Jerzy Turzewski „Karwowski”
Nazywam się Jerzy Turzewski, urodzony w Warszawie 30 czerwca 1931 roku, a więc należę do najmłodszych kolumbów rocznik dwudziesty. Rodzice moi pochodzą z Małopolski. Oczywiście cała rodzina to pedagodzy, nauczyciele – od nauczycielki wiejskiej do profesorów uniwersytetu i politechnik. Matka moja pochodzi z Wadowic, ojciec z Jasła, a ja warszawiak, mimo że syn nizinnych górali, to urodziłem się w Warszawie. Urodziłem się na Szmulkach, jestem chłopak z Targówka. Rodzice włożyli dużo, dużo pracy, ażeby mnie wychować. Nie zawsze im to dobrze wyszło, bo byłem raczej dzieckiem żywym. W roku 1939 zacząłem uczęszczać do Szkoły Powszechnej imienia księdza Bandurskiego przy ulicy Szerokiej na Pradze, bo mieszkałem na Targowej. Właściwie wybuch wojny zastał mnie chyba już w drugiej klasie. Następnie była szkoła mocno ograniczona.
Jak wiadomo, okupant starał się przede wszystkim bardzo zminimalizować naukę języka polskiego – o geografii nie było mowy, a historia wręcz była zakazana. Jak już wspomniałem, rodzice byli pedagogami, a więc od razu, zaraz, w dwa, trzy miesiące po początku okupacji Warszawy zorganizowano komplety tajnego nauczania u sióstr na ulicy Górczewskiej. Żeby było ciekawiej, tam żeśmy dojeżdżali. Niektórzy nie, bo [mieszkali] wprost na Woli. Chodziłem do szkoły, gdzie ojciec później, to znaczy w środku okupacji, ponieważ – to jest bardzo ważny szczegół – w 1943 roku okupant w kamienicy, w której żeśmy mieszkali (przy Targowej 41), skoszarował policjantów, którzy przeszli w pewnym sensie na współpracę z okupantem. Każdy z nas musiał sobie znaleźć policjanta granatowego, oczywiście który miał znacznie gorsze mieszkanie niż my, i w ten sposób, w 1943 roku znalazłem się na Starym Mieście. W ogóle nie zdając sobie jeszcze sprawy, że będzie okupacja tak długo trwać, ponieważ zawsze żyliśmy tym, że na wiosnę wszystko się zmieni.
W międzyczasie, w roku 1940 na jesieni, mój brat (o siedem lat starszy) Mieczysław Turzewski został aresztowany, bo była wsypa. Był radiotelegrafistą, oczywiście w Armii Krajowej [właściwie w Związku Walki Zbrojnej]. Poprzez gestapo, Pawiak, wywieziony do Oświęcimia, gdzie oczywiście zginął – mamy nadzieję, że śmiercią może naturalną, ponieważ miał zapalenie płuc, jak był wywieziony, i miał minimalne szanse przeżycia. Oczywiście matka się jeszcze łudziła, że może został wysłany na rozminowywanie na froncie wschodnim przez Niemców, ale myśmy dotarli z ojcem do kogoś po wyzwoleniu, który pamiętał brata, bo był w tym samym bloku, tylko w sąsiedniej sztubie. Tak więc już sprawy związane z okupacją odcisnęły się pewnym piętnem, od momentu kiedy brat został aresztowany.
Oczywiście chodziłem na tajne komplety na Górczewskiej, gdzie ojciec mój (polonista i historyk, zrobił w ogóle trzy fakultety) wykładał język polski, historię, no i trochę geografii. To było zakonspirowane u sióstr zakonnych. Myśmy wtedy już byli bardzo dorośli, żeśmy mieli dziesięć, jedenaście, dwanaście lat. Właściwie nie mieliśmy dzieciństwa, tylko już byliśmy dorośli. Ojciec mnie w jakimś sensie, trochę w tajemnicy przed moją matką, wciągał w kolportowanie prasy podziemnej. Oczywiście dałem uroczyste słowo, że będę ostrożny, że będę dyskretny, że nigdzie nigdy nie będę się niczym chwalił, bo to było bardzo niebezpieczne. Udało mi się raz, bo tramwaj zatrzymano, wszystkich pod ścianę i rewidowano. A miałem w zimowym płaszczu (kożuch), ukrytą kieszeń od wewnątrz, gdzie miałem akurat gazetki, ale żandarm rewidujący nie znalazł i mnie się upiekło po prostu, bo ani książek historycznych, ani książek geograficznych, żeśmy nigdy z sobą nie wozili, tylko to już było u sióstr zdeponowane i tam żeśmy korzystali.
Ojciec mój był również w Armii Krajowej. Ponieważ był inwalidą z I wojny światowej, nie widział na prawe oko, aczkolwiek je miał. W związku z tym nie zdążając [na swoje miejsce zbiórki], bo Powstanie rozpoczęło się nieco wcześniej, po prostu tam, gdzie go zastało, zgłosił się, wymienił wszystkie swoje dane i został sędzią w sądzie wojennym polowym.
Natomiast mnie… Od razu, pierwszego dnia, powiedziałem swojej matce, że idę walczyć w Powstaniu. „No przecież masz trzynaście lat dopiero skończone!”. – „Ale jesteśmy już dorosłymi, bo mamy za sobą prawie pięć lat okupacji”. Powiedziałem swojej mamie w ten sposób, że: „Jeżeli wyrazisz zgodę, bo nie chciałbym cię szantażować – a to już był w pewnym sensie szantaż – to będziesz wiedziała, gdzie będę. Natomiast jeżeli nie wyrazisz zgody, to i tak ucieknę i wtedy nie będziesz wiedziała, gdzie jestem, w jakiej jednostce”. Ponieważ najbliżej… Mieszkałem Winiarska 9 – to jest ulica, która jest z jednej strony zakończona placem Krasińskich, a z drugiej strony ulicą Świętojerską. Najbliższa jednostka Armii Krajowej była na ulicy Świętojerskiej, 104. kompania Armii Krajowej – samodzielna kompania. Pierwszego sierpnia zameldowałem się, że chcę być żołnierzem Powstania. Zlustrowano mnie troszeczkę, uśmiechnięto się i powiedziano: „Zobaczymy, co powie dowódca”. Stanąłem przed dowódcą. Dowódcą był porucznik „Wroński”, to był pan inżynier Puczyński, który zmarł na siedem miesięcy przed ukończeniem stu lat. Żeśmy się już przygotowywali do tej uroczystości, no ale niestety nie dane nam było. Mówi: „I co, chcesz walczyć?”. – „Tak, chcę walczyć”. – „A ile masz lat?”. Wtedy nieco się zakrztusiłem, tak jakbym miał ogromne przeziębienie i powiedziałem: „Właśnie wchodzę w szesnasty rok życia”. Wydawało mi się, że taki uśmiech przeleciał jak błyskawica przez jego twarz i mówi: „To dostajesz przydział. Będziesz sanitariuszem (krótkie przeszkolenie), noszowym, a w wolnych chwilach, jeżeli takie będziesz miał, to będziesz jeszcze łącznikiem do dyspozycji dowódcy”. Powiedziałem na to: „Panie poruczniku, ale chciałbym do II plutonu, do plutonu szturmowego, gdzie dowódcą jest porucznik »Smaga«, bo spełniam założenia”. – „Jakie założenia?”. – „Jestem kawalerem i nie mam dzieci, więc nie mam jakichś obowiązków, jeżeli będę ranny czy zginę szybciej. Nikt po mnie nie zostanie sierotą”. Usłyszałem tylko jedno: „Odmaszerować i spełnić moje polecenie!”. Zameldowałem się więc u doktora „Adama”, który był studentem piątego roku „tajnych kompletów” Akademii Medycznej u Zaorskiego. Ale, niestety, takiej praktyki chirurgicznej, to żaden z normalnych studentów w czasie pokojowym po prostu nie ma. Zameldowałem się, powiedziałem, że będę wykonywał to, co trzeba, a jeżeli pan doktor będzie miał jeszcze jakieś [zadanie] specjalne dla mnie, to oczywiście jako zdyscyplinowany żołnierz będę się starał wykonać jego rozkaz. Powiedział: „No dobrze. Od jutra rana zaczynasz kurs, przeszkolą cię jeszcze koleżanki, które są po kursie, i razem z Antosiem – o rok starszym ode mnie kolegą, który mieszkał z kolei przy placu Krasińskim, ale na Miodowej – będziecie sanitariuszami noszowymi. Będziecie mieli odpowiednie opatrunki, wszystko, no i mam nadzieję, że będą z was dobrzy żołnierze”. No i tak się zaczęło.
Oczywiście najpierw było szkolenie, później oczywiście akcje różne. Między innymi, ale to jeszcze nie całkowicie byłem w akcji, tylko już troszkę po akcji, po zdobyciu przez 104. kompanię Armii Krajowej pałacu Rzeczypospolitej – w tej chwili to jest archiwum na placu Krasińskim, naprzeciw Sądu Najwyższego. Mieliśmy tam zadanie dziwne, bo opatrzyć nawet rannych Niemców i tak dalej, i różne inne sprawy, związane… Tak jak samodzielna jednostka musi posiadać. W pewnym dniu, chyba to było 3 albo 4 sierpnia, już nie pomnę, dowódca mój, doktór „Adam”, powiedział: „Pójdziecie »Pod Krzywą Latarnię« i przyniesiecie dla sanitariatu dobre, lecznicze wino”. Żeśmy wzięli plecaki, poszliśmy „Pod Krzywą Latarnię”. Żeśmy wyfasowali butelki i w tym momencie zaczęły się naloty sztukasów. Mówimy: „Przeczekamy”. A ten, który sprawował pieczę nad winem, mówi: „Przeczekajcie, bo teraz, to by was załatwili”. Żeśmy więc zaczęli przeczekiwać nalot. Ale Niemcy byli uparci, jedne sztukasy lądowały i uzupełniały amunicję, a drugie bombardowały, zrzucały to, co mieli do zrzucenia, żeby wybuchło. I na zmianę wracały. Trochę się to więc przedłużało, więc myśmy powiedzieli – a była nas trójka: „Proszę pana, my chcemy się czegoś napić. Czy możemy wodę prosić?”. – „O nie, u mnie nie ma wody. U mnie się pije wino”. Nie zdawałem sobie sprawy i dał takie ciężkie, węgierskie, czerwone lecznicze wino, po którym nam się zrobiło dziwnie bohatersko. Żeśmy powiedzieli: „Teraz, to już pewnie oni nie przylecą, to my pójdziemy”. Tak się składało, że jak się szło od „Krzywej Latarni”, dochodziło do ulicy Mostowej, to trzeba było się troszeczkę czołgać. Pomimo że Mostowa jest lekko zakręcona, to z ogrodu zoologicznego, z Pragi, walili tak, że trzeba się było czołgać. Po u wody „Pod Krzywą Latarnią” i wypiciu tego wina, byłem bardzo spragniony, a dzień był ciepły, szedłem podobno krokiem defiladowym. Ale nic mnie nie trafiło wtedy. No i doszliśmy. To taka jedna z opowieści.
Druga, to było tak, że z pałacu Rzeczypospolitej żeśmy mieli czterdziestu dwóch jeńców. Trzeba było… Lekarz powiedział, doktór „Adam”: „Słuchajcie, trzeba im zdezynfekować to pomieszczenie, żeby żadnej zarazy nie było, żeby nie było epidemii czy czegoś. Weźmiecie wiadro wody, dziesięć litrów, litr lizolu i pokropicie im tam to wszystko”. – „Tak jest! Rozkaz!”. Tylko nam się trochę pomyliło. Bo Antek, o rok ode mnie starszy, miał też swoje porachunki z Niemcami i żeśmy wzięli, no niestety, dziesięć litrów lizolu i litr wody. Żeśmy pokropili, gdzie oni byli, że tak powiem, zatrzymani. Nie chcę użyć słowa „uwięzieni”, bo jeńcy na ogół… Powiedzmy, że te pomieszczenia to był obóz jeniecki. Działy się tam różne rzeczy, a strażnik który za dwojgiem drzwi pilnował, powiedział dowódcy, ze nie jest w stanie pilnować, bo ten lizol tak śmierdzi. Żeśmy więc musieli jeszcze im dać wody, żeby sobie troszkę to pozmywali, bo było nie do wytrzymania. To był taki niewinny figiel. Bo jak wojna wybuchła, mając te osiem lat, to nie mieliśmy dzieciństwa, więc się nas później troszeczkę to trzymało jeszcze.
Następnie [znaczący] dzień Starówki to jest dzień 13 sierpnia. Bardzo przykry dzień, ponieważ nastąpił wybuch czołgu-pułapki, a właściwie transportera-pułapki na rogu Podwala i Kilińskiego. Dla mnie osobiście to przyjemniejszy dzień Starówki jest 6 sierpnia. Dlaczego? Dlatego że żeśmy z jakiejś akcji wrócili i usłyszałem od dowódcy swojego (doktora „Adama”): „Ty potrafisz służyć do mszy?”. – „Potrafię. Dlaczego miałbym nie potrafić?”. W mojej parafii kapelan, ksiądz, weteran I wojny światowej, znakomita postać, rotmistrz Stanisław Tworkowski, przecież był moim idolem. Zresztą, chyba był jedynym kapelanem, który był II wojny światowej, też w Powstaniu Warszawskim. „To pójdziesz służyć do mszy, bo »Gozdawa«… I ty też będziesz składał i ci, co przyszli 1 sierpnia czy 2 sierpnia, będziecie składać przysięgę w kościele garnizonowym”. Poszliśmy do tej mszy, służyło nas… Zupełnie inaczej wyglądał ołtarz. Była przysięga „Gozdawy”. Było bardzo uroczyście, wszyscy żeśmy przysięgali. Co charakterystyczne, po tej przysiędze (6 sierpnia) była jedyna defilada wojskowa w czasie całego Powstania Warszawskiego, [była] na ulicy Długiej. Przyznam się szczerze, że jakieś piętnaście lat temu odnalazłem parę osób z tej defilady. Niestety, część już z nich odeszła, uciekła do lepszego świata. Ale defilada była, są z niej zdjęcia i jest to takie symboliczne, że nawet w czasie, kiedy nikt nie dawał nam szans, żeśmy sobie zdawali sprawę, że wyjść z życiem z Powstania, nawet jeżeli się nie powiedzie, to będzie wielka sztuka. W każdym razie ten dzień był taki bardzo, bardzo dla nas przyjazny i świetny. Później żeśmy już troszeczkę na kwaterze, już po wszystkim, odpoczęli, bo noc mieliśmy też trochę zarwaną, no i tak powoli żeśmy się wdrażali we wszystkie sprawy, związane z jednostką samodzielną.
W międzyczasie, to było już po 6 sierpnia, pan doktór „Adam” powiedział: „Pójdziecie: trzy sanitariuszki, was dwóch sanitariuszy noszowych, łączników w wolnych chwilach – bo jak trzeba było, to żeśmy biegli z meldunkiem – do apteki Wendego, tylko musicie się bardzo cicho zachowywać, bo to jest kilkadziesiąt, a może kilkanaście metrów od stanowisk niemieckich”. Myśmy się więc zachowywali dość cicho. Oczywiście latarki żeśmy mieli, bo akurat tego to było, i żeśmy cichutko brali. Miałem więc plecak, miałem jeszcze coś i znalazłem koc. Jak już sanitariuszki, które się orientowały, co należy brać, powiedziały: „To ci wystarczy”. Powiedziałem: „Jeszcze mogę udźwigać”. – „To weź, co uważasz za stosowne, bo my szukamy specjalnych leków”. Mając te trzynaście lat i jeden miesiąc, nie bardzo się orientowałem: opatrunki, opatrunki i wziąłem opatrunków trochę, w koc zawinąłem, zarzuciłem sobie na szyję. Później jeszcze plecak troszeczkę z jednej strony i co mogłem jeszcze tu, i żeśmy wrócili. Jak żeśmy wrócili, one robiły inwentaryzację, to zaczęły się histerycznie śmiać i powiedzieli: „No, Jurek to przyniósł podpaski damskie”. Strasznie się śmiały, bo tego tam nie odróżniałem. Ale później się nie śmiały, bo jak ło opatrunków, to powiedzieli: „Ale miałeś głowę, żeś akurat to wziął”. To były takie radośniejsze chwile, bo trzeba coś również powiedzieć, może nie radosnego, ale coś budującego, jak tysiące młodych dziewcząt i chłopców, pod dowództwem zdziesiątkowanej przez katów z NKWD i hitlerowców, polskiej kadry oficerskiej, z wybiciem Godziny „W” ruszyły do walki o wolność swojej ojczyzny.
Ale były też gorsze rzeczy. Było też, że w pewnym momencie było bombardowanie, takie po którym mnie mocno nadwyrężono i naszą placówkę na ulicy Świętojerskiej, i targ rybny, bo się z tyłu mieścił. Bardzo dużo było zburzonych domów, bardzo dużo było rannych. Przyznam się szczerze, że szedłem za doktorem „Adamem”. Za najbardziej uczoną sanitariuszką szedł mój kolega Antek. Morfina była. Mieliśmy morfinę z aptek. Miałem dwie strzykawki, jedną, przy której nie zmieniałem igły. Mieliśmy umówione znaki lekarza, który wiedział, że on [czyli jakiś ranny] pożyje jeszcze dwadzieścia minut, że nawet najwybitniejszy kardiochirurg by go nie uratował w warunkach pokojowych, i tacy, którzy szli za chwilę… Zakładał fartuch i ich operował. Tam miałem oczywiście pudełko, wyjałowione igły – bo kiedyś nie było jednorazowych, igły się zmieniało – i dawałem zastrzyk tym, którzy byli znanym mi ruchem lekarza zakwalifikowani do operacji. A tym, którzy po prostu nie mieli szans, dawałem tą jedną igłą, żeby po prostu uśmierzyć im ból, i jeszcze mówiłem, bo jako szczeniak mały, mówiłem „kolega” albo „pan”: „Wszystko gra. Lekarz kazał zastrzyk i będzie wszystko
okay”. Jak taki szczeniak młody mówi, że będzie wszystko
okay, to znaczy, że nie jestem tak bardzo ranny. Z tą świadomością odchodził. Przynajmniej wydawało nam się, że jakąś psychologiczną robotę też robimy.
Była sytuacja, że był straszny wybuch, słyszeliśmy, że coś się stało. To był 13 sierpnia. Biegłem z meldunkiem do kościoła Jezuitów albo do katedry. Chyba do katedry. Byłem piętnaście minut po wybuchu czołgu na Podwalu. To było przerażające. Mimo żeśmy byli już otrzaskani z rannymi, to było przerażające, dlatego że skutki wybuchu, jeżeli jest dużo zabitych i rannych, to przeważnie ciała są obdarte z ubrań. Może się zdarzyć, i tak się zdarzyło, że głowa spadła z dachu, bo się stoczyła przy wybuchu. Pobiegłem z meldunkiem, wziąłem odpowiedź, wróciłem. „Masz odpocząć”. – „Czy mogę swój czas wykorzystać? Muszę wrócić, bo trzeba ich pomóc pochować”. W takim maleńkim skrawku, może miało czterdzieści metrów na sześć metrów. Skwerek był w kierunku Archiwum Akt Dawnych długi. Wykopano dół i żeśmy chowali. Jeszcze pobiegłem do znajomego miejsca „Pod Krzywą Latarnię” i powiedziałem: „Poproszę puste butelki z korkami”. – „A po co ci?” – mówi magazynier. „Żeby tym, co mają dokumenty, uwiązać, jeżeli jest do czego. Żeby po wojnie, jak przeżyją ich rodziny, mogli pochować w rodzinnym grobie”. Bo czasami rąk nie miały ciała. Żeśmy patrzyli, to było najważniejsze, czy dobrze zakorkowana butelka, czy dobrze umocowana do ciała, bo nie zawsze było możliwe, do większej, obszerniejszej ilości tego ciała. Nikt z nas wtedy nie zastanawiał się, jaki będą mieli pomnik. A mają pomnik. Pomnik nie jest dużym pomnikiem, bo ma metr dwadzieścia długości, osiemdziesiąt centymetrów szerokości, sześćdziesiąt centymetrów wysokości i jest oddalony o piętnaście metrów od leju głębokiego, po wybuchu tego czołgu. A na szczycie pomnika jest symboliczna gąsienica transportera i napis. Nie wiadomo dokładnie, ilu zginęło. Tak że wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą jest, żeby wszystkich naszych kolegów poległych, wszystkich mieszkańców, którzy zginęli i wszystkich tych, co umarli z powodu nawet wieku, jakichś obrażeń, żeby zachować w sercu. Dla nas zawsze 13 sierpnia jest tym dniem, kiedy wszyscy, którzy żyją, którzy byli na Starówce i nie tylko na Starówce… Bo często spotykam kolegów ze Śródmieścia, z Mokotowa, ponieważ jednak to była ogromna ilość zabitych w ciągu ułamka sekundy… Tak jak pasaż Simonsa, tak jak inne placówki – może w mniejszym stopniu, ale też bardzo dużo poległych. Cóż poza tym?
- Mówił pan o ciężkich warunkach pracy sanitariusza, a czy był też pan świadomy tego, jak wyglądały warunki osób, które walczyły?
Tak, oczywiście. Jak wyglądało to od strony walczących, to też mi jest wiadomo, ponieważ… Podam przykład. W drugiej kamienicy od placu Zamkowego, po stronie katedry na ulicy Świętojańskiej, nie wiem dokładnie, bo tego nie sprawdzałem, to było chyba poselstwo rumuńskie, na pierwszym piętrze był zlokalizowany jedyny karabin maszynowy w naszej kompanii. Bo z bronią, jak wiadomo, było zawsze bardzo ciężko. Myśmy byli chyba w katedrze, jak doszło do nas wezwanie: „Szybko! Sanitariusze! Bo stało się nieszczęście”. Nieszczęście polegało na tym, że jak żeśmy wpadli na pierwsze piętro, to w zasadzie dwóch żołnierzy nie żyło, natomiast celowniczy karabinu maszynowego, miał pseudonim „Dyzio” – bardzo żywa postać całej kompanii – dostał w tętnicę udową. Poza dwoma sanitariuszkami, poza mną, bo akurat z noszami, był jeszcze kapelan, który udzielał namaszczeń dwóm poległym. W pewnym momencie powiedziałem do sanitariuszki, że muszę odskoczyć na dziesięć sekund. Coś mnie tknęło. Przez worki z piaskiem zobaczyłem, że idzie z zamku atak, żandarmeria to chyba była. Atakują. A w zasadzie oni utrzymywali w szachu karabinem maszynowym. Sanitariuszka krzyczy: „Chodź, do cholery, bo mi się wykrwawi zupełnie! Przecież tętnicę musisz trzymać, zanim podwiążę!”. – „Już, wracam. Czekaj” – mimo że dużo starsza. Mówię: „Księże kapelanie, taśma załadowana. Muszę wracać do rannego. Jeżeli ksiądz nie wygarnie, to Starówka może paść”. Kapelan był żołnierzem i kapłanem. W tym momencie poczuł się bardziej żołnierzem niż kapłanem. Ale nikt się ode mnie nie dowiedział, o którego kapelana chodzi, bo nie jestem w stanie… On już na pewno nie żyje, bo nie żyje z Powstania już parę… Ale nie mam zezwolenia, żebym mógł ani pseudo, a później już wiadomo po wojnie… W każdym razie Starówka nie padła. Nie został ani jeden pocisk w taśmie. Tak że takie czasem przypadki mają miejsce. To był ciężki dzień, dlatego że jak żeśmy zatamowali to wszystko, znalazł się doktor „Adam” i mówi: „Sam jesteś z noszami?”. – „Tak, panie doktorze, sam jestem”. – „To idź, sprowadź kogoś do noszy”. – „Dobrze”. Ale tutaj, po tej stronie to jest zaraz pusty dom, później są ruiny, później jest katedra, to muszę przeskoczyć na drugą stronę, będę się czołgał. Używałem jako butów coś w rodzaju okupacyjnych trampek, bo to się dobrze odbijało i dobrze się, jak trzeba było przeskakiwać czy skulić się, czy przeczołgać, to akurat mnie pasowało osobiście bardzo dobrze. Przeskoczyłem na drugą stronę, wszedłem do piwnicy, tam ludzie skupieni. Mówię: „Dwóch do noszenia noszy, do szpitala, do Bożego Jana”. Moment straszny. Matki, żony, siostry, córki – mocno chwytają za ręce siedzących obok nich mężczyzn i nie ma nikogo na ochotnika. Powtarzam, nie ma nikogo. Wracam i mówię: „Panie doktorze, nikt nie chce iść”. A on, jak mnie zrugał: „Do cholery, to nie wiesz, co zrobić, smarkaczu?!”. Wyciąga pistolet i mówi: „Masz, wyznacz”. To był największy, najtrudniejszy moment chyba w moim życiu. Bo taki szczeniak idzie na drugą stronę i wybiera: ten mocny, ten mocny. I trzymam pistolet: „Pan i pan, za mną”. Oczywiście gdyby nie poszli, to nie wiedziałabym, co zrobić. Oczywiście wzięli „Dyzia”, zanieśli do Bożego Jana. Myśmy [poszli] dalej, bo tam jeszcze trochę było roboty. Później zluzowano nas, wróciliśmy. Do dowódcy: „Czy mogę w wolnym czasie odpoczynku, pójść tam, gdzie było to zdarzenie?”. – „A po co?”. – „Mam, panie poruczniku, sprawę do załatwienia”. – „To musisz mieć hasło i odzew”. – „Jeżeli pan porucznik mi powie, to oczywiście tak”. Poszedłem, w ramach wypoczynku, do piwnicy. „Czy tych dwóch wróciło?”. – „Tak, wrócili”. – „Dziękuję”. Już mnie nie było. Po prostu sumienie moje nakazywało mi… Bo wybór mógł być różny.
Pani redaktor spytała, czy od strony [osób walczących] to znałem. Od tej strony fragmentarycznie znałem. Była sytuacja taka, że dwa razy rzucałem granat, ale jak się rzuca granat, to zawsze można powiedzieć, że może nikt nie zginął? Bo co innego jest, jeżeli jest jakiś namacalny… Przyznam się szczerze, że pracując po wojnie w handlu zagranicznym, miałem dość dużo do czynienia ze środowiskiem niemieckim. Oni nie wiedzieli, aczkolwiek kiedyś, zupełnie przypadkowo, ktoś z moich kolegów, zresztą dyrektor, gdzie pracowałem, wygadał się, że: „Ta tablica, to jest kompania, w której służył Turzewski” – kiedy dyrektor od nich, syn zresztą misjonarza, bardzo głęboko wierzący, przyszedł do katedry, żeby zobaczyć Chrystusa, któremu (jak legenda głosi) odrastały włosy. Przyznam się szczerze, że jakoś podeszli do tego bardzo spokojnie, a powiedziałem, że byłem noszowym, sanitariuszem, Niemców też opatrywałem.
- Pamięta pan jakieś konkretne epizody związane ze stroną przeciwną, właśnie z Niemcami?
Przyznam się szczerze, że po wojnie żeśmy… Może na to pytanie odpowiem troszeczkę później, bo chcę powiedzieć jeszcze dalej. Byłem ciężko ranny, bo dostałem w kręgosłup. W każdym razie leżałem po kumotersku w sanitariacie. Po kumotersku, bo to był mój pluton sanitarny. A żeby było coś miłego z tego, to kiedyś myśmy byli w akcji bardzo długo – trzydzieści sześć godzin. Pamiętam tylko tyle, że w mieszkaniu prywatnym właściciela firanek, tam gdzie myśmy stacjonowali – w fabryce firanek na Świętojerskiej – stałem w drugim szeregu i kolega składał meldunek. Następnego dnia pytam się mojego kumpla o rok starszego: „Słuchaj, pamiętam, że składał meldunek, ale nie wiem, film mi się urwał. Co się stało?”. – „Ano nic, ze zmęczenia przewróciłeś się do tyłu na siennik. Dowódca nie kazał cię budzić”. – „Dobrze, ale to była sypialnia sanitariuszek”. – „A, powiedziały: »Ten szczyl może tutaj spać, bo zmęczony jest strasznie«”. To taki promyk uśmiechu w tych wszystkich czasach, jakie żeśmy mieli. W każdym razie byłem ciężko ranny i jak padała Starówka, troszeczkę wyprzedzam, to do takich nastolatków, nazwijmy to – byłem akurat najmłodszy w grupie czterech – dowódca kompanii powiedział: „Możecie zatkać kanał. Nie będziecie szli do Śródmieścia. Daję wam rozkaz rozmundurowania się i [wyjścia] z ludnością cywilną, tak jak wychodzą, udając, że nic się nie stało, troszkę się skurczcie na nogach – [załóżcie] krótkie spodnie, jak możecie”. Myśmy przez Pruszków po prostu przeszli.
Miałem taką temperaturę, że właśnie w Pruszkowie (przez dziewięć dni) to myśmy pili wodę, bo nie mieliśmy sił stanąć po jakąś zupę buraczaną czy kartoflaną – właściwie nie jedząc nic. Może też w jakiś sposób nie zjedliśmy czegoś okropnego w tych liściach kapuścianych czy innych, co by mogło nam zaszkodzić. Ale w każdym razie jak nas wieziono w nieznanym kierunku jako cywilów (jakieś tam szczeniaki, gdzie nie wiedzą, gdzie są rodzice), to padła decyzja – oczywiście węglarkami – że uciekamy. Mówię: „To mnie chyba któryś z was wypchnie”. Jeszcze nawet nie byłem przytomny. Faktycznie, na jakimś zakręcie, wypchnęli mnie. Wyskoczyło czterech. Przyznam się szczerze, że żołnierz, wermachtowiec, na sąsiednim wagonie, bo miał do pilnowania dwa albo trzy wagony, dość długo repetował i zaczął strzelać, jak już było lekko po łuku zakrętowym. Czyli może nawet nie chciał nas dosięgnąć. Była dość komiczna sytuacja. A trzeba [mieć], żeby było czasem coś, co ożywia. Bo było tak: widziałem barykady robione z różnych przedmiotów, no ale barykada, na której było kilkadziesiąt maszyn do pisania, to jest zawracanie głowy, bo to koło samochodu zmiażdży, a co dopiero gąsienica. Ale była barykada z workami z cukru, bo na Starówce nie było źle, bo były Stawki, magazyny wojskowe, można było. Jak na jednej z barykad, blisko Wytwórni Papierów Wartościowych, były dwie bele z niepociętymi, ale ponumerowanymi banknotami pięćset złotych, tak zwane młynarki, bo dyrektorem jakiegoś okupacyjnego banku był pan Młynarski, to któryś z moich kolegów starszych, który się golił (też był ranny), jak dostaliśmy rozkaz wmieszania się, wyrwał, oderwał kawałek (jakiś metr tego wszystkiego), zawinął swoje rzeczy, wrzucił do plecaka, tak żeby… Swoje rzeczy, ale w sensie do golenia, bo on jedyny się wtedy golił jeszcze, bo już był na tyle starszy. W każdym razie, jak żeśmy wyskoczyli z tego transportu kolejowego za Piotrkowem, chyba koło Gorzkowic – już dokładnie nie pamiętam – to żeśmy się dowlekli do miasta. Idzie chłop z bochenkiem chleba. Jeden z nas się pyta: „Proszę pana, a gdzie pan kupił ten chleb?”. On na nas spojrzał, trochę jak na kosmitów, i mówi: „Chleb się kupuje w piekarni”. A drugi się odzywa: „A za jakie pieniądze?”. Spojrzał jeszcze na nas dziwniej i mówi: „Za »młynarki«. – „A, to dziękujemy”. Najstarszy poszedł do sklepu papierniczego, z zeszytami: „Czy może pani nam pożyczyć linijki na chwilę, zaraz oddamy”. Żeśmy na jakiejś równej części wycinali te banknoty, z tego, co on miał zawinięte. A ponieważ miał zawinięte, więc troszkę były niby podniszczone, już nie były takie świeże, i żeśmy kupili chleba. Nie wiem, coś słyszałem, że jak partyzanci długo nie jedli, to później się je tylko skórkę od chleba, miąższu broń Boże, dlatego że można dostać nieciekawej choroby, która może spowodować jakieś ogromne zaburzenia żołądkowe. Powiedziałem: „Jemy tylko skórkę od chleba”. W każdym razie to był jeden z takich elementów troszeczkę ciekawszych – spytać się, gdzie się kupuje chleb. Ale to było dla nas znów coś nowego, no kto sądził, że jak leżą pieniądze na ulicy, w niepociętej beli, że one mogą mieć gdzieś jakąś wartość. To jest więc jedna z… Następnie, cóż jeszcze było…
Mieliśmy bardzo ciekawe różne zdarzenia, można by było to bardzo długo opowiadać, ale kiedyś jednemu ze swoich przyjaciół powiedziałem tak: „Wiesz, mnie jest trudno określić, co to jest przyjaźń, ale sądzę, że przyjaźń mógłbym wyrazić trochę inaczej. Gdybyś dostał na środku placu Krasińskiego i był ranny, to przyjaźń chyba oznacza, że bym po ciebie poszedł. Może byśmy dwaj nie wrócili, ale to chyba jest przyjaźń”. Tak że nasze pojęcia były troszeczkę innymi pojęciami. Zresztą, muszę powiedzieć, że myśmy po wojnie, jak już przyszło… Bo mnie wojna… Znaczy, wiedziałem jedno, że moja matka ma rodzinę nie tylko w Wadowicach, ale o tej się mówiło w domu zawsze mniej, ale ma na pewno – i tutaj nazwę sobie zapamiętałem – pod Nowym Sączem, w Nawojówce, to jest pięć kilometrów od Nowego Sącza. Tam spotkałem matkę i tam żeśmy przez jakiś czas mieszkali. Zresztą, przyznam się szczerze, że ciotka, która gospodarowała w resztówce, miała trzy córki – każda starsza ode mnie, jedna o rok, druga o pięć lat i tak dalej – które starała się [wychowywać] jak panienki, niby z dobrego domu, że muszą grać na pianinie, uczyć się rysunków. Drugiego wieczoru powiedziała ciotka: „Będziemy mieli niesamowitego gościa, który koniecznie chce ciebie poznać”. Mówię: „Mnie? Jest ktoś, kto chce mnie poznać?”. – „Tak. Przyjdzie tu, może słyszałeś, taki aktor polski, Juliusz Osterwa”. Powiedziałem: „Tyle to słyszałem, mimo że teatrów w czasie okupacji nie było”. Przyszedł Juliusz Osterwa, który ukrywał się u Stadnickich w Nawojowej, w zamku, i powiedział: „Będziesz chodził ze mną na spacer i opowiadał, dzień po dniu, o Powstaniu Warszawskim”. Mówię: „Mistrzu, oczywiście jest to dla mnie ogromny zaszczyt, ale bardzo proszę o jedną rzecz. Ponieważ w czasie okupacji mieliśmy tylko »tajne komplety«, jeżeli chodzi o język polski, geografię, historię – nie dlatego, że uczył tam mój ojciec, to źle nas nauczył, tylko że było jednak mniej tego. Jeżeli będę robił błędy w języku polskim, to jak mistrz mnie poprawi, to będę tylko wdzięczny”. Przyznam się szczerze, że pierwsze przedstawienie po wojnie, w Teatrze Polskim „Lilla Veneda”, poszliśmy ze szkołą, przerwa, idę i mówię: „Chcę zobaczyć mistrza Osterwę”. – „Mistrz Osterwa odpoczywa”. – „Proszę mu powiedzieć, że jest Turzewski”. Sam wyskoczył z garderoby. Inspicjent przychodził trzy razy, że już czas zaczynać, a on się tak ucieszył, żeśmy się znów spotkali. Czasem są takie ciekawostki, to też uważam za ciekawostkę, a równocześnie za ogromną sprawę, że miałem zaszczyt być słuchany przez taką fantastyczną postać. Należałoby teraz przejść troszeczkę dalej. Oczywiście myśmy później się wszyscy u tej ciotki spotkali, łącznie z ojcem.
- To było już po wojnie czy jeszcze w czasie okupacji?
Nie, nie – okupacja. Cały czas okupacja. Ojciec, który nie dotarł do swojej jednostki na Wolę, tylko zastało go Powstanie w Śródmieściu i tam pełnił rolę sędziego sądu polowego, też żeśmy się wszyscy… Ojciec już w Krakowie, bo myśmy z Nowego Sącza pojechali do Krakowa, a tam przez RGO czy jakieś organizacje takie, że matka nauczycielka, to żeśmy u jakiejś nauczycielki dostali pokój. Ojciec w RGO dostał nasz adres. Ciotka z Nawojówki powiedziała mu, że jesteśmy w Krakowie, żeby tam się… Jak wszedł, to myślałem, że duch wszedł, dlatego że na Woli przecież prawie wszyscy zginęli. Ale ojciec był w Śródmieściu.
Żeśmy jakoś w styczniu przeżyli – nazwijmy to jednak – wyzwolenie z okupacji niemieckiej. Przyszły wojska radzieckie. Ojciec mój nie wyszedł przez tydzień na ulicę, bo jakoś troszeczkę tę historię znał i troszeczkę wiedział, kim są. Zresztą zostałem wychowany na rycerzach KOP-u, rycerzach Polski przedwojennej. Oczywiście miałem szczęście, że dziadek Piłsudski mnie kiedyś, jako nieletnie pacholę, pogłaskał w Alejach Ujazdowskich. Tak że byłem wychowany… Raczej książek było dużo, wszystko się spaliło oczywiście wcześniej na Starówce. W każdym razie ojciec już dostał mieszkanie nawet, bo w Krakowie, po wyzwoleniu, poszedł, zameldował się, że chce pracować. Matka, nie wiem dlaczego, ale wzięła parę cennych dokumentów, więc między innymi wzięła wszystkie dyplomy tatusia, bo skończył polonistykę, skończył historię – pisał o książętach mazowieckich – i skończył prawo. W związku z tym miał egzamin sędziowski i adwokacji i całe życie był belfrem w szkołach. Jak więc poszedł do władz wyzwolonych: „Ach, panie magistrze…”. A on mówi: „Kątem mieszkamy”. – „Proszę przyjść jutro”. Przyszedł następnego dnia: „Jest mieszkanie na Floriańskiej, po głównym fotografie Franka, gubernatora, cztery pokoje. Czy odpowiadają panu magistrowi?”. Myśmy się tam nie wprowadzili, nie zdążyliśmy, bo któregoś wieczora żeśmy spojrzeli na siebie i mimo że matka z Wadowic, ojciec z Jasła: „Wracamy do Warszawy”.
Żeśmy oczywiście wrócili na Pragę, bo stamtąd nas wysiedlili na Stare Miasto. Wróciliśmy na Pragę, najpierw do przyjaciółek mojej matki, a później sytuacja była tego rodzaju, że policjant, z którym żeśmy się zamienili, gdzieś uciekł, bo współpracował z Niemcami, więc myśmy odzyskiwali pokój po pokoju, tego mieszkania z którego nas wysiedlono – z Pragi na Stare Miasto. W związku z tym w ogóle znalazłem się w Powstaniu Warszawskim. Ojciec oczywiście zaczął pracować w szkolnictwie, ja zostałem… Nie wiem, dlaczego na Targowej żeśmy mieszkali, ale ojciec powiedział: „Gimnazjum Mickiewicza na Saskiej Kępie to będzie odpowiedniejsze dla ciebie niż Władysława IV”. W związku z tym skończyłem Mickiewicza. Była bardzo ciekawa szkoła. Uczył mnie słynny Jasiu Wysocki, nieprawdopodobny matematyk. Uczyło mnie też dużo bardzo ciekawych osób. Już w czasie studiów postanowiłem, że jednak pójdę w kierunku elektroniki. To znaczy „elektroniki”, to były jeszcze wtedy lampy elektronowe, nikt o półprzewodnikach, o tranzystorach nie wiedział, że coś takiego się zdarzy. Skończyłem Gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Zresztą, żeby było też coś takiego raźnego, przyjemnego, to dałem słowo Jasiowi Wysockiemu, matematykowi, że nie pójdę, tam gdzie będzie decydującym przedmiotem matematyka. Po czym nie dotrzymałem słowa i poszedłem na elektryczny, elektronikę. Ale nadrobiłem to jakoś, bo on w mój talent matematyczny nie za bardzo wierzył. Dostałem się na Politechnikę Warszawską, skończyłem specjalizację Aparatura Medyczna. Ponieważ wiedziałem, że na elektroakustykę się raczej nie dostanę, więc poszedłem na taką sekcję, gdzie troszkę było z akustyką, dlatego się później zajmowałem dziećmi niedosłyszącymi, z resztkami słuchu. Zresztą wykładałem w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej imienia Marii Grzegorzewskiej na Szczęśliwickiej, słynnego pedagoga dla niedosłyszących. Wykładałem jedyny przedmiot: aparaty do rehabilitacji i rewalidacji słuchu. Ale wcześniej, jak skończyłem to, to dziekan wydziału mówi: „Biorę pana do siebie, na asystenta”. Powiedziałem: „Panie dziekanie, dobrze, ale może jestem więcej praktykiem niż teoretykiem”. – „Biorę pana do Instytutu Onkologii, do Działu Fizyki”. Tam więc pracowałem, ale w ciągu dwóch lat łyknąłem – kolega postawił niechcący, nie wiedząc o tym, pół grama radu za drzwiami z dykty, z ołowiu i jak mnie zaczęło troszeczkę kręcić w głowie, stwierdzono, że straciłem ponad milion czerwonych ciałek krwi. Musiałem przestać, aczkolwiek praca była o tyle ciekawa, że byłem asystentem profesora Pawłowskiego, który kiedyś był asystentem Marii Skłodowskiej-Curie. To już jest średniowiecze prawie. Później różnie się układało. Pracowałem w filmie, pracowałem oczywiście wiele lat, bo dwadzieścia parę lat w Instytucie Głuchoniemych, gdzie oczywiście główne klasy to były dzieci niedosłyszących i z resztkami słuchu. Popełniłem tam parę aparatur specjalistycznych. Pracowałem w filmie polskim, gdzie byłem odpowiedzialny za sprawy dźwięku, a później znajomy powiedział mi: „Słuchaj, potrzebujemy kogoś z aparaturą medyczną, a tyś w końcu przecież…”. Przez wiele lat, bo trzydzieści trzy lata, prowadziłem aparaturę medyczną koncernu firmy Siemens. Oczywiście jestem już siedemnaście lat na emeryturze i ponieważ tak się dzieje w życiu, że wiedza podwaja się co dwadzieścia lat, elektronika co dziesięć lat, a elektronika medyczna co pięć lat, w związku z tym, będąc siedemnaście lat na emeryturze, jestem trzysta procent do tyłu. Już teraz bym aparatu rentgenowskiego na pewno nie naprawił. Jak już wspomniałem, jestem na emeryturze, aczkolwiek – będąc już na emeryturze – byłem rzeczoznawcą i konsultantem ministra kultury od spraw dźwięku w filmach polskich. Staram się coś robić, coś co może jeszcze być użyteczne.
Po przejściu na emeryturę ustaliliśmy kiedyś z żoną, że trzeba powołać fundację. Akurat mieliśmy zwrócone środki, które komuś pożyczyliśmy i już troszkę postawiliśmy na nim krzyżyk, i powołaliśmy Fundację Pamięci Powstania Warszawskiego i Pomocy Weteranom 1944 roku. Fundacja ta istnieje już od chyba 2002 albo 2003 roku, bo tam były pewne historie związane ze sprawą uzyskania statusu organizacji pożytku publicznego – oczywiście taki status mamy. Wszyscy pracują w tej fundacji wolontariuszowsko – wszyscy, absolutnie – łącznie z prezesem. Miał być kolega prezesem, ale pani notariusz powiedziała: „A kto będzie reprezentował i zbierał środki na fundację?”. Powiedziałem: „Ja”. – „To pan będzie prezesem”. No i tak się to złożyło. Staramy się w fundacji zrobić bardzo ciekawą rzecz. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że bardzo często spotykamy się z młodzieżą – nie tylko z okazji nadania imienia Powstańców. Na przykład byłem zaproszony na nadanie imienia szkole Baczyńskiego. Byłem oblegany przez uczennice i uczniów, starałem się jakoś przybliżyć im tamte ciężkie chwile, od których minęło już przecież ponad sześćdziesiąt parę lat. Mamy wspaniałą polską młodzież. Jestem absolutnie przekonany, że gdyby Rzeczpospolita znalazła się w potrzebie, to nasza polska młodzież, tak jak ich rówieśnicy sprzed sześćdziesięciu paru lat, stanęliby bez jednej chwili namysłu wokół polskiej armii, żeby bronić tak ciężko wywalczonej wolności. I co do tego jestem absolutnie pewny. W fundacji staramy się uporządkować pewne sprawy, staramy się zgromadzić pewne dokumenty, staramy się z młodzieżą nie zapominać o miejscach specjalnych walk – o utrzymanie tablic i tak dalej. Oczywiście wszystko robią wolontariusze. Mam współpracujących wolontariuszy z fundacją. Mam nadzieję, że nasza praca daje jakieś rezultaty. Od pewnego czasu, a więc od mniej więcej pięciu czy sześciu lat, doszliśmy do wniosku, że ponieważ jesteśmy organizacją pożytku publicznego, gdzie wszyscy pracujący są wolontariuszami (nikt nie otrzymuje jednego grosza za pracę, łącznie z komisją rewizyjną, z księgową), będziemy zbierać jeden procent na fundację i w całości ten jeden procent przekazywać Komisji Socjalnej Związkowi Powstańców Warszawskich, żeby mogli zasilić tych Powstańców, którzy nie mają statusu inwalidy wojennego i zawsze płacili za leki, mimo że im się to z ustawy należało, ale nie mogli powiedzieć, że są Powstańcami – w okresie do 1956 roku. W związku z tym zbieramy nadal, tak samo jak zbiera Związek Powstańców Warszawskich, tak samo i my zbieramy. Czasem nawet nam się udaje zebrać większą sumę niż Związek, co nas napawa ogromną dumą. Oczywiście w całości to przekazujemy i Komisja Socjalna, z którą nie mam nic wspólnego, bo to już koleżanka wiceprezes (lekarka) – muszą przyjść ci, którzy mają troszkę gorsze warunki związane z emeryturą czy z rentą. Przedstawiają rachunki i po prostu dostają zwrot części [kosztów]. Oczywiście to jest kropla w morzu, ale jest. W każdym razie, wydaje mi się, że jest to pomysł dość ciekawy, a tak jak staramy się to reklamować, żeby jeden procent odprowadzić… Wiemy, że są przede wszystkim, bardzo ciężko chore dzieci i tak dalej. Żaden z nas, pracujących w fundacji, nie ma charyzmy pani mistrzyni Dymnej, która w Krakowie oczywiście zbiera znacznie więcej niż my, ale w każdym razie jest to jakiś zastrzyk dla tych, żeby mogli kupić. Hasło nasze naczelne jest: „Podpiszcie ten jeden procent dla schorowanych Powstańców Warszawskich, którzy zawsze płacili za leki, bo nie mogli mieć statusu inwalidy wojennego, aby mogli wykupić więcej lekarstw, niż połowę zapisanych im niezbędnych”. Przyznam się szczerze, że tu jakiś mały sukces mamy.
Poza tym spotkania z młodzieżą. Jest bardzo dużo kolegów, bardzo ciekawych postaci z Powstania, którzy w spotkaniach z młodzieżą bardzo, bardzo chętnie przychodzą. Dla nas największym wynagrodzeniem i podziękowaniem jest, jak mówią: „Panie kapitanie, pani major – do najbardziej bohaterskiej sanitariuszki Powstania Warszawskiego – to była najpiękniejsza lekcja historii. Takiej żeśmy nie mieli”. Przyznam się szczerze, że ten moment to jest dla nas ogromna satysfakcja. Znam wielu Powstańców, dziewczyn i chłopców. To zawsze będą dziewczyny, to nic, że one mają osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat. To są dziewczyny z Powstania, które były bardzo bohaterskie. Jestem zaprzyjaźniony z Danką Gałkową, słynną „Blondynką”, która nie wyszła, jak Starówka padła, tylko została ze swoimi rannymi w piwnicy i się nimi opiekowała. Jedyny żołnierz Armii Krajowej, który posiada dwa najwyższe odznaczenia: Polski Virtuti Militari i światowe – Florence Nightingale, medal przyznawany przez Genewę. Jedyna sanitariuszka Powstania Warszawskiego, która ma te dwa najcenniejsze odznaczenia. Kiedyś znalazła mnie tłumaczka redaktora na Europę „Chicago Tribune” i mówi, czy zgodziłbym się udzielić wywiadu jej szefowi, ponieważ chce przeprowadzić wywiad z bohaterami Powstania Warszawskiego. Powiedziałem: „Proszę pani, mogę zebrać takich bohaterów Powstania Warszawskiego, bo nim nie jestem, więc pani do mnie tylko tak przypadkowo [trafiła]. Byłem sanitariuszem, noszowym, jak trzeba było, to łącznikiem; jak trzeba było, no to trzeba było chować ludzi, to się też chowało, ale nie byłem bohaterem. Ale mogę, proszę bardzo”. – „To niech pan takich trzech czy czterech wybierze, ale pan też musi być w tym wszystkim”. – „Jako sanitariusz, proszę bardzo”. No i zrobiono wywiad oczywiście z generałem Ścibor-Rylskim, prezesem Związku Powstańców Warszawskich – cudownym człowiekiem. Cudownym człowiekiem, takich ludzi w tej chwili nie ma. Zrobiono z Danką Gałkówną, tą o której przed chwilą wspominałem, i zrobiono też ze Stanisławem Schoen-Wolskiego…
On był spikerem w Telewizji Polskiej, zresztą już nie żyje, zmarł kilka lat temu. Jeden z dwóch najmłodszych kawalerów Krzyża Virtuti Militari, bo obydwaj: i Bartczak i Stanisław Schoen-Wolski mieli po czternaście lat, jak zostali odznaczeni. Stanisław Schoen-Wolski został odznaczony za to, że prawie złamał rozkaz, bo dowództwo zabroniło, a on wziął dwa granaty (francuską „renekę”) i otworzył drogę z Mokotowa do Śródmieścia, niszcząc gniazdo karabinu maszynowego, trzymającego w szachu wszystkich atakujących. Cudowna postać, cudowny człowiek, który bardzo dużo w swoim życiu przeżył i też miał różne chwile. (Troszkę powiem o innych kolegach, bo to jest bardzo istotne). Kiedyś, jak szedł do Powstania, to mówi do swojej matki: „Ty wiesz, gdzie będę. Wiesz wszystko o mnie, no to żegnamy się”. A matka mówi do niego: „Zdejmij marynarkę, to ci zaszyję kieszeń, bo ci amunicja wypada z kieszeni”. W dalszym ciągu mówię o Stanisławie Schoen-Wolskim. Też był wyzwolony przez jednostkę polską, jak budowali Powstańcy obóz dla sanitariuszek z Powstania Warszawskiego, bo sanitariuszki już w takich warunkach były, że musieli coś zbudować. A szybka ofensywa, lądowanie aliantów i tak dalej – polscy żołnierze, bo wyzwolili gdzieś na pograniczu Holandii. Jak się dowiedzieli, że jest chłopak z Powstania Warszawskiego, to natychmiast zawieźli go do pułkownika, a ten mu mówi: „Siadaj i opowiadaj, dzień po dniu”. A kucharzowi: „Masz mu dać, tylko żeby mu nie zaszkodziło, bo pewnie jest głodny”. No i opowiadał. Wrócił, a tam wyskakują wszyscy: „Coś ty narozrabiał! Coś ty narozrabiał!”. – „Nic nie narozrabiałem. Dostałem żarcie, powiedziałem o Powstaniu i pytał mnie się, czy chcę być u niego, czy w tej »czujce«, co nas wyzwoliła. Powiedziałem, że w »czujce«, no to przyjechałem, widzicie. Przecież milicją przyjechałem”. – „Tak, ale pułkownik zadzwonił do naszego dowódcy i powiedział: »Daję ci chłopaka z Powstania Warszawskiego, jak zginie, to ci powyrywam nogi, nie powiem z czego«”. Były więc różne sytuacje. Przyznam się szczerze, że ten artykuł z „Chicago Tribune” oczywiście każdy, z którym był wywiad, dostał. Wydaje mi się, że na tyle znam angielski, że nie musiałem mieć tłumaczenia. Każdemu ten redaktor zadał bardzo ciekawe pytanie, czy my się nie czujemy w jakiś sposób pokrzywdzeni, że może nie mamy takich apanaży, jak byśmy się spodziewali, tak walcząc i tak dalej. Przecież żadne z nas nie umawiało się, co będziemy mówić i każdy powiedział: „Panie redaktorze, myśmy walczyli o wolność kraju, kto wtedy myślał o apanażach, jak myśmy nie wiedzieli w ogóle, czy będziemy żyć, czy z życiem wyjdziemy z tego wszystkiego”. To był ten bardzo, bardzo ciekawy element wywiadu.
Przyznam się szczerze, że na Starówce szanuję wszystkich swoich kolegów – dla nas nie było żadnej różnicy, czy on jest ulicznikiem, czy on jest synem profesora, czy rektora, czy synem jakiegoś artysty. Myśmy po prostu walczyli o wolność naszego kraju, której (dokładnie wolności) żeśmy troszeczkę już nie pamiętali, bo niektórzy to mieli osiem lat, jak był 1939 rok, dla niektórych „Kolumbowie. Rocznik 20”, to było dwadzieścia lat i tak dalej. Ale po prostu dla nas to było walczyć, walczyć, walczyć. Nie tyle się odgryźć na nich, ale walczyć, żeby wreszcie była polskość. To jest bardzo, bardzo ważne. Solidarność ludzi, to że każdy mógł na każdego liczyć, to jest niesłychanie ważna rzecz. Myśmy w ogóle nie znali słowa zdrada. Po prostu to było słowo, które… Myśmy znali, że z tego nie wyjdziemy chyba, ale nie znaliśmy słowa zdrada, bo sobie trudno to wyobrazić. Ojciec mój przecież po wojnie był nauczycielem i miał dwie uczennice, siostry. Była różnica roku między nimi, więc chodziły nawet do jednej klasy, bo to były historie wszystkie okupacyjne i tak dalej. Po wojnie starsza o rok powiedziała mi swoje dzieje. Nie znałem ich w czasie Powstania, dopiero po wojnie. Przechodziły ze Starówki do Śródmieścia. Dostały rozkaz transportowania jednego rannego. Złamały rozkaz. Transportowały trójkę, żeby tylko uratować. Jednego to starsza w zębach prawie ciągnęła, narażając, że może zakorkować cały kanał. W Śródmieściu wyszły, powiedziały: „Trzymajcie się”. Bo już były w rękach… Bo piekło na Starówce w porównaniu ze Śródmieściem jeszcze w tym czasie, jak padała Starówka, to tam była oaza spokoju. Nigdy w życiu ich nie widzieli, nie zobaczyli. Nie wiedzą, czy żyją. Ale zrobiły czyn niesamowity, niesamowity. Dlatego naprawdę jest ważna jedna rzecz, bardzo ważna rzecz, że naród musi mieć swoją historię i naród musi pielęgnować tę historię. Bo naród, który nie ma historii, jest biednym narodem. Miałem to szczęście, że przed wojną, to znaczy w poprzednim stuleciu, czyli w poprzednim wieku, we wczesnych latach trzydziestych jako nieletnie pachole dostąpiłem zaszczytu, że zostałem przedstawiony dwóm ostatnim żyjącym powstańcom styczniowym. Dwóm ostatnim żyjącym powstańcom styczniowym. Jeden miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat, drugi miał sto lat – dwóch żyło. To była wizyta króla rumuńskiego w Warszawie i ojciec się spytał mnie: „Chcesz zobaczyć króla?”. Zawsze taki nieufny, to pytam: „Prawdziwy?”. – „Prawdziwy, prawdziwy”. A do brata się pyta ojciec: „Nie, idę grać w piłkę”. Poszliśmy i stanęliśmy naprzeciw [kościoła] Przemienienia Pańskiego, bo król rumuński jechał do cerkwi na nabożeństwo, i w pewnym momencie słyszę taki drżący głos: „Oooo… Pan profesor też przyszedł”. A ojciec mówi: „A, witam panów. Czy panowie pozwolą, że przedstawię swojego młodszego”. Jeden mnie pogłaskał, drugi ucałował i nikt z nas nie miał pojęcia, że była to sztafeta Powstańca, bo przecież oni styczniowi, znali powstańców listopadowych. Ci już byli bardzo wiekowi. W każdym razie dostąpiłem tego zaszczytu i przyznam się szczerze, że nie zapomnę tego, bo to był dość uroczysty moment.
Tak samo jak nie zapomnę, jak już wspominałem o jednym kapelanie Powstania Warszawskiego, że miałem zaszczyt znać kapelana z I wojny światowej, rotmistrza kapitana Tworkowskiego i z II wojny światowej znakomite postacie. Że znałem też innych kapelanów, między innymi słynny kapelan, ksiądz Niedziela, który był w kościele Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Młodzież tego nie może wiedzieć, ale w latach pięćdziesiątych, to znaczy w latach 1946/1947 – pięćdziesiąt parę prowadził słynny chór księdza Niedzieli w kościele św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Kapelan ten… Miałem zaszczyt go poznać. Poznałem go, jak przybyło serce Chopina z Paryża do Warszawy, to był chyba 1946 rok, luty. Później, przy nagraniu, jak program Telewizji Polskiej „Trójka” robił nagranie o kapelanach, to zostałem zaproszony, bo podobno znałem kilku i faktycznie tak było. Ksiądz Niedziela, jak padał ten odcinek, na którym on był kapelanem, postanowił zostać razem z rannymi, którzy za chwilę będą zajęci przez Niemcy. Bo Polacy musieli się wycofywać. Ci, którzy mogli o pomocy jeszcze iść, to byli wspomagani przez sanitariuszy. To jest dość ciekawa rzecz, którą uważam, że powinien każdy z młodych i starszych znać. Że postanowił zostać z rannymi, wydając na siebie wyrok, bo wiedział, że Niemcy zrobią swoje. I tak też na początku było, że ksiądz Niedziela został wyprowadzony razem z personelem, z lekarzami, siostrami i z lżej rannymi, którzy o własnych siłach mogli wyjść. Bo reszta, która się nie ruszała, to wiadomo było, że ich dobiją. Przyszedł pluton egzekucyjny, padła komenda, pierwszy rząd ukląkł, drugi rząd już wycelowane. A on przepiękną niemczyzną pyta się: „Czy jest wśród was któryś, który się urodził – oczywiście nie powiedział w Raciborzu – w Ratibor, bo urodziłem się tam i chcę wiedzieć, czy będzie do mnie strzelał też mój krajan”. Specjalnie po niemiecku użył słowa. W tym momencie stał na boku oficer Wermachtu, kapitan, podał rozkaz: „Do nogi broń”. Cofnął decyzję rozstrzelania, podchodzi i mówi: „Gdzie ksiądz się urodził w Raciborzu? Gdzie ksiądz chodził kościoła?”. – „Powinienem chodzić – oczywiście po niemiecku wszystko – ponieważ to była moja parafia, ale myśmy chodzili do kościoła – po niemiecku mówi nazwę – bo tam ksiądz szybciej mszę odprawiał. Tośmy bezpośrednio po tym szli i grali w piłkę, zyskując na czasie”. Oczywiście dokładność niemiecka. Kapitan jeszcze spytał o dwa, trzy szczegóły, po czym się nachylił i nie powiedział: „Ty bandyto!”. Powiedział tylko: „Ksiądz kapelan – po raz pierwszy użył – ocalił nie tylko siebie, ale wszystkich”. Wydał rozkaz, że pluton egzekucyjny odmaszerował. Takie przypadki też się zdarzały, aczkolwiek bardzo rzadko. Ale są ciekawe, dlatego że po prostu to się przeżywało, to było coś, co miało naprawdę wydarzenie i miało rację bytu. To nie są opowieści fantastyczne, to są fakty. To są absolutnie fakty.
Cóż można powiedzieć? Sądzę, że bardzo sobie cenimy nasze spotkania z młodzieżą, bo jestem dumny, że jestem Polakiem, bo mamy wspaniałą młodzież. Muszę powiedzieć, że w czasie tych spotkań, jak patrzę na młodzież, to na szczęście – mówię to z pełną rozwagą – nie widzę wśród nich przyszłych powstańców, nie widzę wśród nich przyszłych partyzantów, nie widzę wśród nich przyszłych żołnierzy armii podziemnej. Widzę wśród nich wspaniałą polską młodzież, ponieważ trochę się już w tym świecie zmieniło. W zasadzie technika wojny jest taka, że nieważne… Właściwie nie wiadomo, kto jest zwycięzcą, kto jest pokonanym. Sądzę, że historia Polski oszczędzi nas i nigdy już nie będzie więcej takich wydarzeń, że wprawdzie będą to wspaniałe, heroiczne wyczyny, ale powodujące ogromny rozlew krwi i zagładę miasta. Po prostu, jesteśmy, moim zdaniem, w strukturach NATO, jesteśmy w Unii Europejskiej i nigdy więcej (przypuszczam) nie będzie na szczęście sytuacji, w której odbędą się takie straszne rzeczy i walki jak w czasie Powstania Warszawskiego. I miejmy nadzieję, że tak będzie.
- Mówił pan o tym, że niektórzy Powstańcy nie mogli się przyznawać do tego, że brali udział w Powstaniu. Czy w pana przypadku też się zdarzały takie sytuacje, że trzeba było pewne spawy zataić?
Tak. Wspomniałem, że były przypadki takie, że nie mogli się przyznawać. Tak. Tu należy się cofnąć. Po tak zwanym wyzwoleniu, kiedy już nie było Niemców, nastał ustrój niespecjalnie przez nas ceniony. Wtedy były takie nastroje, że Polska jest krajem wyzwolonym przez Związek Radziecki, winna być krajem głęboko socjalistycznym, wręcz komunistycznym. Że to jest ten ustrój, który daje szczęście wszystkim, a struktury Urzędu Bezpieczeństwa były pouczane i wychowywane, i szkolone, że należy żołnierzy Armii Krajowej, tak zwanych zaplutych karłów reakcji, niszczyć, bo to są wrogowie socjalizmu. W związku z tym mnóstwo moich znajomych, mnóstwo moich kolegów po prostu zahaczało się, aby [gdziekolwiek] pracować, i nawet nie chciało awansować, bo przy awansowaniu bardziej się tę osobę prześwietlało i wtedy mogło wyjść wykrycie, że on był w Armii Krajowej. Jeszcze jak był w Powstaniu Warszawskim, no to szczęście pracowników Urzędu Bezpieczeństwa już było pełne. […]
- Zdarzyły się panu jakieś nieprzyjemne sytuacje, związane z pana przeszłością?
Nie, nie miałem. Miałem taką sytuację, że pracowałem najpierw jako asystent profesora Cezarego Pawłowskiego, który był asystentem Marii Skłodowskiej-Curie. Później, po chwyceniu tej dawki, pracowałem cały czas, zawsze, równolegle w Instytucie Głuchoniemych i przeszedłem do pracy w filmie. W filmie pracowałem sześć lat. Były też ciekawe sytuacje, że mój pierwszy wyjazd za „żelazną kurtynę”… Robiliśmy pierwszy tydzień filmu polskiego – popełniłem tam jeden patent, rzutowanie napisów z osobnego źródła, zsynchronizowany – żeby pokazać polskie filmy we Włoszech. W delegacji między innymi była Alina Janowska, słynna „Seta” (pseudonim ze Śródmieścia), był Andrzej Łapicki. To był 1961 rok. Nikt z nas pary z ust nie puścił nawet, no bo żyliśmy w takich konkretnych, a nie innych czasach. Po prostu ludzie się nieco, nieco bali. Po prostu bali się, nawet nie chcieli awansować.
Chodziłem do gimnazjum Mickiewicza (Saska Kępa), przedwojenne, dzielnica wysokich oficerów Wojska Polskiego. Też była pod specjalnym nadzorem dzielnicowych władz partyjnych. Na przykład miałem taką sytuację, że na maturze wyciągnąłem trzy pytania z historii i patrzę trzecie: „Oj, będę mówił pół godziny albo dłużej” – bo było [pytanie o] ugrupowania Polski Walczącej w czasie okupacji. A na sali siedzi delegat z dzielnicy, towarzysz Skóra jeszcze się nazywał, zresztą w skórze. „To dziękuję” – mówi pani profesor od historii. Mówię: „Teraz trzecie pytanie”. – „Nie, nie, nie, nie, nie. Dziękuję bardzo, wystarczy. Dobrze odpowiedziałeś”. Ona się bała, że jak zacznę wychwalać Armię Krajową, to będzie niedobrze. Po prostu nie odpowiadałem na maturze z jednego z ostatnich pytań. To były te czasy, które… Takie były, po prostu takie były. […]
Przyznam się szczerze, że myśmy w czasie Powstania Warszawskiego mieli swoistego rodzaju znieczulicę, bo zobaczyć chwilę, dziesięć, piętnaście minut, trudno mi powiedzieć, [miejsce] po wybuchu czołgu-pułapki na ulicy Kilińskiego, to potrafi zwalić z nóg kompletnie bardzo odporną osobę. Myśmy po prostu byli jak gdyby zmuszeni, żeby to strawić, to przeżyć. Jak pierwszy tramwaj, to już po okupacji, ruszył na Pradze z Dworca Wschodniego gdzieś tam, i na zakręcie wskakiwał do tramwaju kolejarz, któremu lekko zmiażdżyło nogę (dwa palce czy coś), no wypadek – podszedłem, zobaczyłem, to mi się zrobiło niedobrze. Wtedy sobie pomyślałem, że jednak znieczulica minęła, że coś ludzkiego jednak jeszcze czasem zostaje. Tak że mnie się wydaje, że bardzo ważną rzeczą jest, żeby pamiętać o tym wszystkim, że naprawdę tysiące dziewcząt i chłopców zrobiło bardzo dużo, walczyło. Bardzo bohatersko walczyło. I ta pamięć powinna zawsze trwać. Niedługo nas już nie będzie. Kolega z klasy maturalnej, znany matematyk Uniwersytetu Warszawskiego, o imieniu Tytus – nazwiska nie powiem, bo po imieniu już można wiedzieć, kto to był, bo rzadkie imię – mówię: „Słuchaj, oblicz. Masz dane… Kiedy będzie żyło dwóch czy trzech, czy kilku ostatnich Powstańców?”. On sobie znanym tylko wzorem empirycznym obliczył i mówi: „Trzech ostatnich Powstańców Warszawskich będzie żyło w 2022 roku”. Mówię: „Tytus, to zróbmy inaczej. Trzech ostatnich weteranów drugiej wojny światowej, bo jest ich więcej, więc już jest bardziej pewne, że tak będzie”. Zobaczymy. W każdym razie wydaje mi się, że teraz jeszcze trzeba będzie doprowadzić do końca to, żeby kombatanci II wojny światowej, bez względu na to, na jakich frontach walczyli – czy pod Monte Casino, czy w Narviku, czy zostali cudem ocaleni pod Lenino, bo szli i [żołnierz] niejednokrotnie wyzwalał miejscowość, w której się urodził, na Wołyniu, wiedząc, że to już nie Polska, tylko Związek Radziecki. Każdy z nich miał bardzo trudną drogę i bardzo dziwną drogę, która wzbudza ogromną ilość refleksji i zastanowienia. W każdym razie głęboko wierzę, że w związku z tym, że się sytuacja zmieniła, że jesteśmy w NATO, że jesteśmy w Unii Europejskiej, że nie jesteśmy sami, bo w końcu 4 września 1939 roku, wypowiedzenie wojny przez Anglię i Francję, to było… No był sojusz, ale to było wypowiedzenie niepociągające za sobą dla Polski w zasadzie nic. To tylko, że traktowano… To znaczy, stwierdzono że obowiązuje konwencja genewska. Przyznam się szczerze, że rozmawiając z ludźmi, którzy dużo zrobili dla Polski – mówię o Niemcach, bo reprezentowałem firmę niemiecką. Mówię o Niemcach, którzy zrobili bardzo ciekawą rzecz w czasie stanu wojennego. Bo przysyłali tutaj pewne środki, przysyłali w tym sensie, że żywność i tak dalej. Co mogłem, to upychałem w zakładach głuchych, zresztą te dzieci też coś musiały mieć, prawda? Można z nimi [Niemcami] rozmawiać i oni zdają sobie sprawę z tego, że w jakiś sposób są jednak winni temu, co miało miejsce. Jeszcze może powiem, że tak się złożyło, że byłem z delegacją służby zdrowia w Niemczech i stan wojenny zastał nas… To godziny odgrywały rolę, żeśmy… Zastał nas w Niemczech, więc co robić? Nikt nic nie wie. W kółko chodzi w radiu to, to powiedzieliśmy sobie… Powiedziałem do konsultanta krajowego, że jako kierowca to jestem już kapitanem statku i uważam, że powinniśmy wypełnić swoją tą, a pani profesor po prostu… Dostosujemy się do naszej delegacji i wracamy. Tyle tylko że na granicy wymienimy resztę diet na dolary, bo nie wiem, czy kura będzie kosztowała dwa dolary, czy jeden dolar. Żeśmy wrócili i w czasie ostatnich zakupów pomyślałem sobie – trzeba coś kupić dla biura. Trzynaście osób nas było. Przyznam się szczerze, że mówię do ekspedientki: „Niech pani łaskawie da mi trzynaście porcji, ładnie wygląda to mięso”. – „A nie chce pan w całości? To pan podzieli może. A musi pan mieć trzynaście tych porcji?”. Mówię: „Tak, bo nas jest trzynastu w biurze i jutro wracam do Warszawy”. A z tyłu w kolejce stoi staruszka i mówi:
Mein Gott. Do Warszawy pan wraca?! Tam przecież wojna!”. Mówię: „Wielce szanowna pani, jedną już przeżyłem, no to zobaczymy, może dam radę i drugą”. Różnie to bywa, ale w każdym razie, przyznam się szczerze, że jest w czasie takich rozmów, tych, którzy bardzo przyjaźnie są do Polaków ustosunkowani, bo są różni, że jednak odczuwa się to – przyczynę tych nieszczęść, które miały miejsce. Oczywiście zawsze się mówi, że Hitler był nienormalny i tak dalej. Różnie to bywało.
Warszawa, 15 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka