Maciej Krokos „Tygrys”
- Jak pan trafił do „Szarych Szeregów”?
Trafiłem właśnie dopiero podczas Powstania. W czasie okupacji cały czas ukrywaliśmy się. Ojciec mój był w AK i były na niego namiary, chcieli go aresztować, tak że cały czas żeśmy się ukrywali, cały czas zmieniając miejsca pobytu, mieszkania. Rodzina nasza z kolei była bez przerwy nawiedzana przez Niemców, przez gestapo. Mój wujek był aresztowany, siedział dwa miesiące. Ojciec właśnie swoimi kanałami wyciągnął wujka z więzienia.
Tak, to było w Warszawie.
- Jak pan trafił do „Szarych Szeregów”? Jak pan znalazł się w Powstaniu?
Mieszkaliśmy w Podkowie Leśnej. Tam było nasze ostatnie miejsce zamieszkania. Nie byliśmy tam zameldowani. Pierwszego sierpnia moja mama przyszła do naszego pokoju, bo miałem pokój razem z bratem, który był ode mnie starszy o rok i osiem miesięcy. Mama mówi do mnie: „Słuchaj, wstawaj szybciutko. Pojedziesz ze mną do Warszawy, pomożesz mi zrobić zakupy. Będziesz nosił siatki”. Poderwałem się, ale mój brat to usłyszał i mówi: „Mamo, ja też bym chciał pojechać do Warszawy, bo mnie strasznie boli ucho. Chciałbym pójść do laryngologa”. – „No dobrze. To wstawaj w takim razie. Pojedziemy razem”. Przyjechaliśmy do Warszawy. Robiliśmy zakupy głównie na ulicy Koszykowej w pawilonach na Koszykowej. Tam żeśmy wstąpili jeszcze gdzieś coś zjeść, na kawkę. Po zakupach poszliśmy na dworzec EKD. Kolejka EKD wtedy dojeżdżała Nowogrodzką do ulicy Marszałkowskiej, gdzie był ostatni przystanek. Tam żeśmy przyszli, zostawiliśmy siatki, a brat mówi do mamy: „Mamo, ale ja nie byłem u laryngologa”. – „Słuchaj, to ty w takim razie zostań tutaj z tymi zakupami, a ja z Andrzejem pójdę do laryngologa na ulicę Skorupki i potem pojedziemy do domu”. Zostałem. Mama z Andrzejem poszła. Stoimy tak, czekamy na kolejkę. Na Nowogrodzkiej było bardzo dużo ludzi, którzy czekali na kolejkę. W pewnym momencie z ulicy Poznańskiej w Nowogrodzką z ogromnym piskiem wyskoczył samochód niemiecki, na którym byli Niemcy. Niemcy zeskoczyli z samochodu i z automatów [zaczęli strzelać] do ludzi, którzy tam stali i czekali na kolejkę. Patrzę, tu ktoś upadł, tu ktoś upadł. W pierwszej chwili stałem jak wryty. Ludzie rzucili się do bramy i ktoś – jakiś mężczyzna – po prostu przełożył mi rękę pod moją rękę i pociągnął mnie do bramy. Jak była już pusta ulica, oczywiście zostały osoby, które padły, to oni wskoczyli na samochód i odjechali. Wtedy zwróciliśmy uwagę na to, że w bramie słychać jakieś strzały, raz daleko, raz bliżej. Wyskoczyłem potem z bramy, złapałem swoje zakupy z powrotem do bramy. Tak stoimy i czekamy. W pewnym momencie do bramy wpadł młody człowiek i krzyczy: „Maciek Krokos! Maciek Krokos!”. Mówię: „Ja”. – „Słuchaj, twoja mama jest w kawiarence na Marszałkowskiej i prosi, żebyś przyszedł”. Mówię: „Dobrze, ale mam zakupy, to jak ja pójdę?”. – „Chodź, to ja ci pomogę”. On złapał jedną czy dwie siatki, ja też dwie siatki i poszliśmy do kawiarni. To była zaprzyjaźniona kawiarenka, zaraz tutaj chyba za Żurawią. Był tam telefon, więc mama zatelefonowała do ojca do Podkowy i mówi: „Słuchaj, trochę przyjedziemy później, bo w tej chwili tutaj na Marszałkowskiej jest strzelanina”. Marszałkowską Niemcy jeździli samochodami z dużą szybkością i jak zobaczyli, gdzie są ludzie, to puszczali serie po oknach. Żeśmy tam siedzieli. Mama mówi do ojca: „To jak się trochę uspokoi, to pójdziemy na kolejkę i przyjedziemy, tak że nie denerwuj się. Jesteśmy tutaj w kawiarence. Wszystko w porządku”. Tak żeśmy w tej kawiarence siedzieli dosyć długo, nie mogąc wyjść z kawiarni, dlatego że Niemcy ciągle jeździli Marszałkowską. Dopiero gdzieś około ósmej, może wpół do dziewiątej zrobiło się spokojniej. Mama jeszcze zatelefonowała do ojca i mówi: „Słuchaj, dowiedziałam się…”. Ludzie szli z tamtej strony i powiedzieli, że kolejki EKD nie chodzą, więc mama zatelefonowała do ojca i mówi: „Słuchaj, to my dzisiaj nie przyjedziemy, przenocujemy na Wilczej u babci, a jutro rano przyjedziemy”. Myśmy wyszli na ulicę i tu łzy zakręciły nam się w oczach, bo zobaczyliśmy biało-czerwone sztandary, Powstańców z biało-czerwonymi opaskami. Dotarliśmy do babci. Babcia mieszkała na Wilczej 31. Tam żeśmy rzeczywiście przenocowali.
Rano dowiedzieliśmy się, że nie ma mowy o tym, żeby pójść na kolejkę, bo kolejki nie chodzą, natomiast jeszcze w nocy już budowaliśmy barykady. To znaczy na róg Marszałkowskiej i Wilczej ludzie znosili różne niepotrzebne rzeczy. Układało się to piętrowo. Panowie wyrywali płyty chodnikowe, które też tam nosiliśmy i układaliśmy na barykady.
- Pan też brał udział w tej budowie?
Tak. Następnego dnia rano na Wilczej 31, to już był drugi, może 3 sierpnia, na podwórku stały towarowe… Po prostu młodzież zeszła z całego domu i żeśmy siedzieli na rikszach. Rozprawiamy, co tutaj robić, a tu słychać strzelaninę, widać Powstańców, jak latają z opaskami. Jeden z kolegów, który mieszkał na czwartym piętrze – Adaś Kowalski – mówi: „Słuchajcie, my nie możemy tutaj tak sobie siedzieć. Trzeba iść walczyć. Idziemy!”. Kowalskich było trzech braci i siostra Inka, która była mniej więcej w naszym wieku. [Mówimy]: „To gdzie idziemy?”. – „Słuchaj, tutaj zaraz za Marszałkowską Wilcza 41 są »Szare Szeregi«. Idziemy tam, zapytamy się, gdzie możemy walczyć”. Rzeczywiście taką grupą żeśmy tam poszli. Tam nas przyjęli, [mówią]: „Chłopcy! Fajnie, dobrze! Tutaj pomożecie”. Dostaliśmy opaski. Oczywiście był apel, w dwuszeregu zbiórka i tak dalej. Trochę znałem te rzeczy, bo jeszcze przed wojną byłem w harcerstwie, tak że potrafiłem stanąć w dwuszeregu. Zostałem przydzielony do drużyny Jerzego Filińskiego pseudonim „Biały”, przybocznym był Grzegorzewski chyba Henryk (w tej chwili imienia nie pamiętam) pseudonim „Hermes”. Tam rozpoczęliśmy naszą działalność.
Najpierw nosiliśmy gazety. To był „Biuletyn Informacyjny”, była gazeta pod tytułem „Na barykadzie” czy „Na barykadach”, „Robotnik”. Było parę tytułów. Zaczęliśmy roznosić te gazety. Najpierw w najbliższym promieniu. W międzyczasie były przebijane otwory pomiędzy jedną a drugą piwnicą, tak że po paru dniach już nie szło się ulicami, tylko szło się piwnicami, przechodząc z jednej piwnicy do drugiej. Potem już były nawet napisy w piwnicach, że to jest na przykład Wilcza 18, Wilcza 19 czy Wilcza 55. Całe życie zresztą było w piwnicach. Ludzie z całego domu przenieśli się do piwnic i tam mieszkali, na prymusach gotowali sobie jedzenie, całe tapczany, łóżka były tam znoszone, tak że właściwie do mieszkań niewiele ludzie chodziło, chyba że ktoś potrzebował pójść po coś, to wtedy szedł do mieszkania, a tak całe życie było już w piwnicach. Nie byłem skoszarowany na Wilczej 41, bo mieszkałem po drugiej [stronie] Marszałkowskiej na Wilczej 31, tak że razem z bratem mieszkałem w domu. Mój brat też był w „Szarych Szeregach”, zresztą razem ze mną w tej samej drużynie. On miał pseudonim „Lew”, ja miałem „Tygrys”. Tak że mieszkaliśmy w domu, to znaczy spaliśmy w domu, a rano o siódmej już lecieliśmy na Wilczą 41, gdzie dostawaliśmy różne rozkazy, różne zadania do wykonania. To były gazety, były i listy, które roznosiliśmy po różnych domach, po różnych piwnicach, nosiliśmy na barykady do żołnierzy, do Powstańców, którzy dostawali wiadomość od rodzin, które były w piwnicach.
- Działalność pocztowa rozpoczęła się bardzo wcześnie.
Tak. Trudno mi powiedzieć, którego dnia się rozpoczęła, chyba 10 sierpnia, bo najpierw zdobyliśmy skrzynki jeszcze przedwojenne z Poczty Głównej z orłem, z koroną, i te skrzynki wieszaliśmy na ulicach, gdzie po prostu ludzie wrzucali listy. Potem biegaliśmy do skrzynek, z których wyjmowaliśmy listy i zanosiliśmy na Wilczą 41. Tam siedziały panie, które przeprowadzały cenzurę tych listów. Wszystkie listy były cenzurowane i na każdym liście była pieczątka, że list przeszedł cenzurę. Czy jakieś listy były wyłapywane, które nie poszły, tego nie wiem. W każdym razie listy były cenzurowane.
- Wspomniał pan, że skrzynki pochodziły z Poczty Głównej. Poczta Główna była na placu Napoleona. To było po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Jak te skrzynki trafiły do was? Czy wyście chodzili na plac Napoleona?
Akurat jak przywędrowały te skrzynki, to tego nie wiem, ale mogę powiedzieć, jak przechodziliśmy na drugą stronę Alei.
Tak. Mieliśmy różne zadania. Między innymi któregoś razu drużynowy Filiński powiedział: „Słuchajcie, dzisiaj zostajecie się. O godzinie ósmej idziemy na plac Napoleona. Zanosimy tam plecaki”. Co było w tych plecakach, czy to była żywność, czy to były granaty, tego nie wiem. W każdym razie plecaki były ciężkie (miały około piętnastu do dwudziestu kilogramów), [mieliśmy je] na plecach i żeśmy szli oczywiście piwnicami. Doszliśmy do Alei Jerozolimskich i tam trzeba było przeskoczyć pod dosyć niską barykadą, i bardzo niewielkim zagłębieniem, bo to było nad koleją. Tam był tunel i jeździły pociągi. Zanim żeśmy doszli do tej barykady, to trzeba było siedzieć i czekać. Czekaliśmy chyba z półtora godziny, dlatego że barykada była ostrzeliwana przez czołgi. Jak myśmy przyszli, to musieliśmy czekać na odbudowę barykady. Dopiero jak odbudowali barykadę, to dopiero nas puścili. To już było ciemno. Jak przeszliśmy ulicą…
- Jakie ulice są tam teraz?
To jest ulica, która dochodziła do placu Napoleona za Chmielną, dochodzi do Górskiego. To była ulica Szpitalna. Jak żeśmy szli Szpitalną, to Niemcy zaczęli nas oświetlać rakietami i strzelać, ale to był taki skos, bo oni byli dalej, tak że nas nie razili. Z ładunkiem przeszliśmy do Prudentialu. Wtedy to był drapacz chmur. Zostawiliśmy tam ładunki – plecaki. Oczywiście tam dostaliśmy brawa, podziękowania, żeśmy to przynieśli. Potem z powrotem. Oczywiście każdy znał hasło, znał odzew, tak że wróciliśmy do domu tą samą drogą.
Któregoś razu też drużynowy mówi: „Ty i ty – pokazał mnie i mojego kolegę Krzysia Przelaskowskiego – wy idziecie, zaniesiecie żywność do szpitala na Marszałkowską, który jest bliżej ulicy Nowogrodzkiej”. Też dostaliśmy takie plecaki na plecy i poszliśmy z żywnością, żeby ją zanieść do szpitala. Przechodziliśmy przez otwór wykopany pod jezdnią. Był bardzo mały, gdzie człowiek musiał się czołgać i plecak popychać przed sobą, to ten odcinek dziesięciu czy piętnastu metrów trwał wieki. Ciągle uderzało się głową w jakąś rurę, w jakieś kable, nie kable, ale przeszliśmy. Doszliśmy do szpitala. Tam siostry i lekarze ucieszyli się: „No, mamy nareszcie co jeść”. Lekarz wyciągnął jedną puszkę, dał mi i mówi: „Za to, że tak dzielnie żeście nam przynieśli, to jedną puszkę tutaj proszę dla ciebie, drugą puszkę dla ciebie”. Dostaliśmy po puszce jakiejś konserwy. Zadowoleni biegniemy z powrotem, oczywiście tą samą drogą, tylko że już bez plecaków, tak że szybciej przeszło się podkopem. Mówię do Krzysia: „Wiesz, co? To jak jesteśmy tutaj, to chodź, ja zostawię tą puszkę w domu, to już nie będę się z tym nosił”. – „Dobrze, dobrze”. Żeśmy podlecieli i mówię do mamy: „Mamo, taka puszka jest tutaj z żywnością”. Mama się ucieszyła, mówi: „Słuchaj, to będziemy mieli co jeść. Brawo!”. Krzysio spojrzał, że tam jest moja babcia, ciocia, Rysio, jeszcze taki młodszy kuzyn, który miał wtedy chyba osiem lat, zobaczył, że taka rodzina i mówi: „Proszę panią, to proszę też i moją puszkę”. Oddał swoją puszkę mojej rodzinie. Taka puszka to wydaje się niewiele, ale w momencie kiedy był taki straszny głód, kiedy ludzie nie mieli co jeść, to taka puszka była prawie na wagę złota. Chociaż my jako harcerze „Szarych Szeregów” nie narzekaliśmy na jedzenie, dlatego że jak się zaniosło komuś listy, to ktoś się chciał zrewanżować, to zawsze dał a to kromkę chleba czy suchar. Poza tym mieliśmy w kieszeniach kostki cukru i tych kostek cukru mieliśmy bardzo dużo, tak że jak tylko poczuliśmy głód, to brało się jedną, drugą kosteczkę i jakoś się zaspokajało [głód], chociaż taki uraz głodu to mam do dzisiejszego dnia. Kiedy poczuję, że jestem głodny, to wstępuje we mnie niepokój. Miałem rejon Marszałkowska, Koszykowa, Śniadeckich, Lwowska i najwięcej listów, rozkazów zanosiłem właśnie do szkoły Staszica, która była naprzeciwko politechniki. W szkole Staszica byli Polacy, a w politechnice byli Niemcy.
- To była ulica Noakowskiego.
Róg Noakowskiego i Lwowskiej. W oknach były strzelnice zrobione z worków z piaskiem. Jak przelatywałam tam z listami, z rozkazami, to bardzo często strzelec, który siedział, mówił: „Chodź tutaj, to zastąpisz mnie”. Siadałem przy automacie czy przy karabinie, a on poszedł, czy coś zjeść, czy za swoimi potrzebami. Tak czasami nawet i pół godziny tam stałem. Nie udało mi się strzelić. Często tak samo byłem tam i w nocy. Dlaczego w nocy? Dlatego że ze szkoły Staszica wychodziliśmy w nocy na Pole Mokotowskie. Na Polach Mokotowskich rosły kartofle. Myśmy czołgali się do tych kartofli i za pazuchę, za koszulę żeśmy ładowali kartofle. Z kartoflami żeśmy wracali i później były uczty kartoflane. Tak że bardzo często byłem na Noakowskiego. Znałem tę trasę, tak że jak palił się budynek na Wilczej 41, to wysłali mnie na Noakowskiego, żebym tam poleciał po maski gazowe. Biegłem tam. Wróciłem z maskami, ale w międzyczasie zdołali już ugasić pożar.
Na Wilczej 41 opiekowaliśmy się dwoma żołnierzami „berlingowcami”, którzy leżeli u nas na siennikach pod oknami. Obydwaj byli ranni. Tam żeśmy znosili im jedzenie, żeśmy częstowali ich kostkami cukru. Oni opowiadali, że grupa „berlingowców” przepływała przez Wisłę, żeby iść do Warszawy, żeby nieść pomoc Polakom Powstańcom. Rosjanie do nich strzelali i dlatego ich dwóch było rannych. Myśmy się nimi opiekowali.
- Jak wyglądała sprawa wody? Czy pan pamięta, skąd braliście wodę? Jak było to zorganizowane?
Na początku wodociągi miały wodę, a potem już było krucho z wodą, tak że były studnie, przy których ustawiały się ogromne kolejki. Między innymi moja mama w nich stała. Moja mama była w grupie blokowych i bardzo często dyżurowała na ostatnim piętrze czy na strychu, bo trzeba było dyżurować. W razie gdyby tam zaczęło się palić, można było zawiadomić [ludzi w piwnicach], bo oni nie wiedzieliby, że tam zaczęło się palić, że zostało zbombardowane. Były tak duże detonacje, że trudno było odróżnić, czy to jest akurat detonacja naszego budynku, czy sąsiedniego. Na Wilczej 31 piąte i czwarte piętro zostało zbombardowane, ale nie w tym czasie, kiedy moja mama tam była. Zresztą to było zbombardowane w ciągu dnia i chyba tam nie było dyżurnego, bo dyżurni byli głównie w nocy. Drugiego września, kiedy stawiłem się, to drużynowy mówi: „Ty i ty pójdziecie służyć do mszy, do kina »Polonia«”. Kino „Polonia” było całkowicie zaciemnione, tak że było tam ciemno.
- Czy kino było tam, gdzie teraz jest?
Tak. Kino było tam, gdzie w tej chwili jest też kino „Polonia”. Właściwie teraz tam jest teatr, ale było tam kino „Polonia”. Jak żeśmy tam przyszli, to był ołtarz, na którym paliły się dwie świeczki i to właściwie było całe oświetlenie całego kina. Tam ludzie siedzieli i bez przerwy zmieniali się, i modlili się. Zresztą nie tylko tam, bo na podwórkach porobili tak samo różne ołtarzyki i odprawiali litanie, modlili się, żeby to Powstanie się udało. Przyszliśmy tam, zameldowaliśmy się u księdza. Ksiądz mówi: „Dziękuję wam, żeście przyszli”. Służyliśmy we dwójkę do mszy świętej. W międzyczasie zobaczyłem, że ktoś tam wchodził, szeptał księdzu coś do ucha. Po mszy świętej ksiądz nas zawołał i mówi: „Słuchajcie, biegnijcie szybko na plac Trzech Krzyży. Kościół Świętego Aleksandra został zbombardowany, jest w gruzach. Lećcie tam! Ratujcie ludzi, którzy są w piwnicach”. Myśmy się puścili pędem do kościoła. Rzeczywiście, nie wiem, może jedna ściana jeszcze stała, ale w każdym razie wszystko było w gruzach. Już tam byli nasi koledzy z „Szarych Szeregów” i po prostu rękami żeśmy odgruzowywali. Doszliśmy do tych drzwi, wyprowadziliśmy ludzi, księży, którzy tam byli. Oczywiście były tam sanitariuszki, które się zajęły też tymi, którzy byli poszkodowani. W każdym razie to my z „Szarych Szeregów” ratowaliśmy tych ludzi. Dzisiaj co roku 2 września spotykamy się w kościele ze sztandarem. Mamy tam swoją tablicę i jest wielka uroczystość, oczywiście dla nas.
- Dużo was spotyka się na tych uroczystościach?
W tej chwili jestem w kręgu „Zamek”. Jest to jeden z najliczniejszych kręgów. W tej chwili jest nas coraz mniej. Ostatnio pisałem listę, to było nas dziewięćdziesięciu sześciu, ale w zeszłym roku jeszcze było stu dwudziestu.
- Ile osób z tych dziewięćdziesięciu sześciu przychodzi na spotkania?
Jeżeli mamy spotkania takie jak opłatek, jak jajeczko, powiedzmy, w tym roku było chyba sześćdziesiąt osiem osób, z tym że było paru zaproszonych gości. Mamy naprawdę dobrą grupę, która opiekuje się także tymi, którzy nie mogą przyjść, którzy już leżą. Poza tym mamy dwóch czy trzech kolegów, którzy są za granicą: w Anglii, w Ameryce, w Kanadzie, ale są naszymi członkami. Od czasu do czasu przyjeżdżają. Poza tym są właśnie tacy koledzy, którzy nie mogą przyjść. Mamy kolegę Michała, który jest niewidomy, ale przychodzi. Przyprowadzają go koledzy. Jakoś tak się spotykamy.
- Wróćmy do spraw Powstania. Czy był pan związany z ulicą Wilczą 11? Czy może chodziło o Wilczą 31?
Wilcza 41 to była nasza komenda.
- Skąd się wzięła Wilcza 11?
Wilcza 11 to jest chyba numer, gdzie były siostry. Tam była chyba kaplica, były siostry i był szpital.
- Działał pan na terenie pod Wilczą 11?
Wilczej 11 nie przypominam sobie w tej chwili, to znaczy działałem o tyle, że mogłem tam nosić rozkazy.
- Nie zapamiętał pan szczególnie tego numeru?
Nie, specjalnie nie. Nie wiem, dlaczego akurat Wilcza 11. Wilcza 11 jest w każdym razie niżej na dole, to tam były siostry, tam była kaplica i tam był szpital. Mogłem coś mówić na ten temat, bo jeszcze dalej poniżej przy Alejach Ujazdowskich były kanały, z których wyciągaliśmy Powstańców, którzy wracali, przychodzili z Mokotowa. Tam mogliśmy tych Powstańców po prostu prowadzić na Wilczą 11 do sióstr.
- Właściwie dla was przeznaczony był teren całego Śródmieścia?
Tak. To nie tylko tam, bo ja akurat nie, ale moi koledzy byli specjalistami od Czerniakowa, tak że biegali na Powiśle. Korespondencję i rozkazy staraliśmy się roznosić nieomalże po całej Warszawie, tylko tyle że byli właśnie specjaliści, którzy chodzili na Czerniaków, a ja byłem akurat specjalistą z rejonu Lwowska, Śniadeckich. Hoża tak samo do mnie należała.
- Jak przebiegał upadek Powstania? Jak to do was dotarło i jak przyjęliście upadek Powstania?
To było tak. Rano, jak żeśmy przyszli, był apel na podwórku. Staliśmy w dwuszeregu. Przyszedł kapitan (już nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska), który odczytał nam kapitulację. Był to cios.
To był straszny cios. Tyle wysiłku, tyle pracy i to wszystko poszło może nie na marne, bo jednak to Powstanie miało duże znaczenie. Może powiem jeszcze dygresję. Dzisiaj profesor Davies mówi: „Powstanie to była wielka rzecz. Żeby nie Powstanie, żeby nie przez te dwa miesiące Rosjanie nie zostali zatrzymani, nie zatrzymali się na Wiśle, to by poszli, zdobyliby nawet i Francję, a wtedy, jakby tutaj zdobyli całą Europę, to do dzisiejszego dnia nikt by ich nie wygonił”. Tak twierdzi profesor Davies, tak że może jest w tym i dużo prawdy, że Powstanie uchroniło nas przed komunizmem, chociaż i tak długo to trwało.
To był dla nas cios. Wtedy dostaliśmy rozkaz, że kto ma rodzinę, ma łączyć się z rodziną i z rodziną wychodzić z Warszawy. Mieliśmy legitymacje, tak że legitymacje trzeba było złożyć. Każdy dostał na pamiątkę serię znaczków pocztowych poczty polowej. Tą serię znaczków włożyłem sobie za futrówkę w czapce. Poszliśmy do domu i mówimy mamie: „Mamo, kapitulacja. Wychodzimy”. Trzeba było się zebrać, to co najważniejsze zabrać ze sobą. Babcia miała wtedy siedemdziesiąt dwa lata, ale była staruszeczką, którą trzeba było podtrzymywać z jednej i z drugiej strony, tak że mama ją prowadziła z ciocią Wandą. Tak wyszliśmy do ulicy Śniadeckich, potem szliśmy ulicą Filtrową. Niemcy prowadzili nas oczywiście z karabinami. Ludzie zza płotu Filtrowej podawali nam pomidory, podawali kawałki chleba. Tak doszliśmy do placu Narutowicza. Tam ogłosili, że będzie przystanek, odpoczynek. Wszyscy się porozkładali. Kto co miał do jedzenia, to jadł. Tam rzucili się żołnierze „własowcy”, którzy łapali dziewczyny, zabierali, gwałcili, zrywali pierścionki z palców, zrywali łańcuszki z szyi. To, co robili „własowcy”, to było okropne, a Niemcy się temu przyglądali i się śmieli. Po odpoczynku idziemy dalej do Dworca Zachodniego. Po lewej stronie była wielka plantacja słoneczników. Idzie koło mnie Niemiec z karabinem. Podchodzę do niego. Znałem niemiecki, bo na kompletach żeśmy się uczyli niemieckiego. Mówię do niego: „Ja tutaj niedaleko mieszkam”. On mówi:
Wo? – gdzie. Mówię:
Im Podkowa Leśna. – „A kto tam jest?”. Mówię:
Mein Vater – mój ojciec. Popatrzył na mnie, [mówi]: „
Geh weg! Ty uciekaj w te słoneczniki!”. Mówię:
Ja, aber ich bin mit meine Familie – jestem ze swoją rodziną. To on mówi:
Geh alle weg. On przyspieszył, żebyśmy mieli miejsce na ucieczkę. Pobiegłem do mamy, mówię: „Mamo! On nam pozwolił, żebyśmy uciekali w te słoneczniki”. Mama mówi: „Słuchaj, ale przecież babcia do Podkowy nie dojdzie. Nie ma mowy. Trudno, już idźmy wszyscy”. Po prostu nie skorzystaliśmy z tego i poszliśmy aż do obozu, to znaczy najpierw do Dworca Zachodniego. Tam nas władowali w pociągi towarowe i do obozu do Pruszkowa.
W Pruszkowie też była taka sytuacja (w nocy żeśmy przyjechali), że wprowadzają nas do hangaru, a tam jęki, płacz dzieci, rannych i do tego niesamowity smród. Mama mówi: „Ojej, nie wchodźmy tam. Nie wchodźmy tam”. Żeśmy się wycofali i mama zobaczyła wiatę, na której był węgiel czy koks. Mówi: „O, tutaj się prześpimy, a rano zobaczymy, co będzie dalej”. Rzeczywiście żeśmy się tam przespali. Rano mój brat Andrzej poleciał do takiej kuchni polowej, przyniósł jakąś zupę czy czarną kawę w garnku. Mama potem poszła, spotkała swoją znajomą – siostrę – która tam była. Jakoś nam się udało, że żeśmy wyszli z Pruszkowa. Można powiedzieć, że Bóg nad nami czuwał, bo nikt z naszej rodziny w Powstaniu nie zginął. Oczywiście przyjechaliśmy do Podkowy. Tam od razu kąpiel, wielka radość, a potem nieomalże cała rodzina… Miałem bardzo liczną rodzinę. Właściwie moja mama miała jedenastu braci. Tak że pomału wszyscy, to znaczy nie wszyscy, bo nie wszyscy mieszkali w Warszawie, ale potem wiele rodzin [od strony] mojej mamy przyszło i mieszkaliśmy w Podkowie. Potem zaczęli się już pomału rozjeżdżać. Tak to wyglądało.
- Wspomniał pan, że w czasie pana aktywności w okresie Powstania nosił pan rozkazy, zastępował pan strzelca w oknach. Czy dużo było takich pana spotkań z wojskiem, z Armią Krajową, z innymi zgrupowaniami, z uzbrojonymi walczącymi żołnierzami? Skąd przychodziły rozkazy, polecenia, które pan roznosił?
Muszę powiedzieć, że Armia Krajowa… Jeżeli chodzi o Armię Krajową, bo oprócz Armii Krajowej był tak samo PAL (Polska Armia Ludowa) i AL (Armia Ludowa), to wszyscy szli ręka w rękę, nie było żadnych antagonizmów między tymi strzelcami. Natomiast jeżeli chodzi o kontakt z nimi, to bardzo często zanosiłem właśnie rozkazy i listy do tych, którzy byli na pierwszych liniach bojowych: czy to była barykada przy placu Zbawiciela, czy właśnie w szkole Staszica, czy na Koszykowej też była barykada. Ogromna barykada była przed PAST-ą, przed tak zwaną małą PAST-ą (to było na ulicy Piusa). Jak została zdobyta przez Polaków, to myśmy tam właśnie polecieli z listami, polecieliśmy z gratulacjami do tych, którzy ją zdobyli. Pamiętam, że barykada była dosyć wysoka, braliśmy na kije hełmy i wystawialiśmy nad barykadę. Niemcy się wściekali i strzelali do tych hełmów, a myśmy się cieszyli, myśmy byli za barykadą. Barykada była bardzo potężna, bo była z płyt chodnikowych, wysoka. Oni strzelali z karabinów czy z pistoletów maszynowych do tych hełmów. Nas bawiło to, że mogliśmy ich drażnić. Nosiliśmy rozkazy. To były różne rozkazy. Docierały do nas [w ten sposób], że albo myśmy dostali polecenie, że mamy lecieć na Hożą. Tam było jakieś dowództwo i tam dostawaliśmy rozkaz, z którym trzeba było lecieć tu czy tam. To żeśmy biegli. Jeżeli to był rozkaz na Czerniakowską, w tamte rejony, to przejmował to „Jacek” i „Placek”. To byli bliźniacy. Nazywali się Przeworscy czy Przewłoccy. Jeden z nich zginął w Powstaniu, miał piękny pogrzeb. Na pogrzeb poszliśmy ze sztandarem. On był pochowany na podwórku na ulicy Mokotowskiej. Drugi, tylko nie wiem w tej chwili, czy „Jacek”, czy „Placek” [czyli Józef Przewłocki], mieszkał bodajże w Kanadzie […]. Oni byli specjalistami właśnie od ulicy Czerniakowskiej. Tam trzeba było przedostawać się kanałem.
- W jaki sposób pana drużyna z Wilczej 41 otrzymywała polecenia, żeby iść z rozkazem na jakąś barykadę, na jakąś placówkę?
Polecenie dostawał drużynowy i drużynowy wyznaczał, który [z nas] dalej poleci [z rozkazem].
- On posyłał kogoś po te rozkazy, czy rozkazy przychodziły do niego?
Trudno mi w tej chwili powiedzieć, dokładnie już tego nie pamiętam. Myśmy latali też do dowództwa, gdzie dostawaliśmy… To znaczy dostawaliśmy rozkaz, by biec do dowództwa, tam dostawaliśmy jakiś rozkaz i z tym trzeba było lecieć dalej.
- To już nie przychodziliście do drużyny i dopiero stamtąd drużynowy was wysyłał?
Jeżeli to było w rejon Czerniakowskiej, Powiśle, to żeśmy szli do drużyny i tam drużynowy wyznaczał, i z tym rozkazem leciał właśnie „Jacek” czy „Placek”.
- Później był pan w Podkowie Leśnej. Co się działo później z panem?
W Podkowie Leśnej pani…
Po Powstaniu, tak. Po Powstaniu pani Mickiewiczowa utworzyła komplety, na które po prostu chodziliśmy i uczyliśmy się. Komplety były w różnych punktach. To były grupy po dziesięcioro dzieci, po ośmioro dzieci. Spotykaliśmy się raz u mnie w domu, czasami trzeba było iść do Brwinowa. Komplety były w Brwinowie albo w Podkowie Wschodniej (myśmy mieszkali w Zachodniej) czy w Podkowie Głównej, tak że komplety były. Uczyliśmy się na tych kompletach. Po wyzwoleniu poszedłem już do szkoły w Podkowie Leśnej. Oczywiście tam zapisałem się do harcerstwa.
- Do której klasy pan poszedł?
Chyba do szóstej albo do siódmej powszechnej. Nie pamiętam teraz dokładnie. Tam potem całe gimnazjum też było. Zresztą w Podkowie było gimnazjum i liceum. W każdym razie byłem w drużynie harcerskiej, gdzie w każdą niedzielę była zbiórka, w szeregu żeśmy szli do kościoła, wchodziliśmy do kościoła, ksiądz otwierał wielkie przednie wrota i żeśmy maszerowali. Na początku było bardzo dobrze. Dopiero później harcerstwo zostało zgnębione.
Warszawa, 9 maja 2011 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki