Maria Dąbrowska, sanitariusz w czasie Powstania w szpitalu polowym przy Pięknej 24.
Oczywiście.
Urodziłam się w Warszawie, dlatego że dziadek chciał, żeby pierwsze dziecko moja matka urodziła w klinice, a nie na wsi. Potem przenieśliśmy się do folwarku Wronowice w powiecie łaskim, który był własnością rodziny Szwejcerów. Ojciec tam administrował i sanował [ich] dobra, po czym w 1928 roku [rodzice] kupili na kredyt folwark Bąki. To był sam folwark bez wsi. Tam mieszkałam już do wojny, z tym że ojciec zmarł w 1937 roku i wtedy oddano mnie do sióstr nazaretanek w Rabce. Do wojny skończyłam tam pierwszą [klasę] gimnazjalną. W czasie wakacji [1939 roku] pojechałam na zjazd rodzinny w Łomżyńskie i pewnie [by mnie] nie było, gdyby nie to, że wezwano mnie depeszą [do Warszawy], bo dziadek był bardzo chory.
Do Warszawy. [Dziadek, Antoni Wieniawski] zmarł 28 sierpnia 1939 roku w dniu moich urodzin, ale mi życie uratował. Mój brat z wychowawczynią Niemką został tam na wsi, a ja z mamą w Warszawie. Ostatnim pociągiem po pogrzebie, który był 31 sierpnia, już z Dworca Gdańskiego dotarłyśmy do stacji w Łasku. Tam miał czekać samochód, ale samochód zarekwirowano. Mama jakoś uprosiła taksówkarza. W nocy wylądowałyśmy z mamą w domu. Już nie było tej Niemki, odeszła. Była tylko pokojówka i kucharka. Następnego dnia wstajemy. Włączam radio, słyszę, że jest wojna. Zaczęłam się cieszyć, że nie pojadę do szkoły, a mama [zaczęła] płakać. Potem to już [zaczęły się czasy wojny]. Miałam czternaście lat i w ciągu trzech dni stałam się dorosła, bo musiałam różne rzecz [przeżywać]. Przede wszystkim zrzucili bomby na wieś kościelną i przywozili rannych. Do nas przywieźli też takiego chłopaka. Mama mówi: „Pójdziesz na górę i będziesz siedziała [przy nim]. On pewnie w nocy umrze, więc tylko zwilżaj mu usta i siedź przy nim”. Następnego dnia on umarł. Mama mówi: „Księża są w piwnicy. Ludzie chcą się spowiadać. Wyciągnij ich stamtąd”. Mówię: „W jakiej piwnicy?”. Tam była lodownia, do której nie wolno było wchodzić, bo tam w lecie składowano lód, do chłodzenia żywności. Mówię: „Tam?”. Idę, odsuwam [klapę] i proszę, żeby ktoś wyszedł. Żaden nie chciał wyjść. [Mówię do mamy]: „Nie chcą wyjść”. – „To ich zwymyślaj, że muszą”. Jednego wyciągnęłam, powiedziałam, że go wyprowadzę, że nic mu się nie stanie. Jeden poszedł wyspowiadać. To są takie pierwsze wspomnienia. Potem weszli Niemcy. To był akurat lazaret koński. To byli normalni ludzie, [weterynarze i stajenni].
Tak, lazaret koński. Taki grubas chodzi po parku i ja też chodzę. [On mówi]: „A ty, co?”. Mówię: „A ty, co?”. – „Ja tu jestem stąd”. Przecież znałam trochę niemiecki. Zajęli oficynę, jedli na werandzie. Tylko oficer zajął jeden pokój, przynosili mu jedzenie. Taki [oficer], który nikomu nie szkodził. Myślę sobie: nie tak źle. Potem oni poszli, przyszła administracja, już było gorzej. [Następny był] Treuhänder taki zarządca, zajął już pół domu, postawił warunki, że mama dostaje pensję [i] ma gospodarować, ma być ugotowane i podane. Później namawiali mamę do podpisania najpierw folkslisty, a potem reichslisty, dlatego że moja babka Maria Repphan [pochodziła] z Saksonii, z osadnictwa pruskiego, całkowicie spolonizowana [ewangeliczka]. [Warunkiem] ślubu z moim dziadkiem, [była zmiana] z wyznania ewangelickiego na katolickie, ale to już było drugie pokolenie niemieckie. Mama odmówiła i wtedy przy okazji [brania zakładników] zamknęli ją do obozu. Nas (brat miał wtedy sześć lat, a ja czternaście) zawieźli [też] na posterunek. Zaczęłam się oczywiście awanturować. Powiedziałam, że Niemcy dzieci nie zamykają, poza tym nie trzymają głodnych. Dostaliśmy obiad i odprowadzili nas do lekarza. To było [miasteczko] Szadek, chyba najstarsze miasto w Polsce. Lekarz był znajomy. Przed frontowym wejściem postawili posterunek, „wachę”, ale wiedziałam, że tam są dwa wyjścia. Przed świtem z oporem – brat nie chciał wstać – wyciągnęłam brata stamtąd. Wiedzieliśmy, gdzie stoją nasze konie. Wsiedliśmy [do powozu] i pojechaliśmy do domu. Wyszedł ten Treuhänder, popatrzył na mnie i mówi: „Wiedziałem, że sobie poradzisz, ale [tu] ma być porządek. Ma być wszystko zrobione, bo jak nie, to sprowadzę niemiecką gospodynię”. Robiłam, co kazali, tylko on powiedział tak: „Będziesz chodzić wyłącznie w spodniach i w długich butach”. – „Ale ja mam do konnej jazdy”. – „To weź stare ojca buty”. Wiedział, co mówił. To był Ślązak, całkiem przyzwoity. Zbudował maszt. Mówię: „A to co będzie?”. – „Nie widzisz, że to maszt?”. Mówię: „Widzę. Będzie tam flaga wywieszana?”. – „Zobaczymy”. Do momentu, kiedy nas wysiedlili, nigdy nie widziałam tam flagi. Mamę ktoś wyreklamował [z obozu] i wszystkie kobiety zwolnili (obóz był w fabryce w Zduńskiej Woli), a mężczyźni niestety poszli do któregoś obozu, chyba do Dachau. Potem [w lipcu 1940 roku] nas wysiedlili z rzeczami osobistymi pociągiem za przepustką. Wylądowaliśmy – cała trójka – w rodzinnym majątku mojej matki pod Grodziskiem Mazowieckim [w Chlewni].
Dnia nie pamiętam. To było w lipcu 1940 roku. Zaczęło [być] dużo gorzej, inaczej, [większość ziemian wysiedlono].
W domu to na pewno, z tym że mama chciała za dobrze i miała repatriantkę z Francji – młodą dziewczynę, która nie znała polskiego. Przyjechał kiedyś dziadek, rozmawiał ze mną, i słyszy, że wtrącam francuskie słowa, bo nie wiem, jakie są polskie. Powiedział: „Dosyć tego! Najpierw polski, potem francuski, a jeśli jednocześnie, to musisz mówić przyzwoicie po polsku, a dopiero francuski”. W domu religii uczyła mama. Były jakieś nauczycielki, początkowe nauczania też było. Uciekałam przed matematykiem, który przyjeżdżał ze [szkoły] gminnej. Posyłało się [po niego] konie, on przyjeżdżał. Nazywał się pan Podoba. Jak usłyszałam, że zajeżdża bryczka, to uciekałam do ogrodu. [Mama pytała]: „Dlaczego to robisz?”. – „Mamo, mnie się nie podoba pan Podoba”. Miałam zdolności matematyczne, których mama nie miała, więc po prostu mi się nudziło. U nazaretanek było [dobrze], to znaczy prawidłowe wychowanie katolickie bez przesady, [bardzo dobrzy nauczyciele] najpierw chcieli nas oddać do Szymanowa do niepokalanek, to obie z kuzynką jednym głosem powiedziałyśmy: „Dlaczego? Po pierwsze każą chodzić trójkami, po drugie kąpać się w koszulach, po trzecie jedzenie jest fatalne, i komary”. Dziadek zdecydował, bo to on płacił, gdyż ojciec już nie żył, że pojadę do Rabki.
Byliśmy na łaskawym chlebie bratowej matki, bo wuj poległ w obronie Warszawy, i rządziła wdowa, a raczej jej rodzina. Bardzo dużo było wysiedlonych. Nie było tam rozkosznie. Mama [przeniosła się z nami] do Milanówka, ale finansowo nie wytrzymała, a poza tym bała się o mnie, bo dojeżdżałam do szkoły w Warszawie do Platerówny. W zimie po ciemku, kolejką. Kolejka WKD miała stację końcową przy Nowogrodzkiej, a tam [Niemcy] tylko czatowali, żeby wyłapywać [młodzież i robotników do Niemiec].
Niemcy. [Żandarmeria]. Oni, powiedzmy, mniej się interesowali szkołami, ale na przykład kolportażem prasy podziemnej i innymi, bo pociągi, kolejki, to był nie tylko szmugiel, ale i konspiracja. Przeniosłyśmy się [więc] na drugą stronę Wisły, bo tam mój stryj ze stryjenką prowadzili gospodarstwo. Ciotka prowadziła fermę drobiu, a stryj ogród. To znowu załatwili nam Niemcy. Jeden z tych Niemców (już nie pamiętam, który) zarządzał rzeźnią warszawską. To było Warschauer Fleischwerke. Załatwił, że ten obiekt (to było ileś hektarów, ale nie tak dużo) będzie dostarczycielem dla tych zakładów: drobiu, jaj, a przy okazji ogrodnictwo też na zaopatrzenie. Oczywiście wszyscy się z tego utrzymali, cała podchorążówka z tamtych okolic, wszystkie kuzynki już w konspiracji [na przykład] czyściły kurniki, wszystko robiły. Tam było w sumie około trzydziestu osób, wszystko zakonspirowane, tylko że ja się nie zgodziłam i jedna z kuzynek na [pracę] przy kurach. Poszłam do stryja [po] ratunek i mówię, żeby dał nam pracę w ogrodzie. [Mówi]: „Tak, ale to w słońcu, ciężko”. – „Wszystko jedno, byle nie z kurami”. Dostałam z kuzynką przydział pracy i jak zrobiłyśmy, co było wyznaczone, [stryj szedł z nami] do Wiśniewa, do Wilskich. Jeden z Wilskich, z Rogowa, ożenił się z bardzo piękną chłopką i tam było prawdziwe gospodarstwo – ich gospodarstwo. Było jedzenie, picie, brydż, więc nagroda za prace w polu to były dwie godzinki właśnie u nich.
Nie, byłam tam jako rodzina. Tam nikt nie sprawdzał.
Te prace były w czasie wakacji, a szkoła oficjalnie działała tylko do małej matury, z tym że to była handlówka (i jakieś roboty ręczne), a szedł normalny program, tylko przeważnie był opóźniony. Ja straciłam, bo z drugiej klasy byłam tylko trochę ponad dwa miesiące w Łodzi u Miklaszewskiej. Potem to się skończyło, bo były wysiedlenia, więc dwie klasy zrobiło się w półtora roku, mała matura, a potem to już było [w] kompletach. Było bardzo dużo dni wolnych i można było sobie zorganizować [i naukę i pracę]. [Komplety były] w mieszkaniach prywatnych. Tam doszłam do matury. Matura była na trenie szkoły.
Nie, [w] Łodzi to był jeszcze Reich, Warthegau, [a mieszkałam na stancji].
Przyznam się, że nie myślałam o tym, dlatego że mama [mówiła]: „Musisz się uczyć”. Zawiozła mnie do Miklaszewskiej – trzy panny prowadziły prywatną szkołę. Bursę, która była na Sienkiewicza, prowadziła pani Wolska. Żeby dojść z bursy do szkoły, trzeba było przejść przez plac Narutowicza. Modliłam się tylko, żeby na tym placu nikt nie wisiał, bo zawsze były trzy szubienice i zawsze ktoś wisiał. Czasem się zdarzało, że nie. Tam trzeba było skręcić przez plac i w Narutowicza. Tam była najpierw Miklaszewska, a dalej było gimnazjum kupieckie, też bardzo dobra szkoła. Miklaszewska była najlepsza, dużo lepsza od nazaretanek i jeszcze lepsza od Platerówny.
Przecież wyjście na ulicę i [pobyt] w domu też [wiązały się z niebezpieczeństwem]. Przecież mieszkałam najpierw w internacie. Potem, jak Niemcy zajęli frontowy gmach, internat się skończył, mieszkałam u mamy koleżanki na Ochocie. To się nazywało Kolonia Lubeckiego, przy Filtrowej [65]. Potem mama mnie stamtąd zabrała, dlatego że miałam już różne zadania i zawsze musiałam mówić, o której wrócę do domu, a nie zawsze się udawało. Raz weszłam kuchennym wejściem, frontowe było zamknięte. W jadalni była narzuta na stół, [która sięgała] prawie do samej ziemi. Zobaczyłam, że tam ktoś się chowa, tylko nogi wciąga. Myślę sobie: aha, ktoś się chowa. Potem się okazało, że to [byli Żydzi. Później z tego mieszkania skradziono biżuterię mamy].
Nie. Mama nie miała mieszkania, była na wsi [z moim bratem, u rodziny]. Tutaj nie miała nic do roboty. [Co do biżuterii, mama dała ją] na przechowanie koleżance. Koleżanka schowała do komody, bo to najbezpieczniej, jak jest otwarte, bo tam nikt nie zajrzy, ale napad był. Babcię staruszkę związali, ukradli biżuterię i jeszcze coś tej pani. Co zrobiła mamy koleżanka? Zgłosiła na policję. Policja przesłuchiwała mnie i niestety mojego sąsiada. To był chłopak, z którym żeśmy się podkochiwali w sobie. Pokazywałam tę biżuterię. To było mieszkanie przez klatkę kuchenną, następne mieszkanie, tyle że większe. Wezwali i jego i mnie, a on był po Oświęcimiu – wykupiony z Oświęcimia – więc tak się bał, że jak dochodził do Koszykowej, gdzie [była wywieszona] flaga, to zdjął czapkę. Myślę sobie: Matko Boska, po co to? Sprawa jest jasna, co się dzieje? Usiadł na ławce, a ja poszłam pierwsza. Teraz Koszykowa 6 jest nadbudowane, tak że nie widać tego. Tam było mniej pięter. Ostatnie piętro, światło na mnie, z boku jeden, z tyłu jeden i zaczyna się. Najpierw się odwracałam, a potem się rozzłościłam i zaczęłam mówić po niemiecku: „Przecież to jest bzdura kompletna”. Wtedy zaczęli rozmawiać ze mną normalnie. Był taki wiatraczek od komina, patrzyłam w to i odpowiadałam całkiem spokojnie, bo przecież nie ukradłam sama sobie biżuterii. Mówię: „Przecież jest [to] niemożliwe. Szukajcie gdzie indziej. [Ukradła] sprzątaczka, ale nie [my]”. [wypuścili mnie]. [Sąsiad] był ciężko chory, a ja jeszcze wtedy nie rozumiałam, co to jest Oświęcim. Okazało się, że była taka Julcia, [sprzątaczka], i w tej spółdzielni na parterze była melina i ona to zorganizowała. Przecież jak tam była melina, to i donosili. [Tak się to] skończyło, ale mama mnie stamtąd zabrała w dużo lepsze miejsce, w tej samej spółdzielni. Właściciel miał dobre papiery, ciężko pracował w wodociągach – pan inżynier – żonę miał ze wsi, szmugiel szedł, wszystko było, pełno jedzenia. Miałam pokój, obok mnie był szkoleniowiec AK, który [tam wynajmował pokój]. W każdym razie jakaś partyzantka związana z „Obrożą”. W służbówce też mieszkał jakiś facet. Kiedyś przyszli Niemcy. Ja byłam od otwierania drzwi, bo znałam niemiecki, babcia w tym domu była od gazetek (miała rozstrój, siadała w klo i nikt jej nie ruszył), małe dziecko i małżeństwo. Raz dzwonek. Otwieram, a tam pcha się jakiś żołnierz. Mówię: „Zaraz, zaraz. Spokojnie”. – „Tu dziewczyny”. Mówię: „Naprzeciwko”. Następnym razem było już niedobrze, dlatego że weszli i zrewidowali. Oprowadzałam ich. Mówię: „Tu jest mój pokój”. Były rozłożone podręczniki, książki. [Mówi]: „Szafa”. Mówię: „O, tutaj to są brudy”. Rzeczywiście, kupa brudów, a pod spodem był silnik od [motocykla Zündap, skradzionego Niemcom]. Jak zobaczyli te brudy, zamknęli szafę i wyszli. [Mówią]: „A tu?”. – „Nie wiem, nie ma. Wyjechał gdzieś”. Zabrali [lewicowca z trzeciego wynajętego pokoju], ale nie wiem jaka [formacja]. Do nas nie przychodzili, bo już było sprawdzone. Zabrali [natomiast] całą rodzinę (to był taki korytarzowiec) z drugiego końca.
Oczywiście.
W szkole. Bo przed szkołą to tylko tyle, że wiedziałam, co się święci, i że na przykład, jak mama miała jakąś gazetkę, a nie mogła pojechać do Warszawy, to mnie dawała i ja to oddawałam. I tyle. Koledzy podrzucali mi różne [rzeczy] do przechowania. Pytali: „Weźmiesz?”. Nie wiedziałam, kto [prosi], bo przecież była konspiracja. Jakiś był drugi znajomek, mówi: „Tam zanieś”. To zaniósł. [Pytam]: „Co to jest?”. – „A, nic takiego. Część czegoś”. Mówię: „Dobra, to już wiem”. Chowałam i tyle. To było sporadycznie.
W szkole. Grono nauczycielskie [zorganizowało szkolenie sanitariuszek]. Szkoła była wprawdzie o tradycjach endeckich, ale patriotyczna. Mój rocznik [oraz o dwa lata młodsze i starsze]. Najpierw powiedziano, że chodzi o to, [by] w razie czego, [nieść] pomoc jako sanitariuszki, że [po] przeszkoleniu nas przeegzaminują, [i] wtedy zrobimy grupę, która w razie czego [będzie pomagać]… Było zaprzysiężenie. To było chyba u komendantki na Lwowskiej.
Barbara Sawek, pseudonim chyba „Basia”. Ona była dobrą komendantką, ale [panował rygor szpitalny. Mówiła]: „Nie wolno siadać na łóżkach”. Chłopak umierał, chciał, żeby go trzymać za rękę, żeby go pogłaskać, to gdzie miałam usiąść? Siedziałam. To trwało krótko. Najpierw szpital był na Mokotowskiej 49…
Tak.
Szkolenia, które nie wymagały [pójścia] w teren, odbywały się normalnie: zasady higieny, mierzenie ciśnienia, zastrzyki, całe wyposażenie, bandaże, takie ogólne. Przecież to wiedział każdy, kto był w szkole. Jak byłam w internacie szkolnym, była siostra infirmerka, to ona dokładanie nas wyszkoliła: czego się nie robi, co się robi, jak jest wypadek. Były góry, w teren się chodziło, a u Platerówny było harcerstwo.
Nie, u nazaretanek nie było [harcerstwa], były różne kółka, na przykład przyrodnicze.
Tak, ale to już było, [gdy] wiadomo było, że może się przydać i że trzeba coś robić. To było powszechne. Później były [skierowania]. Ja na przykład dostałam skierowanie do ambulatorium przy Nowogrodzkiej na chirurgię. Tam mnie szkolili jako instrumentariuszkę czy pomoc przy [operacjach]. Bardzo mi się przydało. Przy okazji chcieli mnie zoperować, ale się nie dałam.
Grupa liczyła około dwudziestu osób. Nie pamiętam, ile nas tam było, ale z mojego rocznika to oczywiście wszystkie znałam. Na młodsze [koleżanki] nie zwracało się uwagi.
Najpierw były sprawdzane, bo dużo było z zewnątrz – nie te, co uczyły się od początku. Ja też dwie sprawdzałam. Raz to było proste, [dziewczyna i rodzina były w porządku], a za drugim razem powiedziałam, że nigdy więcej na takie sprawdzanie nie pójdę, bo wpadłam w melinę. Dwie [siostry]: jedna chodziła do nas, druga była w domu. […] Okazało się, że [w tym mieszkaniu] przyjmują niemieckich oficerów czy żołnierzy, a ta siostra była prostytutką. Wpadłam tam, myślę, co tu robić, ale jakoś wybrnęłam, z tym że przespałam noc w jednym łóżku z tą prostytutką. W szkole powiedziałam: „Nie nadaje się [do konspiracji], ale nie możecie jej nic zrobić [ani pozbyć się jej].
Tak, ze szkoły, ale tylko wybrane [osoby]. Właśnie Stefa Stadnicka, gdzie był internat, ona najlepiej znała dziewczyny i na przykład na tę wyprawę miałam przykusą jesionkę. Ona mówi: „Nie. Weźmiesz moje futro, tylko żebyś nie zgubiła, żeby ci nie ukradli”. Mówię: „No, dobra”. Futro ocalało, ja ocalałam, ale nie było to wesołe. Za drugim razem wszystko było w porządku. Po prostu na Ogrodowej rodzinie przydzielili mieszkanie pożydowskie naprzeciwko getta. Tam miałam sprawdzić. Ona jeszcze nawet po wojnie była w naszym [kole]. Była zupełnie w porządku, jej rodzina była w porządku, tyle że nocy nie przespałam, bo byłam naprzeciwko getta.
Widziałam, jak uciekali, jaka była obstawa. Mnie wystarczyło, [gdy] przejechałam ze Śródmieścia na Powązki. Tramwaj szedł między małym a dużym gettem, to już [widziało się wszystko], a poza tym przecież ukrywało się Żydów. Właśnie ta jedna koleżanka mamy [przyjmowała Żydów] - przychodzili się kąpać pod wieczór i potem ona ich wypuszczała, bo wieczorem była ciepła woda, a poza tym [tylko zimna].
Poza tym miałam lipną pracę w firmie [„Kawuska”]. To była wytwórnia piór wiecznych. Tam zarządcą był Jugosłowianin, a dyrektorem Polak. Tam pracowała właśnie ta pani, koleżanka mojej matki. Powiedziała mi: „Tu nie możesz pracować”. Nie, to nie. Okazało się, że słusznie. Wtedy, już nie wiem, jakim sposobem, chyba przez macochę mojej matki, dostałem się do [firmy] Spiessa [przy] Daniłowiczowskiej.
„Ludwik Spiess i Syn” to była wielka wytwórnia. Tarchomin do nich należał, octownia. [Produkowali] lekarstwa i również artykuły spożywcze, różne koncentraty, [artykuły gospodarstwa domowego]. W jakiś sposób macocha mojej matki była z nimi spokrewniona. Tam głównym księgowym był mąż przyjaciółki mojej matki – śpiewaczki. Tam ręcznie sumowałam dawno sprawdzone księgi. Powiedziałam kiedyś: „To jest zawracanie głowy”. – „Ma być zawracanie głowy!”.
Bardzo dobry dokument i bardzo dobre zaopatrzenie: za darmo zupy z wkładką, a drugie dania i desery były za bardzo skromne pieniądze, bo oni na lewo brali produkty i bardzo dobrze żywili pracowników polskich. Tam nawet nie było zarządcy niemieckiego, bo sam to niby Niemiec. Po wojnie (to jest dygresja), jak już starałam się o mieszkanie, bo musiałam kupić, gdyż nikt mi nie chciał nic dać (dwadzieścia trzy lata byliśmy bezdomni) spółdzielnia na Bielanach, do której się zapisałam stwierdziła, że nie będą budować, bo trzebaby na palach i rozleciało się, więc inne spółdzielnie tych członków [przyjmowały]. W pewnym momencie dzwoni do mnie ktoś: „Pani będzie łaskawa się zgłosić na Saską Kępę. Tu jest miejsce w spółdzielni”. Jadę tam, wchodzę. Facet patrzy na mnie i się śmieje – ten dyrektor od tego Jugosłowianina od wiecznych piór – dyrektor Mierzwiński. Pytam się: „A skąd [ja] tu?”. – „Przecież po papierach”. Spółdzielnia [nazywała się] „Sław”, stworzona przez „Radosława”, tylko że była biedna, więc nabrali też różnych innych [członków], ale już było mieszkanie.
Starałam się nie wpaść w łapanki, bo wszędzie chodziłam, gdzie nie powinnam chodzić, ale akurat nie w celach konspiracyjnych. Jakoś mi się udało.
Taka była (jak to określić?), że już tam idą ze wschodu, że coś się rusza, że coś może być, ale wakacje były jeszcze normalne, bo jeszcze żeśmy [na nie] pojechali… Mieliśmy rodzinę w Drwalewie pod Grójcem, [u mojej zamężnej] najstarszej stryjecznej siostry. [W zakładach Klawego. Wracaliśmy pod koniec lipca], jeszcze żeśmy jakieś owoce przywieźli, ale jechaliśmy w brankardzie. To jest wagon za lokomotywą, gdzie są różne rupiecie albo towar, który się wyładowuje na stacjach po drodze. Nazwa jest z niemieckiego, prawdopodobnie ochrona przed pożarem, brankard, jakiś zlepek. Któreś chciało przejechać na drugą stronę Wisły. Mówię: „O, nie. Co to, to nie”. Wysiedliśmy na dworcu Warszawa Towarowa. Już dalej ja miałam blisko. Potem były oznaki, na przykład przy placu Narutowicza żandarmeria przy chodnikach. To było dwa, trzy dni przed Powstaniem. Tam był targ. Poszłam po bułki, bo to można było kupić na targu. Przechodzę, przyglądam się. [Żandarm] do mnie kiwa, mówię: „Co?”. – „Co tam masz?”. Mówię: „Bułkę”. Powiedziałam: „Chcesz pół?”. Roześmiał się. Poszłam dalej. Trzeba było udawać idiotę. Później już przyszedł łącznik i zawiadomił, że mam się stawić 1 sierpnia o siedemnastej.
Piękna 24, bo tam był wyznaczony szpital polowy. Mama z bratem była już w Warszawie, bo w mieście bezpieczniej. [Cywilów] z Ochoty [Niemcy] wygarnęli bardzo szybko. Mama przeszła z bratem przez Zieleniak. Uciekła z pociągu w pierwszym miejscu, gdzie stanął, bo to było blisko Grodziska Mazowieckiego. Znała [teren] na pamięć. Brat nie chciał wysiadać, to go wyrzuciła. Nic nie wzięła. Nie dostała się [na roboty], ocalała.
Trochę przed siedemnastą wsiadłam do rikszy, bo co będę demonstrację robić, i pojechałam.
Miałam torbę, ale w rikszy nie było widać. [Rikszarz] wysadził mnie na rogu [Marszałkowskiej i Pięknej]. Idę. Stoi wacha przed furtką, ale nie pytali, tylko wpuszczali. Kto wszedł, to wszedł, a potem o siedemnastej już koniec. Myśmy, [to znaczy] część personelu, część nauczycieli i jeszcze jacyś ludzie, nie wiem, rodzice, nie rodzice, tam byli zamknięci trzy dni. Co robić? Jak był ostrzał i huki, to kuli [mur w] tak zwany pałacyk. To był najstarszy budynek szkolny (najniższy, bo miał tylko dwa piętra). Przekuwaliśmy się na drugą stronę, czyli w stronę Kruczej. Po trzech dniach tamtędy żeśmy wszyscy wyszli do Mokotowskiej. Na Mokotowskiej 49 u Przedpełskich był zorganizowany punkt sanitarny przez jej matkę, która też była w konspiracji – Staszka.
Tak, a Hania Przedpełska, Trzeciakowska z męża, to po [wojnie i PRL-u] wspólnie z drugą koleżanką reaktywowały szkołę. One starały się o jej odzyskanie. Tam byłyśmy, dopóki chłopcy nie zdobyli starej PAST-y.
Dat nie pamiętam. Wiem, że wróciliśmy tam. Jeszcze pamiętam, że szpitalik istniał tam, gdzie był internat, budyneczek piętrowy czy dwupiętrowy i Niemcy podpalili to z PAST-y. Wiem, że [kilka osób] się uratowało, ale zginął ojciec jednej z koleżanek. To się spaliło całkowicie.
To, co tam się przedarło, to znaczy rannych też nie było dużo, bo to było prywatne mieszkanie. Wiem tylko, że myśmy chodziły z patrolami. Z jednym to ściągałyśmy żandarma ze zbiegu Kruczej, Mokotowskiej i Pięknej.
Tak. Potem donieśli mamie, że widzieli mojego trupa właśnie na tym skrzyżowaniu, [gdzie] ja i koleżanki musiałyśmy się czołgać. Ściągnęłyśmy tego drania. [Zanieśli go] gdzieś do dalszego szpitala, chyba w okolicach Hożej.
To był ranny, po prostu. To się opłaciło o tyle, że nie [wyszliśmy] od razu, i tylko wynegocjowało się i jako wojsko wyszliśmy z Powstania.
[Nie wiedziałam, ale można było to wydedukować]. Część mieszkania była przed barykadą, a część za. Sanitariuszki spały w przedpokoju, jak któraś była wolna, więc akurat na linii barykady, mniej więcej pośrodku. Ale jak się zobaczyło, że na przykład Niemcy chcą zlikwidować te barykady i kobiety były przed czołgiem…
Widziałam. Potem przecież operowało się, na przykład taką śliczną dziewczynę, całą posiekaną odłamkami. Operował laryngolog, a myśmy asystowały. Musieliśmy wyjąć te odłameczki, bo poza tym ona była zdrowa, ale cała była posiekana. [Operowaliśmy], a tutaj „krowa” ryczy, tu się tynk sypie, to się przykrywało prześcieradłem. Człowiek nie wiedział, co będzie dalej. W tym samym oddziale była wychowanka szkoły – moja matka chrzestna – Halina Werner, która miała wtedy czterdzieści cztery lata. Jak usłyszała huk, to raptem znalazła się pod parapetem, ukucnęła i zatkała uszy, a miała pomagać. Patrzę, mówię: „Ciotka, uszy odetkaj, bo ci rozerwie! Do roboty”. Krzyknęłam coś takiego. Jakoś myśmy się nie bały – młode się nie bały – a starsi ludzie się bali. Jakoś się opanowała i wróciła.
Poza tym nie pamiętam momentu przeprowadzki do gmachu głównego. Chorzy najpierw byli na parterze, a potem trzeba było ich znieść do piwnicy. Pamiętam tylko moment, kiedy odbierałam z Alei Jerozolimskich transporty ze Starówki. Miałam dyżur i powiedziałam: „Na drugą stronę to ja nie przejdę [kanałem]. To mnie mogło zabić. Nie wejdę, już, koniec, do kanału nie wejdę. Wolę od razu zginąć”. Zjawił się komendant szpitala ze Starówki – porucznik „Morwa”. Wezwał wszystkich i mówi tak: „Personelu mam więcej niż rannych. Kto chce, niech znika, a poza tym nie ma jedzenia dla wszystkich”. Mówię: „Bardzo proszę. Pójdę do chłopaków robić granaty”. Myślałam, że Sawkówna zamorduje mnie wzrokiem. [Mówiła]: „Oddaj papiery”. Mówię: „Jakie papiery?”. – „Legitymacja”. – „A po co mi legitymacja?”.
Tak.
Tak.
Opaski nie oddałam.
Akowska – Wojskowa Służba Kobiet.
Tak, do momentu kiedy przyszedł „Morwa”, bo on objął [dowodzenie]. Ona mu tam pomagała. Nie wiem, jakie były między nimi [relacje. Skoro] nie potrzeba, to bardzo proszę. Wiedziałam, że tam nie dostanę jeść, ale w tym samym gmachu w piwnicy [mogła być] jakaś robota, która może być pożyteczna.
Tak.
Nie bardzo, bo cały frontowy gmach był zajęty przez Niemców, tak że tam nie było skąd [obserwować], a na dach bym nie wyszła, bo po co.
O tyle, jak u nas powoli robił się tramwaj tłoczny, bo to wszystko się przenosiło z północy do nas.
Nie, wtedy nie.
Żadnego, oprócz plotek, które docierały, że na przykład widzieli tam mojego trupa, a potem jak Powstanie się skończyło, że jestem w obozie w Pruszkowie, a nie byłam, bo uciekłam.
Tak. […] Przede wszystkim, jak się skończyło Powstanie i była kapitulacja, poszłam do cywilnego dowództwa Powstania, bo miałam tam znajomego, przyjaciela rodziny (nie pamiętam, jak on się nazywał).
Jak powiedział, że tyle jest niepotrzebnych, niech każdy sam się stara, to pierwsza powiedziałam: „Proszę bardzo, idę do chłopaków, do zbrojeniówki”.
Najpierw nasypywałam materiały wybuchowe. Jeszcze były tak zwane ananaski – skorupy w kształcie ananasa. Potem okazało się, że już nie ma, że się skończyły i trzeba było ciąć rury kanalizacyjne. Materiał wybuchowy wkładało się w woreczki z materiału. Skąd tu dostać materiał, maszynę do szycia i szwaczkę? Mówię: „Materiał to byle gdzie pójść, ukraść”. Masę było tak zwanych [bławatnych] sklepów z materiałami. [Mówię]: „Maszyna to jest szkolna, a szwaczka to ja będę. Nie umiem, ale się nauczę”. Chłopcy zdobyli jakiś materiał granatowy w drobne kwiatki, całe bele tego, [ale] przełożona szkoły nie chciała dać maszyny. [Mówiła], że to jest dobro szkoły i ona nie ma prawa tego wydać. Co tu zrobić? Była młoda nauczycielka historii – też w konspiracji – Jadzia Łukaszewicz. Jak byłam w internacie, to ona mieszkała w ostatnim pokoju i czułam, że ona pali papierosy. Kiedyś poszłam, mówię: „Czy ja bym mogła się sztachnąć?”. Też paliłam papierosy. Ona mówi: „Dobrze”. – „Na balkon”. Właśnie ten, co później zburzyli. To już wiem, to idę. Mówię: „Jadziu, nie chcą dać maszyny. Trzeba ukraść”. – „Ale tam jest taka i taka. Ona pilnuje”. Mówię: „Twoja sprawa. Ja muszę mieć maszynę”. Ona wykradła po ciemku. Chłopaki przenieśli i była maszyna do szycia. Zaczęłam szyć woreczki, a przy okazji, ponieważ nie było się w czym myć, a szmaty na człowieku już śmierdziały, to sobie uszyłam majtki, koszulę i taką miałam bieliznę.
Tak, w kwiatuszki. Szyłam woreczki. Spałam na pryczy, z tym że spałam na jakiejś skórze (skądś oni dostali tą skórę). Też chłopaki szabrowali, bo trzeba było coś mieć. Przykrywałam się dywanem. Potem miała być inspekcja, więc [mówią]: „Nie możesz tu spać. Przede wszystkim tu jest wszystko do produkcji oprócz materiałów wybuchowych”. Jedną pryczę postawili w korytarzu i tam spałam na tej pryczy. Wiedziałam, jak się nazywa dowódca, jaki ma pseudonim. Przyszedł na kontrolę, zajrzał, powiedział: „A ty co tutaj robisz?”. Powiedziałam.
Do jedzenia mieliśmy cukier, bo gdzieś były jakieś składy (worek cukru) i ileś skrzynek wódki z czerwoną kartką. Mówię: „No dobrze, ale to my nic nie zmontujemy na takim wikcie”. Wtedy zaczęły latać kukuruźniki i zrzucały.
Tak. Poza tym dożywiałam się w ten sposób, że co dwa, trzy dni wzywała mnie przełożona. Mówi: „Słuchaj, czy aby nie ma materiałów wybuchowych?”. – „Nie, nie, żadnych nie ma, tylko przynoszą dawkę dzienną i potem, jak zmontują, zabierają gotowe granaty. Nie ma żadnych materiałów”. Była cała piwniczka. Co tam rozmontowali, to tam wrzucali. Wyleciałoby wszystko w powietrze i jeszcze okolica. Za to dostawałam zupę. Potem przywozili „pluj-zupę” ze szkłem, z piaskiem, nie do jedzenia, ale usłyszałam ten zrzut. Mówię: „Słuchajcie, coś spadło na dach”. – „A wiesz gdzie?” – „Pewno, że wiem. Strychy to ja znam wszystkie”. Poszliśmy. Wielki wór sucharów z saratowskiej pszenicy. To już było lepiej. Zawsze to jakaś koleżanka przyszła, miała wolne, to się przekradła, [przyniosła] cebulę i olej. Poza tym na przepustkę się chodziło, tylko to się chodziło piwnicami i wychodziło się na Nowogrodzką. Tam miałam rodzinę nie moją, tylko z drugiej strony – adwokat. Tam zawsze było coś do zjedzenia, tylko był problem, bo przede wszystkim trzeba było przejść koło „Sokoła”. To już od razu powiedzieli: „Opaski zdejmujcie przy »Sokole«”. To była jakaś lewicowa organizacja, która nas nie lubiła.
Tak, z tym że właśnie w momencie kapitulacji poszłam do dowództwa cywilnego na Mokotowskiej. To był ten dom, gdzie były „Hybrydy”. Tam był Tadeusz Krzyżanowski, bardzo wysoki facet, znajomy mojej rodziny. Mówię: „Co mam robić, bo jestem tu, byłam sanitariuszką. Teraz jestem w zbrojowni”. – „Pseudonim dowódcy?”. – „Major »Podoski«”. – „Zniszczyć papiery, wyjść na cywila jak najpóźniej”. – „Dobrze”.
Nie, po co miał mówić dziewiętnastolatce. Dla mnie to było wyraźna wskazówka. [On mówi]: „Mam wiadomości, że prawdopodobnie rodzina w Chlewni jest – matka i brat”. Na Nowogrodzkiej byli znajomi, właśnie [ta] rodzina. To był adwokat z żoną i trojgiem dzieci, z tym że trzecie dziecko było niepełnosprawne, w każdym razie ta dziewczynka musiała jechać na wózku. Poza tym było małżeństwo – siostra bratowej mojej matki z mężem – i jakaś pani Pszenicka, blondynka. Wyszłam z nimi.
Siódmego października.
Alejami Jerozolimskimi wychodziło się w stronę Pruszkowa, z tym że mówili od razu, że [pójdziemy] w stronę Ożarowa, bo Pruszków jest przepełniony, ale droga mniej więcej ta sama, znana mi.
Od czasu do czasu były posterunki żandarmerii. Pamiętam, że jak się idzie na zachód, po prawej stronie byli żandarmi, bo tam były kiedyś budynki, spalone, a po lewej stronie było pole i tam na przykład byli łącznościowcy niemieccy (mieli wóz i naprawiali sieć). Ja szłam pośrodku, ci starsi państwo się wlekli i pani Pszenicka, która była mniej więcej między trzydziestką a czterdziestką. Rozglądałam się gdzie, co i jak. Raptem Niemiec kiwa do mnie. Podeszłam, mówię: „Co?”. – „Nie jesteś głodna?”. Mówię: „Nie, nie jestem głodna. Dobrze, że naprawiacie sieć”. – „A dokąd ty idziesz?”. Mówię: „Dokąd idę? A co cię to obchodzi?”. Jak oni per ty, to i ja per ty. Poszłam sobie dalej. Zmrok się zbliża i każą się rozkładać w rowach, a to już październik. Co tu zrobić? Idziemy dalej. Pierwsze zabudowanie całe i przed nim stoi żandarm. Podchodzę do pani Tomorowicz i [pytam]: „Ma pani jakieś złote monety?”. – „A mam, guldeny”. – „To niech pani da w łapę temu i powie, że tu się chcemy tylko przespać, bo starzy i chorzy”. Ona znała niemiecki, poszła. On wziął i mówi: „Ani mru mru. Położyć się na słomie i nie odzywać się”. Tak żeśmy zrobili, tylko ten pan był głodny i [czegoś] szukał. Miał suchą kiełbasę czy coś i zaczął szurać. [Niemiec mówi]: „Jeszcze jedno słowo, a trzasnę. Ma być cisza”. Była cisza. O świcie wyszliśmy przez podwórze. Mówię: „Pochylać się”. Tam było kartoflisko. Mówię: „Wiem, gdzie kolejka”. Między stacjami zatrzymywali się, bo to przecież byli Polacy. Wsiedliśmy do kolejki, to już lżej. Jedziemy. To były Szczęśliwice czy któraś z tych stacji. Dojechaliśmy do Podkowy Leśnej Głównej, wysiadka. Po drodze już oddałam temu panu walizeczkę, bo on nie miał nic, a chciał coś mieć. Założyłam chustkę, zawiązałam i twardo siedzę w kolejce naprzeciwko miejscowej baby, bo widać, że miejscowa. Nachylam się do niej i coś gadam, że pani do Tarczyna, że pani to, że pani tamto. Nie zwrócili uwagi, [pomyśleli, że] miejscowa. Zabrali parę osób na roboty, starych wsadzili z powrotem i jedziemy. Dojechaliśmy do Grodziska. Mówię: „Ja idę na dworzec, bo tam jak są przytomni, to są konie z Chlewni”. Ten starszy pan mówi: „Ja jestem głodny. Idę do tej knajpy na kiełbasę z jajecznicą”. Myślę sobie: „Idź, będziesz na piechotę szedł”. [Poszłam] prosto na dworzec. Widzę, stoi Jan (tak miał na imię ten główny fornal czy stangret). [Mówi]: „O, jest panienka. A panienka – to znaczy moja cioteczna siostra – jest tam w środku. Ona dostarcza paczki do transportu”. [Była] już bez paczek. [Ona mówi]: „Żyjesz?!”. – „Jak widzisz, żyję”. – „To jedziemy”. Poczekaliśmy na tych dwoje. Pani Pszenicka gdzieś zniknęła. Okazuje się, że to była Żydówka, tylko tak pofarbowana, że nikt nie poznał i ocalała. Jedziemy. Zajeżdżamy od podwórza. Widzę [zza] furtki do domu (widzę to do tej pory) [wychodzi] moja mama w niebieskim, wełnianym szlafroku, bo tylko to ocalało w Chlewni, patrzy, mówi: „A ja szłam, żeby konie założyli, żeby do Pruszkowa [jechać], bo ty tam jesteś”. Mówię: „Ja?! W Pruszkowie?!”. Potem mi się przyjrzała. Mówi: „Chodź, muszę cię umyć. Jesteś czarna”. Mówię: „Wiem”. Zabrała się za mnie i myła w dziesięciu wodach. Płakała i myła.
Potem był okres, kiedy już był taki ścisk [we dworze], bo było [sześćdziesięciu] warszawiaków… Byli ojcowie marianie z przeorem, bo [u nich] uczył się mój cioteczny brat, jakieś siostry, jeszcze jacyś ludzie powypędzani z różnych stron, pokotem wszystko leżało i nie bardzo było już co jeść. Tam miałyśmy pokój we trójkę, a potem już zajęli ten pokój. Dosyć, że tam wylądowała bratowa mojej matki, ktoś tam jeszcze z jej rodziny, a ja gdzieś z kimś, wszystko na kocach. To przecież była [jesień i zima]. To był październik, listopad, grudzień i czekało się. Mówię: „Zaczynają Niemcy uciekać”. Zaczęłam się cieszyć. Mama tak patrzy na mnie [i mówi]: „Nie ciesz się, będzie tylko gorzej”. – „Jeszcze gorzej?”. [Tak mieszkaliśmy]. Ci ludzie [uciekinierzy] wynosili wszystkie talerze do [swoich] pokoi, nie było w czym podać, jakieś świństwa tam gotowali, prażuchę: to jest mąka, trochę tłuszczu i to w piecyku się zapiekało. Było mleko, bo były krowy, ale to znowu było tylko dla dzieci, bo jeszcze Niemcom trzeba było odstawiać mleko. Pewnego popołudnia zjawia się przy furtce żandarm na koniu i [mówi]: „Uciekajcie, już idą! Już są w Górze Kalwarii”. – „To sobie uciekaj, a ja będę uciekać, żeby mnie zabili po drodze?”. Mój kochany brat mówi: „Uciekają? Uuu, to ja będę zbierał broń”. Mówię: „Ani mi się waż!”. – „Rzucają broń! Ja muszę mieć broń!”. – „Na co?”. – „Będę bolszewików gonił”. Znowuż byłam [do kontaktów z] uciekającymi Niemcami. Są w holu, cała grupa żołnierzy niemieckich. [Ciotka mówi]: „Daj im kawę”. Mówię: „Dobrze”. Idę tam. [Pytam żołnierza]: „Ile ty masz lat?”. – „Szesnaście”. –„Ile ty masz lat?”. – „Siedemnaście”. Matko Święta, [dzieci]. Przyniosłam cukier do tej kawy. Mówię: „Rzućcie wszystko w diabły i uciekajcie, tylko nie prosto na okolice Sochaczewa, bo tam jak kaczki was wytłuką, bardziej na Śląsk się kierujcie”. Oni byli tak przestraszeni… Dzieci, dosłownie dzieci. Podałam kawę z cukrem i poszli sobie.
Potem zaczęli przychodzić. Przyszli. Siedemnaście stopni mrozu, pompa działa, a ci się do połowy [rozebrali], w tej lodowatej wodzie w jakimś korycie się myją. Myślę sobie, co to jest…
Rosjanie. Zajmują cały dom. Wreszcie przyszedł dowódca i mówi: „Gdzie jest chadziajka?”. Ja już się zmyłam stamtąd. Siedzę na górze z mamą. Mówią, żeby im dać jeść, wódki i pyta, kto tu mieszka. Zaczęło się. Przy jednym [incydencie] byłam. Jak wszedł [ich dowódca] do salonu, gdzie byli księża [marianie] i siostry i do przeora mówi: „Dawaj buty. Dawaj zegarek”. Powiedział: „To sobie weź”. – „Będę strzelał”. – „To strzelaj”. Nie wzięli. Potem ich [i ojców i siostry] wyrzucili. Nie wiem, gdzie oni się wynieśli. Może do którychś zabudowań gospodarczych. Oni zajęli [pokój] stołowy, wszystkie meble wyrzucili i na [wysokości jednego metra bieżącego] wysokości zrobili podłogę z desek, i tam pchali słomę czy siano, już nie wiem. Myślę sobie: co to jest. Okazuje się, że oni tak spali, [bo] cieplej. Zajrzałam jeszcze do łazienki. Widzę, że na sedesie serwetka (to nie jest bujda, to jest prawda), lusterko i oni się golą przy tym, a dom za przeproszeniem, cały obsrany wkoło. Idę do mamy i mówię: „Mama, słuchaj. To jest niemożliwe. To jest niemożliwe”. – „Możliwe. Jak się teraz zacznie picie, to proszę, usmaruj się sadzami, chustkę zawiąż tak, żeby ci tylko czubek nosa było widać, włóż wszystkie ciepłe rzeczy na siebie i z dziewczynami idźcie się schować. Najlepiej do lodowni”. Do lodowni, to znaczy do tej dziury, gdzie się składowało lód, bo to było jeszcze w każdym domu. To było dużo gospodarstwo stawowe. Oczywiście nikt lodu nie przechowywał, [a] była słoma. Takie wysiedlone z Poznańskiego dziewczyny z dziećmi, ja i jeszcze ktoś, w tej słomie żeśmy się tam zaryły, a moja cioteczna siostra chciała, żeby było bliżej i bezpieczniej. Koło domu była kapliczka i ona przy tym mrozie wlazła na akację, i całą noc przesiedziała na tej akacji, [i] nie zamarzła. Jak wychodziłam, mama mówi tak: „Zapamiętaj: Brzezińscy, Milanówek ulica taka i taka. Tam pójdziesz, tam wiedzą i tam poczekasz na sygnał ode mnie”. Tak zrobiłam. [To była] jeszcze jakaś rodzina ze strony mamy. Tam [czekałam], aż to wszystko przeszło.
Ktoś się zjawił i mówi: „Idź do Chlewni”. Na piechotę wszystko. Mój brat został właśnie w tej czteroklasowej szkółce, gdzie była nauczycielka – nasza znajoma – i ona go tam przechowała, a myśmy poszły, że tak powiem, do domu. Do Koluszek żeśmy dojechały pociągiem, a potem na piechotę przez Łódź, Lutomiersk. W dwa dni na piechotę doszłyśmy po to, żeby stwierdzić, że w domu wszystko było [na miejscu] oczywiście z wyjątkiem drobiazgów, mało zniszczone, [bo] tylko jedną noc nocowali Rosjanie, nie mogli nic znaleźć do jedzenia, bo ludność wszystko zabrała. Znaleźli w piwnicy kiszoną kapustę, rozłożyli [ją] w salonie na stylowych meblach. Jakieś dobre meble zabrał sąsiad na przechowanie. Mówię: „To trzeba odzyskać te meble”.
Meble się odzyskało, po czym przyszli komisarze i obejrzeli sobie wszystko: mamę, brata, mnie i mówią: „Wy musicie się stąd wynieść do jakiejś wsi”. Do mnie mówi: „A co tu umiecie?”. Mówił pani czy per ty. Mówię: „Ja wszystko potrafię. Znam tu każdy majątek, wszystko”. – „A to dostaniesz pracę”. Dostałam pracę księgowego przy reformie rolnej. Nie miałam pojęcia o tym, tylko tyle, co wtedy [nauczyłam się] u Spiessa, ale pracę mam.
[Przenieśliśmy się] do wsi parafialnej, gdzie mama wynajęła domek: dwa pokoje z kuchnią, a za parę dni przychodzi NKWD i mówią: „Won! W tym powiecie nie wolno. Za rzekę!”. Trzeba było się zabrać i iść za rzekę. [Zamieszkaliśmy] w takiej puszczańskiej wiosce, gdzie nie było prądu, w kuchni była koza i klepisko, i izba, i wychodek.
Nie. Do pracy szłam przez las, jakimiś groblami przez rzeczkę Ner, brat do szkoły, a mama została przy kozie. Potem dostałam pensję, tak zwane ordynarium, to znaczy dostałam pszenicę na mąkę, ziemniaki, świnię, krowę, ale potem praca się skończyła, bo reforma rolna [została przygotowana]. Już było wszystko do podziału, już mieli dzielić, więc mówię: „To ja tu nie mam co robić. Co będę robić w tej wiosce?”. Jeszcze [na wiosnę 1945 roku] 1925 rocznik miał [się] zarejestrować się [w gminie] do wojska. Myślę sobie: dobrze, że mam pracę.
Też, wszyscy. Sąsiadka Marysia Świętochowska idzie też ze mną. Mówię: „Marysiu, zwariowałaś chyba?”. – „A co mam robić? Ja nie mam nic. Brat uciekł, schował się gdzieś. Ja jestem i matka”. Ona poszła z tym wojskiem, a ja powiedziałam: „Ja do wojska? Ja mam pracę”. Tam [przy reformie] dopracowałam do końca, poszłam do komisarzy [i wymówiłam od lipca]. Jeden [z nich] był adwokatem z Warszawy, a drugi z tych komisarzy był leśnikiem.
Jeden tak, obywatele polscy.
Przy zapasach przy chłopakach, którzy robili granaty, byłam stale na bani, głodna nie byłam. Dostałam przecież biegunki głodowej, wtedy przełożona wydobyła gdzieś nawet ryż. Zresztą biegunka przeszła mi bardzo szybko. Po kapitulacji z [kuzynem] z Nowogrodzkiej wzięłam dwie butelki wódki do kieszeni i poszłam na Pole Mokotowskie, gdzie były ogródki działkowe i na przedpolu ludzie po prostu grzebali w ziemi i wykopywali [warzywa]. Mówię: „Nie, nie będę pazurami nigdzie grzebać. Mam dwie butelki wódki. Pohandluję z Niemcami”. Podeszłam, bo tam było odgrodzone [drutem kolczastym] i kiwam na któregoś. Jeden mówi: „Czego? Co?”. Pytam, czy może mi worek jakiejś żywności pozbierać, co tam [się] trafi, i wyciągam jedną butelkę. Pokazuję mu butelkę. [On mówi]: Vergiftet. Mówię: „Co?”. Wyciągam drugą. [On mówi]: „Wasza wódka? Patrzcie, to wy swoją własną wódkę trujecie?”. Wziął, nie ma go, nie ma. Myślę: „Wziął wódkę, nie przyniesie tych warzyw”. Raptem widzę, idzie ktoś z workiem, schylony. Ten mój niby-kuzyn (powinowaty), [z którym byłam], miał na imię Jurek. Mówię: „Niedobrze będzie, coś musimy wykombinować, bo nam ukradną ten worek”. [Niemiec podał worek]. Mówię tak: „Usypiemy trochę po drodze, jak już będziemy mogli udźwignąć, to w nogi”. Żeśmy tak usypali i [Lwowską] na Nowogrodzką donieśliśmy dwie trzecie worka i dajemy to jego matce. [Ona mówi]: „Ja to zabieram. Nie będziecie tego żarli, bo się pochorujecie”. Ugotowała ziemniaki, barszcz i powolutku nam dawała jeść. Jeszcze trzy dni żeśmy się tam odżywiali.
Nie. Żyłam wśród Niemców. Nigdy w domu nie było nienawiści. Jedyne co jeszcze dostałam za to od mamy, to tak zwaną burę, bo była jakaś gazeta, a w niej zdjęcie rozwrzeszczanego Hitlera. Wzięłam to zgniotłam i do klozetu. Mama mówi: „Coś ty zrobiła? Niewolno takich rzeczy robić”. Wszystko jedno. Mówię: „Przepraszam” – bo mogło się zatkać.
Oczywiście, że się z nimi zetknęłam. Przede wszystkim wzięliśmy jeńców. To byli Bogu winni pocztowcy Deutsche Post Osten, takie ciury. Oni byli tylko od poczty polowej. To właśnie było w tym małym budynku PAST-y i to się poddało bardzo szybko. Trzech żeśmy złapali. Oni nam kręcili studnię. [Niemcy ich] zabili ich przy tym kręceniu [studni]. To naprawdę już świństwo.
Przed Powstaniem, ale też nie bezpośrednio. To znaczy raz szłam Alejami Jerozolimskimi od Kruczej w stronę Marszałkowskiej i przed Nowogrodzką, w każdym razie już blisko (teraz to inaczej wygląda) Marszałkowskiej, raptem coś mi chlupie pod nogami. Patrzę, a to krew przysypana piaskiem. To było świeżo po tej egzekucji (w „Nowotelu” jest tablica). Wtedy mi się rzeczywiście zrobiło niedobrze. Okrucieństwo widziałam w Łodzi – [widziałam] wisielców.
Nie.
Nie, tylko z rannymi. Na przykład taki chłopak. Też mnie tam posłali, że nie mogą się z nim dogadać, a on wcale nie jest ciężko ranny, tylko ma przestrzelone ramię, ale nienaruszoną kość. Poszłam tam, żeby to opatrzeć, a ten się trzęsie. Mówię: „Uspokój się, szczeniaku. Co ci zrobię? Patrz, jeszcze ci trochę eteru przyniosłam. Nie bądź takim tchórzem!”. Zrobiłam mu opatrunek, ale on tak się bał, że go Polacy zamordują, że się zemszczą. Owszem widziałam, bo łaziłam wszędzie tam, gdzie nie trzeba. Na przykład [w okresie okupacji] wpadłam w łapankę i widziałam, jak tych ludzi pchają do budy. Myślę sobie, że jak się cofnę, to mnie złapią. Idę naprzód i mówię do tych w kordonie: „Ja muszę przejść”. – „A po co?”. – „Mam dentystę umówionego. Co tu się dzieje?”. Zaczęłam z siebie idiotkę robić. Krzyknął: „Przepuść ją!”. Przeszłam. Potem był zamach na dyrektora poczty na Chmielnej, a ja poszłam – głupia sprawa – po guziki na Żelazną, bo tylko tam był taki sklepik, a człowiek sam sobie szył. Pusto. Idę. Weszłam do sklepiku, kupiłam guziki i słyszę strzały, krzyki, od tamtej strony – od strony północnej – lecą, a jak przechodziłam, jak mijałam Chmielną, to jednym okiem widziałam coś przykryte płachtą. Kogoś ciupnęli. Co tu robić? Sklepikarka wyrzuca nas wszystkich. Położyłam się w rynsztoku, tylko że twarzą do rynsztoka. Myśleli, że trup, i przeszli. Jak przeszli, to i ja za nimi, jak już się uspokoiło. Przeszłam do domu. Mieszkałam właśnie na Ochocie niedaleko placu Narutowicza.
Na szczęście nie. Mama [miała kontakt] z „własowcami”, „ukraińcami”.
Źle, dlatego że… Pod koniec Powstania przecież tam już było najgorsze, co może człowieka spotkać, czyli siedzieć i czekać, aż się coś zawali w piwnicach bez wody, bez ubikacji, bez niczego, więc pod koniec nam powiedzieli, żeby chodzić bez opasek. Niestety.
Dobra.
Pod koniec to przecież robiłam granaty, to jak była kapitulacja, to chłopcy byli załamani, kompletnie, koniec świata. Mówię: „Ludzie, to się jeszcze nie skończyło, jeszcze żyjemy. Idziecie do niewoli czy uciekacie?”. Potem już chyba poszli wszyscy do niewoli.
Jak ja byłam jedna, ich było czterech, to miałam święty spokój. Jeszcze potem posyłałam paczki do jednego z nich.
Nie. Uważałam [Powstanie] za obowiązek i koniec. Przyjaźnie o tyle, żeby pomóc albo zapobiec czemuś, albo „uważaj”.
Tak, na Mokotowskiej 53 były msze polowe, ale też do czasu, bo potem już nie mogło być. Natomiast jak PKO zbombardowali…
Ten główny okrągły [budynek].
To nie o to chodzi, że było daleko. Tam był nasz prefekt. On był kapelanem akowskim.
Oczywiście. Stefan Piotrowski – prawa ręka kardynała Wyszyńskiego, tak zwany kadrowiec Wyszyńskiego. To był mój prefekt. On wyszedł z tym ludźmi, którzy ocaleli, i przyszedł do nas, i do końca odprawiał nam msze. Tu się waliło, paliło, a rano była msza.
Nie, tam nie było dojścia. Myśmy byli zamknięci. Niemcy byli z przodu, byli wkoło.
Radia nie [słuchałam]. Były gazetki, ale nie było przy czym czytać po prostu, a w dzień była praca. Były też imprezy. U nas był na przykład Fogg, śpiewał w szkole, ale to było na początku.
Tak, przepustki.
Szłam piwnicami na Nowogrodzką, a odważniejsza ode mnie była moja stryjeczna siostra dwa lata ode mnie starsza. Ona była łączniczką Komendy Głównej i też uciekła, tak jak ja nie poszła do obozu, ale ona wchodziła i wychodziła, jakby to był spacer. Wreszcie musiała przejść jakiś odcinek kanałami i albo przy placu Zbawiciela, albo przy placu Unii wychodziła z kanału i jak wychodziła, to zobaczyła tylko nogi żandarma, to wyszła i zaczęła się dziko śmiać, że tyle przeszła i nic, a tutaj, jak już jest na miejscu, to musiała trafić na żandarma. Żandarm widocznie pomyślał, że wariatka, i puścił ją. Ona w ogóle nie znała uczucia strachu, bo [ja] jednak, jak widziałam zagrożenie, takie jak byłam na przykład [w patrolu do szkoły im.] Królowej Jadwigi, gdzie ratowaliśmy tych, co byli zasypani, a przy mnie spuścili na kościół Świętego Aleksandra dwie bomby związane, to cofnęłam patrol, a one weszły na schody. Powiedziałam: „Nie na schody, tylko pod schody!”. Wycofałam i potem dostałam sygnał: „Proszę więcej nie podchodzić. Już nie ma co tutaj ratować”. To było instynktowne.
Zagrożenie było wszędzie, więc trudno nie mieć uczucia zagrożenia, gdy człowiek jest zamknięty, wkoło się pali, śmierdzi. Przecież zapach pamiętałam długo, szczególnie rozkładających się zwłok. To było straszne.
Przy wyjściu szliśmy Grójecką i tam jest boczna [ulica], która nazywa się Daleka, przed placem Narutowicza. Spojrzałam w bok. Leżała odcięta ręka. Widzę to do tej pory, ale staram się nie myśleć, bo po co.
Chciałam nie wracać. Przecież poszłam w stronę morza, normalny instynkt, jeżeli się zapisałam do Instytutu Zachodniego (jeszcze się to tak nie nazywało), tylko że trzeba kadry dla Wybrzeża. Nigdy nie byłam nad morzem. Miałam znajomych, którzy się odezwali, gdzieś pod Grudziądzem. Tam się zatrzymałam. Stwierdzili, że jeszcze nie czas, ale powstają grupy operacyjne do zabezpieczenia mienia poniemieckiego, a akurat ta rodzina… To był Monopol Tytoniowy. On miał tam pracę i zgłosił się do grupy zabezpieczenia tych wytwórni cygar i papierosów w Malborku. Byłam w tej grupie operacyjnej. Tam dopiero się strachu najadłam. Już było posprzątane. Był garnizon sowiecki i tych grup operacyjnych było: cukrownicza, tytoniowa, jeszcze jakaś. To wszystko byli uciekinierzy z Warszawy, z Lubelszczyzny, z tamtych stron. Bardzo fachowi ludzie, chcący coś zrobić, ale było niebezpiecznie, rzeczywiście. Mianowicie kobieta sama nie mogła wyjść na ulicę.
Garnizon sowiecki. Poza tym trzeba było brać udział w imprezach, które garnizon urządzał dla nowej administracji Polski, czyli tych grup. Urządzał je komendant garnizonu. Byłam na takim jednym przyjęciu. Była poniemiecka marmolada jako zagrycha i litry bimbru z gorzelni, były nawet wódki jakieś. To była jesień. Co jeszcze mogło być? Nic nie było, a swoich dobrych rzeczy, które pokradli, to nie dali. Szklankami od musztardy czy od czegoś chcieli w nas wlewać alkohol. Nie powiem, piłam też, ale nie pod marmoladę i nie szklankami, i nie w takim towarzystwie. Maczałam [w tym usta] i wylewałam na podłogę. Wstajemy po tej uczcie, a ten mój dyrektor mówi: „Coś ty się zsiusiała ze strachu?”. Mówię: „Tak, bimbrem się zsiusiałam”. Wychodzimy, burmistrz (oni najbardziej byli cięci na burmistrza, bo on trzymał to wszystko w kupie, to był Polak z Warszawy) przechodzi przed samochodem, a ten na niego. Dobrze, że był sprawny, to wskoczył na maskę i ocalał, bo by go przejechał, bo mu się burmistrz nie podobał. Cukrownik zajął bardzo ładną willę i na dzień zostawiał żonę na gospodarstwie. Łączność mieliśmy przez „WeCze” – telefonia taka jak polowa, wysokiej częstotliwości. Telefon, że ta pani jest oblegana, a to była bardzo ładna śpiewaczka. Musieli ją ratować. Później się uspokoiło, bo ich nie wypuszczali z garnizonu, naprawdę nie wypuszczali. Ja musiałam sprzedawać papierosy, bo to było, bo pieniądze były żadne, a te papierosy się sprzedawało i z tego kupowało się dla grupy operacyjnej żywność. Miałam kiosk na Grunwaldzkiej, na głównej ulicy, i sprzedawałam papierosy. Patrzę, idzie taki sołdat i do mnie. Mówię: „Tu nie trzeba”. Nie znałam rosyjskiego. [Mówi]: Tu jest kazionne. Mówię: „A ty co tu robisz?! Masz swój w garnizonie!”. Poszedł, a ja już sięgałam po broń, której nie było.
Nigdy nie przyznałam się do tego. Zawsze mówiłam, że owszem, byłam [ochotniczo], ale jak mnie spotkało na ulicy, to musiałam [się gdzieś schować]. Najbliżej była szkoła, to w szkole. Nigdy się do tego nie przyznałam.