Andrzej Kowalski, były powstaniec warszawski, urodzony i wychowany w Warszawie.
Mieszkałem na Kozietulskiego 2A, a tam dalej jest później taki kościół, gdzie Popiełuszko i jego grób, i tak dalej. Ojciec był zawodowym oficerem, kapitan lekarz dentysta. Robił specjalizację u profesora Meissnera chirurgię szczękową. Każdy, kto strzelał z broni palnej, wie, że jak się nie dociśnie, to się wali w szczękę. Rodzina ojca z Rzeszowa, ojciec mojego ojca był kolejarzem. Rodzina matki z Warszawy, z tym że dziadek, Łukasz Pęksa, a w Poroninie Pęksa Pęksę pogania, uciekł przed wojskiem austriackim (zaciukali żandarma), później gdzieś się tułał po nocy i pociągiem przyjechał do Warszawy, i w Warszawie znalazł pracę, i jakoś tam [się] zadomowił. Taka ciekawostka. Ze strony rodziny ojca było siedmioro dzieci i dziadek kolejarz. Ze strony matki dziadek dosłownie był tam dozorcą, zatrudnili go na początku jako palacza w takim domu bardzo eleganckim, centralnego ogrzewania, firmy Barber-Colman. Nikt nie chciał się zgodzić, a on, wiadomo, że każdy góral to zimą ciesielką się zajmuje, pokazał, że umie rąbać drzewa, że rąbnie to, że potrafi uruchomić, i zajęli go wtedy, w suterenie dali miejsce, na palenie w piecu. A ponieważ zmyślny chłopak, to właściciel domu zaproponował mu, że jakby się ożenił, to by dostał dozorstwo jeszcze, a tam było dobre dozorstwo. Co dziadek zrobił? Poszedł na rynek, gdzie przychodzili chłopi z córkami, wybrał jakąś córkę, przyszli, zobaczyli, też siedmioro dzieci, kupa ludzi ciekawych, samochodami się tam zajmowali. W każdym razie takie rodzicielskie rzeczy. Chodziłem do szkoły prowadzonej przez Rodzinę Wojskową na Czarneckiego, na Żoliborzu, gdzie zetknąłem się z harcerstwem. No i zastał mnie rok trzydziesty dziewiąty.
Tak, młodszego o dziewięć lat brata.
Można powiedzieć, że patriotyczna, ale i taka troszkę surowa. Przyznam się szczerze, że jak mnie ojciec złapał – a miałem wtedy chyba dziewięć lat – że mu podpalałem papierosy, to dostałem w dupę pasem tak ze dwadzieścia razy i nie złamało mi to psychiki. Drugi raz tam za inne rzeczy. W każdym razie rodzice się bardzo kochali, z tym że brat był odmiennym nieco typem, ale tak się zdarza. Ja [podobny] do Pęksów – górol taki, nochal, tego, a brat był podobny do ojca rodziny. Takie sytuacje w domu.
Wybuchła wojna, ostatni raz ojca żeśmy widzieli 7 września. Komendant Szpitala Ujazdowskiego wysłał ojca z sanitarnym pociągiem, który wiózł rannych oficerów i podchorążych. Ojciec ze swoim ojcem był w Tyrolu – w Tyrolu był też zawiadowcą stacji. Nauczył się tam niemieckiego, chodził do niemieckiej szkoły, to wzięto pod uwagę. I 7 [września] ojciec wyjechał. Miał przez Zaleszczyki ich dowieźć do Rumunii albo do Francji. A to wiemy stąd, że tam jeden z tych, [który był z nimi], podał, że był tylko jakimś sanitariuszem tych rannych, i później wrócił. Droga była taka, że byli czterdzieści metrów przed Zaleszczykami, był 17 września, weszli Rosjanie. Ojciec zameldował się i wzięli do Kozielska, później Starobielsk, później Katyń. Zastrzelili ojca.
Jak Niemcy doszli do Katynia, to taką komisję zwołali, między innymi byli przedstawiciele Szwajcarii. To jest ciekawe – nie tylko z Polski, ale i ze Szwajcarii. I tam oni stwierdzili, że to jest Antoni Kowalski, urodzony w 1905 roku, kapitan lekarz. Mama dostała takie zawiadomienie, ale nie uwierzyła w to, bo w ogóle wierzyła, że ojciec wróci. Ale później ci, co wrócili później, którzy gdzieś tam pracowali na północy, powiedzieli, że to tak było, tam Rosjanie nie uszanowali nic, tak że później matka wychowała dwóch synów bez ojca.
Na Kozietulskiego 2A, na drugim piętrze. Mama sama utrzymywała dwójkę dzieci, RGO pomagało, to, tamto, gdzieś na jakieś obiady chodziłem – bieda była. Ja później jak się z Warszawy wydostałem… Tam w Warszawie było tak, że na Żoliborzu były spotkania, dostawaliśmy medale, a później we wrześniu jak było spotkanie, w czterdziestym ósmym roku, to aresztowano sto parę osób. Nie wiadomo, czemu mnie aresztowano i tak dalej. Ale ja zapisałem się do liceum jedwabniczego w Milanówku. Dlaczego to jest ważne? Bo po skończeniu liceum dostałem nakaz pracy do Łodzi i pracowałem w przemyśle włókienniczym w dużym hałasie, stąd te historie. Technikum włókiennicze. Tam państwo Dworaczkowie prowadzili to liceum na bardzo wysokim poziomie, z łaciną, nie z łaciną i tak dalej.
Dziesięć. Dwudziesty dziewiąty – trzydziesty dziewiąty.
Dwudziesty dziewiąty.
Do szkoły Rodziny Wojskowej na ulicy Czarneckiego w Warszawie, gdzie zetknąłem się z harcerstwem i te wszystkie sprawności harcerskie, sobieradek i tak dalej, które się bardzo później w Bojowych Szkołach przydały, bo uczono wtedy porządnie.
Chodziłem do szkoły zawodowej, a jednocześnie byłem w „Szarych Szeregach”, w harcerskiej organizacji, w Bojowych Szkołach. Ja byłem dość wysoki, metr siedemdziesiąt jeden i na przykład przysięgę składaliśmy tak, jak państwo widzieli „Kamienie na szaniec”, w Kampinosie przed tymi i tak dalej. To był rok czterdziesty drugi.
Jako harcerz byłem amunicyjnym w sekcji karabinu maszynowego.
Zadania jako harcerz to były zadania rozpoznawcze, wywiadowcze i po prostu uczenie jakby takiej taktyki wojskowej. Nas jako harcerzy uczyli między innymi skoczkowie, ci, których z Anglii rzucano z bronią zachodnią. I byliśmy, ci w plutonie 227, tam na Krasińskiego 20, to dobrze wyszkoleni i nieźle uzbrojeni.
Ten nasz pluton i 226 zajmował pozycję Krasińskiego 20. Ciekawostka, dom przez ZUS budowany, w czworobok. Tam tego domu i 29 po drugiej stronie żeśmy bronili. Przed tym domem było zejście do kanałów, gdzie była drużyna 500 najmłodszych, gdzie pilnowała, kto wchodził i kto wychodził. Łączność kanałami była ze Starówką i ze Śródmieściem.
Tak.
Tak, i byłem szkolony, bo to były tak zwane Bojowe Szkoły, to była szkoła podoficerska.
Na ogół raz w miesiącu, ale jak byli ci, którzy przychodzili szkolić nas, właśnie [jeden z] tych skoczków zagranicznych (już zapomniałem nazwiska, on jest znany taki, przypomni mi się), to było częściej. [Szkolenia były] między innymi w naszym mieszkaniu, na Kozietulskiego 2. Matka w czterdziestym trzecim roku miała jakieś kłopoty z wątrobą, młodszy brat był u ciotki, ja pracowałem, mieszkałem sam. Mieszkanie było wolne i były tam szkolenia właśnie, takie z bronią maszynową, polską, niemiecką, angielską, amerykańską, możliwość posługiwania się piatem, tym do strzelania. W wielu książkach pisze, że byliśmy bardzo dobrze wyszkoleni. I coś pani pokażę. […] Mam wiele innych odznaczeń, dlatego chcę pokazać, że to harcerstwo dobrze wyszkoliło. Uczenie, powiedzmy, kartografii, ten sobieradek, jak się śpi w nocy na drzewie, jak tego, poza posługiwaniem się bronią.
Trochę tak.
Na przykład był taki Andrzej Rogoziński (on był o dwa lata ode mnie starszy, mieszkał też na Kozietulskiego, kawałek dalej), z którym robiłem jakiś tam jeden wypad, na między innymi lotnisko w Łomiankach. Jego babcia mieszkała w Łomiankach, miała lunetę, sprawdzała, co i jak (może ja długo mówię, ale wie pani, to o wszystkim mówi), i zauważyła – bo tam był drut kolczasty i później normalny drut, podkryty prądem – że w pewnym miejscu woda podmyła, że można było przejść. Tam była stołówka oficerska dla lotników i oni tam wieszali (widać było, bo to taka weranda była) swoje płaszcze, kabury i tak dalej. I on zaproponował swojemu [przełożonemu], bo on był w troszkę starszej grupie, żeby to można wykraść. Powiedzieli: „Nie, w żadnym wypadku. To za niebezpieczna rzecz”. I on mnie namówił wtedy i myśmy w takich kombinezonach, które mieliśmy z lotniska, jak obsługa lotniska, tamta jego babcia to przegrzebała wszystko, że można było przejść spodem. Podeszliśmy, tamci jedli. Dreszczyk był spory, tylko człowiek był młody, to był odważny. I żeśmy [ukradli] kabury, ale nie było pistoletów, pistolety brali do jedzenia z sobą. Ale były kabury i były mapniki. I jak zadowolony o tym zameldował, to do raportu karnego jego i mnie wyznaczył komendant „Szarych Szeregów” na Krakowskim Przedmieściu. On szedł, bo go [niezrozumiałe]… I na tym opieprzył nas przede wszystkim, że to żeśmy zrobili, że mogli zabić ludzi, zabić to, zabić tamto i sami nie wiadomo co by zrobili. No ale mówimy: „Cholerka, tam były tylko przy tych kaburach po jednym do naboi, do walthera czy do tego, ale były mapniki”. Jak się okazuje, te mapniki były kody lotnicze. I mówi: „Te mapniki już są w tej chwili w Londynie i są wykorzystywane”. To po tym opieprzeniu i tak dalej to [mówi]: „Składam wam gratulacje”.
Wie pani, to są takie rzeczy, jak na przykład mały sabotaż w czasie okupacji. Jeździły transporty, na Żoliborz się jedzie ze Śródmieścia wiaduktem nad Dworcem Gdańskim. Od Dworca Gdańskiego odchodziły transporty z czołgami na wschód i myśmy chodzili tam dwójkami i rzucali z góry ulotki w języku niemieckim, że jadą na śmierć, że Hitler tego. Strzelali do nas jak do kaczek. Jeden rzucał, a drugi jakąś rakietnicę z czymś i go osłaniał. Stamtąd też miałem taką przygodę, bo Niemcy strzelali i jakiś gdzieś podszedł blisko, strzelił, dostałem w kolano, mam tutaj znak w kolanie. I mimo tego żeśmy jakoś z tym kolegą, mimo tej kuli, uciekli. Ja przyszedłem do domu, a piętro niżej mieszkali państwo Roszniakowscy. Ich syn był moim kolegą, w moim wieku, a oni byli z Bydgoszczy, pracowali w Deutsche Apotheke, byli z wykształcenia [farmaceutami]. Jak zobaczył ten pan, to mówi: „Andrzej, wyciągniemy ci to”. Jak to zdjęli, jak on wyciągał tę kulę, to jego żona zemdlała. Żeśmy się śmiali z niej później długo. Zakrył mi, zabandażował, no i później musiałem udawać, że nie kuleję, dlatego że Niemcy by zamęczyli, a później rozwalili. Czyli takie były małe sabotaże w czasie przed Powstaniem, obserwacja Niemców, gdzie jadą, jak są uzbrojeni. Zbieraliśmy na przykład polskie hełmy i czapki polówki i jak w trzydziestym dziewiątym, z grobów żeśmy zdejmowali dobre hełmy. Stąd na tych zdjęciach z Powstania właśnie jesteśmy, cała nasza sekcja, w polskich hełmach. Nie musieliśmy się jakoś kryć.
Przyznam się szczerze, że w piwnicy na Kozietulskiego 2, za węglem.
Bezpośredni to Zwitek, sekcji, a drużyny 300, gdzie były trzy sekcje, to Andrzej Rytel. Już nie pamiętam dokładnie… Pluton 227 składał się z pięciu drużyn – pierwsze trzy bojowe, jedna kanalarzy, tych, co kanałami [przechodzili], powiedzmy, przechodzenie ludzi i przesyłanie broni, i jedna była taka, można powiedzieć, wypadowa, ogólna.
Mało się utrzymywało, to trochę bezpieczeństwo. Mało się utrzymywało, znaczy spotykaliśmy się na szkoleniach, na zebraniach.
Tak. Tak, musiałem.
Na Ogrodowej, w Feniksie; fabryka, która produkowała bieliznę na dziewiarkach, między innymi dla Niemców. Pracowało się tam po dwanaście godzin. Dobra praca była. Jeździło się tramwajem koło getta i tak dalej, zanim się tam dojechało i przyjechało.
Przechowaliśmy dziewczynkę żydowską.
Tak.
Ktoś przez jakichś znajomych, jej ciotka… To ona miała chyba ze dwanaście lat. To była paskudna historia, bo nagle wpadła kontrola, po godzinie policyjnej, że są z policji i tak dalej. Weszli do środka, zobaczyli, matce powiedzieli, że na rozstrzelanie wezmą ją i tak dalej, ale zobaczyli fotografię ojca. Kapitan. To powiedzieli, że puszczą i niech ona pamięta, moja mama. Mama musiała ją oddać, na działkach się przechowała, były działki też.
Ona jakieś polskie nazwisko miała. Hania, nie Hania, coś takiego.
No, gdzieś ponad rok.
Czterdzieści trzy.
Była później.
Tamta już była na działce, tam tylko się nosiło jej jedzenie, ale nie było tego [dużo]. To była jakaś taka współpracująca z Niemcami, bo z tej granatowej chyba albo coś, ale oni byli po cywilu, ale mieli dokumenty takie tutaj. Zresztą widzieli, że w domu bieda, że się kartoflankę gotowało i placki ziemniaczane.
Tego nie wiem.
Byłem. Rozstrzeliwanie ludzi na ulicach, po stu, łapanki, rewizje w domu, wymuszanie, czy ma jakieś [kontakty, związki] z tymi, którzy działają w konspiracji. Zresztą ja pani powiem, pytają się ludzie, dlaczego Powstanie, czy musiało zniszczyć miasto. Musiało. Raz, żeśmy widzieli, jak Niemcy się cofali, już nie te czołgi, tylko wozy konne, tabory takie i tak dalej. Dwa, słyszeliśmy już armaty rosyjskie 1 Frontu Białoruskiego, który nie miał zdobywać Warszawy, tylko miał Warszawę obejść od północy i pójść na Gdańsk tam i później dalej na to. I dosłownie to było tak. Na Żoliborzu się zaczęło zresztą trochę wcześniej i tam moje pierwsze doświadczenia były już pierwszego dnia.
Wybuch formalny miał być o siedemnastej, a myśmy mieli mieć zbiórkę o drugiej i bocznymi ulicami pójść za placem Wilsona. Tam jest, jak się jedzie z Warszawy, plac Inwalidów, szeroka ulica, plac Wilsona i później dalej do góry, w kierunku właśnie Łomianek i tak dalej ta droga szła, tam jechały transporty niemieckich lotników z jakąś amunicją na to lotnisko, a nasi ludzie szli z bronią na jakiś punkt gdzieś tam, bokiem. Ci coś zauważyli, zaczęła się strzelanina, tak że na Żoliborzu [zaczęło się wcześniej]. To Dakowski w tym swoim [wspomnieniu] pisze o tym, że się zaczęło wcześniej. Ja nie doszedłem.
Na ulicy Suzina, tam dalej ulica takim łukiem biegnie, zaraz za placem Wilsona, za tą ulicę. Przedtem w domu się zatrzymałem, zresztą z jakimś drugim facetem. Tam była duża strzelanina, później myśmy na górze byli, na strychu. A to [facet] taki w butach z cholewami, gdzieś tak z osiemnaście lat. I widzieliśmy, że Niemcy strzelają, ale jedna część piechoty idzie pod jednym murem, z tej strony, a druga z tej, i tam obserwują. I ten mnie zapytał, on miał też chlebak: „Umiesz rzucać granatem?”. – „Umiem”. – „To chodź, ja rzucę stąd, w dół tam, a ty rzucisz tu”. To była moja pierwsza jakaś akcja bojowa. Granat taki duży, ponacinany, z zawleczką. „Jak powiem trzy, to rzucamy”. Rzuciliśmy, narobiło się łomotu, tym bardziej tam z drugiej strony coś robili inni. I schodzimy już później, jak ta strzelanina się [uspokoiła], na dół, a kobiety mówią: „Wynoście się stąd, bo jak was zobaczą, to wszystkich mężczyzn rozwalą”. Ale to jakiś taki był skutek, takie pierwsze, powiedzmy, zadziałanie.
Dlaczego ważne było Powstanie między innymi? Po roku 1830 – ja się cofam, bo to jest ważne – Rosjanie, carowie Rosji wybudowali żelazną „pięść” nad Warszawą, Cytadelę, ogromną twierdzę, a niezależnie od tego było osiem okrągłych, takich, gdzie [była] cegła, beton, a na wierzchu ziemia, takich otaczających Warszawę. I tam w tym miejscu, tak jak Dworzec Gdański był ważny, co się rzucało te ulotki, były całe magazyny dla frontu wschodniego – amunicji do pistoletów, do karabinów, bomb, granatów i tak dalej. I nagle to się przecina, prawda? Stąd były te ataki takie… Część Powstańców pułkownik „Żywiciel” wycofał do lasu, bo broni nie było tyle, a do mnie drugiego dnia przyszedł kolega, mówi, że w Zniczu jakiś porucznik organizuje [oddział], też mają tego. „Chodź, chodź tam”. Ja schodzę po tych wszystkich… To taka łączność była. No i wtedy tam poszedłem, dostałem cztery granaty, „sidolówki”, taka do sidolu dobra puszka i tak dalej, taka duża, półlitrowa, no i stąd ten mój pseudonim dalej – „Sidol”, „Sidolek” mnie nazywali. Później wrócili ci z lasu, no i później nas przerzucili, pluton 234, z Marymontu – przerzucili Krasińskiego 20 i 29, to jest od strony Instytutu Chemicznego, od strony Niemców. Tam było właśnie zejście do tego kanału, gdzie była łączność, później bardzo ważna. No i praktycznie te domy były bombardowane, nawet moździerze sewastopolskie strzelały, [tak] że rozbita część domów. Jest to opisane, ja pani dam taki materiał, to sobie pani poczyta później ewentualnie, żeby uzupełnić. Jest o tym plutonie dużo napisane. Broniliśmy do dwudziestego ósmego, później żeśmy [otrzymali] rozkaz do wycofania się stamtąd. Rozbity cały przód tego domu.
Byłem amunicyjnym w karabinie maszynowym MG 42.
Co my robiliśmy? Ten karabin maszynowy był wystawiany tylko wtedy, jak była jakaś potrzeba. On miał dużą szybkostrzelność, 500 na minutę, a każdy z amunicyjnych miał dwie po 500 [naboi]. Uzbrojeni byliśmy, ci amunicyjni, w bardzo ciekawą broń. Się tak, wie pani, wszystko jak w filmie jakimś wiąże, ale to życie takie potrafi być. Mianowicie ojciec jednego z naszych kolegów był w Indiach holenderskich w żandarmerii i w trzydziestym dziewiątym roku przyjechał statkiem na roczny urlop i przywiózł dziesięć takich rewolwerów. My znamy Clinta Eastwooda jak kaliber 11,4, ten ma z taką lufą, a te miały kaliber 12 z groszami, rewolwery bębenkowe. I uzbrojeni byliśmy w to jako nosiciele. Oczywiście każdy był nauczony strzelania, a mieliśmy go osłaniać i zapewniać broń, amunicję. Chodziliśmy na wypady z tym. Były na Dworzec Gdański, no to one były tam umieszczane odpowiednio, żeby tych Niemców tam tego. Jak były [zrzuty], a były w sierpniu pierwsze, później we wrześniu amerykańskie, a później jeszcze we wrześniu rosyjskie, Rosjanie rzucali, a oni rzucali bezpośrednio w workach, to myśmy wtedy stali z tym karabinem maszynowym, mieliśmy taki stojak i do niemieckich samolotów żeśmy [strzelali], jak tam one wylatywały do tego. Bardzo były wykorzystane.
Jeszcze była druga sekcja, gdzie byłem [amunicyjnym]. Browning wzór 20, polski karabin maszynowy na dwadzieścia naboi. Było kilka karabinów, kilka pistoletów, no i jak na ówczesne czasy byliśmy dobrze [uzbrojeni]. O, nazywał się ten, który szkolił nas, porucznik „Dolina”. On później majorem był z cichociemnych.
Zadanie było, między innymi majora „Okonia” z Puszczy [Kampinoskiej], tam za lotniskiem mieliśmy zablokować tę linię. Były dwa takie mocne ataki, z bardzo dużymi stratami. Nie zablokowaliśmy. Tam chodziły pociągi pancerne, mieli Niemcy stanowiska, lotnictwo działało, jeszcze jakieś tam inne i tak dalej. W każdym razie prawie żeśmy doszli, ale nie zdobyliśmy tego Dworca. Dla Niemców to jest bardzo ważne. Jest, proszę pani, taka bardzo dobra książka, ja mam ją tu z sobą, gdzie są raporty Niemców, niemieckich oficerów, że takie walki jak w Powstaniu Warszawskim to były pod Sewastopolem i pod Stalingradem, że były ogromne straty w ludziach, że Himmler z dowódcami [zdecydowali], że miasto należy zniszczyć. To nie to, że myśmy tego, i zniszczyli. Mam to i są [dostępne] tak doskonałe materiały, że ja wykorzystuję, bo proszą mnie o odczyty na temat Powstania. Robię to gratis, po prostu dlatego, żeby pokazać, co to było, czy mogło być, czy nie mogło być.
Bardzo, bardzo cienko, dlatego strzelaliśmy krótkimi seriami, trzy, cztery, to bardzo trudno było, a amunicja była zdobyczna. Ja sam mam trzech na koncie – dwóch Niemców, jednego „ukraińca”. Bo tam „ukraińcy” walczyli też, z tej brygady Kamińskiego, skurwysyny takie, bose, że… Widziałem na Marymoncie, jak żeśmy odparli ataki, a później jeszcze poszli zbierać broń, kobiety ciężarne przybite gwoździami do płotu i rozcięty brzuch; widziałem mężczyzn przebitych gwoździami z uciętym fiutem i włożonym do ust. To robili „ukraińcy”. I myśmy powiedzieli, że jak esesmanów, gestapowców nie bierzemy, to „ukraińców” też do niewoli nie bierzemy. To było draństwo. 30 [września] poddaliśmy się na Żoliborzu.
Braliśmy udział w bardzo wielu akcjach, wypadach na Instytut Chemiczny. Tam Niemcy byli, bateria była. Dwa razy czy nawet trzy, zdobycie Dworca Gdańskiego. Później były jakieś historie związane z blokowaniem Cytadeli, wie pani. Bo oni nie mogli wozić broni, musieli całe pancerne te historie… A jeszcze się rzucało butelki z benzyną. Jak rzucić taką butelkę z benzyną na nawet jakiś wóz pancerny, ale odkryty z góry, no to później było nieszczęście dla nich. Tak że Niemcy powiedzieli: „Nie brać do niewoli”. Mam tę książkę i jest tyle takich świetnych rzeczy, że chcę to włączyć do tych późniejszych spotkań.
Tak, ewentualnie był wysyłany ten nasz MG jako wzmocnienie ogniowe gdzieś na Dworzec Gdański, na blokowane Instytutu.
Bardzo cienko. Dobrze, że na Żoliborzu było kupa działek i z tych działek się zbierało, że troszkę się tam zdobywało na Niemcach, ale to mało co. Na Niemcach głównie amunicję, prawda. Jak się Niemca ustrzeliło, to się broń zabierało i amunicję, bo z tym było bardzo krucho. No ale efekty były dobre, bo chwalili.
Tak, myśmy się później spotykali. […] Myśmy się spotykali po Powstaniu później w związku żoliborskim i tak dalej, to omawialiśmy, kto żyje, kto nie żyje, jak to było, dlaczego. Były takie spotkania, choć były i aresztowania później. No ale był u mnie ten Milanówek, wyjazd do Łodzi, to się [spotkaliśmy].
Proszę pani, mam materiały historyczne. Wojskowe Szkoły Bojowe, 227 pluton harcerski AK. Dowódca plutonu: „Szatan” Władysław Wojciechowski. […] To można sfotografować i sobie zobaczyć, którzy są, i tu jest właśnie ten „Sidol” Andrzej Kowalski.
Proszę pani, ta jedna pani zbierała też takie dane, jakie to życie żeśmy wiedli. Nie było takich rzeczy, po prostu była chęć jak najdłużej przeżyć, wykorzystać to, co się potrafi zrobić. Na początku były pogrzeby. Jak były pogrzeby, to ktoś tam coś odprawił i tak dalej, a później już było tyle pogrzebów, wie pani. U nas na sześćdziesiąt siedem osób osiemnaście zginęło, siedem zaginionych, to znaczy prawdopodobnie też [zginęli]. Kopało się rów, zasypywało wapnem. Nie było takiego życia kulturalnego, gdzieś jakieś spotkania, jakieś msze święte – nie było tego. Zresztą dowódców tego Krasińskiego 20 to chyba z siedmiu zginęło. Jakie walki były, jak kto nie szedł, to nie było takie spokojne, a my porucznik „Tatar”, tam jeszcze inni i tak dalej.
Trochę dostępu było. Do radia o tyle mieliśmy wiadomości, że na Żoliborzu była radiostacja rosyjska, był major i starszyna, i tam im się przekazywało wiadomości, co się tutaj dzieje, i od nich prosiło o pomoc i tak dalej. Ciekawa rzecz, bo jak się Powstanie już kończyło, to ten major powiedział, że on musi wrócić do swoich, a temu starszynie powiedział, żeby poszedł z nami do niewoli. To też była ciekawa [historia]. I [starszyna] dostał papiery akowskie i siedział z nami w Stalagu XI Altengrabow, bo nas zawieźli do Altengrabowa.
Było trochę.
Jakieś biuletyny były, jakieś takie informacje i tak dalej. Dochodziło, szczególnie na początku, później było gorzej. Wie pani, doszukuję się jakiegoś hurapatriotyzmu, ale w nas była straszna złość. Straszna złość. Poza tym człowiek był młody, to był też strasznie odważny. Ja mając lat dwadzieścia pięć czy trzydzieści, nigdy bym tego nie zrobił, co jak miałem lat piętnaście, prawda. Mimo że nie [należałem] do tych najodważniejszych, ale jakoś chętnie mnie brali na jakieś wypady, na to, na tamto. Choćby z tym lotniskiem, z tymi mapnikami, prawda. To też jest gdzieś tam opisane w jakimś [opracowaniu].
Tak, trupów kupy.
Tak. Często śniły się, często śniły się, już nawet jak wróciłem z niewoli niemieckiej, to też. No ale i były takie jakieś, powiedzmy, trochę, człowiek z siebie to zrzucał, bo w niewoli niemieckiej myśmy, na komanderówce pracy w cukrowni żeśmy pracowali, na różnych takich robotach. Prowadzili nas na komanderówkę, tam żeśmy spali, dostawali miskę zupy. Nie lubię jarmużu od tego [czasu], bo tylko jarmużem nas karmili i tak dalej. I był taki jeden wachman, który był szczególnie [brutalny], bił kolbą, odbijał nery. Mnie walnął tutaj, mam rozbitą wargę, wybite zęby. To byli ci wachmani, jacyś żołnierze, którzy kiedyś byli ranni czy coś, i on się jakoś może mścił. I pamiętam bardzo dokładnie, jak już wyzwolono nas, a dowiedzieliśmy się, że on tam gdzieś uciekł, a front ten rosyjski się zbliżał, to poprosiliśmy Amerykanów o samochód i żeśmy w czwórkę czy w piątkę pojechali, gdzie wiedzieliśmy, gdzie ten wachman mieszka, i jego rodzinie żeśmy powiedzieli, co [się zrobimy]. On zaczął płakać, tam jego żona też tego, i każdy z nas do niego po razie strzelił, i to w brzuch żeśmy strzelali. Taka jest rzeczywistość, to się też później człowiekowi śni i to się jakoś odbija. Ja teraz lepiej śpię na starość niż spałem w młodości. No ale poszedłem do pracy i w przemyśle włókienniczym też się tam „wyżywałem” i tak dalej. Doktora zrobiłem na Politechnice Łódzkiej na Wydziale Włókienniczym, a później ściągnięto mnie do Bielska, profesor Tromski, ówczesny rektor.
Na początku było sporo entuzjazmu, a później, jak było z jedzeniem ciężko i była kupa trupów, to gorzej. Ale to było zrozumiałe. Ale widzieli, że my w takich samych jesteśmy warunkach i że się Niemcom pokazało, że nie tak łatwo. Nie zostało może wszystko zdobyte, ale ten węzeł kolejowy został zablokowany, magazyny Cytadeli zablokowane. Ciężko im było z tym. Tak dla ciekawości – w Cytadeli jest Muzeum Katyńskie. Jak zobaczyłem nazwisko ojca, a później na tym bloku, takie są cztery bloki, Katyń, jest 1905 rok, kapitan lekarz Antoni Kowalski, to mi się tak zrobiło… Trochę to się tak przypomniało po prostu to wszystko. Zresztą i Niemcy, i Rosjanie to… Ale nam Rosjanie mówili później: „Słuchajcie, u nas takich Katyni to jest pięćdziesiąt – co naszych żeśmy rozwalali, co tam nie było. Były takie, owakie”.
Byliśmy w Zenicie.
Naprzeciwko kościoła Stanisława Kostki tam był też punkt taki, charakterystyczny właśnie, z Popiełuszki, z jego grobu tam, i papież przyjeżdżał i pani Thatcher, i tak dalej, i do tej pory jak jestem na Żoliborzu, to przychodzę. Oni doszli już bardzo blisko i wtedy pułkownik „Żywiciel” dostał zgodę i 30 września poddaliśmy się do niewoli. Zaprowadzili nas do Pruszkowa, do hali, później tam zarejestrowali, że broń odebrali i tak dalej, a później stamtąd zawieźli do Stalagu XI A w Altengrabowie.
Proszę pani, poddaliśmy się 30 września, a wyzwolili nas Amerykanie w czterdziestym piątym roku, w kwietniu.
Bardzo słabe jedzenie, tłukli Niemcy i bardzo ciężka robota. Ja ważyłem wtedy czterdzieści kilo. Jak na metr siedemdziesiąt jeden i tak dalej to było dosłownie trochę mięśni. Ciężka praca fizyczna przy cukrze, przy burakach, przy tym, przy tamtym.
Były dwa baraki.
Setka w jednym, setka w drugim. Drewniane baraki, zakratowane okna. Dostało się jeść. Z tym żeśmy kombinowali. Jak żeśmy wracali, bo to się szło ponad godzinę z tej cukrowni do tej komanderówki pracy, to żeśmy tam… A Niemcy, ciemno było, tak za bardzo już nie pilnowali, to niektórzy wykradali – tam były jakieś pola z kukurydzą, z tym, z tamtym, i w nocy się to jakoś tam [podkradało]. Między innymi psa komendanta żeśmy zjedli. Tak, tak, to cały był ten. Słabe jedzenie. Polepszyło się, jak żeśmy chyba pierwszy raz w grudniu dostali paczki amerykańskie. To była pięciokilowa paczka, gdzie było jedzenie, papierosy, to wtedy było już lepiej.
Tylko Polacy.
Po wyzwoleniu każdy szukał, czy miał dostęp do rodziny. Ponieważ moja matka ostatniego dnia Powstania była ranna i mój młodszy brat też, tułała się po szpitalach, ja nie miałem żadnego odzewu, bo to się wysyłało karty, przez radio się podawało. I ja się zapisałem do Indii Holenderskich, zdałem egzamin do żandarmerii. Tam w Indiach pracowała kupa naszych nafciarzy. Dobrze się zarabiało, ze trzy razy [więcej niż] tutaj, a młodzi Holendrzy nie chcieli. Ja już miałem znane wszystkie… to myśmy strzelali, wyszkoleni byliśmy dobrze. Ja byłem chłopak już wtedy taki i po Powstaniu, i po tym wszystkim. I miałem wyjechać do tych Indii chyba od 1 stycznia czterdziestego [szóstego], a chyba gdzieś tak w październiku czterdziestego szóstego, czterdziestego piątego, bo to już było po wojnie, przyszło zawiadomienie, że Jadwiga Kowalska mieszka na Górskiego 3, tam jej koleżanka mieszkała. No to wtedy zrezygnowałem z tamtego i w grudniu wróciłem statkiem Isara do Szczecina, stamtąd do Warszawy, no i z matulą tam jakoś żeśmy sobie dawali radę.
Oczywiście.
Między innymi jak przyjechaliśmy z Urzędem Repatriacyjnym, oficerowie, którzy nas przesłuchiwali, to byli Żydzi. Zresztą później też w UB było kupę tych… Człowiek był trochę naiwny. Wypytywali o konspirację, o to, a tamto, a co w Niemczech, to coś tam w miarę – „Bo inaczej nie damy wam tego repatriacyjnego czerwonego druku” – coś tam im człowiek powiedział. Jak się okazuje, oni później wykorzystywali to później do tego… To samo było zresztą z tymi aresztowaniami po Powstaniu, prawda. Na początku dostaliśmy medal za Warszawę, tę Odznakę Grunwaldzką, to wszystko, były jakieś spotkania, a później nagle w czterdziestym szóstym roku aresztowano chyba ze sto kilkanaście osób.
Nie. Ja się wyniosłem do Milanówka, do liceum. Wymeldowałem się z Warszawy, a nie zameldowałem w Milanówku. Moje gapiostwo, ale to mnie uratowało. Zresztą ja nie byłem jakimś oficerem czy coś, ja byłem po prostu dobrym żołnierzem Bojowych Szkół.
Już nie, bo ja się wyniosłem do Łodzi, do pracy w przemyśle [włókienniczym]. Skończyłem Liceum Jedwabnicze w Milanówku i dostałem nakaz pracy do Łodzi, do Zakładów Przemysłu Jedwabniczego w Łodzi, i tam pracowałem do sześćdziesiątego siódmego roku.
Tak, tak.
Między innymi takie, że za czasów Gierka zapisałem się do PZPR-u. Bo było tak, studia skończyłem wtedy i tak dalej, że jakoś ten Gierek potrafił nas do tego [przekonać]. Robiło się dużo nowych fabryk w Łodzi, w tym, w tamtym, sprzedawało się za granicę, Rosjanom też. [Pytania], dlaczego byłem w AK, a nie w AL, takie rzeczy, pytania o jakieś nazwiska. Oczywiście wtedy już człowiek był nauczony i gębę trzymał na kłódkę. To nie były dobre czasy. Zresztą teraz też cała historia „A byłeś w PZPR?” i tak dalej. Teraz też są historie, mimo że byłem akowcem, że to, że tamto. No ale to są różne czasy, różne historie i różny losy narodu polskiego, mimo że [los] rodzinę moją trochę dotknął – i ze strony matki, i ze strony ojca, ta wojna i to wszystko.
Musiało wybuchnąć. Musiało wybuchnąć, nie sposób było wytrzymać. Proszę pani, jest taka świetna książka, ale ja tylko… Hans Frank. Przemówienia do oficerów 14 grudnia czterdziestego trzeciego roku. „W tym kraju znajduje się pewien punkt, będący źródłem wszelkich nieszczęść. Jest nim Warszawa. Gdyby w Generalnej Guberni nie było Warszawy, wówczas wolność i trudności, z którymi się borykamy, malałyby o 4/5. Warszawa jest i będzie ogniskiem wszelkich zaburzeń, miejscem, z którego niepokój się rozchodzi”. Dalej, proszę państwa. „Rozkaz Himmlera – jeszcze tylko to przeczytam, to jest też z tej książki – Każdego mieszkańca należy zabić. Nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”. Świetna książka, o Paryżu pisze i o Warszawie. Świetne.
Tak. Słyszy pani – trzeba było rozwalić wszystko.
Tak, tu, co są te medale, które mam za działalność w czasie okupacji i za Powstanie. Mam tytuł Weterana Walk o [Wolność i] Niepodległość. […]
Proszę pani, to zostaje w człowieku i to się później inaczej analizuje. Na starość człowiek syntetyzuje bardzo, sięga do wielu takich materiałów, prawda. Że niezależnie od tego, czy my byśmy zrobili ten wybuch i zablokowali im trochę tę Warszawę, czy nie, Niemcy by zniszczyli. Tu pisze w jednym z tych [materiałów], że w walkach na Starym Mieście i tak dalej, tych podziemnych, ginie dziennie 150 z grenadierów pancernych, tych wszystkich. 150 osób ginie przy tym. Pani wie, co to jest? 150 tych najlepszych? Dziennie. Przy likwidacji Powstania. Czyli uważam, że było potrzebne. To, że Warszawa została zniszczona, to były rozkazy. Zrabowane wszystko, co można było rabować, podpalali domy, a później jeszcze rozwalali. To opowiadali ci, którzy tam się gdzieś chowali i widzieli, później mówili, że tak Niemcy [robili]. […]
Warszawa, 28 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz