Krystyna Jasiak
Nazywam się Krystyna Jasiak i w Warszawie na Żoliborzu mieszkam od urodzenia. W momencie kiedy wybuchła II wojna światowa, miałam sześć lat. Miałam siostrę, która miała trzy lata. Miałam jeszcze matkę i ojca.
- Czy pamięta pani wybuch wojny?
Pamiętam wybuch wojny. Wprawdzie bardzo słabo, aczkolwiek pamiętam przyjemną chwilę jeszcze przed wybuchem, gdzie na Żoliborzu zaprowadzono mnie pod piękną willę, gdzie było przedszkole. Miałam do tego przedszkola, jako że miałam sześć lat, za dwa dni pójść. Oczywiście nie poszłam. Czy przedszkola nie było, czy rodzice stwierdzili, że nie pójdę – [nie pamiętam]. Pamiętam (to musiało tak być), że były naloty niemieckie. Mieszkałam (w dalszym ciągu mieszkam) w dużej, przedwojennej spółdzielni mieszkaniowej. Pamiętam, że ludzie wychodzili na balkony, patrzyli się w niebo, co się dzieje. To pamiętam. Potem, to już było gorzej. To znaczy już mi się zatarły wszystkie obrazy z tego czasu. Później, jak się rozpoczęła okupacja, to pamiętam. Pamiętam, że było brudno, smutno, bez prądu. Ludzie palili (zresztą u nas też) lampy, nazywały się karbidówki. Prąd był włączany na parę godzin.
- Proszę powiedzieć, czym przed wojną zajmowali się pani rodzice?
Ojciec był przedwojennym urzędnikiem państwowym. Prawdopodobnie (bo nie wiem, to było krótko) nie pracował. Matka pracowała w spółdzielczości. Tak że podczas wojny wiem, że pracowała, bo jakieś pieniądze zarabiała. Jeśli chodzi o okres okupacji, jest jedno zdarzenie dosyć interesujące, co rzadko się zdarzało. Była łapanka, jak to Niemcy robili. To było nad ranem czy w środku nocy… Od mieszkania do mieszkania w nocy chodzili, żeby wyciągać mężczyzn. Oczywiście ludzie wiedzieli, więc mężczyźni się ukryli, nic się nie stało. Pamiętam, że wszedł Niemiec (chyba to był żołnierz niemiecki) do pokoju, gdzie byłam z siostrą. Matka nas [tam wysłała], w łóżkach żeśmy leżały, była noc. Ten żołnierz spojrzał na nas. Co interesujące – rzucił nam dwa cukierki na kołdrę. Wiem, że te cukierki matka schowała na pamiątkę. Nie dlatego, że były trujące, nie o to chodziło. Tylko na pamiątkę. To rzeczywiście w tym wszystkim, to całe zło, co było wszędzie, to był miły moment. To, co pamiętam, to rodzice. Pamiętam, że rodzice działali w konspiracji.
Skąd wiem? Skąd się domyślam? Oczywiście nikt mi tego nie mówił. Pierwsza sytuacja była taka, że matka dała mi kopertę. Wiem, że były pieniądze w tej kopercie. Kazała mi włożyć do kieszeni, trzymać rękę w kieszeni i pójść z tym do sąsiedniej klatki. Nie pamiętam, gdzie to było. Która klatka, to pamiętam, bo jedenaście klatek jest. Ktoś otworzył drzwi, miałam to dać. Sądzę, że to były pieniądze czy dolary – jakieś banknoty. Potem, jeszcze w czasie okupacji (to już był prawdopodobnie 1943 rok) mój ojciec był aresztowany. Jak zaznaczyłam, oni byli związani z działalnością podziemną, konspiracyjną. Był wzięty w alei Szucha. Był tam przesłuchiwany, potem pojechał do Oświęcimia. W Oświęcimiu był do wyzwolenia, więc w marcu 1945 roku wyszedł. To był okres przed Powstaniem Warszawskim.
- Czy pamięta pani na przykład Gwiazdkę z czasu wojny? Jak wyglądały święta?
Właściwie to nie bardzo pamiętam, wiem, że to było raczej smutne. Najpierw ojciec był, później już ojca nie było, więc jakoś było smutno. W każdym razie wiem, że podczas wojny jeszcze przed Powstaniem byłyśmy z siostrą wysłane pod Warszawę do Leśniej Podkowy czy gdzieś – były półkolonie dla dzieci. Najlepsze były wychowawczynie, nauczycielki, które chciały w nas wyrobić, żebyśmy się nie bały niczego. Pamiętam, że wieczorem, kiedy było późno (tam był ogromny park) w ciemnej alei kazały nam każdej po kolei iść do końca alei. Pamiętam, bo się strasznie bałam, ale musiałam iść. Już dzieci uczono, żeby się nie bały. Zresztą to się potem przydało. Potem, jak Powstanie wybuchło.
- Pamięta pani wybuch Powstania?
Tak. Jeszcze chciałam powiedzieć jedną rzecz. Były naloty alianckie – bo przecież też były, przylatywali. Nie zawsze się udało aliantom zbombardować, co potrzeba. W każdym razie wiem, że się strasznie cieszyłam, nie bałam się, tylko się po prostu cieszyłam. Ludzie schodzili do piwnic.
Samo Powstanie Warszawskie… To było tak, że matka nie pozwoliła nam pójść na półkolonię dwa dni wcześniej. Ojca już nie było, ojciec był wtedy w Oświęcimiu. Nie pozwoliła nam pójść. Pamiętam, że to był deszczowy dzień, bo żeśmy stały przy oknach i patrzyłyśmy. Potem nagle ludzie przyszli. Matka wiedziała, że coś będzie. Ludzie w ogóle wiedzieli, że Powstanie wybuchnie. Tylko nie wiedzieli kiedy. Na Żoliborzu było troszeczkę wcześniej. Akurat tam inaczej to wyglądało. To pamiętam.
Pierwsze dni Powstania. Tutaj zaczyna się smutna historia dla mnie, ponieważ w pierwszych dniach Powstania Żoliborz był wolny. Wolny był, kontrolowany – jak to się mówi – przez Powstańców. Ludzie się tam w miarę kręcili, w pewnym obszarach oczywiście, bo dalej, gdzie był Instytut Chemiczny, to byli Niemcy. Dalej – Dworzec Gdański – to byli Niemcy. Ale w centrum Żoliborza kręcili się ludzie, woda jeszcze była, jeszcze prąd był, to jeszcze jakoś było normalnie, wszyscy w swoich domach, w mieszkaniach mieszkali. Potem ten pierwszy tydzień Powstania i 7 sierpnia. To był dla mnie bardzo bolesny moment. Siódmego sierpnia – piękny, słoneczny dzień, ludzie się kręcą, siedzą. W mojej spółdzielni są w środku jakby dwa ogrody. Przed domem, w tym ogrodzie, na ławkach, na leżakach [ludzie] i nagle dom został ostrzelany, jeden jakiś pojedyńczy ostrzał był. Od tego poszły odłamki. Trzy osoby zostały ranne,w tym moja matka ranna śmiertelnie. Myśmy z siostrą (małą zresztą, miała wtedy z sześć czy pięć lat) były koło niej. Była ranna pani z naszej klatki i moja koleżanka w moim wieku, Alicja. Nazywała się Oskresówna. Była ciężko ranna, ale przeżyła. Matka była zaniesiona od razu do szpitala powstańczego, do sióstr zmartwychwstanek na Krasińskiego i tam [zmarła]. Do nas to nie docierało.
Pamiętam, że babcia była, ojca przecież nie było. Była babcia i gosposia. Babcia płakała, kazała nam się modlić. Ale myśmy nic nie rozumiały. To Powstanie, ta wojna, to wszystko – do nas to w ogóle nie docierało. Kompletnie do nas nie docierało. Siostra była młodsza, ja byłam trochę starsza, miałam jedenaście lat. Tak to było. Potem było już siedzenie w piwnicy, w której się właściwie mieszkało. Nie wiem, skąd babcia jakieś jedzenie [brała]. Prawdopodobnie było organizowane przez Powstańców. Nie wiem tego. Miałyśmy co jeść, woda była nawet przynoszona. W tym wszystkim też było coś miłego, bo byli Powstańcy, [także] w sąsiedniej piwnicy, bo we wszystkich [byli]. Plac Wilsona to był punkt strategiczny dla nich. Tam się uwijali, przychodzili, biegali. Cały czas myślałam, jak tej babci uciec i pójść do nich, cały czas. Byłam przez to chora. Niczego się nie bałam, żadnych bombardowań, tylko cały czas myślałam, jak babci uciec. Wiedziałam, że tam może [są] trochę starsi, nie było akurat takich małych dzieci, nie kręciły się, ale pomyślałam sobie, że [spróbuję]. Dzieci czasem tak myślą. Takie było siedzenie w piwnicy dwa miesiące z babcią.
- Kto jeszcze siedział w piwnicy?
Ludzie siedzieli, każdy miał swoją piwnicę, zresztą do dzisiaj tak jest. Każdy siedział w swojej piwnicy. U nas ja byłam, mała siostra, babcia i jeszcze gosposia. Była duża piwnica, z dwóch części się składająca. Jakoś było zrobione [miejsce] do spania. Wiem tylko, że rzeczywiście były dosyć ciężkie bombardowania, ostrzał był dosyć ciężki. Wiem, że nasza gosposia się strasznie bała. Koc na głowę [zarzucała]. Dziwne, jakoś ja się [nie bałam]. Do dzieci to nie dociera prawdopodobnie. W ogóle się tego nie bałam. Było, to było. Widziałam, że będzie, i jakoś przyjmowałam to do wiadomości.
Przez Powstanie oczywiście człowiek był głodny. Jadłyśmy, nie byłyśmy wygłodzone. Jedzenie, jakaś żywność musiała być. To znaczy w domu nie było, tylko przynoszona, gorące posiłki. Tak bardzo tego nie pamiętam. Później było wyjście. To było rzeczywiście… Wbiegli Niemcy. Babcia chciała sięgnąć po chleb, który wisiał jakoś wyżej w piwnicy, powieszony na haku. On jej nie pozwolił, krzyknął na nią. Tak, jak stałyśmy, tak żeśmy wyszły. Bez żadnych rzeczy, bez niczego. Babcia się nie orientowała, ludzie też nie wiedzieli. Ci, co byli młodsi, jakoś [może bardziej się orientowali]. Babcia nie myślała – skąd miała myśleć? Miała już ileś lat. Tak żeśmy wyszły.
Przejście przez całą Warszawę było okropne. Było gorąco. Babcia nas ubrała. Nie miałyśmy nic, ale palta zimowe miałyśmy na sobie, okropnie było w tym palcie zimowym. Przez Warszawę [szłyśmy] cały dzień. Cały dzień było przejście. Były naloty alianckie, więc Niemcy kazali się odsuwać od dróg przelotowych. Tak do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim już zrobiła się noc i deszcz zaczął padać. Było zimno. Wagony odkryte. Do Pruszkowa [jechaliśmy]. Chociaż Pruszków bliziutko, to strasznie długo trwało. Były jakieś działania wojenne, więc oni zatrzymywali [pociąg]. Ludzi przewieźli. Siostra siedziała, była mała, płakała, bo jej było zimno.
Później ten okropny obóz w Pruszkowie. Z kolei znowu babcia się bała. Kto miał dzieci, to Niemcy przepuszczali. Babcia się bała, że nas porwie ktoś, żeby przejść. Pamiętam, że nas strasznie pilnowała. Tam działał Międzynarodowy Czerwony Krzyż, chyba RGO – Rada Główna Opieki działała, więc jedzenie [było]. Chyba z dwadzieścia cztery godziny w Pruszkowie byłyśmy.
Potem jeszcze był następny obóz. Nazywał się Jędrzejów, to pamiętam. To było dziwne. Znowu Niemcy robili selekcję. Ale nas przepuszczono. Wiadomo było: babcia starsza i my dwie małe. Gosposia też już trochę lat miała. Wylądowałyśmy z kolei w Częstochowie. Babcia miała czy rodzinę daleką, czy znajomych… W każdym razie tam [trafiłyśmy]. Myśmy trafiły do internatu czy domu dziecka, do sióstr nazaretanek, zrobionego na czas wojny. Tam byłyśmy niecały rok. Smutno było. Reżim sióstr był taki, że myśmy nie były przyzwyczajone, chociaż nasza rodzina była katolicka. Nie byłyśmy przyzwyczajone, że o godzinie siódmej czy w pół do siódmej rano jest się na mszy. Tak się na ogół dzieci nie prowadza. Wiem, że to mi się bardzo nie podobało. Wiem, że książeczkę miałam do nabożeństwa, którą czytałam od początku do końca. Raz, drugi raz… Tak to było u sióstr. Aczkolwiek tam były prowadzone lekcje. Obok byli Niemcy, ale one tłumaczyły, że uczą nas szyć czy gotować, czy coś [innego]. W każdym razie szkoła była. Na pewno była na dobrym poziomie.
Wokół domu, koło zakonu sióstr był piękny ogród. Ale ten ogród myśmy zobaczyły tak naprawdę po tym, jak Niemcy już odeszli, bo tą część zajmowali Niemcy, nie wolno tam było chodzić. Dopiero żeśmy tam zaczęły biegać po tym ogrodzie. To był duży ogród. Już nie pamiętam, w którym to miejscu, nie trafiłabym tam.
Babcia była u znajomych. Pomagano tam jej. Ojciec w Oświęcimiu. Gosposia znów znalazła pracę, bo wiadomo. Babci jacyś znajomi, rodzina pomagali. Nie wiem, czy ona coś robiła, może dorywczo, może pomagała komuś, bo z czego by przecież żyła. To było okropne. Potem znowu było bardzo miło. Strasznie babcię mordowałam, żeby przyjechać do Warszawy, zobaczyć, czy jest dom. Nie chciała, nie chciała i w końcu się zgodziła. Pojechała ze mną.
Podróż z Częstochowy do Warszawy trwała chyba z dziesięć godzin. To był marzec 1945 roku. Jakoś dotarłyśmy na Żoliborz. Zobaczyłam, że mieszkanie jest. To znaczy drzwi nie było. Tam żeśmy się spotkały z ojcem, który z Oświęcimia dostał adres, więc przyjechał prosto do Warszawy, bo chciał się zgłosić do pracy do Ministerstwa Skarbu,bo zajmował się finansami. Tak że żeśmy się spotkali. Długo nie pożył jednak. Tak to było.
Potem żeśmy już były w Warszawie. Po kolei, po kolei wszystko było. Wody nie było, prądu. Później był prąd, dopiero później woda. Centralne to ho, ho ho… [Miałyśmy] jakiś piecyk, który ogrzewał mieszkanie. Co było smutne – matki grób nie został odnaleziony. Były ekshumacje, ale tylko zaznaczono, gdzie były. Gdzie jest grób, to nie wiadomo. Na pewno we wspólnych mogiłach, tak mi się wydaje. Na pewno we wspólnych, bo to była mogiła, która była na terenie sióstr zmartwychwstanek, gdzie był szpital. Na Żoliborzu był szpital i tam parę osób musiało być pochowanych. Może nie parę, może więcej, bo przecież i Powstańcy tam byli, i ludność cywilna. Od razu jak potem weszli Rosjanie, to robili ekshumacje ze względów sanitarnych. Zresztą i nasi razem robili.
- Jaką Warszawę pamięta pani po powrocie?
Rzeczywiście pamiętam Warszawę. Pamiętam stare zdjęcia. Pamiętam Marszałkowską z niskimi domami, właściwie to były sklepy na Marszałkowskiej. To pamiętam, jeszcze na to zdjęcie patrzyłam. Na Żoliborzu nasz dom był częściowo zniszczony. Jako tako się utrzymał. Ale obok domy były poniszczone. Wiem, że jak się chodziło nad Wisłę, to obok były ogrody pełne owoców, a domy zniszczone. Przecież na Żoliborzu jest dużo willi. To pamiętam. Później pamiętam, jak byłyśmy troszeczkę starsze, to ojciec nam kupował bilet do teatru, to potrafiłyśmy wieczorem z teatru przez całą Warszawę iść, bo tramwaje nie chodziły. Jakoś dawałyśmy sobie radę.
- Co pani robiła po wojnie? Jak się potoczyły pani dalsze losy?
Była szkoła podstawowa, potem trafiłam do dosyć dobrego liceum imienia Sempołowskiej na Żoliborzu. Skończyłam, potem dostałam się na studia. Na jednych byłam krótko, bo to była medycyna. Ze względów rodzinnych przerwałam – już później miałam dziecko. Potem skończyzłam na uniwersytecie wydział prawa i administracji. Mogę powiedzieć, że jakoś szłam do przodu, bardzo do przodu. Potem różne rzeczy się działy, jak wiadomo. Był czas Solidarności, gdzie znowu zapłaciłam cenę za to, bo byłam przewodniczącą Solidarności w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, bo wtedy tam pracowałam. Wyrzucono mnie, ale potem w blasku reflektorów wróciłam do ministerstwa już po 1989 roku na bardzo wysokie stanowisko. Byłam dyrektorem departamentu, potem jeszcze dalej dyrektorem generalnym w Ministerstwie Skarbu. W pewnym sensie to była zapłata za te sytuacje. Chociaż… pan Bóg nade mną czuwał. Jak byłam bez pracy i miałam kłopoty ze Służbą Bezpieczeństwa (bo [byłam] bez pracy), to się interesowali. Poszły wiadomości, kto co robił. Trafiłam do „Caritasu”, do zrzeszenia. To było Zrzeszenie Katolików „Caritas”. Nie obecne „Caritas”, które jest normalną, katolicką instytucją. Ona była… właściwie trudno powiedzieć… na bazie domów pomocy, gdzie prowadziły siostry zakonne. Była ogromna ilość tych domów. Siostry prowadziły, a zarząd główny był po to, by dawali na to pieniądze. Tam była jeszcze sprawa księży-patriotów, co ich tam oszukali, że jak wejdą do stowarzyszenia, to będą mieć emerytury i tak dalej. […]
Trafiłam tam. Było byle jakie stanowisko. Potem dostałam wyższe stanowisko, bo się nikt nie orientował w tej robocie. Trzeba było rozdzielać finanse, to wszystko. Ponieważ byłam w ministerstwie, w departamencie prawnym (nie tyle prawno-administracyjnym, ale były elementy pracy), więc dawałam sobie radę. Parę lat, od 1989 roku (od czasu, kiedy mnie wyrzucono z ministerstwa) tam byłam i rzeczywiście, nie mogę powiedzieć, że było mi źle. Siostry o mnie dbały, ja o nie dbałam. Trzeba było tylko myśleć, jak podzielić te pieniądze. Starać się poza tym, żeby były duże dotacje, bo z czego one miały [żyć]. Teraz to one sobie same muszą… Chociaż chyba jest dotowane, do końca nie wiem. Tak że jakoś mi się ułożyło… W każdym razie w okresie już bliższym (mówię o stanie wojennym) mieszkałam na Żoliborzu, niedaleko kościoła. W moim domu jeszcze był człowiek, który nazywał się Paweł Bąkowski. To było związane z KOR-em, wydawaniem różnych wydawnictw podziemnych i tak dalej. Paweł się ukrywał. Z tego domu ja byłam związana z Solidarnością. Zaopiekował się nami ksiądz Popiełuszko. Do tego stopnia, że jedzenie nam podrzucali, jakieś pieniądze, bo to przecież był okres, kiedy ja nie miałam żadnej roboty. Później było słabo. Właściwie mogę powiedzieć, że „na górze” czuwano nade mną pomimo wszystko. Nie zginęłam w Powstaniu Warszawskim, będąc koło matki. Byłam tak blisko, trzy osoby ranne, a mnie [nie trafiło]. Mogły być takie sytuacje, więc można się tylko cieszyć i dziękować Panu Bogu.
- Wróćmy do lat dziecięcych – kiedy miała pani I Komunię Świętą?
Podczas okupacji, na pewno.
Pamiętam, bo ocalały albumy w domu, więc pamiętam, że miałam piękną sukienkę. Podczas okupacji, bo jak wojna wybuchła, to miałam sześć lat, więc to było potem. Byłam w pierwszej albo w drugiej klasie. Do sióstr zmartwychstwnek chodziłam, bo najbliżej było do tej szkoły. Też było [ważne], że one niby uczyły drobnych zajęć gospodarczych, ale były normalne lekcje. Siostra też w tym czasie. Młodsza była, więc troszeczkę później. Pamiętam, że było i bierzmowanie jeszcze w tym okresie. Pamiętam, że było w okresie okupacji.
- W czasie komunii miała pani dziewięć lat?
Tak. Jak wybuchła wojna, miałam sześć lat. Jak Powstanie wybuchło, miałam dziesięć, jedenaście… Więc w tym czasie. O komunii, to [wiem] na pewno, bo mam album, gdzie data jest, fotografie są, tak jeszcze porządnie przyklejone. Jeszcze matka to robiła. Pamiętam, że byłam w ślicznej sukience. Nie wiem, jak to było, ale było.
- Proszę powiedzieć, czy pani zdaniem Powstanie słusznie wybuchło?
Oczywiście, że słusznie. Uważam, że słusznie. Niektórzy uważają, że niedobrze, że to powinno się poczekać. Ale poczekać? Właściwie nie wiadomo, na co czekać. Żeby sytuacja polityczna była inna, to by wszystko było w porządku. Nie byłoby tyle zniszczeń. Tak, to Niemcy [to zrobili]. Czyta się różne materiały. Oczywiście w różnych materiałach są różne rozkazy. Czytałam, czytałam, czytałam, bo bardzo mnie to interesowało już od dawna. Oczywiście rozkaz był, wydali, że Powstanie [wybuchnie]… Też się nie spodziewali, że będzie, jak będzie – że nie będzie pomocy, że nie będzie bliżej natarcia. Może za późno? Może jakby wcześniej [wybuchło], jak był odwrót Niemców ze wschodu. Może wcześniej powinno wybuchnąć… Ale uważam (to co doczytałam się), mnie się wydaje, że i tak Niemcy by całkowicie zniszczyli Warszawę. Jeszcze byłoby gorzej, więcej ludzi by zginęło. Takie przecież mieli plany. Warszawa była w takim miejscu, że to było przecież bardzo nie na rękę Niemcom, wiadomo. Dlatego przecież zniszczono Warszawę.
Warszawa, 15 czerwca 2011 roku
Rozmowę przeprowadziła Joanna Rozwoda