Maria Milbrandt „Marysia”
Witam. Nazywam się Maria Milbrandt, moje panieńskie [nazwisko] Bryner. Pseudonim w czasie Powstania –„Marysia”. Byłam w Wojskowej Służbie Kobiet – Harcerskie Patrole Sanitarne. Przydział miałam na Powiśle. Po sześciu dniach przeniesiono nas do Śródmieścia Północ. We wrześniu [byłam] w Śródmieściu Południe. Byłam sanitariuszką. Przez kilka dni byłam patrolową.
- Proszę podać rok urodzenia.
1927 rok.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. W jakim domu się pani wychowywała?
Urodziłam się w Warszawie. Mieszkałam przy ulicy Marszałkowskiej, przy placu Unii. Ojciec pracował w Izbie Skarbowej jako księgowy. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Miałam siostrę. Mieszkaliśmy tam jeszcze trochę w czasie wojny.
- Ile pani miała lat w momencie wybuchu wojny?
Miałam dwanaście lat.
- Do jakiej szkoły pani chodziła?
Skończyłam już szkołę powszechną, tak to się wtedy nazywało. To była szkoła zboru ewangelickiego. Prywatna szkoła, bardzo dobra. Zdałam egzamin do gimnazjum, z czego byłam bardzo dumna, nawet miałam już tarczę.
- Kiedy pani zdała egzamin?
Jeszcze przed wakacjami w 1939 roku.
- Jak pani zapamiętała 1 września?
Przed wojną byłam już w harcerstwie. Byłam nawet na obozie harcerskim. Pierwszego września miałam pójść do pakowania apteczek, do pomocy na ulicę chyba Hipoteczną, już nie pamiętam. Wyszłam z domu, pojechałam tam. Rzeczywiście apteczki myśmy pakowały. Wróciłam, ale już następnego dnia mama mnie nie puściła, bo w tym czasie bardzo już tam bombardowano, ale jakoś udało mi się wrócić. Pamiętam, że we wrześniu były jeszcze przydziały do Instytutu Głuchoniemych, też tam chodziłam.
- Kiedy zaczęła pani chodzić do szkoły już po wybuchu wojny?
Po wybuchu wojny budynek szkolny ocalał, ale Niemcy nas natychmiast z tego budynku wyrzucili. Dyrektorką była Pani Bursche (to znane nazwisko, jej ojciec – biskup [ewangelicki] – zginął w Sachsenhausen). W szkole Górskiego na ulicy Górskiego dostałyśmy lokal i pani dyrektorka utworzyła szkołę powszechną z siedmioma klasami. Przed wojną takie szkoły miały sześć klas, a siódma była dla tych, którzy już dalej mieli się nie uczyć czy [mieli się] uczyć zawodu. Z pierwszej gimnazjalnej zrobiła siódmą szkoły powszechnej, bo Niemcy w ogóle zamknęli wszystkie szkoły średnie. Nie istniały szkoły ogólnokształcące, średnie. Skończyłam tam [naukę].
- W którym roku pani skończyła?
W 1940 roku skończyłam pierwszą klasę gimnazjum, która wtedy nazywała się siódmą klasą powszechną.
- Proszę powiedzieć, jaki nastrój panował w szkole. Czy działało harcerstwo?
Wśród starszych dziewcząt. Jeszcze wtedy nie byłam wzięta. Ze starszymi straciłam kontakt, dlatego że gimnazjum i liceum działało już na zasadzie tak zwanych kompletów. Lekcje odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Tak że tylko była nasza klasa i niższe [klasy].
- Co się z panią działo po skończeniu szkoły? Ile lat pani wtedy miała?
Wtedy miałam trzynaście lat. Wtedy myśmy wyjechali z Warszawy. Ojciec stracił pracę, nie chciał iść pracować do Niemców. Mieszkaliśmy pod Warszawą przez rok.
To był Żabieniec. Potem przenieśliśmy się do Włoch pod Warszawą i w następnym roku już wróciłam do szkoły.
- Wróciła pani do szkoły we Włochach czy w Warszawie?
Wróciłam do swojej szkoły, którą w tym czasie utworzyła nasza dyrektorka. To była taka zasadnicza zawodowa. To była szkoła konfekcyjno-galanteryjna. Oczywiście nie w naszym budynku, tylko na ulicy Niecałej, tam dostała lokal. To znaczy postarała się, bo to był bardzo nadzwyczajny człowiek. Tam się teoretycznie odbywały lekcje zawodu, praktycznie przerobiłam tam trzecią i czwartą [klasę]. Do drugiej klasy chodziłam na komplety w mieszkaniach prywatnych. Trzecia i czwarta – to już była szkoła galanteryjno-konfekcyjna. Bardzo ładnie się nazywała. Tam oczywiście różne rzeczy zawodowe trzeba było robić. Ale normalnie przerobiłam tam program klasy trzeciej gimnazjalnej i czwartej gimnazjalnej. Zdałam do liceum i wybuchło Powstanie.
- Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?
Jak byłam w drugiej gimnazjalnej na komplecie, to [wciągnęła mnie] moja nauczycielka geografii, która już wtedy była bardzo zaangażowana w ruch podziemny.
- Pamięta pani jej nazwisko?
Tak, Wanda Markowska. Uczyła geografii, jej mąż był profesorem. Zapamiętałam z jej opowiadań, że oni już wtedy przygotowywali plany na okres powojenny i jak będą do Polski włączone Mazury. To było bardzo interesujące. Oczywiście z tych planów nic nie wyszło, bo się nie włączyli po wojnie. Ona miała kontakt z naszą drużyną harcerską. To była 39. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek. Tak to się nazywało. Ta drużyna już wcześniej działała, tylko należały do niej starsze dziewczęta. Muszę podkreślić, że szkoła była żeńska – takie były przed wojną oddzielne szkoły żeńskie i męskie.
- Na czym polegały państwa zajęcia?
[Jedna z dziewcząt] nazywała się Ala Patoczkówna. Ona organizowała zastęp. Pani Markowska mnie uczyła i mnie jednej z tego kompletu powiedziała, że będę przyjęta do zastępu, do drużyny, z czego się ogromnie ucieszyłam. [Zostałam przyjęta] do mojej przedwojennej [drużyny], która działała w podziemiu. Ta organizacja, w ogóle Związek Harcerstwa Polskiego, działał bardzo aktywnie.
- W jakich zajęciach brała pani udział?
To był zastęp. Spotykałyśmy się w mieszkaniu naszej zastępowej na Koszykowej. To były różne harcerskie zajęcia, ale od razu dostałam do wyboru: czy idę na kurs łączności, czy na kurs sanitarny? Poszłam na kurs sanitarny. Było po kilka dziewcząt. Pani doktór Hołówko, to pamiętam, u siebie w mieszkaniu szkoliła dziewczęta. Tam był kurs sanitarny. Miałam praktykę u Dzieciątka Jezus. To było wszystko podłączone, lekarze działali w podziemiu.Tam poszłam na przeszkolenie do ambulatorium, do przychodni, [przeprowadzałam] małe zabiegi, nauczyłam się robić zastrzyki, bandażować, słać łóżka.
- Ile pani miała wtedy lat?
Już piętnaście. Była już mowa o tym, że będzie Powstanie i w razie Powstania mamy przydział do sanitariatu.
- Czy przed wybuchem Powstania, chodząc po Warszawie, była pani świadkiem groźnych sytuacji stworzonych przez Niemców: łapanek, ezgekucji czy innych sytuacji, które była dla pani przerażająca?
Jeździłam kolejką elektryczną WKD z Włoch. Pamiętam konduktora, który widząc (widział już prowadzący kolejkę), że coś się dzieje, że zaraz zatrzymają, zatrzymywał wcześniej i ci, którzy mieli coś grożącego, wysiadali. To samo było zresztą w tramwajach. Tramwajarze też zatrzymywali (właściwie zwalaniali, żeby to nie rzucało się w oczy), jak widzieli, że jest łapanka. Sama nie byłam złapana.
- Czy pani widziała łapankę?
To było takie powszednie… Najgorsze były uliczne rozstrzeliwania.
- Czy była pani świadkiem takiej sytuacji?
To widziałam, ale nie zatrzymywałam się. To były straszne [sceny]. Zawsze miało się przy sobie coś takiego, co Niemcom by się nie spodobało.
- Co pani mogła mieć jako czternasto- czy piętnastolatka?
Wystarczyła książka do historii, na przykład. Książek się w ogóle nie nosiło, tylko zeszyty. Byłam zatrudniana przy przenoszeniu gazetek – „Biuletynu Informacyjnego” – więc czasem miałam przy sobie „Biuletyny…”. Coś harcerskiego miałam przy sobie. Właściwie cały czas [się ryzykowało]. Chyba się z tym trochę oswoiłam, że właściwie w każdej chwili może się coś zdarzyć. Długo nie można żyć w takiej sytuacji, w nieustającym napięciu. Trudno powiedzieć, że się człowiek przystosował…
- Jak rodzice reagowali na pani udział w konspiracji?
Bardzo pozytywnie.
Oczywiście. Ale nie od razu. Najpierw nie wolno mi było nic powiedzieć, ale potem były chyba w 1943 roku były wyjazdy naszej drużyny do Izabelina […]. Rodzaj obozu. Przecież nie było w czasie wakacji wyjazdów gdziekolwiek. Jechało się na Boernerowo tramwajem do pętli i pieszo do Izabelina sobie szłyśmy. Więcej jak dziesięć nie mogło być, bo to by już zwracało uwagę. [Zatrzymałyśmy się] u starszej pani, ona nas przyjmowała.
- Czy miałyście tam jakieś dodatkowe zajęcia?
Specjalnie nie, był w Laskach cmentarz żołnierzy z 1939 roku, więc robiłyśmy wieńce czy coś zanosiłyśmy. Specjalnych zajęć nie było. W każdym razie to był obóz.
- Proszę opowiedzieć o przygotowaniach do wybuchu Powstania. Jak panie, jako młode sanitariuszki, harcerki były przygotowywane do tego momentu? Co jeszcze wam przekazywały wasze przełożone oprócz szkolenia sanitarnego?
Organizacja była naprawdę bardzo dobra, bo już chyba od 1943 roku czy początku 1944 roku wiedziałam, gdzie w dniu Powstania mam się zgłosić. Myśmy przygotowywały punkt sanitarny na ulicy Gęstej róg Dobrej u sióstr urszulanek. Materiały opatrunkowe – tego nie można było kupić w aptece. Miałam pójść pod wskazany adres i przewieźć na ulicę Gęstą. Przewoziłam różne materiały, środki opatrunkowe, bo trzeba było cały punkt przygotować.
- Od kiedy zaczęłyście przygotowywać ten punkt?
Mnie się wydaje, że to było około roku, chyba tak. Poza tym musiałam jeszcze zdać egzamin. Musiałam się nauczyć wszystkich przecznic ulicy Dobrej, przejść. Jak w razie potrzeby przenieść rannego, którymi ulicami, jak będzie wezwanie, to żebym natychmiast wiedziała. Musiałam poznać całe Powiśle, cały rejon, który miał obsługiwać punkt – ulica Gęsta, ulica księdza Siemca, wszystkie przecznice musiałam znać. Przejść to wszystko i poznać rejon Powiśla.
- Kiedy się pani dowiedziała, że już przyszedł moment, że musi się pani stawić w punkcie?
To było… nie pamiętam dokładnie terminu… Wydaje mi się, że pierwszy stan alarmowy był 27 lipca, coś takiego. [Mówiono], że już się zaczyna Powstanie i to zostało odwołane. Tam była bardzo dobra sieć łączników, łączniczek, więc zawsze można było się [dowiadywać], byli powiadamiani wszyscy. Potem następny termin był prawdopodobnie 1 sierpnia. Wobec tego tak myśmy się z moją koleżanką Krysią Krysicką (ona mieszkała na ulicy Wspólnej) umówiły, że przyjadę do niej 31 lipca wieczorem, bo z Włoch mogę się nie dostać do Warszawy.
- Czy rodzice mieli świadomość, że pani będzie uczestniczyła w Powstaniu?
Tak. Już 31 lipca kolejka nie dojeżdżała do Włoch, tylko w stronę Podkowy Leśnej, więc moja mama mnie odprowadziła do Szczęśliwic. Powiedziałam: „Jak jutro nie wrócę, to znaczy, że się Powstanie zacznie”. Nie wróciłam.
- Czy pani miała rodzeństwo?
Już wtedy moja siostra nie żyła.
- Czy siostra zginęła w czasie wojny?
Tak, w czasie wojny. Była starsza ode mnie. Nawet nie wiem gdzie, a pewnie też gdzieś należała. Ślad w ogóle jakoś zaginął. Moja mama była twarda, uważała, że to jest mój obowiązek. Trzydziestego pierwszego lipca już nocowałam w Warszawie.
- Jak się nazywała koleżanka?
Krysia Krysicka-Smolińska.
- Proszę powiedzieć, co się działo.
Rzeczywiście, 1 sierpnia przyszedł do niej łącznik, że mamy się zgłosić o czwartej na ulicę Dobrą na punkt. Zgłosiłyśmy się. Było nas tam sporo.
Na czwartą miałyśmy się zgłosić, tak mi się wydaje. Pierwsze strzały tam były wcześniej, chyba gdzieś koło piątej [czyli później niż o czwartej – red.]. Pierwszym rannym, którego ktoś przyniósł na punkt (inny patrol) był ksiądz. Naprzeciwko urszulanek był zakon męski. Szedł do rannego i został zastrzelony. Jeszcze był ranny, jeszcze żył, ale zaraz potem zmarł. To było pierwsze spotkanie się ze śmiercią i z rannym.
- Jak pani reagowała na taką sytuację?
Chyba dosyć spokojnie, było nam bardzo przykro. Poza tym… zaczęło się, to było coś takiego, co przeżywałyśmy bardzo, że zaczęło się Powstanie, że może wreszcie skończy się ten koszmar.
- Czyli to było radosne nastawienie?
Radosne nastawienie z pierwszym bardzo smutnym przypadkiem.
- Proszę opowiedzieć o pierwszych dniach Powstania.
W pierwszych dniach Powstania był tam zrobiony szpitalik. Od nas były dwa patrole, chyba dziesięć [osób] i przeszkolone siostry. Utrudniony był dostęp do tego punktu, bo cały czas z góry, od strony BGK, od strony Alej Jerozolimskich ostrzeliwana była ulica Dobra. Tam w ogóle nie sposób było przejść. Naprzeciwko mieliśmy elektrownię, gdzie już normalnie odbywały się walki. Elektrownia została już przez Powstańców oswobodzona. Bardzo trudno było przenosić rannych. Jakoś starałyśmy się. Gdyby to było z drugiej strony Powiśla, to właściwie zapełniony byłby ten punkt. Byli ranni, więc pomagałyśmy, [wykonywałyśmy] wszystkie prace pomocnicze i zastrzyki, i różne rzeczy.
Okazało się, że nas jest tam za dużo. To był błąd organizacyjny. Obydwa patrole naszej drużyny stamtąd odeszły, bo siostry same sobie tam doskonale dawały radę. Pierwszy [patrol] poszedł na ulicę Kopernika. Sześć nas było. Przyszedł [po nas] łącznik i nas przeprowadzał. To był 6 sierpnia, niedziela. To było piękne przeżycie. Myśmy szli Tamką. Na ulicy Tamka wisiały biało-czerwone chorągwie. [Pamiętam] głośniki – Polskie Radio nadawało audycje, to było coś pięknego. Po tych koszmarnych latach, ta ulica (tak pamiętam tę ulicę) była bardzo radosna. Potem z Tamki przez Nowy Świat był ostrzał. Jeszcze nie było barykady, więc każda [szła] pojedyńczo. Jakoś przebiegłyśmy wszystkie.
Rozkaz był taki, że idziemy do szpitala wojskowego na ulicę Świętokrzyską. To jest obecny budynek Poczty Głównej. Tam dopiero zobaczyłyśmy prawdziwy szpital. To było w podziemiach. W ogóle to był budynek banku, więc miał sejfy, podziemne dwa piętra – na pewno co najmniej dwa. Na pierwszym poziomie już był zorganizowany szpital. Piękny widok. Jeszcze elektryczność i woda [była]. Nie wiem, jak to się nazywa. Niemcy ręcznie kręcili kołem, dzięki czemu było światło. Chyba prądnica tam była, ten sposób. Potem już było normalnie, ale ci jeńcy niemieccy krecący kołem, żeby było światło w szpitalu – to był widok bardzo piękny. Były dyżury w szpitalu i były [wyjścia] po rannych z oddziałami. Chodziłyśmy, byłyśmy przydzielane jako patrol z oddziałem „Kiliński” na różne akcje.
- Proszę opowiedzieć o tych akcjach. Która pani najbardziej utkwiła w pamięci?
Był plac Grzybowski, zbombardowano tam filharmonię (nie wiem dokładnie, tam chyba było dowództwo), potem była PAST-a – piękne. Zdobycie PAST-y. Stamtąd też rannych trzeba było przynieść, ale jeńcy też zostali zabrani. Byli na drugim poziomie. To byli pracownicy poczty, telefonów – kilkanaście osób, [w tym] jedna kobieta. Nie wiem, co się z nimi stało, bo potem zbombardowano ten szpital. Ale też to był radosny dzień, radosny nastrój – zdobycie PAST-y na Zielnej. Były tragiczne, straszne sytuacje. Pamiętam, [że] na kwaterę Powstańców, bliżej Nowego Światu na Świętokrzyskiej spadły tak zwane krowy. Ten charakterystyczny skrzyp i potem lecą pociski zapalające. Sześć czy osiem osób było poparzonych pociskami. Myśmy przeniosły ich do szpitala. To był straszny widok i przez długi czas zapach spalenizny czułam w nosie. Straszny zapach spalonego ciała.
- To było najsilniejsze przeżycie?
To było straszne przeżycie. Nie można porównać medycyny ówczesnej i możliwości. Byli owinięci prześcieradłami moczonymi w oleju lnianym. Wszyscy zmarli, ale jak myśmy nieśli, [to] oni cierpieli potwornie. To było straszne. Więcej było [takich wydarzeń]. Kiedyś był chłopak, przyprowadzili go koledzy. Bardzo młody, który krzyczał: „Przywróćcie mi wzrok! Ja nie widzę! Ja nie widzę! Przywróćcie mi wzrok!”. To było straszne. Okazało się, że kula przeszła i zniszczyła nerwy oczne. Już nigdy nie [widział], nawet nie wiem, czy on przeżył. Też do tej pory pamiętam jego krzyk: „Zróbcie coś, żebym widział! Ja muszę widzieć!”.
- W jakich jeszcze innych przykrych sytuacjach pani uczestniczyła?
Więcej było [takich sytuacji]. Kiedyś przyniosłyśmy rannego, twarz miał bardzo poranioną odłamkami, dosyć zmienioną. Przychodziły łączniczki, bo u nas była umywalnia i można się było umyć. One nieraz przychodziły, siedziały. Ten chłopak leżał na noszach. Ona siedziała, widziała, że przyniosłyśmy rannego, po czym mu się przyjrzała. Okazało się, że to jej chłopak. Ona go w pierwszej chwili nie poznała. [Pamiętam] jej rozpacz, bo on był w bardzo ciężkim stanie.
- Jak długo była pani w tym szpitalu?
Prawie do końca sierpnia, bo potem już zbombardowano ten szpital. Przeniesiono nas.
- Proszę o tym opowiedzieć.
W tym czasie niestety już tam nie byłam. Stała się rzecz dla mnie okropnie przykra. Cała grupa sanitariuszek zaraziła się szkarlatyną od rannego chorego na różę. Trzeba było nas odseparować. Myśmy parę tygodni musiały być w szpitaliku.
Najpierw na Kopernika, a już jak Niemcy zajmowali, to komendantka przysłała nam kogoś i przeprowadzono nas na Wilczą. Też leżałyśmy w piwnicy chyba jeszcze drugi tydzień. Przy szkarlatynie jest jeszcze łuszczenie. Jak byłam w niewoli, to jeszcze się łuszczyłam.
Potem wróciłam. Mój patrol był już na Mokotowskiej. Z naszego patrolu myśmy trzy chorowały na szkarlatynę.
- Tam już pani dotarła we wrześniu?
We wrześniu. Tam z kolei miałam przydział do szpitala na Mokotowską 55.
- Pamięta pani, którego września to było?
Chyba w połowie września. Jeszcze miałam dyżury w tym szpitalu. Pamiętam, jeszcze nosiłyśmy rannych. Na życzenie, Niemcy pozwalali niektórym [ludziom] wyjść z terenu miasta. Był punkt chyba w alei Niepodległości. Niektórzy ranni chcieli się dostać do swoich rodzin, iść nie mogli, to myśmy ich nosili do tego punktu (wówczas jakby granicy miasta) w części polskiej.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z gazetkami powstańczymi lub dostęp do radia? Czy była pani świadkiem mszy, które odbywały się w czasie Powstania?
Było Biuro Informacji Prasowej. Nawet spotkałam na Szpitalnej koleżankę ze szkoły. Pracowała tam, starsza ode mnie. Były głośniki, mniej więcej się coś wiedziało. Myśmy wiedziały, że Rosjanie już są po drugiej stronie Wisły.
- Dowiadywałyście się tego z głośników czy od kolegów?
Od kolegów raczej. Specjalnego dostępu do takich środków przekazu [nie było]. Było coś takiego… Z Londynu ciągle nadawano audycje… Gdzieś był [odbiornik], już nie pamiętam.
- Jak sobie radziliście z jedzeniem? Jak było z żywnością?
Głodno było. Początkowo w PKO była normalna stołówka. Coś tam zawsze było do jedzenia. Słynna zupa „pluj”. Myśmy nawet chodziły do „Haberbuscha i Schiele” na Chmielnej. To był browar. Tam… jęczmień myśmy przynosiły. Nie było to dobre, nie można powiedzieć.
- Czy ludność cywilna wspierała państwa w szpitalach?
Nie spotkałam się z tym. To był ściśle wojskowy szpital i nie miałam specjalnego kontaktu z ludnością cywilną. Pamiętam natomiast, że już w drugiej połowie sierpnia myśmy gdzieś szły Nowym Światem. Szło się oczywiście nie ulicą, tylko piwnicami. Piwnice były łączone. Były pełne ludzi. My z opaskami – już wtedy nie patrzono na nas miłym wzrokiem. Początkowo wszędzie byliśmy dobrze przyjmowani. Tutaj widać było, że ci ludzie są zmordowani, i nie było to przyjazne przyjęcie, jak tam przechodziliśmy. Rodziców tam nie miałam, rodziny nie miałam, więc właściwie z nikim się nie kontaktowałam poza moim patrolem.
- Czy pamięta pani nazwiska czy pseudonimy koleżanek, z którymi pani była w patrolu?
Tak, to były moje koleżanki, znałam z harcerstwa.
Krysia Krysicka-Smolińska – do tej pory się bardzo przyjaźnimy […]. Potem była Marylka Koczwara-Filipowicz, która wylądowała na Zachodzie, w Anglii i nie żyje. Hala Halweg, biolog – jest chyba w domu lekarza. Ona była później z nami. Była Myszka Mordasewicz-Żakowska. Wandzia Tarczyńska z męża Mordasewicz. Hala Kozyrska-Holka, która jest lekarzem w Łodzi. Tak że my znałyśmy się ze szkoły, z obozu, z harcerstwa.
- Czy utrzymujecie kontakt?
Cały czas utrzymywałyśmy, ale jak mówię, dwie nie żyją. Z racji tego, że uczennice szkoły Wazówny spotykają się jeszcze do tej pory, to my się spotykamy, bo większość z naszej szkoły była w patrolu w Powstaniu.
- Wróćmy do Powstania. Jest połowa września…
Pamiętam msze. Jestem ewangeliczką i byłam na nabożeństwie ewangelickim w Domu Wedla, [gdzie] mieszkał pastor Krenz i w dużym salonie, w mieszkaniu było nabożeństwo, potem u metodystów na placu Zbawiciela. Natomiast 15 sierpnia była bardza uroczysta msza katolicka w PKO, bo tam był olbrzymi hol bankowy. To było bardzo uroczyste.
- Czy tylko ta jedna msza była uroczysta?
Poza tym nie wiem, bo [uczestniczyłam] w innych.
- Proszę powiedzieć, co się z panią działo w drugiej połowie września.
Byłam już na [ulicy] Mokotowskiej, miałam dyżury w szpitalu na Mokotowskiej. Potem był bardzo smutny dzień kapitulacji. Sytuacja już się stawała beznadziejna. Śródmieście Południe było bombardowane regularnie. Jednego dnia Hoża, Wspólna, Wilcza. Systematycznie były te ulice bombardowane. Wiadomo było, że już jest coraz gorzej. Mimo wszystko, jak przyszła nasza komendantka i powiedziała, że jest kapitulacja, to była to dla nas potwornie smutna chwila.
- Jak się komendantka nazywała?
To była Justyna, dużo później dowiedziałam się, że to była doktór Dutkiewicz. Tak mi się wydaje. Chyba dosyć znana postać, lekarz.
- Co zrobił pani oddział po wiadomości, że jest kapitulacja?
Jak przyszła komendantka, to powiedziała, że jest kapitulacja, że będą wychodzić. Uprzedziła, że wszyscy mają opuścić Warszawę w kolejności [takiej], że najpierw wojsko, potem chyba szpitale wojskowe, potem ludność cywilna. Nie jestem pewna, [kolejność] może być inna, ale mniej więcej tak miało być. My, jako patrol, jesteśmy skierowane do oddziałów osłonowych i zostajemy w Warszawie w oddziałach pilnujących prawidłowości, porządku przy wyjściu wszystkich z Warszawy. [Komendantka] skierowała nas na ulicę Widok. Tam były oddziały, chyba „Kiliński”. Tak mi się wydaje, że w oddziałach osłonowych było zgrupowanie „Kilińskiego” i nie wiem, kto jeszcze. Nas tam chyba było pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt dziewcząt i kilkuset żołnierzy, chłopców. Tak że to były te ostatnie dni. Wszyscy wychodzili, a myśmy miały służby gdzieś na trasie.
- Proszę opowiedzieć, jak pani pełniła te służby.
Właśnie nie bardzo nawet pamiętam, muszę się przyznać, na czym to polegało. Wiedziałyśmy, że wyjdziemy ostatnie, miasto robiło potworne wrażenie. Miałyśmy postemplowane niemiecką pieczęcią legitymacje Armii Krajowej. To są unikalne legitymacje i dzięki temu mogłyśmy się poruszać. Już w Warszawie byli Niemcy. Dzięki temu mogłyśmy się poruszać, miałyśmy prawo poruszać się po okolicznych ulicach.
- Na czym polegały patrole?
No nie bardzo pamiętam, co myśmy przez te kilka dni robili. To było jednak do 9 października, cały tydzień. Ale co myśmy wtedy robili… Natomiast pamiętam, że szłyśmy do niewoli. W ogóle nie bardzo pamiętam, jak myśmy się przebierały. Coś tam dostałyśmy. My w Śródmieściu panterek nie mieliśmy. Jakieś przydziałowe [ubrania] były, coś na zmianę, koszule chyba, spódnice czy spodnie. Trafiłyśmy na pusty dom braci Jabłkowskich. To jest budynek na Brackiej, gdzie już było splądrowane, oczywiście. W każdym razie pamiętam, że się zaopatrzyłyśmy w koszulki, bieliznę, żeby do niewoli coś wziąć. Zresztą bardzo się to przydało. Potem i tak wyrzucałyśmy po drodze, jak ewakuowano. To zapamiętałam, bo to było coś zdumiewającego. Pusty dom braci Jabłkowskich i resztki towaru.
- Proszę opowiedzieć o wyjściu z Warszawy.
Uformowano kolumnę. Wychodziliśmy 9 października. Troszkę rzeczy mieliśmy, każdy coś zabrał, w coś się zaopatrzył. Szliśmy przez Aleje Niepodległości. Tam chłopcy zdawali broń. To było strasznie smutne. Łzy mieli w oczach, bo broń była z takim trudem zdobyta, każdy się tak cieszył, jak miał broń. Wszystko trzeba było [oddać]. Rzucali na [stos]. Potem pieszo do Ożarowa. To było miejsce wywózki jeńców wojennych. Tak że ludność cywilna szła do Pruszkowa, wieźli ich, a myśmy szli pieszo. Po drodze rzuciłam kilka kartek z prośbą o dostarczenie do Włoch. Ostatniego dnia przed wyjazdem przyszli moi rodzice. Z tych kilku kartek jedną dostali. W ostatniej chwili jeszcze zdążyli przyjść do Ożarowa. Tak że wiedzieli [co się ze mną dzieje], bo przez te dwa miesiące w ogóle nic nie wiedzieli, czy żyję, więc dla nich to też była radość ogromna. Przyszli.
- Ile dni była pani w Ożarowie?
W Ożarowie […] kilka dni [spędziłam]. Jedenastego października przyszli rodzice, a 12 października myśmy już wyjechali.
Do stalagu IV B między Lipskiem a Dreznem. To był olbrzymi obóz jeniecki. Tam przyjęto nas też oczywiście przez druty. Byli tam podchorążacy – jeńcy z 1939 roku. Polscy jeńcy między innymi, bo tam w Mühlbergu było kilkanaście tysięcy jeńców. To był olbrzymi obóz, Stalag IV B. Oni oczywiście też się pytali: „Co w Warszawie? Jak z Warszawą?”. [Pytali] o ulicę taką czy inną i się cieszyli. Pozbierali od siebie (bo dostawali paczki) trochę żywności. Myśmy były wygłodzone, dostałyśmy od nich [trochę pożywienia]. Bardzo to było miłe spotkanie. Następnego dnia nas przewieźli do podobozu do Zeithein. Tam zawieźli szpital wojskowy. Byłyśmy tam do końca grudnia. Według konwencji genewskiej jeńców można zatrudnić po trzech miesiącach, więc październik, listopad – jakoś tak wyliczyli.
Tak, 3 stycznia nas stamtąd wywieźli. Z tym że jeszcze w Zeithein zabrali nas za druty, tak to się nazywało. Od szpitala byłyśmy odgrodzone. Kilkadziesiąt dziewcząt nas tam chyba było. Początkowo byłyśmy na terenie szpitala, pawilonów, a potem nas odseparowali do baraków za druty. Byłyśmy niemile zdziwione. Potem przeczytałam w książce lekarza, który był komendantem, że oni się bali szkarlatyny. Okazało się, że widocznie bardzo dużo sanitariuszek chorowało, skoro oni się bali, że pozarażamy. [Zostałyśmy] jak gdyby odizolowane, ale wtedy nikomu do głowy nie przyszło, że to z tego powodu. […]
- Wspomniała pani, że 3 stycznia została pani przewieziona…
Tak, 3 stycznia. Jeszcze bardzo ładną [szopkę mieliśmy]. […] Tekst chyba napisała Ewa Szumańska, [która] tam między innymi była na jakimś etapie. […] Jeszcze święta tam były, nawet chyba dostałyśmy paczki z Czerwonego Krzyża. Jedną na pięć czy sześć [osób] – głodno tam było bardzo.
- Czy Niemcy pozwolili na święta?
Pozwolili. Właściwie na terenie baraku nie było tak [źle]. Ewa Szumańska uczyła nas angielskiego, coś sobie czytałyśmy, bo nie pracowałyśmy tam, więc trzeba było się czymś zająć. Szycia się uczyłyśmy – różne rzeczy. Trzeciego stycznia 1945 roku wywieźli nas do pracy do fabryki AEG. Przypuszczam, że to było wbrew konwencji genewskiej. To była fabryka produkująca dla wojska. Teoretycznie jeńców nie było wolno tam zatrudniać.
- Pamięta pani, gdzie była ta fabryka?
W Budziszynie, Bautzen. To był już Stalag IV A, podobóz.
- Jak długo była pani w tym stalagu?
Prowadzili nas do pracy pod eskortą, za każdym razem było liczenie. Tam byli Francuzi. Dostałyśmy od razu rozkaz: „Pracować wolno. Tylko udawać, żeby się Niemcy nie przyczepili”.
Chyba [ktoś] od tych Francuzów, bo tam byli jeńcy francuscy. Mieli radio, przekazywali nam wiadomości. Jeńców tam było dużo.
Lutowałam. Był cały rząd, siedziałam z lutownicą i jakimiś częściami i przylutowywałam jedno do drugiego. Bardzo ładnie to wychodziło.
- Ile pani wtedy miała lat?
Siedemnaście. Siedziałyśmy obok siebie, gadałyśmy.
- Nie spotkała się pani w obozie ani podczas wykonywania swojej pracy z sytuacją zagrożenia życia, bicia przez Niemców?
Tam nie. Natomiast od czasu do czasu przychodzili do tych baraków w Budziszynie Niemcy. Byli w mundurach wojskowych, ale wiadomo było, że to jest gestapo. Czegoś szukali, kogoś szukali – nie wiem. W każdym razie bywały takie wizyty.
- W czasie pracy pilnowali was Niemcy?
Tak, oczywiście. Dopiero pod koniec kontrolerka, która nas pilnowała, przyznała się, że jest Łużyczanką. Nawet parę słów mówiła.
- Do kiedy pani była w tym obozie?
Zbombardowano fabrykę 17 lub 18 kwietnia. Już podchodzili, bo bardzo blisko był Zgorzelec, Görlitz – tam były walki, już podchodziły wojska polskie czy radzieckie, nie wiem. Chyba polskie, bo brat mojej koleżanki, który brał udział w Powstaniu (Zdzisław Halweg) przepłynął Wisłę, bo był na Powiślu. Zresztą wielu przepływało Wisłę. Żeby go nie wsadzili, nie wywieźli na Syberię, to poszedł do wojska. Miał chyba szesnaście lat. Tam właśnie zginął. W każdym razie Niemcy potwornie się bali Rosjan. Od razu tam sformowano kolumnę i idziemy na zachód. Cała nasza eskorta z naszego obozu koniecznie chciała dostać się do Amerykanów, bo się potwornie bali [Sowietów]. Na razie poszliśmy pieszo. Na zachód nas gonili. Wylądowaliśmy w górach na jakiejś wsi. Tam siedziałyśmy chyba ze dwa tygodnie. To był 18 kwietnia.
- To wszystko było w kwietniu?
Wszystko było w kwietniu. Patrzyłam, jak niby byle jakie gospodarstwo niemieckie już wtedy było zmechanizowane, jak było świetnie zorganizowane – podziwiałyśmy. Głodne byłyśmy okropnie. Kradłyśmy, co się dało, żeby w ogóle można było coś zjeść. Z 8 na 9 maja pogonili nas… To była potworna noc. Potworna, ale z drugiej strony, to było coś niesamowitego. Przecież własnymi oczami widziałam, jak się kończy potęga Rzeszy. Wszystko na tych szosach było: uciekający żołnierze, porzucona broń, porzucone samochody, w których widocznie nie było już benzyny. Uciekająca na zachód ludność z dobytkiem na miniaturze naszych drabiniastych wozów, takie wózeczki. Uciekający w przerażeniu, w panice. W ogóle absolutny już [chaos]. Nic nie wiadomo, żadnych oddziałów. Eskorta nasza, Niemcy, zginęła nam. Zostałyśmy same. Część z naszych dziewczyn w pierwszej części ewakuacji uciekła, chyba starały się wrócić do Polski. Nawet nie wiem, [czy im się udało,] bo nie było potem informacji. Tak że zostało nas może z czterdzieści.
- Czy dalej szłyście na zachód?
Dalej szłyśmy na zachód. Rano, to był 9 kwietnia, w jakimś miasteczku kazano wszystkim jeńcom (bo jeńców maszerowało tam bardzo dużo) się zebrać i oficer niemiecki wygłosił przemówienie, że wojna się skończyła, że on nam życzy powrotu do domu i że wszystkiego najlepszego. Cały był w uśmiechach i serdecznościach. Był tam punkt zborny wszystkich jeńców w fabryce „Zeiss”. Teplitz-Schönau nazywało się po niemiecku – chyba tam są czeskie Cieplice. Jeńców w fabryce było dużo, wszystkich narodowości. Myśmy tam były, nasza grupka. Do miasteczka weszli Rosjanie. Czołówki, pijane – bardzo musieli nas pilnować ci nasi chłopcy. W ogóle oni tam przyszli, chcieli się zabawić, ale jakoś udało się [wymknąć]. Potem już było tak, że najpierw przyjechały samochody po Amerykanów. Niektórzy Polacy chcieli się zabrać, bo tam byli polscy jeńcy z różnych innych obozów, było sporo Polaków. Nie, nie zabierali Polaków. Potem przyjechali po Anglików. A może wpierw po Anglików? Kolejności nie pamiętam. W każdym razie Amerykanie, Anglicy, Francuzi, a do nas było [powiedziane, że] jak kto chce, jak może – na własną rękę.
- Pamięta pani, którego to było maja? Kiedy Amerykanie zostali wywiezieni?
To było 9 maja, oni jakoś 11 maja… Wróciłam dopiero w końcu maja, 28 czy 29 maja.
Wróciłam. Grupka się nas zebrała. Dwie moje koleżanki pojechały na zachód, zabrały się z Francuzami. Cztery (bo myśmy z naszego patrolu trzymały się w szóstkę) chciały wrócić jednak do swoich rodziców do domu. Grupa tych Polaków dostała chyba prawo bezpłatnego przejazdu. […] Stamtąd do Pragi, z Pragi do Polski. To trwało kilka dni. W tym czasie w pociągu Czesi byli bardzo dumni ze swojego powstania.
- Kiedy dotarła pani do Włoch, do rodziców?
Pociągi stawały wtedy we Włochach, zresztą wszystkie wysiadłyśmy, nasza czwórka. Powiedziałam: „No gdzie do tej zburzonej Warszawy? No to tutaj się zatrzymacie, potem dalej będziecie szukać swoich”. Myśmy mieszkali w domu blisko torów, blisko stacji. Ja szczęśliwa, że już ta chwila. Podchodzimy do domu, a tam stoi żołnierz radziecki. Pytam się: „A gdzie [rodzice]?”. On nie wie. „W tym domu są tylko [Rosjanie]. Dom zajęty przez Rosjan”. Gdzie iść? Na szczęście we Włochach mieszkała moja starsza koleżanka, też z drużyny. Wyszła za mąż i była już w ciąży, więc nie brała udziału w Powstaniu. Myślę sobie: „To ona będzie wiedziała, gdzie są moi rodzice”. Weszłam do tego domu, pukam do pierwszych drzwi na prawo. Patrzę, a oni tam są. Jak ich wyrzucili, to gdzie poszli? Poszli do znajomych, właśnie do Jadzi Helwig i przyjęła ich. Była w sytacji takiej, że ojciec był w oflagu, a matka w obozie koncentracyjnym za działalność. Została sama. Była starsza ode mnie. Część swojego domu wynajęła, z tego żyła. Studiowała. Bardzo [była] dzielna. Należała do konspiracji cały czas, studia już zaczęła wtedy.
- Jak się potoczyły pani losy po zakończeniu wojny? Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu?
Na szczęście kadrowcy nie grzeszyli wielką inteligencją. Pisałam: „W czasie Powstania byłam sanitariuszką”. Musiałam napisać, bo wszędzie był obóz, niewola – z tej części życia musiałam zdać [relację]. Bo skąd bym się wzięła w niewoli? Byłam sanitariuszką. Jakoś to przechodziło. Wróciłam. Mojej szkoły już niestety nie było. U Słowackiego zrobiłam maturę. Potem poszłam (to było bardzo interesujące) do Wyższej Szkoły Higieny Psychicznej, tak to się nazywało. Profesor Dąbrowski to zrobił na wzór szkół zachodnich, wyższych szkół przygotowujących do zawodu psychoterapeutów, psychologów. Jego aresztowali, szkołę potem zamknęli i skończyłam już psychologię na Uniwersytecie Warszawskim. Wybrałam kierunek psychologia pracy, w tej chwili to się nazywa [psychologia] zarządzania. Do 1956 roku nie było mowy, żeby dostać pracę w zawodzie psychologa. To był przeżytek burżuazyjny. Pracowałam w BHP – Bezpieczeństwie i Higienie Pracy. Nie było to interesujące, ale po 1956 roku już się bardzo zmieniło. Niełatwo mi było znaleźć pracę. Trafiłam do BHP w Ministerstwie Łączności i jak tylko były możliwości, skontaktowałam się z psychologami i założyliśmy (to już się tutaj stawało modne) pracownię psychologii pracy. Prowadziłyśmy badania psychologiczne wstępne dla kandydatów do pracy. Potem pracownia się rozwinęła, już zajmowaliśmy się szkoleniem kadry kierowniczej w zakresie postępowania z ludźmi. Każdy kurs szkoleniowy dla kadry kierowniczej miał ileś godzin psychologii pracy.
- Szczęśliwie się wszystko zakończyło…
Tak, a dodatkowo pracowałam w poradni wychowawczo-zawodowej, różne rzeczy [robiłam].
- Wróćmy do Powstania. Wspomniała pani o przemyceniu legitymacji akowskiej. W jakiej to było sytuacji?
Myśmy miały swoje legitymacje. Drukowane były 25 lipca, przed Powstaniem. Jak przyszłyśmy do PKO, z jednej strony był szpital (jak się wchodziło, w podziemiach), a w drugich podziemiach było całe dowództwo Powstania. Dostałyśmy legitymacje Armii Krajowej Okręgu Warszawskiego, gdzie zaświadczam, że sanitaruszka Bryner Maria jest żołnierzem AK. Potem były weryfikowane, bo się pojawiły fałszywki. Mam napisane „Marysia”, szpital polowy chyba numer 1, podpisane „Justyna”, komendantka i pieczęć okręgu. Bardzo byłam do tej legitymacji przywiązana. Drugą legitymację dostałam [na dowód tego], że jestem zatrudniona w Komendzie [Głównej] Armii Krajowej i mam prawo przebywania na terenie miejsca urzędowania, żeby w ogóle wartownicy wpuścili przez bramę. Żeby [mogli] wpuścić, to trzeba było pokazać legitymację. Wyjechałyśmy do obozu i skądś dostałyśmy cynk, że zabierają legitymacje, jak się przyjedzie do obozu, do stalagu. Wobec tego u braci Jabłkowskich zabrałyśmy motki przędzy dosyć grubej. Poskładałyśmy (jeszcze są ślady) na cztery części i zawinęłyśmy. To był kłębek przędzy, to było w kłębku i dzięki temu ocałało, bo zabierali. Tym bardziej z niemiecką pieczęcią, więc wartość ta legitymacja ma dla mnie ogromną.
- Proszę podsumować pani udział w Powstaniu. Czy z perspektywy czasu w dalszym ciągu jest pani przeświadczona, że pani udział w Powstaniu miał sens? Jakie są pani refleksje na temat Powstania?
To jest bardzo trudna sytuacja. Czytamy wszyscy, słyszymy – opinie są diametralnie różne. Nie wiem, za głupia jestem na to, żeby jakiekolwiek oceny [wydawać]. Nie zapominajmy o tym, że myśmy do Powstania nie szli z ciepłych, dobrych warunków. To nie było to, że nam się zachciało. Bo czasami to jest tak przedstawiane, jakby to były jakieś fanaberie czy coś takiego. To było pięć lat koszmaru właściwie, kiedy nigdy nie było wiadomo, czy się wróci do domu. Właściwie codziennie każdy tramwaj, każdy wyjazd, każde wyjście groziło [niebezpieczeństwem]. Albo była łapanka i [wywożono] na roboty, albo do obozu koncentracyjnego, albo co gorsza zwykle coś się miało przy sobie takiego, co by się Niemcom nie spodobało, więc gestapo. Tak że ciągłe poczucie zagrożenia. To, co mówiłam o ulicy Tamce – to szczęście, że idę i się nie boję. Że mogą strzelać, to co innego, ale że nie będzie tego typu represji. Oczywiście, że myśmy sobie absolutnie nie zdawali sprawy, jaki będzie dalszy ciąg, jaki koniec. Przyznam się szczerze, że o ludności cywilnej wtedy nie bardzo się myślało. Dla ludności cywilnej to był absolutny dramat. Z kolei tak sobie myślę, może głupio: co by było, gdyby było, to my też nie wiemy. Wiadomo, że wszyscy młodzi mężczyźni zostali wezwani do kopania okopów. Co Niemcy chcieli? Może chcieli zrobić twierdzę z Warszawy. Też zrównanoby z ziemią. Nie wiem, tego nikt nie wie, jak to by było. Fakt, że nie poszli, bo już miało być Powstanie. Przecież gdyby Powstania nie było, to za taką niesubordynację konsekwencje by były ogromne. Nie wiem.
- Nie traktuje Pani swojego udziału w Powstaniu jako rzeczy, której należałoby żałować?
Powiem więcej. Byłam z tego bardzo dumna. W ogóle dumna z tego, że zostałam powołana do służby w organizacji podziemnej. To wszystko napawało mnie wielkim szczęściem, że coś mogę zrobić. Myśmy byli wychowywani chyba jednak patriotycznie, jakkolwiek w ogóle nie było tego, co teraz. O tym się nie mówiło, to było coś świętego, o czym było wiadomo, ale nikt nie używał patetycznych słów. To chyba było dobre wychowanie.
Warszawa, 5 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna