki, czerwony budynek, to w tym budynku mieszkali.
Nie, tam nie, bo to był dom kolejowy, a mojemu teściowi podlegała kolej z Warszawy do Skierniewic, to znaczy województwo prawie warszawskie.
No bo pracowali dalej na kolei. Mój mąż miał lewą legitymację jako pracownik kolei, to mu jego ojciec załatwił.
No ale ja byłam chyba tylko trzy dni.
Nie, to można było, tam coś kombinowali, ale wyprowadzili.
Tak, tak.
Nie, nie było dla mnie bezpiecznie… Ponieważ to był piętrowy budynek, a sąsiedzi z parteru wynieśli się przed Powstaniem, to były wolne mieszkania, czyli tylko mieszkaliśmy my w tym budynku, na tej klatce. To oni mnie zamykali w mieszkaniu, potem zamykali wejście do klatki schodowej i ja im na sznurku – spuszczaliśmy sznurek oknem, to znaczy ja spuszczałam, oni wiązali ten klucz i ja ten klucz z powrotem [wciągałam] do mieszkania. Tak że gdyby Niemcy chcieli do mnie wejść, to musieliby wyważyć wejściowe drzwi klatki. No i wyszłam za mąż.
Nie, nie. Rodzice mojego męża nie byli w tym mieszkaniu. Tylko ojciec był, bo przed Powstaniem ojciec mojego męża wywiózł swoją żonę z córką pod Warszawę.
19 października.
W Lesznie.
Tak.
Tak.
Nie, bo ja byłam…
Cały czas tam, tak.
Nie, nikogo. Tak jak stałam, nawet nie miałam żadnego ślubnego ubrania, nic.
To znaczy liczyłam, że ojciec mój żyje, bo mój ojciec miał przyjaciela jeszcze z czasów szkolnych, który miał w Falenicy fabrykę grzebieni. Ojciec wyjechał, miał wtedy urlop, wiem, że wyjechał, bo tam coś miał pomagać temu swojemu przyjacielowi. Nie mógł już wrócić do Warszawy, bo weszli Rosjanie. To wiedziałam, że ojciec jest tam, a o mamie nic nie wiedziałam. I jeszcze miałam brata.
Starszego.
Po wojnie.
Najpierw się dowiedziałam… To znaczy jak Rosjanie wyzwolili Warszawę… Tak, to było w tym czasie. Już można było mieć połączenie z Pragą. Mój teść szedł tym mostem… Nie, to był prowizoryczny jeszcze, chyba. Ja napisałam list i wrzucił mi na Pradze ten list na poczcie, ale to już było po wyzwoleniu Warszawy.
Napisałam do Falenicy, do przyjaciół mojego ojca, że żyję, że wyszłam za mąż. W jakiś czas później ojciec przyszedł z Falenicy do mnie piechotą, podałam adres. I wtedy ucieszyłam się, że ojciec żyje.
Tak, znali.
Nie, nie, znali, bo on przychodził, czasami ćwiczyliśmy na pianinie, bo ja miałam pianino w domu.
Tak, strzały, oczywiście, tak, tak, strzały, tak.
Tak, nie ruszałam się z domu.
Tak. I brat męża, bo też tam mieszkał.
Woda była, była, tak.
Nie.
Tak, tak. Nie, nie, nie było, nic nie było, nie.
To tam zamieszkałam, zamieszkałam z mężem razem i z rodzicami męża. O, to było piękne mieszkanie, piękne. Jeden pokój był taki, że można było na rowerze jeździć wkoło stołu.
Nie, mój brat zginął. Moja mama zginęła w Oświęcimiu i mój brat.
Tadeusz.
Kazimiera Janina.
6 września wyrzucili ich z Tarczyńskiej i popędzili do Pruszkowa.
Tak, tak. Popędzili do Pruszkowa.
Tak. Z tym że wiem to jeszcze, że brat był w organizacji, ale nie zdążył do swojego oddziału.
No tylko wspomnienia, stale wspominam sobie. Poza tym po wojnie to my się spotykaliśmy jeszcze z koleżankami, które żyły, część Szpitala Maltańskiego – były takie spotkania w poszczególnych domach.
Nie, później, później.
Nie, nie, nie przyznawałam się, nie. Nawet, mając dokumenty, że pracowałam w szpitalu, bo miałam przepustkę, to to wszystko było schowane głęboko.
Schowałam, tak.
Nie, nie. Dopiero się przyznałam, jak poszłam na emeryturę i dostałam od komendanta zaświadczenie, przysłał mi, że pracowałam od 7 września do 12 października czterdziestego czwartego roku, bo mi przyznano wtedy te lata do emerytury.
No, tylko tych sąsiadów, gdzie mieszkałam kiedyś. Wiedziałam oczywiście, że żyją w strasznych warunkach.
Nie, mało, mało.
Nie, nie, nie. Tylko jak pracowałam w Szpitalu Maltańskim, to chodziłam na Elektoralną. To mnie nawet prosiła siostra przełożona, bo tam mieszkała jakaś jej kuzynka, leżąca pani, to jej robiłam zastrzyki.
Po znajomości, tak, bezpłatnie, po znajomości.
W czasie okupacji tak.
A w czasie Powstania to różnie było.
Na Śniadeckich? No była, bo gotowałyśmy zupę „pluj” i kisiel, to było jedzenie.
Z proszku.
Nie wiem, kto to tam na Śniadeckich przyniósł.
Tak, tak, zupa i deser, tak, zupa „pluj”. Pamiętam, zdobyli maszynkę do mielenia mięsa i te ziarna się wsypywało do tej maszynki, kręciło się i tę papkę się potem gotowało.
Tak. Bardzo dobre jedzenie było.
No, w czasie Powstania to u nas w szpitalu był ksiądz, w ogóle cały czas w szpitalu był ksiądz od początku do samego końca, do ewakuacji szpitala. Tak, był ksiądz prałat, który odprawiał msze.
Na Zgoda, nie. Msza święta była na zakończenie po kapitulacji, w dzień, kiedy wyprowadzano już ludność cywilną, bo wtedy najpierw wychodziła ludność cywilna po kapitulacji. Na Śniadeckich ksiądz odprawił mszę, wtedy było obecnych bardzo dużo Powstańców z tych okolicznych dzielnic. Była msza święta i po mszy śpiewaliśmy: „Boże coś Polskę”. I wtedy nastąpiła dalsza ewakuacja.
Tak, tak, połączyła. Ponieważ pracownicy byli z całej Polski, nie tylko z Warszawy, w Szpitalu Maltańskim (znaczy hrabianki Tarnowskie i tam jeszcze Radziwiłł… w tej chwili już nazwisk nie pamiętam), to tylko spotykali się ci, co mieszkali bliżej Warszawy. To były takie spotkania, były i u mnie w domu, i u moich tych koleżanek pielęgniarek się spotykaliśmy, i nasz komendant – hrabia Lipkowski, spotykaliśmy się bardzo często.
Do końca.
Nie, nie, po wyzwoleniu, po czterdziestym piątym roku.
Nie wiem, my wszyscy byliśmy bardzo pogodni.
Nie, to w ogóle się nie myślało o tym, absolutnie. Jak to młodzi ludzie, żartowaliśmy, śpiewaliśmy. Była taka piosenka ułożona chyba przez Elenę Brzozowską. Mogę mówić?
Ale pani nie nagrywa tego?
O Jezu.
No, więc oczywiście że było tak, że arystokratki zakochiwały się w oficerach, w lekarzach – no to był mezalians, więc ułożyli taką piosenkę. Mogę powiedzieć?
„Raz nad Nilu szeroką wodą, na przekór i ojcu, i matce…” […]
Trudno mi powiedzieć. Z jednej [strony] to chcieliśmy, żeby ta Polska była oswobodzona, żeby normalnie żyć, ale z drugiej strony te potworne straty.
Tak, że wybuchło Powstanie, że wreszcie będzie wolna Polska, a tu zginęło tyle młodzieży.
Warszawa, 4 kwietnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek