Danuta Piotrowska „Danka”
Danuta Piotrowska, nazwisko panieńskie Gnass, pseudonim „Danka”. Byłam sanitariuszką patrolu w Śródmieściu: Wilcza, Emilii Plater, Hoża. Urodziłam się w 1925 roku.
- Proszę opowiedzieć o pani rodzinie, o czasach przedwojennych. Z jakiego domu pani pochodzi?
Przed wojną mieszkaliśmy na Wilczej. Z tego co pamiętam, to mama nigdy nie pracowała. Wiem, że poprzednio była nauczycielką. Ojciec był urzędnikiem, pracował w magistracie. Gdzieś, kiedyś widziałam legitymację ojca, gdzie było powiedziane, była pieczątka magistratu.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam rodzeństwo: siostrę i brata. Siostrę młodszą o półtora roku, brata młodszego o pięć lat. Obie z siostrą chodziłyśmy do tej samej szkoły imienia Cecylii Plater-Zyberkówny przy ulicy (wtedy) Piusa XI 24. Szkoła obecnie jest odremontowana, mieści się w tym samym miejscu, przy ulicy Pięknej 24.
- Jak pani wspomina szkołę, klasy? Jaka to była szkoła?
Szkołę wspominam bardzo dobrze do tej pory. Zawsze uczestniczę we wszystkich zebraniach szkolnych, opłatkach, jajeczkach, utrzymuję stosunki z koleżankami, byłymi wychowankami szkoły.
- Czym panią ta szkoła ujęła?
Dlatego że to była katolicka, bardzo przyzwoita, dobra szkoła prowadzona przez pannę Reut. To była nasza przełożona. Miałyśmy wspaniałe nauczycielki, pełne ciepła, bardzo dobrze odnoszące się do uczennic.
- Czy miała pani coś wspólnego z harcerstwem?
Nie, do harcertwa wtedy nie należałam. Wiem, że w szkole było harcerstwo, ale ani ja, ani moja siostra do harcerstwa nie należałyśmy.
O półtora roku, była klasę niżej.
- Czy miałyście wspólne wyjazdy z platerkami, obozy?
Raz, pamiętam, byłam na wyjeździe do Chyliczek. Chyliczki to był dom prowadzony przez naszą szkołę pod Warszawą – gospodarstwo domowe. Ponieważ szkoła była z internatem, przypuszczam, że to było prowadzone, żeby mógł być internat. Dzieci tam jadły, dziewczynki – bo to była szkoła żeńska, wyłącznie żeńska. Raz byłam w Chyliczkach. Nie wiem, czy to było trzy dni, czy cztery – nie pamiętam.
Jak się zaczęła wojna, miałam czternaście lat. Zdałam do drugiej klasy gimnazjalnej. Wtedy było sześć [klas] powszechnej, cztery gimnazjum, dwie liceum. Zdałam do drugiej gimnazjalnej. Potem byłam na kompletach. Miałyśmy komplety prowadzone przez naszych nauczycieli. Komplety odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Miałyśmy komplety na Hożej, na Pięknej. Już nie pamiętam, gdzie jeszcze.Najczęściej chyba na Kruczej. [Odbywały się] u różnych koleżanek, tam gdzie było na to miejsce.
U nas w domu nie było kompletów. Potem, w czasie Powstania były nasze zebrania. Uczyłyśmy się, jak rozbiera się rewolwer. Nie wiem, po co, ale tego się uczyłyśmy. To było przed Powstaniem.
- Jak pani wspomina wybuch wojny 1 września? Czy państwo liczyliście się z tym? Czy coś się mówiło?
Nie, nie liczyliśmy się. To znaczy moj rodzice, bo ja jeszcze nie bardzo na to zwracałam uwagę. Wiem, że rodzice nie liczyli się z tym, że wojna wybuchnie, dlatego że wojna nas zastała w Świdrze na wakacjach. Dopiero w trzecim czy czwartym dniu wojny wróciliśmy do Warszawy kolejką wąskotorową. Pociągi szerokotorowe były zajęte przez wojsko i nie można się było do nich dostać. Wróciliśmy do Warszawy. W Warszawie pięrwszą rzeczą, którą się robiło, to się na szybach naklejało skrzyżowane paski, żeby okna nie powypadały. Wiem na przykład, że biblioteka na ulicy Poznańskiej była czynna, bo chodziłyśmy z siostrą wymieniać książki. Potem, nie pamiętam, którego września, „krowa” (tak się chyba nazywały pociski) uderzyła w nasz dom przy ulicy Wilczej 66 i zburzyła ścianę frontową, tak że został zburzony nasz salon. Tam był piec, który ogrzewał salon i nasz pokój – mój i siostry. Wiem, że potem w czasie wojny to zostało jakoś zamurowane. Nie pamiętam, w którym roku, czy od razu, czy później. Tak że z tego pokoju z trudnością można było korzystać.
- Proszę powiedzieć o 1 września. Jesteście Państwo w Świdrze…
Rodzice wynajmowali dom. Nas była dosyć duża rodzina. Babcia z nami mieszkała, był zawsze ktoś do pomocy. Wiem, że to było o piątej rano. Obudziliśmy się, bo zrobiło się głośno. Ktoś powiedział, że ci na górze tak głośno biegają. Ojciec mówi: „Nikt na górze nie biega, tylko to są pociski, gdzieś bomby chyba wybuchły”. Wiem, że tego dnia zestrzelono w pobliżu samolot. Ale nie chodziłam tam oglądać tego samolotu. Mój brat chodził z ojcem oglądać, bo bardzo niedaleko Świdra zestrzelono niemiecki samolot i dwóch Niemców było w tym samolocie. Wiem, że kopaliśmy rowy w Świdrze. To trwało jeden czy dwa dni.
- Czy pamięta pani rozmowy, jakie wtedy się odbywały?
Maski… Każdy powinien mieć maskę przeciwgazową.
Tak. Każdy z nas miał maskę przeciwgazową. Rodzice o to zadbali i wiem, że próbowali nam nakładać te maski, pokazywać, jak to powinno być, jak będzie nalot i będą puszczane gazy. Jakoś myśmy nie bardzo były chętne nosić te maski. Co się dalej stało z tymi maskami, to nie wiem. Wiem, że zabraliśmy wszystkie maski do Warszawy.
- To musiała być dramatyczna decyzja. Co robić? Wracać?
Nie. Ojciec wiedział, że musimy wrócić. Nie było mowy, żeby tam zostać. To był letni dom, wynajęty na wakacje. O tym, żeby tam być, to nie było mowy. Wróciliśmy, wzięliśmy rzeczy, które mogliśmy wziąć ze sobą, bo na pewno tych rzeczy było znacznie więcej przywiezionych na dwa miesiące – lipiec i sierpień. Przyjechaliśmy do Warszawy i zaczęliśmy żyć pod okupacją.
- Pamięta pani pierwsze wrażenia z Warszawy po przyjeździe ze Świdra?
Po przyjeździe ze Świdra nie było jeszcze żadnych zniszczeń w Śródmieściu, nie pamiętam. Dopiero potem pamiętam. Nie wiem, jak się ta straż nazywała, ale wiem, że lokatorzy domu spędzali noce na dachach, żeby w razie zapalenia się dachu polewać wodą. Wiem, że mój ojciec w tym uczestniczył. To się nazywało straż obywatelska czy jakoś inaczej, nie wiem. Tego nie pamiętam, tylko wiem, że ojca nocami nie było, bo na dachu się zamieniali z innymi panami.
- W którym momencie września wasz dom został zniszczony? Rozumiem, że nikogo wtedy nie było.
Tak, bo myśmy schodzili do piwnicy. Pamiętam, w piwnicach był węgiel zgromadzony na zimę. Myśmy wszyscy schodzili do piwnicy. Bardzo niechętnie tam schodziłam i zawsze schodziłam ostatnia. Uważałam, że tam jest tak ciasno i tak strasznie brudno… Brudno było z powodu węgla. To był dom, który miał piece kaflowe. Węgiel był w bardzo wielu piwnicach. W tych piwnicach spędzaliśmy bardzo dużo czasu, jak były naloty.
- Proszę o tym opowiedzieć. Wracacie po jednym z nalotów, a tu nie ma salonu…
Tak. Wiem, że jak zawaliła się ściana frontowa (miał chyba trzy czy cztery piętra, nie pamiętam w tej chwili; myśmy mieszkali na pierwszym piętrze), to tamte piętra spadły do naszego mieszkania. Wiem, że jeden z sąsiadów zorganizował ekipę, ponieważ w tym gruzie było ciało jego żony. Znaleziono tę panią. Pamiętam, jak ją wynoszono właściwie z poziomu naszego mieszkania. Może spadło do parteru, ale tego gruzu było dużo. To był gruz po prostu w naszym salonie, jak ściana została zburzona.
Piwnice zostały całe. Ta pani leżała na poziomie naszego mieszkania na pierwszym piętrze, bo wiem, że wynosili ją z naszego mieszkania, to pamiętam. Dla mnie to było wstrząsem.
- Czy to była pierwsza śmierć podczas wojny?
Tak, pierwsza śmierć podczas wojny, naturalnie.
- Jak pani wspomina? Co się działo?
Tego się nie wspomina, to była dla mnie obca osoba. Bardziej wspominam to, co się działo w trakcie Powstania, jak to byli moi koledzy. Natomiast to była obca osoba. Miałam czternaście lat. Może to nie była pierwsza zmarła osoba, bo już przedtem widziałam inne, ale w każdym razie zrobiło to na mnie wrażenie, bo zobaczyłam, że tak się kończą naloty, że ktoś ginie. Wiem, że był taki dzień i potem noc, gdzie nie było żadnej władzy w Warszawie. Pamiętam, jak ojciec stał ze mną na balkonie i mówił mi: „Musisz się liczyć z tym, że wejdą Niemcy i musisz wiedzieć, jak się trzeba zachować, jak będziesz szła ulicą i będą szli Niemcy”. Bo tak, to się o tym po prostu nie mówiło. Co to dzieciom opowiadać, jak się mają zachować. Nikt nie podejrzewał, że w ogóle Niemcy wejdą do Warszawy. Nikt nie brał tego w ogóle pod uwagę. Takich rozmów przedtem nie było. Dopiero była rozmowa, jak jeden dzień czy pół dnia i noc nie było żadnej władzy, a potem weszli Niemcy. Nie pamiętam momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Niemców. Jakoś mi to nie utkwiło w pamięci. Wiem, że zaraz się pojawiły plakaty, że trzeba oddać odbiorniki radiowe. To pamiętam na pewno. Potem już były plakaty o tym, gdzie kto został rozstrzelany.
- Czy oddaliście odbiornik, czy tata schował?
Nie, tata schował w łazience na pawlaczu.
Ja tego nie pamiętam, widocznie rodzice jednak uważali, że jeżeli słuchają, to powinni to słuchać tak, żeby nas nie było. Widocznie uważali, że nie należy nas obciążać takimi przeżyciami. Ja, na przykład, tego nie pamiętam. Ale pamiętam doskonale, że potem, jak już się skończyła wojna, to był odbiornik w schowku w łazience.
Źle sobie radziliśmy. Wiem, że źle, dlatego że jak mama nam dała kiedyś biały chleb z masłem na podwieczorek, to była wielka radość, że to takie pyszne. Czyli musiało być po prostu ciężko. Tak mi się wydaje. Ale chodziłyśmy normalnie do szkoły. Chodziłyśmy na komplety.
- Jak się zroganizowałyście?
Szkoła zorganizowała. Myśmy przyszły do szkoły. We wrześnie nie, ale potem albo w październiku, albo w listopadzie zaczęła się szkoła, nasza klasa. Byłyśmy w tej szkole sześć tygodni albo dwa miesiące. Potem, jak się zrobiła przerwa z powodu Świąt Bożego Narodzenia, to już Niemcy szkołę zamknęli. Już szkoły nie było. Wtedy szkoła zorganizowała komplety. Powiedziano nam, o której godzinie, rozpisano, gdzie [się odbędzie] jaka lekcja, u kogo – bo przecież tych lekcji było dużo, to była druga klasa gimnazjum. Przychodziłyśmy chyba na dziewiątą, a lekcje były czasami do trzeciej po południu. Miałyśmy to, co jest w szkole: polski, matematykę, wiem, że język – ja się uczyłam angielskiego. Miałyśmy religię, bo pamiętam, jak ksiądz przychodził. Miałyśmy pewno biologię, geografię, historię. Tego wszystkiego uczyłyśmy się. Zawsze tak było, że miałyśmy książki rozłożone, ale zawsze były jakieś awaryjne możliwości, że niby robimy roboty na drutach czy coś takiego; zawsze coś było przygotowane. W ten sposób doszłam do matury. Maturę zdawałam w 1943 roku.
Bardzo dobrze. Bardzo byłam zadowolona, bardzo się denerwowałam, ale byłam bardzo zadowolona. Była matura najpierw pisemna, potem była ustna. Byli ci sami profesorowie. Myśmy byli bardzo zżyci z kadrą nauczycielską naszej szkoły, bardzo zżyci. Wiem, że naprawdę serdecznie lubiłyśmy naszych nauczycieli. Może dlatego, że potem były tylko te grupki kompletów. Zastanawiam się, ile nas było na takim komplecie. Myślę, że nie więcej niż pięć czy sześć.
Nie, skąd! To były komplety w poszczególnych domach. Nie można było znaleźć takiego mieszkania, gdzie by przyszło dwadzieścia dwie osoby i Niemcy by nie zwrócili na to uwagi. To było pięć albo sześć dziewczynek. Musiałabym sobie przypomnieć nazwiska, ile nas było. Wiem, że były klasy matematyczne, były klasy humanistyczne. Zdałam maturę. Nie pamiętam, żebym miała jakiś papierek z tej matury, bo go chyba do tej pory nie mam. Ale na pewno go gdzieś miałam, dlatego że potem zapisałam się do szkoły Zaorskiego i zrobiłam pierwszy rok medycyny w szkole Zaorskiego, więc musiałam mieć dowód, że zdałam maturę.
- Proszę powiedzieć, co to była szkoła Zaorskiego.
Szkoła Zaorskiego to był Uniwersytet Warszawski, wydział medyczny. Ponieważ Niemcy nie godzili się na to, żeby były wyższe uczelnie, wobec tego profesor Zaorski założył [szkołę]. Wiem, ale nie pamiętam, jak ta szkoła nazywała się oficjalnie. W każdym razie myśmy to nazywali szkołą Zaorskiego. Tam było tak, że były wykłady. Teraz się zastanawiam, czy myśmy wtedy mieli prosektorium… Na pierwszym roku chyba jeszcze nie mieliśmy prosektorium. Tylko same wykłady. Chodziliśmy do szkoły i mieliśmy wykłady. Wykładali profesorowie uniwersytetu wydziału medycznego.
- Czy pani musiała zdawać egzaminy do tej szkoły?
Tak, musiałam zdawać jakieś egzaminy. W tej chwili nie pamiętam, co zdawałam. Chyba na pewno zdawałam polski, matematyki chyba nie zdawałam. Wiem, że dwa czy trzy egzaminy musiałam zdawać. Tak naprawdę nie pamiętam, bo widocznie egazminy poszły mi na tyle dobrze i na tyle mało się denerwowałam, że po prostu tego nie pamiętam. Wiem, że mnie przyjęli, byłam bardzo zadowolona, zaczęłam tam chodzić. Żadna z moich koleżanek z kompletów nie chodziła na medycynę. Jeszcze chciałam powiedzieć, że jak chodziłyśmy na komplety, to jednocześnie byłyśmy zapisane każda do jakiejś innej szkoły zawodowej, żebyśmy miały jakieś papiery. Miałyśmy skończone osiemnaście lat. Chodziłam (niby – może byłam tam z pięć razy) do popołudniowej szkoły handlowej. To była szkoła zawodowa i stamtąd miałam legitymację, że jestem uczniem szkoły handlowej. Szkoła mieściła się na placu Unii w najwyższym wtedy budynku, starym. Wiem, że mieściła się na ostatnim piętrze, nie było windy i chodziłyśmy pieszo. Może i winda była, ale pamiętam szóste czy ósme piętro, chodziłyśmy pieszo. W tej szkole wszyscy wiedzieli, po co my chodzimy. Tak że po prostu musiałyśmy się tam od czasu do czasu pokazać.
- Czy pamięta pani sytuację zagrożenia, która miała miejsce podczas kompletów?
Nie, nigdy Niemcy nie sprawdzali. Kiedyś przyszli Niemcy, jak byłyśmy chyba na Kruczej, ale się pomylili, nie chcieli do tego lokalu. Myśmy bardzo szybko zlikwidowały książki, które miałyśmy. Zawsze starałyśmy sie nosić jak najmniej ze sobą, żeby nie było tak, że jak którąś z nas zatrzymają na ulicy i będą rewidować, żeby nie było widać, że jesteśmy uczniami. Starałyśmy się nosić jak najmniej. Wtedy oni tylko zastukali. Okazuje się, że gdzie indziej szli.
- Czy podczas okupacji, jeszcze przed Powstaniem miała pani momenty strachu, że się pani bardzo bała Niemców? Jakaś sytuacja zagrożenia, łapanka?
Tak, łapanek było dużo. Łapanek na pewno się bałam. Natomiast czy się bałam Niemców… Nie bałam się, bo ich nienawidziłam, że się ich nie bałam. Mieli taki zwyczaj, że jak się szło, to wołali: „Panienka! Panienka! Panienka!” – po polsku, bo się tego nauczyli. To my z moją siostrą zawsze przechodziłyśmy na drugą stronę. Nigdy nie było takiej sytuacji, żeby oni mnie legitymowali, nigdy nie było takiej sytuacji, żebym musiała uciekać przed nimi. Owszem, jak jechałam tramwajem i mówili, że jest łapanka, to wiadomo, tramwaj się zatrzymywał i wszyscy z tramwaju wyskakiwali, tramwaj jechał dalej pusty. Ale nigdy nie byłam w sytuacji bezpośredniej konfrontacji z Niemcem.
- Czy zdawała sobie pani sprawę z terroru okupacyjnego, z rozstrzeliwań?
Naturalnie. W Wawrze przecież były rozstrzeliwnia. Gdziekolwiek było rozstrzeliwanie, to zaraz przecież było obwieszczenie, ile osób i kogo rozstrzelali. Naturalnie, że sobie wszyscy zdawaliśmy sprawę z tego terroru. Pamiętam w 1943 roku w zimie na Nowowiejskiej w szpitalu wojskowym Niemcy przywozili tych, którzy zostali przywiezieni z Rosji. Niemców, którzy tam walczyli. Mieli okropne odmrożenia, byli bardzo pobandażowani. Myśmy z siostrą szły i mówiłyśmy: „Dobrze im tak! Dobrze im tak!”. Potem się zastanawiałam, czy to jest ładnie tak myśleć, nawet o swoich wrogach. Ale niestety tak było.
- Proszę powiedzieć, z czego państwa rodzina utrzymywała się w czasie okupacji?
Ojciec musiał gdzieś pracować. Wiem, że prowadził administrację różnych domów. Mama potem, nawet jeszcze po wojnie prowadziła administrację gdzieś na Solcu. Pewnie jakieś zapasy finansowe mieli i przypuszczam, że z tego się utrzymywali, bo ani mama, ani babcia nie pracowała. Żadnej pomocy nie mieliśmy. Ale ojciec gdzieś pracował. Wydaje mi się, że prowadził w wielu domach administrację.
- Czy przed Powstaniem miała pani do czynienia z konspiracją?
Przed Powstaniem nie. Przed Powstaniem to tylko mój przyszły mąż był w konspiracji. Mówił mi o tym, że oni właśnie szykują się do Powstania i żebym razem z nimi się do tego zabrała. Żebym była łączniczką, żebym razem z nimi pracowała. Nawet kiedyś poszłam tam i widziałam, jak oni rozbierają rewolwer. Byłam kandydatką do tego, żeby zacząć pracować w konspiracji, ale nie zaczęłam.
- Jak się pani poznała z przyszłym mężem?
Myśmy się poznali chyba w czasie okupacji na czyichś imieninach. Miałam piętnaście czy szesnaście lat. On był ode mnie osiem lat starszy. Był w naszej grupie. Myśmy się spotykali w Piasecznie u naszych znajomych, którzy tam mieli letni dom. Spotykaliśmy się w majątku drugiego kolegi gdzieś pod Błoniem. Jednym słowem jakieś życie towarzyskie prowadziliśmy.
Był studentem Politechniki Warszawskiej. W czasie okupacji studiował.
- Czy był takim oficjalnym narzeczonym?
Trudno powiedzieć, że był oficjalnym narzeczonym. O ile moja mama go bardzo lubiła i uważała, że będzie dobrym mężem, o tyle mój ojciec uważał, że nie jestem jeszcze w tym wieku, kiedy powinnam wychodzić za mąż. Jak skończę medycynę, będę mogła wyjść za mąż, wobec tego nie ma mowy o żadnym narzeczeństwie. Z tego powodu ojciec uważał, że nie mam żadnego narzeczonego, ja uważałam, że mam, a mama była pośrodku.
- On był w konspiracji, pani na pierwszym roku medycyny – to było naturalne, że zostanie pani sanitariuszką, kiedy coś się zacznie. Pani sobie z tego zdawała sprawę?
Naturalnie.
- On – wiedząc, iż wybuchnie Powstanie – mówił wam, żebyście wyjechali z Warszawy?
On mówił, że wie, że Powstanie na pewno wybuchnie, że będzie godzina „W”, ale myśmy sobie nie zdawali sprawy, kiedy ona będzie. Bo kiedy wybuchło Powstanie, szłam do optyka odebrać okulary mojego ówczesnego narzeczonego. Zamówił sobie mocniejsze szkła, żeby móc strzelać. Wiedział, że tak będzie. Jakoś tak było, że umówiliśmy się, że pójdę na Kruczą i odbiorę okulary. Na odbiór okularów byliśmy umówieni na piątą. Tymczasem okazało się, że Powstanie rozpoczęło się o piątej. Już na Kruczą nie mogłam się dostać. Wobec tego byłam na placu Trzech Krzyży, bardzo ciężko mi było się przedostać, bo tam bardzo strzelali. Jakoś doszłam tam Kruczą. Potem długo stałam i czekałam w jakiejś bramie. W każdym razie do domu na Wilczą szłam do ósmej, trzy godziny z tego powodu, że cały czas strzelali. Najpierw była piękna pogoda, potem wiem, że wieczorem zaczął padać deszcz. Moja mama była nieprzytomna z rozpaczy, co się ze mną dzieje, bo mnie nie było w domu. O ósmej wróciłam. Naturalnie okularów nie odebrałam, bo już się tam nie dostałam. Z tego powodu mój mąż nie mógł brać udziału w Powstaniu tak, jakby chciał, tylko pracował w wytwórni amunicji, bo nie miał szkieł do dali.
- Powstanie zaskoczyło pani rodzinę?
Tak, rodzinę Powstanie zaskoczyło. Ojca nie było. Została mama, babcia i nas troje. Ojciec całe Powstanie nie mógł się dostać do Warszawy. Dopiero po Powstaniu, już jak Warszawa skapitulowała, dostał się do nas. Żyliśmy z tego, co mieliśmy. Jedliśmy głownie przez cały czas tak zwaną kaszę „pluj-pluj”. To było mielone ziarno razem z plewami i to się nazywało kasza „pluj-pluj”. Trzeba było pluć te plewy, żeby móc zjeść kaszę. Jakoś przeżyliśmy to Powstanie. Największym problemem był wody. Nie było przecież prądu, nie było wody.
Zaraz się zgłosiłam na Wilczą… naprzeciwko [numeru] 62, po nieparzystej stronie, bo tam został założony szpital. Zaraz się tam zgłosiłam. Zrobiono na Wilczej barykadę. Na rogu Wilczej i Emilii Plater była jedna barykada, a potem była następna barykada w połowie Wilczej – między Poznańską a Emilii Plater. Zrobiono barykady i niestety Niemcy strzelali z Politechniki. Mieli bardzo dobry cel do wszystkich tych, którzy wychylali się zza barykady, a także do wszystkich tych, którzy chodzili po ulicy. Tak że trzeba było bardzo uważać. Tam był bardzo dobry snajper, bo było bardzo dużo rannych osób, które właśnie w tym szpitalu zostały opatrywane. Było kilka łóżek. To nie był tylko punkt opatrunkowy, ale to byl szpital, bo wiem, że ci ranni leżeli, ci, którzy nie mogli wstać i pójść po założeniu opatrunku. Byłam raczej nie w tym szpitalu, ale w punkcie, gdzie ich przynoszono. Tam ich operowano, zakładano im opatrunki.
- Czy pamięta pani swojego pierwszego rannego?
Pierwszego rannego nie pamiętam, ale pamiętam syna profesora Semerau-Siemianowskiego. Był profesorem medycyny, potem nam wykładał internę, bo był kardiologiem. Bogna Semerau-Siemianowska była moją koleżanką z klasy. Miał dwóch czy trzech synów, już nie pamiętam. Przyniesiono go, poznałam go, bo go znałam, to był brat mojej koleżanki, a ja z nią utrzymywałam kontakty towarzyskie. Mieli dom na Suchej, teraz Krzywickiego. Przyniesiono go i myśmy wiedzieli, że on jest śmiertelnie ranny, ale to był pierwszy przypadek, gdzie zemdlałam, w momencie kiedy pomagałam. Trudno powiedzieć, że [to była] operacja, bo miał postrzał klatki piersiowej na wylot i jak chciałam mu pomóc się położyć, jak już został rozebrany, położyłam mu rękę na plecach, to ręka mi wpadła w jego klatkę piersiową. Wtedy zrobiło mi się słabo. Nie przewróciłam się, bo się zorientowali i powiedzili: „Odejdź od stołu”. Odeszłam. Powiedzieli: „Wszystko będzie dobrze. Już zakładamy opatrunek. Wszystko będzie dobrze”. On mówił: „Tylko nie mówcie mojemu ojcu! Nie mówcie mojemu ojcu, bo on się będzie bardzo denerwował. Nie zawiadamiajcie mojego ojca!”. Myśmy mówili: „Nie, nie. Zaraz wszystko będzie dobrze”. I on zaraz umarł. To pamiętam. Poza tym tam było bardzo dużo rannych osób, bardzo dużo. Wiem, że była poparzona łączniczka „Monika”. To już była druga część Powstania. Umierała tam, a myśmy już nie mieli żadnych środków przeciwbólowych, żadnej morfiny. Nie było skąd wziąć, bo to już był koniec Powstania. Rzeczywiście ona się strasznie męczyła. Leżała na parterze. Nie mogliśmy jej pomóc w żaden sposób z tego powodu, że nie było leków, bo już się skończyły. To był punkt chirurgii.
- W jakim okresie pani na nim była?
Byłam od początku Powstania. W ogóle nie nocowałam w domu, tylko na rogu Emilii Plater i Hożej. Miałyśmy dyżury, więc trzeba było być jakoś zorganizowanym. Nie to, że my przychodziłyśmy z domu, tylko spałyśmy tam, gdzie potem był szpital dla VIP-ów na rogu Hożej i Emilii Plater. Tam w piwnicy myśmy miały swój punkt, gdzie nocowałyśmy. Albo miałam dyżur w punkcie opatrunkowym na Wilczej, albo na przykład pamiętam, że miałam kiedyś w nocy dyżur w jakiejś bramie, tylko nie pamiętam, w jakiej. Byłam już tak zmęczona, że stojąc, opierałam się o ścianę i momentalnie zasypiałam i budziłam się. Nie wiem, jaki cel miały te dyżury. Może musiałyśmy powiedzieć, co się dzieje, czy jest większy obstrzał. W każdym razie wiem, że miałyśmy te dyżury na Emilii Plater. To chyba była Emilii Plater 23, bo ja potem chodziłam i oglądałam to podwótko, gdzie myśmy na przykład miały stołówkę. Tam była stołówka, myśmy tam gotowały dla żołnierzy, dla kolegów, którzy tam byli zakwaterowani. Przy Emilii Plater 23 była stołówka i wiem, że były ogromne gary kaszy i myśmy tylko czekały, kiedy ta kasza się ugotuje i będzie można im rozdać.
- Czy tylko kasza była do jedzenia i nic więcej?
Pamiętam tylko tę kaszę. Na pewno musiało być coś więcej, ale ja naprawdę tylko [to pamiętam]. Jeszcze były jakieś puszki. Nie było zupełnie smutno. Jak mówię, to się wydaje, że było beznadziejnie. Myśmy się spotykali ze sobą, myśmy na przykład grali na pianinie. U mnie było pianino. Przychodzili, jak było trochę ciszej, nic się nie działo, to ktoś grał na pianinie, ktoś coś śpiewał. Też robiliśmy wygłupy. Ktoś próbował strzelić z drewnianego karabinu. Na przykład braliśmy kask na kij od szczotki i wystawialiśmy za okno. Snajper strzelał. Myśmy mówili: „Niech strzela, świetnie, bo chociaż będzie miał mniej amunicji”. Nie było to rozsądne, ale myśmy to robili, bo i tak już szyb nie było, więc było wszystko jedno. Jak daleko wystawiliśmy, to jemu się zdawało, że ktoś w kasku głowę wychylił.
- Jak mama i babcia przyjęły fakt, że pani uczestniczy w Powstaniu, wychodzi, nie nocuje?
Przyjęły to zupełnie normalnie. Mnie i mojego brata, który był w „Szarych Szeregach”, nie było. Pamiętam tylko taki dzień, to było przed moim ślubem, jak już ustaliliśmy datę ślubu. Ustaliliśmy ją na 29 sierpnia, mimo że zaczęliśmy się starać o to wcześniej, jak tylko mój mąż do nas przyszedł. Mieszkał na Marszałkowskiej 15, tam zajęli Niemcy. On się jakoś przedostał przez ogródki (na tyłach Marszałkowskiej 15 były ogródki działkowe) i przez plac Politechniki. Przyszedł do nas piątego dnia, od razu zaczął pracować w wytwórni amunicji na Śniadeckich. Brat w „Szarych Szeregach”, a ja tutaj jako sanitariuszka. Zaczęliśmy się starać o to, żeby nam dano ślub. Powiedziano nam, że nie mogą nam dać ślubu, dlatego że jestem niepełnoletnia. Wtedy trzeba było mieć dwadzieścia jeden lat. Napisaliśmy więc pismo do kurii biskupiej. Kuria w czasie Powstania była w Warszawie i czekaliśmy na odpowiedź. Dostaliśmy odpowiedź, przyniósł mi pismo z odpowiedzią mój brat, jako łącznik „Szarych Szeregów”, bo on pracował w poczcie powstańczej. Wtedy poszliśmy do sióstr Marii (zakon sióstr Marii na Hożej), ponieważ tam był ksiądz, którego namawialiśmy na to, żeby nam dał ślub wcześniej, nim dostaliśmy to pismo.
Potem, jak dostaliśmy zezwolenie, poszliśmy tam i ustaliliśmy datę ślubu. Jak już się dowiedziałam, kiedy będzie ślub, poszłam zaprosić swoich kolegów. Bardzo późno wróciłam do domu, a powiedziałam mamie, że wrócę wcześniej, bo nie mam dzisiaj dyżuru. Zastałam moją mamę stojącą w bramie i płaczącą. Pytam się: „Co się stało?!”. – „No ty nie wracasz…”. Myślałam, że się coś stało bratu czy siostrze. „No ty nie wracasz…”. Dopiero wtedy zrozumiałam, że przecież mama się strasznie denerwuje, że nie ma dwojga dzieci w domu tyle czasu. Nie zdawałam sobie z tego w ogóle sprawy, uważałam, że to jest zupełnie normalne. Jest Powstanie, to ja tu pracuję jako sanitaruszka, tu gotuję kaszę, tutaj mam dyżury. Wydawało mi się to dziwne, dlaczego ta mama płacze. A mama płakała, bo miałam wrócić o tej godzinie i mnie nie było. Były ogrommne kłopoty z wodą. Wiem, że ginęli ludzie stojący w kolejce po wodę. Strzelali Niemcy do kolejek i ludzie, ludność cywilna ginęła, bo trudno żyć bez wody.
Były studnie. Była studnia na Wilczej, nie pamiętam, pod którym numerem. Były wykopane przejścia, tak że nie chodziło się ulicą, tylko chodziło się przejściami. Albo pod ulicą, albo między domami [były] przejścia, między podwórkami. Tak się chodziło. Były wykopane przejścia. Te, które były na dole, to wiadomo, były pod ulicą i się z jednej strony ulicy przechodziło na drugą, a między domami były wzdłuż ulicy. Tam były też pompy. Ludzie czekali na przykład na podwórkach. Na niektórych podwórkach były stare pompy, jeszcze były po wojnie. Z sentymentu chodziłam po Emilii Plater i oglądałam te podwórka, gdzie stały kapliczki z Matką Boską czy z Panem Jezusem i tam się ludzie modlili. W niektórych podwórkach były właśnie studnie, skąd się brało wodę. W niektórych podwórkach były kuchnie polowe.
Tak doszliśmy do 29 sierpnia, kiedy ja i mój mąż wzięliśmy ślub u sióstr Marii na Hożej. Przyszli moi koledzy, ci wszyscy, których znałam z tego oddziału i z tego punktu. Nie poznali mnie, ponieważ na tę okazję umyłam włosy i rozpuściłam. Ponieważ nie było wody, to głowy się rzadko myło i w ogóle człowiek bardzo często się nie mył. Ale świadek naszego ślubu, świadek mojego męża (Stasio Wyrzykowski, który mieszkał gdzieś na Marszałkowskiej), przyszedł tylko [ledwie] umyty. Jak się wybierał do nas na ślub, to uderzył pocisk i ich zupełnie zasypało. On wiedział, że jest świadkiem ślubu i musi pójść. Nie miał więcej wody, więc umył tylko twarz jedną ręką (może ktoś w to nie uwierzyć), a cały był w pyle. Mówię: „Stasiu, dlaczego ty tak wyglądasz?”. A on mówi: „A jak ja wyglądam?”. Mówię: „Ty masz umytą tylko twarz”. Wtedy właśnie mi to opowiedział, że bardzo się spieszył i już naprawdę nie miał wody. Przyszedł, myśmy go trochę domyli, był świadkiem ślubu. Po ślubie siostry nam zrobiły przyjęcie. Na tym przyjęciu były wspaniałe rzeczy. Przede wszystkim były pomidory, bo one miały ogródek i w nim miały pomidory. Na przyjęcie dały nam sałatkę z pomidorów. Pewnie jeszcze coś, pewnie jeszcze chleb, ale ja z tego pamiętam głównie pomidory. Ubrały nam klęczniki do ślubu nasturcjami. Od tej pory nastrurcje są moimi kwiatami, bo miały jeszcze nasturcje, bo to był koniec sierpnia.
Udzielał ksiądz Paszkiewicz, to był ksiądz, który żył chyba do stu lat. Bardzo niedawno umarł. Nie pamiętam jego imienia. Bardzo długo załatwialiśmy termin ślubu, bo ksiądz Paszkiewicz miał chory ząb. Jak przychodziliśmy do niego i mówiliśmy: „To kiedy może być ten ślub? Może być jutro?”. – „Nie widzisz, jaki jestem spuchnięty? Pojutrze”. Mówiłam: „Nie mogę, mam dyżur”. – „To przyjdźcie jutro”. Przychodziliśmy. „Może być jutro?”. – „Widzisz, jaki jestem spuchnięty?”. – „To może pojutrze?”. Mój mąż mówił: „Nie mogę, mam dyżur”. Tak ten ślub się odkładał, chociaż już było pozwolenie na ślub, ale ciągle ksiądz Paszkiewicz był spuchnięty, bo tak go ząb bolał. Nie wiem, czy mu ten ząb wyrwali, czy nie wyrwali, bo w końcu dentyści też przecież tam pracowali. Tylko już pod koniec naprawdę nie było środków opatrunkowych i nie było leków. W każdym razie ksiądz Paszkiewicz, jak nam dawał ślub, to się mylił. Zamiast: „Ja, Zbigniew” (bo mój mąż miał na imię Zbigniew), mówił: „Ja, Stanisław”, bo świadek miał na imię Stanisław. Myśmy się patrzyli na siebie i mówiliśmy: „Ja, Zbigniew, przysięgam tobie, Danuto”. Dobrze. To potem ksiądz mówił: „Ja, Danuta, przysięgam tobie, Stanisławie”. Taki był ślub. Ale potem wszystkie papiery zostały podpisane, chociaż żeśmy żadnych dowodów tego, że wzięliśmy ślub, nie mieli. Dopiero po Powstaniu… Myślę, że kilka miesięcy po Powstaniu, już po wejściu wojsk sowieckich i polskich do Warszawy dostaliśmy zawiadomienie, żebyśmy się zgłosili do Piaseczna, do kościoła, bo tam są nasze papiery, nasza metryka ślubu – to się tak nazywało. Myśmy tam pojechali i odebraliśmy naszą metrykę ślubu.
Obrączka była jedna. Nie mogę sobie przypomnieć, co było drugiego, musiało być coś drugiego, bo musiałam mojemu mężowi coś na palec włożyć. Przecież on nie książę William. Coś musiałam, ale nie mogę sobie przypomnieć, co to było. Była tylko obrączka mojego teścia, która została zmniejszona na mój palec. Ta obrączka to był niby nasz pierścionek zaręczynowy. Potem tą obrączką braliśmy ślub. Noszę ją do tego pory, ma 102 lata. Dwudziestego szóstego kwietnia skończyła 102 lata.
- Proszę powiedzieć, jak doszliście do tej decyzji, żeby wziąć ślub?
Jak się ma osiemnaście lat, to się długo nie myśli, absolutnie. Doszliśmy do wniosku, że na pewno będzie nam najlepiej, jak będziemy razem, jak się pobierzemy, będziemy świetnym małżeństwem, będziemy mieli dzieci, wnuki, prawnuki i tak dalej. Postanowiliśmy wziąć ślub. Już przed Powstaniem chodziliśmy do różnych parafii, znajomych księży pytać, czy nam dadzą ślub. Każdy mówił: „Nie zawracajcie głowy. Jak skończysz dwadzieścia jeden lat, to dostaniesz.Wyjdziesz za mąż”. Albo: „Pozwolenie od rodziców”. A ojciec się na ślub nie zgadzał, bo uważał, że mam jeszcze czas. Mama się zgadzała. W czasie Powstania doszliśmy do wnisoku, że to będzie bardzo dobry czas. Ojca nie ma, a mamie nic nie powiemy. Spokój.
- Nic nie powiedzieliście? Nie było jej na ślubie?
Nie, mamie nic nie powiedzieliśmy, bo doszliśmy do wniosku, że nie możemy mamy stawiać w takiej sytucaji, że wie, że ojciec się nie zgadza, a mama się zgadza. To byłoby z naszej strony nieuczciwe. Lepiej mamie nic nie mówić i nie stwarzać rozterek. Po co? Wobec tego wzięliśmy ślub i potem mamie powiedzieliśmy, że już jesteśmy po ślubie. Mama się bardzo zdziwiła, ale musiała to przełknąć. Ojciec był bardzo niezadowolony, ale też to jakoś przełknął. Tak się zaczęło nasze życie.
- Czy inne pary były wokół was?
Tak, była jedna para, pamiętam. Innego dnia brali ślub. Niestety on zginął w czasie Powstania. Pamiętam ją, bo też miałam na imię Danka. Pamiętam ją świetnie, bo kiedyś szłam ulicą Emilii Plater i spotkaliśmy się. Jeszcze była druga para. Ich nie pamiętam. Mam ich sylwetki w oczach, ale nie pamiętam ani imion, ani nazwisk. Też wiem, że brali ślub.
- Zapytam jeszcze o suknię ślubną.
Nie było żadnych ślubnych sukni. Mój mąż był w kombinezonie z opaską, ja byłam w żakiecie z opaską. Uszyli nam spódnico-spodnie.
- Proszę powiedzieć o siostrach, które zorganizowały wam przyjecie weselne.
Siostry były ze zgromadzenia sióstr Marii. Są do tej pory. Były bardzo nam życzliwe, bardzo serdeczne. Najlepszy dowód, że właśnie zrobiły takie przyjęcie. Przecież nie musiały. Prawdopodobnie prócz pomidorów była jakaś wędlina, może szynka ze zrzutów. Nie pamiętam tego, widocznie najbardziej byłam spragniona warzyw. Bo kasza… Co myśmy jedli? Jedliśmy na pewno kaszę, chleb jakiś. Chleb był, bo pamiętam, że był taki twardy, żeby go ugryźć, trzeba było go bardzo długo moczyć śliną, bo inaczej się nie dał ugryźć. Chociaż mieliśmy wtedy swoje własne zęby. Nie dał się ugryźć ten chleb. Dostawaliśmy właśnie taki chleb. Ale to już było pod koniec Powstania, kiedy rzewywiście było bardzo mało jedzenia. Bardzo dużo kobiet i dziewcząt nie miało okresu z powodu głodu. Ponieważ nie było co jeść, wobec tego cykl hormonalny nam się zaburzał.
Wracając do ślubu. Jak już wyszliśmy z przyjęcia, wszyscy nam złożyli życzenia, to trzeba było świadka częściowo umytego odprowadzić do domu. On się bał sam pójść. Poza tym, żeby przejść w Warszawie pewien odcinek, gdzie były barykady i gdzie stały straże, trzeba było znać hasło i odzew. Naturalnie myśmy znali, on nie znał. Więc postanowiliśmy go odprowadzić, bo miałam tego dnia dyżur. Żadnej nocy poślubnej nie było, bo trzeba było iść na dyżur. Następnego dnia mój mąż miał dyżur. Ale nie o to chodzi. Chodzi o odprowadzanie świadka. Wybraliśmy się. On mieszkał na Marszałkowskiej, a myśmy musieli przejść Wilczą. Powiedziałam do mojego męża: „Wiesz co, to my się zepnijmy agrafką, żeby broń Boże nasze małżeństwo się nie rozpadło”. A mój mąż był ugodowo nastawiony do małżeństwa. Powiedział: „Dobrze. Chcesz – możemy się spiąć agrafką”. Spieliśmy się. Myśmy szli pierwsi, on szedł za nami. Było tak: „Stój!”. Stawaliśmy. „Padnij”. Padaliśmy. „Hasło”. Mówiliśmy. „Odzew”. Mówiliśmy. „Powstań. Możecie iść”. Tak było może ze trzy, może ze cztery razy. Jak już padliśmy czwarty raz, to mój mąż powiedział: „Jak nie rozepniesz tej agrafki, to przecież mnie się rozerwie kombinezon”. To było pierwsze nasze małżeńkie nieporozumienie. Rozpięłam agrafkę i powiedziałam: „Dobrze, dobrze. Nie chcesz, żeby nasze małżeństwo trwało wiecznie”. Ale rozpięłam tęagrafkę, ponieważ to: „Padnij!” było rzeczywiście bardzo trudne z powodu tej agrafki, która nas spinała. Doprowadziliśmy świadka do domu i wróciliśmy już bez agrafki. Ale małżeństwo się nie rozpadło. Nic to nie zaszkodziło.
- Prosto po ślubie poszła pani na dyżur?
Poszłam na dyżur, a następnego dnia mój mąż miał dyżur. Potem był jakiś moment, kiedy dyżuru nie mieliśmy. W każdym razie bardzo rzadko nam się zdarzało, żebyśmy mieli razem gdzie nocować. Nocowałam zawsze tam, gdzie nocowała moja jednostka, a on przeważnie jednak nocował u mojej mamy na Wilczej. Chodził tam do fabryki amunicji, codziennie na jakiś dyżur, ale nie pamiętam, żeby tam sypiał.
- Marek Edelman napisał książkę „I była miłość w getcie”. A czy była miłość w Powstaniu?
Na pewno tak, bo przecież byśmy się nie zdecydowali wziąć ślubu, gdybyśmy się nie kochali. Byliśmy zakochani, bo w tym wieku wiadomo, że ludzie się w sobie zakochują. Nie tylko się kochają, ale są właśnie zakochani. Byliśmy zakochani. Przedtem już się spotykaliśmy, chodziliśmy na przykład do ojców jezuitów jeszcze przed Powstaniem. Na dziesiątą była msza, gdzie ojciec Kosibowicz miał kazania. Ojciec Kosibowicz to był jezuita, który słynął z pięknych kazań. Myśmy się z moim mężem umawiali na te msze święte na dziesiątą, a potem szliśmy sobie ścieżką między zbożem, bo za kościołem jezuitów, który jest na Rakowieckiej przy Wołoskiej do tej pory (tylko teraz już nowy), rosły zboża. Jak to było lato, to myśmy sobie szli na spacer przez zboża, potem były łąki. Jednym słowem sama radość i przyjemność. Pamiętam, że jak dojeżdżałam do kościoła jezuitów i była cisza, to słychać już było głos ojca Kosibowicza. Przed samym Powstaniem powiedział: „Spotkamy się, o ile my będziemy żyli i nasz kościół będzie istniał”. Czyli księża jezuici doskonale wiedzieli, że się zacznie Powstanie, kiedy się zacznie Powstanie i że ono w ogóle będzie.
- Czego się pani najbardziej bała? Czy to, że była pani mężatką, sprawiło, że zaczęła się pani bardziej bać o męża?
Nie, bałam się [tak samo]. To absolutnie nie miało znaczenia. Czy ja się bałam? Raz się bałam w czasie Powstania. To już było pod koniec, szłam pod ulicą. Chyba to było pod Wilczą, ale nie wiem, bo równie dobrze mogło być pod każdą inną ulicą. Tam było tak, że trzeba było przekraczać rury z wodą czy ze ściekami, ale podkop był taki, że można było przejść z jednej strony na drugą. Widocznie byłam gdzieś po drugiej stronie, bo żeby wrócić, musiałam przejść podkopem. Tak było, że jeżeli się pomyliło drogę i poszło w prawo, to tam leżały ciała zabitych ludzi. Mnie się raz zdarzyło, że tam doszłam i potem pamiętałam, że muszę iść w lewo. Szłam podkopem, było zupełnie ciemno, nie miałam już latarki i nie miałam żadnych zapałek. Pomyślałam sobie: „Boże, a jak ja się pomylę i pójdę w drugą stronę?”. Stałam tak i podszedł do mnie któryś z Powstańców. Nie znałam go. Powiedział: „Słuchaj, ja ciebie przeprowadzę, bo ty coś nie masz takiej tęgiej miny”. Przeprowadził mnie na drugą stronę.
Raz miałam kiedyś przygodę, że szłam innym podkopem i usłyszałam, że ktoś idzie z przeciwka. Też nie miałam ani zapałek, ani latarek. Pomyślalam sobie: „O Boże, kto tam idzie?”. To szedł mój brat i spotkaliśmy się w podkopie. On szedł w drugą stronę, a ja szłam w tamtą. On był właśnie w poczcie. Wtedy się specjalnie nie bałam. Raz jeden zdarzyło mi się bać, że nie skręcę w lewo, tylko w prawo. Chociaż widziałam dużo ludzi zabitych i dużo umarłych, kolegów pamiętam. Wyszliśmy kiedyś, graliśmy w czasie Powstania w siatkówkę. Przed tym, nim zaczęliśmy grać, był ostrzał i zginął nasz jeden kolega. Był ułożony gdzieś z boku. Przyszła jego dziewczyna i spytała: „A gdzie jest…”. Nie pamiętam jego imienia. Myśmy się wszyscy zatrzymali i pomyśleliśmy sobie: „Boże, my gramy w siatkówkę, a on już nie żyje”. To był moment zastanowienia, że my jesteśmy tacy beztroscy. Ona przyszła pytać o niego, a on już nie żyje. Myśmy musieli odreagować te stresy, które mieliśmy, musieliśmy jakoś zapomnieć o tym, staraliśmy się o tym zupełnie zapomnieć. Właśnie przez robienie głupot, jak wystawianie kasków czy to, że nie tak dawno on zginął, a jednak myśmy poszli grać w siatkówkę na podwórku. Tam była siatka rozwieszona i graliśmy w siatkówkę dziesięć, piętnaście minut – aby tę piłkę pouderzać. Takie rzeczy też musiały mieć miejsce w czasie Powstania, żeby to jakoś odreagować.
Pamiętam na przykład, że tam, gdzie nocowałyśmy, gdzie miałyśmy swój punkt, były dziewczyny, mówiły: „Wiesz co, to ty mi zrób sweter” – ponieważ robiłam na drutach. Mówiłam: „Jak ja ci skończę ten sweter, to się skończy Powstanie”. Robiłam ten sweter i robiłam, ja, która robiłam zawsze bardzo szybko na drutach. One mówiły: „Słuchaj, ty coś, widzę, nie chcesz, żeby się to Powstanie skończyło, bo nie kończysz tego swetra”. Ale jak skończyłam sweter, Powstanie się rzeczywiście skończyło. Tylko długo ten sweter robiłam, bo nie miałam czasu. Miałam punkt opatrunkowy, tutaj miałam dyżury, tutaj jeszcze kuchnię. Tak że myśmy byli zajęci. Najlepszy dowód, że ja w nocy jednak, stojąc w bramie, [zasypiałam]. Stałam w bramie, bo miał przyjść „Bór” Komorowski i zrobić przegląd, ale nie pamiętam, żeby przyszedł. Wiem, że stałam w bramie i czekaliśmy na niego, ale on jednak chyba nie przyszedł wtedy. Nie pamiętam, żeby był taki moment, gdzie byśmy stali wszyscy w szeregu. Tym bardziej że to był już wieczór, a właściwie była noc i czekaliśmy na niego, bo miał przyjść, ale się nie pojawił.
- Proszę opowiedzieć o oddziale. Jak pani wspomina dziewczyny, które tam z panią były? Kto był dowódcą?
Pamiętam tylko tego lekarza, który jest podpisany na mojej legitymacji, miał pseudonim „Leliwa”. Pamiętałam jego nazwisko, ale w tej chwili sobie nie mogę przypomnieć. To był chirurg, prowadził ten punkt sanitarny. Dlaczego go pamiętam? Bo jak poszłam go zaprosić na ślub, powiedziałam, że nie będzie mojej mamy i powiedziałam, dlaczego nie będzie. Popatrzył na mnie i powiedział: „Wiesz co, Danka, jutro bierzesz ślub. Porozmawiaj ty z moją żoną”. Pomyślałam sobie (potem dopiero się zorientowałam): „Jaki to jest jednak rozsądny człowiek”. Doszedł do wniosku, że mimo że jestem po pierwszym roku medycyny, to mogę być na tyle głupia, że, powiedzmy, zajdę od razu w ciążę. Nie znał mojego męża. Doszedł do wniosku, że lepiej będzie, żebym porozmawiała z jego żoną. Jakoś nie doszło do tej rozmowy, ale bardzo go za to cenię, że był taki troskliwy, że myślał jednak o swoich chłopakach i dziewczynach, nad którymi miał pieczę. Pamietałam jego nazwisko, ale w tej chwili [zapomniałam].
Przeżył Powstanie. Potem był (zdaje mi się, że nazywał się Kisiel, ale głowy nie dam) lekarz, do którego poszłam, bo mnie tamten powiedział: „Idź do niego”. Mieszkał na Wilczej 62, był ortopedą. Znałam go stąd, że jako dziecko nosiłam gorset, bo się garbiłam. On mi gorset ordynował, chodziłam do niego, rodzice ze mną chodzili. Poszłam do niego powiedzieć, żeby przyszedł i nam pomógł w punkcie sanitarnym. Powiedział, że nie, bo uważa, że Powstanie nie ma sensu. Po czym po pięciu dniach przyszedł i powiedział: „Doszedłem do wniosku, że ja wam muszę pomóc”. Rzeczywiście operował. Do końca operował w naszym punkcie. Pamiętam tylko tych dwóch lekarzy. Byli na pewno jacyś inni, nie pamiętam ich. Wtedy człowiek w ogóle nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Zwracało się uwagę na to, żeby dobrze robić swoją robotę. Cała otoczka była nieważna. Było głodno, było chłodno, nie było się w co ubrać. Człowiek by chętnie umył się, na przykład. Nie było wody – no trudno. Jakoś to nie było ważne, na to się w ogóle nie zwracało uwagi – w każdym razie ja [nie zwracałam].
- A koleżanki sanitariuszki?
Było nas tam kilka. Ale straciłam z nimi kontakt. Dlaczego? Dlatego że jak już się Warszawa poddała i wiadomo było, że idziemy do obozu, to przybiegł mój brat i powiedział: „Wrócił ojciec. Furmanką. Zabiera nas furmanką”. Rzeczywiście wrócił ojciec. Przez ten czas, przez dwa miesiące był pod Warszawą u ogrodników, u których zamawialiśmy kartofle i warzywa na zimę. Ojciec cały czas starał się wejść do Warszawy i przez te dwa miesiące mu się nie udało. Wtedy wziął od nich konia, wóz i przyjechał do nas tym koniem i tym wozem, bo zdawało mu się, że nas wywiezie. Nic takiego się nie stało. Musieliśmy wyjść razem z całą ludnością Warszawy. Z tym że opaskę spaliłam na fotelu mojego ojca, bo powiedziałam, że broń Boże, na podłodze jej nie spalę. Legitymację babcia wzięła do buta. Wyszliśmy. Mama, ojciec, babcia, nas troje dzieci i mój mąż z całą ludnością Warszawy. Szykowaliśmy się. To znaczy powiedziałam, że nie wychodzę z Powstańcami. Oni powiedzieli: „Bardzo dobrze, jak możesz, wychodź osobno”. Powiedziałam, że przyjechał ojciec i że wyjeżdżam osobno. Jak zaczęliśmy się szykować rano, o dwunastej zaczęliśmy iść, może o drugiej, doszliśmy na Śniadeckich – już się robiło ciemno. To był 3 czy 5 października, nie pamiętam. Już było ciemno, kazali nam spać na Śniadeckich. Myśmy z moim meżem wrócili do swojego domu i spaliśmy u siebie w domu, natomiast moja rodzina spała na Śniadeckich. Wszyscy ci ludzie spali w domach na Śniadeckich. Potem myśmy rano przyszli z mężem i szliśmy dalej do Pruszkowa. Doszliśmy do Pruszkowa i tam był obóz przejściowy. W obozie przejściowym był szpital i bardzo dużo rannych. Tam było dużo sióstr zakonnych. Zaraz się zabrałam za pomoc w opatrunkach, a moja siostra mówiła: „Jak ktoś krzyczy, to wiadomo, że ty robisz opatrunek”. Tak mi dokuczała. Mówiłam: „To jest nieprawda! On dlatego krzyczy, że go po prostu boli, ma takie rany!”. – „Nie, nie, to wiadomo już…”. Myśmy tam spędzili całą noc i cały drugi dzień, i mieli nas wywozić do obozu. Ojciec miał jakieś dolary, które dał Niemcom za to, że jak nas będą wywozili do obozów, to nas wypuszczą. Rzeczywiście wsadzili nas na ciężarówki. Jak to było? Wsadzili nas na ciężarówki i w pewnym momencie zatrzymali się i myśmy z tych ciężarówek zeskoczyli. Tam było wiele osób, bo wiem, że byli leżący ranni. [Niemcy] pojechali dalej. Tak to było.
To zostało, tego nie było, to w ogóle musiało zostać w Warszawie.
- Tata dolarami zapłacił też za wykupienie zięcia, czyli go zaakceptował?
Tak. Za wszystkich, naturalnie. Oni nas wszystkich wypuścili.
Myśmy potem dostali się do naszych znajomych, u nich byliśmy… do 19 stycznia. Jak weszły wojska polskie, to ojciec wynajął mieszkanie gdzie indziej i myśmy się przenieśli.
Nie, Wilcza była zburzona. Był zupełnie zburzony front, dwa pokoje od frontu były zburzone, natomiast były dwa pokoje od podwórka i była kuchnia. Wiem, że nim myśmy się przenieśli do Warszawy (bo potem z mężem przenieślismy się do Warszawy), to poszliśmy na Wilczą. Tam można było wejść tylko kuchennymi schodami, bo front był zawalony. Nawet zastanawialiśmy się, czy tam by się dało mieszkać, ale nie dałoby się. Ale z pokoi, które były całe zostały wywiezione meble. Meble zostały potem przewiezione do mieszkania, w którym mieszkałam z moim mężem. Tak że część mebli przedwojennych jeszcze stamtąd została wywieziona. Ale to już było po wejściu wojsk, naturalnie. Wtedy, pamiętam, że znalazł się odbiornik radiowy.
- Jak pani pamięta dzień końca wojny? Zastał was gdzieś pod Warszawą?
Tak. Dzień końca wojny pamiętam w ten sposób, że wróciłam z Milanówka poprzedniego dnia pieszo. Dlatego że pojechałam się dowiedzieć [o rodzinie]. Myśmy się potem z mężem rozstali, bo on pojechał do swojej siostry, której mąż zginął w Powstaniu. Ona była z dwojgiem małych dzieci i z matką. On pojechał do nich do Częstochowy, żeby się nimi jakoś opiekować. Ja zostałam z rodzicami, z siostrą, z bratem, z babcią u tych znajomych. Pojechałam do Milanówka, bo tam była dalsza rodzina mego męża, żeby dowiedzieć się, czy są jakieś wiadomości od niego. W tym dniu Niemcy wysadzili elektrownię w Pruszkowie. Wracałam z Milanówka do Warszawy. Byłam bardzo naiwna jeszcze wtedy. Jakiś pan, który stał na stacji w Milanówku, czekając na kolejkę elektryczną powiedział: „Ja idę do Pruszkowa, bo mieszkam w Pruszkowie. Czy ktoś ze mną idzie?”. Pomyślałam sobie: „Pójdę, a dlaczego nie?”. Powiedziałam: „Tak, to ja z panem idę” – zupełnie nie zastanowiwszy się, że nawet nie wiem, jak ten człowiek wygląda, bo było ciemno. On idzie, to dlaczego mam nie iść, pójdę sobie z nim.
Dopiero jak szłam, to się zastanowiłam, że przecież głupio zrobiłam. Jak można z obcym mężczyzną iść taki kawał? W ogóle nie wiem, gdzie my idziemy. Powiedział, że idzie do Pruszkowa, bo mieszka w Pruszkowie. Powiedziałam: „Dobrze, ja z panem idę”. Bo on się zapytał: „Ktoś ze mną idzie?”. Tam stali ludzie. Widocznie on w moim głosie coś wyczuł, bo powiedział do mnie: „Niech pani się nie denerwuje. Ja mam żonę i dwoje dzieci. Pani u nas przenocuje”. Rzeczywiście. Nie wiem, jak oni się nazywali, gdzie oni mieszkali. Nigdy w życiu bym tam nie trafiła. Poszliśmy do nich do domu. Była żona z bliźniakami, które miały może po trzy miesiące. Oni mi dali swoje łóżko, bo sami spali w kuchni na podłodze z bliźniakami. Tam się paliło, a w tym ich pokoju się nie paliło. Oni mi dali swoje łóżko, przykryli mnie wszystkim, czym można było przykryć, bo to przecież była zima. Przenocowałam u nich, następnego dnia powiedziałam: „Dziękuję bardzo”. Dali mi śniadanie i poszłam dalej do domu pieszo z Pruszkowa. Po drodze jeszcze kupiłam chleb, bo jeszcze sprzedawali chleb na targu. Przyniosłam rodzicom chleb. Tego dnia weszło wojsko polsko-radzieckie. To był 19 stycznia.
- Wracając do momentu końca Powstania: jak pani i mąż to przyjęli? Poczucie klęski?
Straszne poczucie klęski, myśmy w ogóle płakali. Straszne poczucie klęski. Jak myśmy się dowiedzieli, że jest koniec Powstania, to mimo że było tak bardzo ciężko, naprawdę było bardzo ciężko, byliśmy zmęczeni i tacy głodni, to dziewczyny wszystkie płakały. Żegnałyśmy się, bo one szły do obozu. Zamieniałyśmy się, one chciały to [czy tamto], to mówię: „Dobrze, to weźcie to”. Wiem, że jakieś spodnie im dawałam, bo one mówiły: „Nam będzie wygodniej w spodniach”. Dobrze, miałam tutaj swój dom, a one były z różnych dzielnic Warszawy. Zależy, jak ich Powstanie złapało. Wiem, że zamieniałyśmy się, dawałam im spodnie, różne rzeczy, bo one się liczyły z tym, że idą do obozu. Ja byłam w tej sytuacji, że wychodziłam z rodziną. Ale poczucie klęski straszne, straszne… Nie było nikogo, kto by był zadowolony, że to się nareszcie skończyło.
Pamiętam, jak żeśmy wychodzili i wychodzili chłopcy z bronią i rzucali tę broń. To przecież wszyscy płakali. Te chłopaki prawie też. W każdym razie wszyscy mieli łzy w oczach. Że jak to? Niemcom oddać broń? Jest jeszcze broń, nie ma już nic do tej broni, bo już naboi nie było. Ale broń była. Trzeba ją była oddać. Szła ludność cywilna, ale oni też szli. Jakoś tak było, że oni szli po jednej stronie, myśmy szli po drugiej, jakoś tak było. Mam w oczach to, jak oni rzucają broń. Przecież znaliśmy się. Mieli łzy w oczach. Straszne poczucie klęski.
- Kontakt z koleżankami się urwał?
Zupełnie.
- Proszę o nich opowiedzieć.
Były starsze, były młodsze. Byłam jedną z młodszych. Czy były młodsze ode mnie w tym oddziale? Nie wiem. Chyba tak, osiemnasto- i dwudziestolatki. Ale były starsze: dwadzieścia pięć lat. Na punkcie sanitarnym byłam chyba ja i jeszcze dwie, ale nawet ich imion nie pamiętam. Natomiast w kuchni było ich więcej. To były też trochę starsze, powiedzmy, dwadzieścia pięć [lat], koło trzydziestki. To już były kobiety. Stosunki były przyjazne, bym powiedziała, ale nie takie, żebyśmy potem utrzymywały kontakty. Nie. To były takie stosunki, że każdy ma obowiązek i spełnia swój obowiązek. Potem one poszły i już nigdy wiecej nie miałyśmy kontaktu. Raz jedyny wiem, że spotkałam którąś bezpośrednio po wyzwoleniu i dowiedzialam się, że jest tylko przejazdem w Warszawie, bo gdzieś na Ziemiach Odzyskanych mieszka. Ale ani nie wiem, jak ma na imię, ani jak się nazywa, ani co się dzieje.
- Na pani legitymacji widnieje napis „patrol sanitarny”. Nie stałyście w punkcie, tylko chodziłyście i zbierały rannych?
Tak. Było tak, że jak oni mówili: „Biegnijcie na tę ulicę!”, to myśmy biegły na tę ulicę z noszami i przynosiło się chłopców na miejsce, jeżeli to było w pobliżu. Ponieważ tam były dwie barykady, więc przeważnie było tak, że to byli ci, którzy gdzieś byli w pobliżu. To nie było tak, że myśmy daleko gdzieś musiały biec. Nie. Czasami było ciężko nieść.
- Jak żeście sobie dawały radę?
Było ciężko. Zawsze ktoś nam pomagał, to nie było tak, że myśme dwie dziewczyny [niosły]. Tylko czasami strzelali bardzo. Głównie snajper strzelał, bo to było jednak w ulicy. W naszym oddziale był chłopak, który był złodziejem. Wiadomo było, że to jest złodziej. „Twój zawód?”. – „Złodziej”. Powiedzieliśmy sobie tak: „Niech on przyjdzie do nas z waszym oddziałem i niech nam coś ukradnie. My będziemy na niego tak patrzeć, że on nam nic nie ukradnie”. Przyszli do nas, nie pamiętam, w jakim to było mieszkaniu. Zupełnie nie pamiętam. Myśmy wszyscy patrzyli mu na ręce cały czas. Pod koniec, jak wychodził, okazało się, że ukradł nasz nóż, nikt nie zauważył i oni wygrali, bo jednak ukradł. To był złodziej, jego zawód to złodziej. Ale był bardzo miły chłopak. Walczył normalnie jak każdy chłopak. To, że był złodziej i przyznawał się do tego – nam nic nie szkodziło, tylko właśnie chcieliśmy go przyłapać na kradzieży. Ale nie udało nam się. To jeszcze pamiętam.
- Proszę opowiedzieć o punktach sanitarnych. Na początku były jakoś wyposażone?
Tak, punkt był do końca. Tylko właśnie pamiętam, że potem nie było leków, nie było środków opatrunkowych. Przecież darło się różne prześcieradła. Czego się tam nie robiło… Nie było bandaży, nie było gazy – nie było nic. Już nie mówię o tym, że przecież światła nie było. Czasami było tak, że był wieczór. Nie pamiętam, jak to było, chyba musiały być jakieś lampy naftowe, nie pamiętam tego zupełnie. Nie pamiętam problemów z oświetleniem, chociaż wiem, że światła nie było. Świece może były… Nie było światła, nie było wody. Nie było prądu, to nie mogło być światła.
- Na samym początku było wyposażenie?
Tak, na początku było wyposażenie, naturalnie. Ale pamiętam właśnie, że nie było pod koniec, dlatego że pamiętam tę „Monikę”, która tak strasznie cierpiała. Ile razy przechodzę pod tym oknem, to zawsze sobie przypominam. Nie można jej było zamknąć. To znaczy, nie można było zamknąć okna, dlatego że było gorąco. To był wrzesień, było jeszcze gorąco. Ona miała sepsę i to strasznie pachniało. Ale nie dlatego się nie zamykało, tylko dlatego, żeby ona mogła oddychać. Pamiętam właśnie to, jak ona okropnie cierpiała. Nic nie mogliśmy jej pomóc. Zbieraliśmy ze wszystkich [punktów], gdzie tylko można było, staraliśmy się o to, żeby dostać jakieś środki przeciwbólowe, ale już ich nie było. Pamiętam, na przykład, jak uderzyła bomba w PKO, to myśmy tam pobiegli, żeby ratować tych, których się dało uratować.
Na Sienkiewicza. Tam uderzyła bomba i było bardzo dużo rannych. Kazali nam tam iść i myśmy tam poszli. Chodził ksiądz i pytał się: „Ty katolik?”. – „Tak”. Dawał ostatnie namaszczenie. Myśmy starały się coś zrobić, ale tam nie było nic do roboty, dlatego że oni wszyscy byli tak ranni. Nie pamiętam, żebyśmy stamtąd kogoś wyniosły. Pamiętam, że starałyśmy się na miejscu ich opatrzyć, żeby się nie wykrwawili. Nie pamiętam, żebyśmy tak naprawdę, konkretnie komuś mogły udzielić skutecznej pomocy. Pomoc, to było właśnie to, że ksiądz chodził i udzielał ostatniego namaszczenia, i to, że my starałyśmy się założyć opatrunek. Tyle pamiętam, straszne to było. Tam był tłum ludzi w PKO, dosłownie tłum i tam uderzyła bomba.
- Dla pani, jako sanitariuszki, to był najtrudniejszy moment w Powstaniu, kiedy nie można już pomóc?
Chyba nie myślałam tymi kategoriami. Wtedy się nie myślało, czy tak, czy tak. Człowiek po prostu myślał w ten sposób: gdzie by można jeszcze coś zdobyć, żeby zrobić ten opatrunek, żeby jego przenieść, żeby można było pomóc w taki sposób, żeby człowiekowi [to] nawet dało złudzenie, że jemu się pomaga, że nie jest pozostawiony sam sobie. Pamiętam moment, gdzie któryś [z Powstańców] mówił: „Oj przepraszam”, jak się basen podawało. „Oj przepraszam”. Myśmy mówiły: „Dlaczego pan przeprasza? Każdy przecież to robi. No co, pan uważa, że to coś nadzwyczajnego, że ktoś musi mieć basen?”. Chłopcy się wstydzili po prostu, że tu są młode dziewczyny. On był ranny w nogę, ruszać się nie mógł – musiał dostać basen. Myśmy starały się to robić tak, żeby wszystko, co robimy, było normalne, naturalne. Tak jest w życiu i tak musi być.
- Czy po wojnie miała pani z tym problemy? Czy wracała trauma Powstania, obrazy?
Nie, nigdy nie miałam. Podchodziłam do tego w taki sposób, że się walczy z Niemcami. Miałam do siebie pretensje, że tak okropnie nienawidzę Niemców, że to jest niezgodne z wiarą katolicką, że nie można nawet wroga tak nienawidzić. Uważałam, że to, co robię, jest słuszne, ponieważ uważałam, że to jest słuszne i że robię to najlepiej, jak mogę robić. Nigdy nie miałam jakichś niemiłych wspomnień, bo nigdy nie miałam do siebie pretensji, że coś źle zrobiłam. Zawsze wydawało mi się, że zrobiłam najlepiej, jak mogłam zrobić. Tak że po wojnie, jak wspominam Powstanie, to sobie przypominam tylko te miłe chwile. Naturalnie, że pamiętam o tamtych, ale zawsze Powstanie jest jakąś jasną plamą w moim życiu.
- Jak się potoczyło pani życie po wojnie? Czy zdawała pani na studia?
Nie, już nie zdawałam, bo byłam po pierwszym roku medycyny. Tylko przyszłam, powiedziałam [że zdawałam wcześniej]. Nawet nie mieli papierów, tylko [przyjęli mnie] na słowo honoru. To znaczy: „U kogo zdawałaś egzamin taki a taki?”. – „Jakie miałaś pytania?”. Niektóre pamiętałam, niektórych zupełnie nie pamiętałam i mówiłam: „Ja tego nie pamiętam”. Oni mówili: „Jak możesz nie pamiętać? Przecież to tak niedawno było”. – „No nie pamiętam, no”. Mówiłam: „No naprawdę nie pamiętam”. Przyjęli mnie na drugi rok, drugi rok był na Grochowie. Jeździło się na Grochów ciężarówkami. Ciężarówki były sprzed hotelu „Polonia”. Jeździło się na Grochów do Instytutu Weterynarii. Tam mieliśmy wykłady.
- To było od razu po wojnie?
Tak, po wojnie w 1945 roku. Potem było prosektorium na Chałubińskiego. Nie pamiętam już, w którym roku się te wykłady przeniosły stamtąd tutaj – tego już nie pamiętam. W 1949 roku zrobiłam absolutorium. W 1951 zrobiłam dyplom, bo mieliśmy dwa lata. W międzyczasie urodziłam dziecko.
Urodziłam córkę i moja córka, jak była mała, to jej zawsze mówiłam: „Pamiętaj, żebyś nie szła na medycynę. To jest taki ciężki kawałek chleba, bez przerwy dyżury, bez przerwy jesteś zajęta”. Pracowałam zawsze na półtora etatu. Zawsze, bo po prostu musiałam zarobić na życie i mąż też. Mówiłam jej: „Wiesz, po moim trupie pójdziesz na medycynę. Wszędzie, tylko nie na medycynę”. Jak miała jedenaście lat, mówi do mnie: „Mama, ty musisz umrzeć”. Mówię: „Iwona, co ty mówisz?”. – „Bo ja pójdę na medycynę”. I poszła. Też jest lekarzem.
- Pani jest lekarzem jakiej specjalności?
Jestem internistą reumatologiem.
- Proszę powiedzieć, czy w czasach PRL-u nie miała pani nigdy problemów z tytułu bycia żołnierzem AK?
W ogóle się do tego nie przyznawałam. Kompletnie. Nikt nigdy nie wiedział. Nikt mnie o to nie pytał, a jeżeli pytał, to ja tego nie mówiłam w ogóle. Nie i koniec. Nie.
Mąż pracował w Ministerstwie Oświaty, a potem zachorował. Czternaście lat leżał w łóżku.
Miał jakąś chorobę mózgu, która spowodowała to, że długie okresy był w śpiączce, potem przestawał być w śpiączce, ale ruchowo był zupełnie niesprawny. Leżał w łóżku czternaście lat. Po czternastu latach umarł.
- Patrząc z dzisiejszej perspektywy, co pani sądzi o Powstaniu? Czy ono było konieczne? Czy dobrze, że się odbyło, czy jednak szkoda tej ceny?
Mnie jest bardzo trudno powiedzieć. Z tego, że brałam udział w Powstaniu, jestem zadowolona. Nie chciałabym, żeby to było wymazane z mojego życia. Z drugiej strony, jak sobie pomyślę, jak wielką cenę się za to zapłaciło, jak ogromną… Ale nie wiem, nie mogę powiedzieć, czy to nie było warte tej ceny. Nie mogę powiedzieć. Jednak to było coś takiego, co w moim pojęciu nadaje życiu sens.
Warszawa, 18 maja 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol