Maria Danuta Jaczynowska „Jadzia Kowalik”
Maria Danuta Jaczynowska urodzona w Warszawie 17 lutego 1928 roku. Od 5 sierpnia byłam [jako] sanitariuszka w Batalionu „Ruczaj” – Śródmieście południowe. Kapitanem, czyli dowódcą kompanii był „Tadeusz Czarny”.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała, czym zajmowali się pani rodzice?
Cały czas mieszkałam w Warszawie. Ojciec był nauczycielem w renomowanej szkole imienia Górskiego. Matka była wykwalifikowaną urzędniczką – współpracowała między innymi ze Starzyńskim.
Geografii.
- Mama współpracowała ze Starzyńskim jako kto? Jaką funkcję pełniła w urzędzie?
Była w Izbie Przemysłowo-Handlowej przy Ministerstwie Przemysłu i Handlu – tak to się wtedy nazywało. Pracowała w jednostce przyległej do ministerstwa, tak że znała ministrów i wiceministrów.
- Czy pani poznała osobiście prezydenta Starzyńskiego?
Nie. Ja byłam za smarkata… Wiem, że mama miała razem z innymi urzędnikami Warszawy ostatnie spotkanie ze Starzyńskim. Starzyński żegnał się z urzędnikami, bo wiedział, że będzie aresztowany. To już absolutnie wyczuwał i prosił, żeby kto tylko może, pozostał na stanowisku w mieście stołecznym Warszawie. Mama posłuchała tego polecenia i pozostała w Wydziale Aprowizacyjnym. Pieniądze były strasznie małe, ale legitymacja była dobra, bo Niemcy to szanowali. Uważali, że jednak aprowizacja musi istnieć.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Na początku mnie to w jakiś sposób bawiło, że się do szkoły nie idzie… Ale to było tylko kilka pierwszych dni, bo jak zaczęły się wędrówki narodów – to znaczy, kiedy wyganiano mężczyzn z Warszawy z rozkazem, żeby iść na wschód… Ojciec nawet, mający kategorię „D”, też wyszedł z maską gazową, którą pierwszą wyrzucił, jako ciężar. Była straszna panika, że będzie gaz, bo były wspomnienia z I wojny światowej. Potem była sprawa, żeby zalepiać okna. Oczywiście, jak poleciało, to wszystko… Pamiętam dzień 17 września – to był wstrząs, bo wtedy wiedziałam, że to już jest koniec. I wszystko mnie z tej pół-zabawy wyrwało, bo wiedziałam, że mamy dwóch wrogów na naszym terytorium. Potem 25 września – bomba uderzyła w kamienicę, w której żeśmy mieszkali, na ulicy Kruczej 19. Były trupy w kamienicy, nawet w naszym przedpokoju, bo były dwa przedpokoje. Pamiętam, że babcia chwyciła mnie za warkocze, żeby broń Boże nie iść do wyjścia. Stare kamienice miały dwa wyjścia – frontowe i kuchenne. Kuchennym [wyjściem] można było zejść do schronu. Pierwszy raz wtedy zeszliśmy do schronu. Mama codziennie chodziła do pracy a pracowała gdzieś na ulicy Frascati, blisko sejmu. Jak się zaczęło wielkie bombardowanie Śródmieścia, to mama wróciła i była z nami, kiedy wybuchła ta bomba. To się pamięta dokładnie. W tej piwnicy przetrwaliśmy… Potem jeden z ojca uczniów, świeżo upieczony maturzysta nas odnalazł. Uczniowie bardzo kochali ojca. Przyszedł, zobaczył, że dom nasz jest zburzony [domyślił się], że jesteśmy w piwnicy. Potem przyszedł i przyniósł od swoich rodziców, że ma przyjść do nich – to był lekarz. Potem nam znaleźli prowizoryczne mieszkanie na szóstym piętrze, bez windy w bocznej części kamienicy od podwórza. Szóste piętro bez windy i miała dwie szczytowe ściany. Szczytowa ściana była blisko Alei Ujazdowskich i ogrody Bilowa i wszystkie atrakcje – słyszeliśmy to. Mieszkanie było potwornie zimne. Piec był jeden na dwa pokoje w amfiladzie. Nawet jak zdobyło się tyle węgla, żeby napalić do pełna, to było maksimum dwanaście stopni w mieszkaniu, bo pierwsze dwie zimy wojenne były bardzo srogie: po dwadzieścia kilka stopni mrozu. Pierwsza dolegliwość, to miałam odmrożone ręce. To zimno wspominam zawsze, jeszcze bardziej było dotkliwe niż głód. To mieszkanie było w dzielnicy niemieckiej. Niemcy pod koniec wojny przychodzili i chcieli się osiedlać – oczywiście wysiedleńcy z niemieckich zburzonych miast. Ale jak już się wdrapali i pokazywało im się wszystkie plamy wilgoci, czasem zasłonięte jakimś kilimkiem czy czymś, to nikt nie reflektował. Pod nami mieszkali folksdojcze. To było bardzo nieprzyjemne. Irka, moja siostra miała skrytkę na broń i artykuły sanitarne, wszelkie tego typu materiały, pod swoim łóżkiem i to było bezpośrednio nad tymi obrzydliwymi folksdojczami.
- Jak doszło do tego, że pani wstąpiła do konspiracji?
W stronę harcerstwa [poszłam] poprzez szkołę Kowalczykówny. Jadwiga Kowalczykówna była jedną z pierwszych drużynowych harcerstwa w Warszawie. Ale potem, przyznam się, że nie znam daty, zerwała z harcerstwem, bo było zbyt sanacyjne, zbyt nastawione na bębny i na różne atrakcje, a mniej na stronę psychiczną, która była niesłychanie ważna w pierwszym harcerstwie, które powstało jeszcze za zaboru rosyjskiego. Tak że harcerstwa nie było w szkole Kowalczykówny. Z zuchami zetknęłam się jeszcze w szkole letniej wojskowej. Jak myśmy mieszkali przez pewien czas na Żoliborzu, to ojciec nas tam posłał, bo to była bardzo nowoczesna szkoła, absolutnie świecka, ale z ogromnym kultem [Józefa] Piłsudskiego. Był tam wynoszony na ołtarze jeszcze za życia. Dlatego nigdy nie byłam entuzjastką [Józefa] Piłsudskiego, bo kazano mi go na przykład rysować, a nigdy nie lubiłam rysować mężczyzn, chociaż miałam zdolności, tak jak i moja siostra. Poza tym moi rodzice też nie byli nigdy nastawieni zbyt entuzjastycznie: ojciec był bardziej na lewo, a mama ścisłe centrum – tak to nazwijmy. Ojciec nie mógł darować Piłsudskiemu zdrady PPS-u. Sam do PPS-u nigdy nie należał, ale był wyraźnym sympatykiem. Mimo że uczył w szkole imienia Górskiego, który był endekiem, a dyrektor był super sanacyjny. Była to szkoła wielkiej tolerancji, gdzie nauczyciele byli z różnych ugrupowań, ale najważniejsze było, żeby nauczyciel dobrze uczył. Przeżycia okupacyjne były oczywiście niesłychanie ciekawe, ale jednocześnie, co tu dużo mówić, tragiczne. Ciągle były jakieś aresztowania wśród najbliższej rodziny i znajomych, i wśród uczniów ojca. Parę razy uratował on szkołę, dzięki temu że znakomicie mówił po niemiecku.
Kiedyś w szkole znaleźli radioodbiornik – za to mogli wszyscy pójść do obozu koncentracyjnego, bo obozy już wtedy istniały. I ojca delegowano, żeby porozmawiał z gestapowcem, bo to już nie była żadna żandarmeria, tylko gestapo. Tak się złożyło, że rodzice spędzili pierwsze lata po I wojnie światowej w Komisji Rewindykacyjnej w Niemczech. I tam się poznali. Mama była w Wiesbadenie, a ojciec był w centrali w Berlinie. Ojciec miał w ogóle wielkie zdolności językowe, mówił po niemiecku perfekcyjnie tak jak Niemiec. Poza tym był człowiekiem niezwykle wyrobionym politycznie. Wcześniej studiował na Politechnice ryskiej, tylko I wojna światowa mu to przerwała. To dawało mu uprawnienia do nauczania matematyki, arytmetyki, jak się wtedy określało. Miał uprawnienia do nauczania niemieckiego, ale nie korzystał z tego. Były oczywiście wykłady po niemiecku i po rosyjsku. Z tym gestapowcem dyskutował chyba ze dwie godziny. On się pytał o wszystko. To jeszcze było przed wybuchem wojny ze Związkiem Radzieckim. Pytał się między innymi: „Kto jest, zdaniem pana, najgroźniejszym przeciwnikiem dla Hitlera?”. Bo to wszystko było elegancko. Ojciec odpowiedział bardziej dyplomatycznie: „Churchill, może Roosvelt…”. A on odpowiedział: „Nie. Pan się myli. Stalin”. W pewnym sensie miał rację. No, ale po tej rozmowie jakoś rozeszło się po kościach. Była tylko jakaś minimalna kara dla szkoły. Nikogo nie aresztowali, tylko protokół był spisany, że to pomyłka, że ktoś podrzucił. Wszystkie aparaty radiowe trzeba było oddać i my nasz wspaniały nowy aparat, który ojciec kupił przed samą wojną, zakopaliśmy głęboko w piwnicy, a oddaliśmy stary. Byliśmy w ogóle bez radia, a niestety ten zakopany szabrownicy odkryli pierwsi po Powstaniu. Tak że tęsknota za radiem była dla mnie niesłychanie silna przez cały czas okupacji i po wojnie, kiedy mnie nie było stać na jakikolwiek aparat radiowy.
- A pani przygoda z konspiracją?
Byłam w szkole Kowalczykówny, która była pół zakonspirowana, to znaczy były większe komplety, które się nie mieściły w budynkach szkolnych i to się nazywało przedłużenie szkoły podstawowej – wtedy się mówiło powszechnej. To było ukryte gimnazjum. Pamiętam tylko, że naukę łaciny miałyśmy w ściśle małym komplecie, gdzieś blisko murów getta. W tej części getta, która została najwcześniej wysiedlona. Zresztą dopiero później się dowiedziałam, że nauczająca nas nauczycielka była Żydówką. Znakomicie uczyła i bardzo ją lubiłyśmy.
- Czy pamięta pani jej nazwisko?
Nie znałam chyba jej nazwiska. Wtedy się jak najmniej operowało nazwiskami. To była pani od łaciny i szło się do niej. Łaciny uczyła znakomicie, więc mam w stosunku do niej wielki dług wdzięczności, ponieważ jest to dla mnie podstawowe narzędzie pracy i bardzo lubię ten język. Byłam wtedy w trzeciej klasie gimnazjum, jak byśmy teraz powiedzieli. Moja najbliższa sąsiadka, przyjaciółka od szkolnej ławki, Jolka Krajeńska, która była przybyszem z Krzemieńca, czyli była wysiedlona z tamtych terenów, chyba ona najwcześniej wstąpiła do harcerstwa. Na razie to było zakonspirowane, ale po kilku miesiącach przynależności ona i koleżanka kiedyś na korytarzu mnie zobaczyły i zapytały: „Czy chcesz należeć do harcerstwa?”. To było dosłownie takie pytanie. A ja tak sobie w pierwszej chwili pomyślałam: Jak? Harcerstwo bez bębnów, bez mundurów, bez tego wszystkiego… Bo tak mi się to wszystko kojarzyło jako wspomnienie. Ale powiedziałam: „Oczywiście, że tak”. Bo byłam gotowa należeć do jakiejkolwiek konspiracji. Irka, moja starsza siostra, należała już od początku okupacji.
- Czy pani wiedziała, że siostra jest w konspiracji?
Wiedziałam, że ona pracuje w konspiracji, ale też się nie pytało dokładnie gdzie. Mam o niej zebrane wszystkie dane. Jest sporo publikacji o całym Batalionie „Zośka” i o niej też są informacje. Jest tych publikacji sporo. Oczywiście jej tego zazdrościłam – to była pierwsza rzecz. Poza tym wtedy gdyby mi zaproponowali do narodowego czy do czerwonego, to też bym wstąpiła. Po prostu chodziło o to, żeby było coś przeciwko Niemcom. Ale szczęśliwie to były „Szare Szeregi” związane z Armią Krajową. Trafiłam na wspaniałe instruktorki, młode kobiety, młodziutkie – właściwie tylko parę lat starsze ode mnie. Jedna pani Olsztyńska, z męża Tworkowska, jest w tej chwili w Londynie – ona jeszcze żyje. Ona była naszą zastępową, potem drużynową. Ta drużyna się potem wyodrębniła (bo to jest 1. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek) jako „Błękitna”. Jolka była w [drużynie] „Zielonej”, bo to była pierwsza, która powstała. Drużynową, a potem hufcową i komendantką (zresztą głuchoniemych, bo to był przydział na Powstanie) była Jola Wenecka, później z męża Kasicka. Obie były wspaniałymi dziewczynami i to był wzór. To było niesłychane pogłębienie od strony etycznej. Jeśli ja jestem związana z religią katolicką, to nie poprzez księdza, tylko głównie poprzez harcerstwo w tym wydaniu. Datę przyrzeczenia harcerskiego pamiętam dokładnie, to było 15 sierpnia 1943 roku w dzień imienin Marii, czyli mojej drużynowej. A z kolei daty przyrzeczenia wojskowego nie pamiętam dokładnie. Tak mniej więcej pamiętam, że to było na wiosnę 1944 roku. Przysięgę odbierał mężczyzna, którego nazwiska oczywiście nie znaliśmy. Robił nam małe przeszkolenie wojskowe, jak obchodzić się z bronią i takie różne rzeczy i potem było przyrzeczenie wojskowe. To było wczesną wiosną 1944 roku. Pamiętam tylko, że w szkole była klasówka z matematyki. No więc moje koleżanki, które ze mną składały przysięgę, były przerażone, bo nie można się było tłumaczyć, dlaczego się opuściło lekcję. Profesor Kulczycki, który był docentem habilitowanym, znakomitym nauczycielem i jemu też się nie można było wytłumaczyć i nasza wychowawczyni, Małcużyńska [podobnie] (jej bratankiem był Witold Małcużyński; na jego koncercie byłam jeszcze przed wojną, bo ojciec mnie prowadził na koncerty). Wiem, że koleżanki mnie wysłały jako pierwszą, żeby się tłumaczyć. Najpierw do pani Małcużyńskiej, bo ona była już starszą kobietą i w ogóle już niewiele rozumiała z tego. Mówiła: „Jak to, łapanka była w Wilnie, a wy się spóźniłyście na lekcję? To gdzie była ta łapanka?”. – „W Warszawie”. Trzeba było daleko jechać tramwajem do tej szkoły: z ulicy Mokotowskiej, przy ulicy Wilczej, na Królewską róg Marszałkowskiej. A z tramwajów łapali przecież. Więc ja jej powiedziałam: „Miałam zły sen, że będzie klasówka z matematyki i stchórzyłyśmy”. Ona to przyjęła, a pan Kulczycki powiedział: „No to wszyscy piszą, a Jaczynowska może nie pisać”. Klasówkę napisałam, tylko że nie oddałam. Pisałam dla własnego treningu po prostu. Po wojnie go spotkałam w zupełnie odmiennych okolicznościach, w stosunkach koleżeńskich w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Warszawie, która przez pewien czas istniała, jako uczelnia uzupełniająca Uniwersytet Warszawski, ale była znacznie bardziej upolityczniona. […]
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Na pewno były. Przecież w ramach harcerstwa przechodziłam przeszkolenie sanitarne, dość solidne. Miałam praktykę w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Pamiętam, że byłam bliska zemdlenia, gdy zobaczyłam, jak zdzierali komuś paznokieć. To jest bardzo paskudna operacja, bolesna, niegroźna, ale… Zabiegi małej chirurgii. Irka to miała bardzo solidne przeszkolenie sanitarne, ja bardziej powierzchowne. Wiem, że wszyscy z Powstania byli bardzo ubawieni, że ja tak ładnie bandażowałam – we wzorek – tak, jak nas uczono. Oczywiście się tak bandażowało, żeby się trzymało. Byłyśmy nauczone robić to ładnie, ale nie koniecznie było to skutecznie. Byłyśmy smarkate po prostu. To trzeba jasno powiedzieć. Miałam przez ostatni rok własny zastęp – mam zresztą cudem ocalałe zdjęcia z tego zastępu. Właściwie to nie cudem, bo kiedy trzeba było opuszczać Warszawę, to mama uratowała jakieś dokumenty, a ja poszłam z albumu wyrywać zdjęcia. I co się dało, to wyrwałam i wyniosłam. Jeszcze mama powiedziała: „Dlaczego niszczysz album?”. Odpowiedziałam, że wszystko może przepaść, ale to nie może. I dzięki temu trochę zdjęć ocalało. Te też ocalały dzięki temu. Przygotowanie było takie, że mamy być ostatecznie u „Głuchoniemych”. To było wytyczone jako punkt i te, które miały przeszkolenie sanitarne i były uważane za na tyle dojrzałe, że mogą, były wytypowane, że tam dojdą. Do „Głuchoniemych” z Mokotowskiej 52 A nie było daleko, powiedzmy dziesięć minut drogi. Dlatego mieszkanie moich rodziców było uważane za punkt alarmowy i dwie dziewczyny z innych dzielnic przychodziły do mnie na okres alarmu. Jak wiadomo alarm był odwołany na ostatnie dni i potem w ostatniej chwili na nowo wybuchł. To zresztą było fatalne, z punktu widzenia przebiegu Powstania, bo tylko połowa powstańców dotarła na miejsce zbiórki.
- Czy siostra się jakoś żegnała, gdy wychodziła do Powstania?
Zachowałam karteczkę siostry, którą ona napisała przed Powstaniem – to jest odpis, bo to zostawiła jej najbliższa przyjaciółka, Zosia Stefanowska. Ona ciągle pracowała na innych kwaterach. Ostatnie noce nocowała w domu. Mniej więcej o godzinie drugiej zjawiła się łączniczka i powiedziała: „Irka, natychmiast na Wolę!”. I ona wyleciała tak jak stała. Nie zabrała nawet ze sobą tej apteczki, bo trzeba ją było wygrzebać ze skrytki, odsuwać łóżko, skrytkę otwierać… Wyleciała dosłownie tak jak stała. Nawet nie pamiętam, jak była ubrana, ale pewnie normalnie. Chyba nawet swetra nie wzięła, nic nie wzięła.
- To był ostatni raz, jak pani ją widziała?
Tak. To był ostatni raz, jak ją widziałam. A o jej śmierci dowiedziałam się… 28 sierpnia goniec przyniósł dwa listy… pisane już na ulicy Franciszkańskiej. Tam gdzie była ostatnia kwatera – ulica Franciszkańska 12. Jeden z tych listów zachował się do dziś i mam oryginał. Drugi też wynieśliśmy, tylko obawiam się, że mój ojciec go zgubił. Bo chyba było tak rozdzielone, że jeden list miała mama, a drugi ojciec, a oni byli przez pewien czas gdzie indziej. I pewnie je woził ze sobą i w jakimś sanatorium czy gdzieś go zostawił. Po śmierci ojca szukaliśmy go we wszystkich papierach, ale przepadł, kamień w wodę. Pamiętam jego treść… Pierwszy był pisany wcześniej, a drugi ocalał, zachowałam go – nie oddałam jeszcze nikomu. […]Pisała w tonie wesoło-szubienicznym. Tak, żeby wszystko wydawało się wesołe, radosne i świętujące. Pisała tak po to, żeby uspokoić rodziców i mnie. List zaadresowała do wszystkich na adres mokotowski. I na końcu w ostatnim zdaniu napisała o koleżance, która zginęła na przedpolu, to pewnie dostanie Krzyż Walecznych, bo się należy wszystkim umarlakom. Tak dosłownie zakończyła. I sama też dostała Krzyż Walecznych po śmierci.
Zginęła podczas słynnego nalotu na Franciszkańską 12. Ona była na kwaterze. Zosia Stefanowska – jej najbliższa przyjaciółka – była wtedy u rannego. Zmieniały się, żeby jedna zawsze była przy chłopcach. Tak że Zosia ocalała i Marta, która była ich zwierzchniczką też ocalała. A Irka była z chłopcami i zginęła. Oprócz bomby był tam jeszcze pożar. Parę osób, które były bliżej od gruzów odkopano i przynajmniej mieli własne groby. A tutaj trzeba było czekać aż do zakończenia wojny. Ekshumacja była w marcu, kwietniu. To były popioły, ale znaleziono przy niej strzykawkę metalową i inne narzędzia sanitarne. To, co było z metalu, to ocalało. Można było poznać, że ta kupka popiołu to jest ona, ale pochowana jest razem ze wszystkimi, którzy zginęli na kwaterze „Zośki”. Przynajmniej wiadomo, gdzie zginęła i że to są jej prochy. Bo ci, co ginęli na Czerniakowie, to w ogóle nie byli chowani. Tylko dzięki temu, że była ostra zima, to można było odnaleźć niektóre zwłoki i zidentyfikować. Tak znaleziono Andrzeja „Morro”.
- Czy pani była na ekshumacji?
Nie. Na ekshumacji nie byłam. Byłam na pogrzebie. A byłam już wtedy wywieziona do Ryk. Mama odwiozła mnie do swojego brata do Ryk, jak tylko można było po ofensywie przekraczać Wisłę na moście pontonowym. On miał aptekę w Rykach. Czułam się fatalnie w sensie psychicznym.
- Kto przyniósł wiadomość o śmierci?
O śmierci Irki? Zosia Stefanowska. Spotkałyśmy się w Alejach Jerozolimskich, jest oznakowane miejsce, gdzie był tunel między Śródmieściem Północnym a Południowym. Dostałyśmy informację, że Batalion „Zośka” jest na ulicy Zielnej, gdzieś blisko budynku PAST-a. W każdym razie w tym rejonie. Blisko zdobytego już wówczas budynku PAST-a. Tego dużego. Jak tylko dostałam informację, natychmiast poprosiłam dowódcę mojej kompanii o przepustkę na przejście do Śródmieścia Północnego. On mi bez problemu dał tą przepustkę, którą trzeba było okazywać przy przejściu tunelowym. To był ruch jednokierunkowy. Jedni w jedną, drudzy w drugą stronę, bo był straszliwy ostrzał z BGK. Z BGK, na placu, to już mogli mnie kiedyś idealnie ustrzelić, ale zdołałam dotrzeć do „Głuchoniemych”, a nie znałam przejścia podziemnego. Tam przeszłam i po drugiej stronie zobaczyłam tych w panterkach. To oczywiście zmieniało wygląd, ale Zosię od razu poznałam. I ona mi pokazała kolegów. Pierwsze moje pytanie było: „Gdzie jest Irka?”. A ją zatkało i nie mogła mi odpowiedzieć. I wtedy się domyśliłam. A ona szła zawiadomić moich rodziców. Ona z kolei miała matkę po stronie północnej, na ulicy Kopernika. Kopernika 11. Ta kamienica jest nawet teraz odbudowana. Ona tam mieszka do tej pory. Nie jest kontaktowa. Nie lubi mówić. Zbyt koszmarne rzeczy przeżyła. Tam mieszka w dalszym ciągu. Nazwisko Zofia Stefanowska-Traugutt. Wtedy poszłyśmy do moich rodziców. Ojciec nas zobaczył i od razu się domyślił, skoro idziemy we dwie, to przeklął Mikołajczyka. I miał rację w pewnym sensie, że te władze w Londynie były głupie, prawdę powiedziawszy. Przecież Mikołajczyk jechał do Moskwy uzgadniać, kiedy Powstanie już się toczyło.
Osiemnaście. Zrobiła maturę bezpośrednio przed Powstaniem, w czerwcu, w obecności pani Kowalczykówny, która była już sparaliżowana – nie mogła chodzić, ale to było w jej mieszkaniu. Nasze przełożone zostały potem zamordowane przez Niemców. To było na dzisiejszej alei Niepodległości 10. Ochota, gdzie była największa rzeź w pierwszych dniach Powstania. Potem poszłam z Zosią na szóste piętro otworzyć skrytkę i ze skrytki, z tego co się wydobyło, ona wybrała tylko niektóre rzeczy. Mówi: „Amunicja do km-u nam niepotrzebna, bo więcej mamy [innej] broni niż jest [karabinów]…”. Pasowałaby tylko do km-u, ale tego nie było. To powiedziałam: „To mogę zabrać do swojego oddziału”. – „Oczywiście, bierz”. Jakiś fartuch, to wszystko załadowała i poszłam z tym do swojego oddziału, bo nocowałam oczywiście już z nimi. Po drodze zaczęło mi się to rozsypywać, zbierałam. I mój dowódca drużyny, któremu to przyniosłam, potem mówił, że bardzo mu tym zaimponowałam, że w takiej chwili, bezpośrednio po śmierci siostry, myślałam o nich i przyniosłam tę amunicję. U nas były zwykłe, ręczne km-y. Na placówkach przy ulicy Chopina, przy Dolinie Szwajcarskiej, gdzie była główna stała placówka, po prostu przy barykadzie się to trzymało. Strzelało się indywidualnie do Niemców, bo oni tam ciągle wypełzali. Oni też indywidualnie strzelali do naszych.
- Jak dla pani wyglądał 1 sierpnia 1944 roku? Miała się pani zgłosić do Instytutu Głuchoniemych.
Było powiedziane, że mam poczekać na godzinę „W”. Przyszły dwie dziewczyny: Zosia Plaskota i Hanka Skarżyska i siedziałyśmy. Ale wiadomo było, że jest straszliwa strzelanina i w ogóle nie można przejść. Ojciec nie pozwolił nam się ruszyć. Powiedział, że on sam spenetruje i 2 sierpnia rano wyszedł w stronę placu Trzech Krzyży i natknął się już na placówki niemieckie. I powiedział nam, że nie ma możliwości przejścia. I tak czekałyśmy ze trzy dni, że coś się zmieni. Nic się nie zmieniło. Niemcy na blisko trzy tygodnie zablokowali plac Trzech Krzyży. Dopiero po 20 sierpnia można było z trudem dotrzeć do Instytutu Głuchoniemych. One tam były odcięte. Nawet miały stosunkowo mało rannych, bo do nich nie można było donosić. Ta placówka została odizolowana – ze wszystkich stron Niemcy. Do „Ruczaja” trafiłam przypadkowo, bo po trzech dniach oczekiwania zdecydowałyśmy, że idziemy do Wojskowej Służby Kobiet, do dowództwa, że prosimy o przydział. I one najpierw traktowały nas trochę jako dziewczyny do wszystkiego, w takim sensie że zbierałyśmy jedzenie dla powstańców. Dosłownie przez dwa dni miałyśmy kosze i ludność chętnie oddawała, jak zobaczyli, że przyszły takie smarkule, harcerki. Ja pierwsza założyłam wtedy krzyż, bo się okazało, że to była samowolka. I ten krzyż ocaliłam. Potem tylko [krzyża] używałam w oficjalnym harcerstwie i mam nabite symbole „drużynowej po próbie” i tak dalej. Miałam go zaszyty w kurtce przed Powstaniem i wszystkie inne opaski, nie opaski – wszystko, co było w tej skrytce. Wracając do „Ruczaja” – byłam wtedy świadkiem wzięcia do niewoli oficera niemieckiego. Był wspólny posiłek powstańców i oficer też miał jeść, ale nie chciał nic jeść, bo uważał, że podadzą mu truciznę. Oczywiście dostał to samo, co oni jedli. Inaczej traktowano esesmanów – to była sprawa zasadnicza. Wehrmacht traktowany był tak, jakby to byli kombatanci, esesmanów uznawano za bandytów. Po pięciu czy sześciu dniach – to chyba był 6 sierpnia – okazało się, że w Batalionie „Ruczaj” są duże ubytki kadrowe, także sanitariuszek, i że potrzebują. Poszłyśmy we trzy, było nas za dużo na te ubytki, bo potrzebowali dwóch, ale nas przyjęto. Dowódcą patrolu była dziewczyna bardziej dojrzała – nazwisko Irena Piotrkowska, pseudonim „Modrzew”. Ona miała dwadzieścia trzy lata, jej przyjaciółka Basia miała dwadzieścia dwa lata. One były z nas najbardziej dojrzałe, potem obie pracowały w czasie okupacji, więc były też dojrzałe życiowo. To nie były studentki, jak to było wtedy… Nasze zwierzchniczki w harcerstwie to były studentki przeważnie. Studentką medycyny była Jola, była zaawansowana po szkole Zaorskiego. One nas trochę sceptycznie traktowały, że smarkule przyszły. Jakoś bardziej się zaprzyjaźniła z patrolową Zosią Plasotą, bo była kilka miesięcy ode mnie starsza i miała paskudne doświadczenia z czasów okupacji. Przyrzeczenie harcerskie składała później, wiem, że wtedy robiłam jej zdjęcia. Jej ojca powiesili Niemcy. Ona mieszkała na Powiślu w bardzo trudnych warunkach materialnych i zostały same z matką, dwie dziewczyny i dopiero później się dowiedziałam, że oddawały… Były żywicielkami wszy. To była straszna szkoła życia. Po prostu, żeby jakoś wyżyć. Matka im coś dziergała, wiem, że jakiś sweter mi przerabiała. Ja w tym swetrze wyszłam z Powstania i potem w Kutnie mi go skradli. W czasie lekcji gimnastyki – zostawiłam go w klasie i poszłam na lekcję i sweter zniknął. Mój jedyny sweter i pamiątka miła z Warszawy. W każdym razie w tym oddziale byłyśmy już do końca Powstania. I może inaczej nawet niż w innych oddziałach, niż w innych plutonach nawet w tej samej kompanii, nie było zupełnie kontaktów seksualnych. Myśmy były za smarkate, a „Modrzew” i Basia nazywała się „Promyk” – ona zginęła w przeddzień ataku na budynek PAST-a, bo [Niemcy] ostrzeliwali wtedy „krowami” – one były bardzo zasadnicze. Basia miała sympatię, już się chcieli żenić, ale to miał być tylko ślub lipny. Zdobywało się jakieś minimum jedzenia, żeby było coś. Niestety przyszedł ranny dowódca kompanii. Był ciężko ranny, ale przyszedł, kiedy dowiedział się, że jest ślub i potraktował to na serio. I taką mowę kropnął, jakby to był prawdziwy ślub. A to były tylko robione dowcipy. Wiem, że ich potem uznali za parę. Wiem, że siedzieli na jakiejś klatce schodowej, na parapecie mówili: „Co my teraz zrobimy?!”. Parę dni potem ona zginęła, więc nie było problemu. On wyjechał za granicę i nie wrócił.
- Nie pamięta pani, jak on się nazywał, jaki miał pseudonim?
Nazywał się „Koberda” – taki miał pseudonim, a imię odtworzył mój przyjaciel, kolega z dzielnicy, z którym po Powstaniu nawiązałam bliższy kontakt – Romuald Łubek pseudonim „Lisek”. On był jednym z najmłodszych – miał siedemnaście lat. Z najmłodszymi tośmy były chyba po imieniu. Jeden z nich zginął – „Wichura” – a „Lisek” dotrwał do końca Powstania i prosił mnie, podał mi adres swoich rodziców i powiedział: „Ty chyba będziesz pierwsza mogła dotrzeć na Pragę. Postaraj się zawiadomić ich, że żyję, że żywego mnie pożegnałaś”. Chociaż wychodziłam z rodzicami, tak jak było powiedziane, że jak dziewczyny mają rodziny, to niech z rodziną będą. To już była kapitulacja, więc wiadomo było, że on szedł do obozu. I rzeczywiście: jak tylko można było dojechać pierwszy raz na Pragę, to przez jakieś ogromne śniegi, z mamą wtedy szłam – słusznie mnie wtedy nie puściła samej, przez śniegi, pola – dobrnęłyśmy do tego domku. To był domek, właściwie chałupa, gdzie mieszkali jego rodzice. Pamiętam, że trzy razy musiałam im mówić, że jestem jego koleżanką i że go widziałam go żywego. Oni się zaczęli odprężać straszliwie i zaprosili na jakąś zupę czy coś ciepłego. Dzięki temu pytali mnie o kontakt, jeśli Romek wróci. Ja podałam: „Ryki, apteka”, bo wiedziałam, że mama mnie odwozi do swojego przyrodniego brata. Nie było wiadomo, gdzie będziemy mieszkać. Ojciec dostał posadę ostatecznie w Kutnie. On dopiero po paru latach dotarł do Kutna. Jakoś, jak wrócił, to też miał jakieś opory. Myśmy już byli wtedy w Kutnie, a jak powiedział, że jest kolegą Marysi z AK – on znał moje prawdziwe imię (zresztą oni mówili do mnie po imieniu właściwym: to „Jadzia” to tylko oficjalnie, a tak to ja zawsze używałam imienia właściwego i tak się do mnie zwracały koleżanki), to się tak przerazili, że powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie jestem, gdzie mieszkam, że na ziemie zachodnie wyjechaliśmy. To nie były ziemie zachodnie, bo Kutno było w Reichu, ale to było przedwojenne polskie. Długi czas on nie mógł nawiązać kontaktu. Ja też nie miałam możliwości nawiązania kontaktu. Dopiero jak były odznaczenia Krzyżem Powstania Warszawskiego, to przysłał list, coś się wtedy dowiedział, że ja jestem [w Polsce] i w końcu do mnie [dotarł]. Czy to w książce telefonicznej było… Przysłał list i jako próbkę, zdjęcie oddziału, ale takie siódma woda po kisielu – kopia z kopii, kopia z kopii. Słabiutkie. Robione było chyba już we wrześniu, w okresie beznadziejnym dla Powstania. I prosił, żeby rozpoznać osobę. Ja rozpoznałam przynajmniej kilka i mu odesłałam. Wtedy było wiadomo, że ja jestem ta powstaniowa i dopiero wtedy on napisał długi, wylewny list, że się bardzo cieszy. Ten list zachowałam.
- Czy „Lisek” jeszcze żyje?
Nie wiem. Jeszcze jak zorganizowałam mszę za Irkę, za tych, co polegli na Franciszkańskiej 12, to był głównie pluton „Sad” – prawie cały pluton i paru z „Alka”. To było w kościele Bonifratrów, tuż, tuż od miejsca [akcji]. To się nazywała Starówka – Nowe Miasto. […]To było czterdzieści lat po Powstaniu. Zosia zorganizowała [nabożeństwo], zawiadomiła swoich kolegów, którzy żyli jeszcze, a ja zawiadomiłam Romka. On chodził o kulach, bo miał zaawansowany reumatyzm. [Jednak] dotarł ze względu na mnie. Dobrze znał tę historię. Myśmy się wielokrotnie jeszcze spotykali po tym odznaczeniu Krzyżem Powstania Warszawskiego. I wtedy widzieliśmy się ostatni raz.
- Czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej, za udział w Powstaniu Warszawskim?
Represjonowana – to przesada. Do żadnej konspiracji nie należałam. W Rykach napatrzyłam się od drugiej strony na tą konspirację, bo ludzie się bali przywódców. To się nazywało Wojsko Polskie, ale… Ludzie się bali. Prawie codziennie były pogrzeby policjantów, więc to tak nie wyglądało zachęcająco do konspiracji. Ponieważ ojciec się włączył od razu w polską rzeczywistość, ja poszłam do normalnej szkoły, tak że z konspiracją nie miałam nic wspólnego. We wszystkich [dokumentach] personalnych pisałam: „Przynależność do AK”.
- Do Warszawy już państwo nie wrócili?
Nie wróciliśmy, bo nam Niemcy mieszkanie w ostatniej chwili spalili. Jak się dotarło [do Warszawy] to ruiny były jeszcze ciepłe. Nie wróciliśmy. Zresztą to było odmienne stanowisko obojga rodziców. Moja mam uważała, że nawet na gruzach, gdziekolwiek, ale być w Warszawie. Ojciec powiedział: „Ja na cmentarzu nie będę mógł pracować”. Zresztą od początku był nastawiony na to, że Warszawę nawet opuści, bo działał w konspiracyjnej instytucji, jak Związek Nauczycielstwa Polskiego, która organizowała projekty organizacji nauki szkolnictwa po wojnie. Ojciec był przeznaczony na kuratora w Królewcu. […] Chętnie przyjął tę posadę, […] został dyrektorem szkoły, która się nazywała gimnazjum kupieckie, potem to było liceum handlowe z bardzo dobrym poziomem kultury i z dobrą kadrą nauczycielską. I tu nam na nowo wróciła chęć do życia.
Jan.
Maria, tak samo jak ja. Stąd adresowany jest list „Maria Jaczynowska”, tylko mama na drugie imię miała Wiktoria i nienawidziła tego imienia.
- Pani profesor została w Toruniu?
To było też ważne z punktu widzenia konspiracji. Uczyłam się na uniwersytecie… i miałam drużynę w hufcu „Widzew” w dzielnicy najbardziej robotniczej, w technikum włókienniczym notabene. Moje dziewczyny były już bardzo dojrzałe, to nie były smarkule. Byłyśmy w przyjaznych, dobrych stosunkach, to było tylko parę lat różnicy. Miałam osiemnaście lat, jak zaczęłam studiować. One miały po szesnaście. Uczyłam ich piosenek z Powstania Warszawskiego – „Marsz Mokotowa” i różne inne. Wszystkie opowieści o Powstaniu znały. Chciałyśmy, żeby była drużyna imienia Doroty Łępickiej, która zginęła w pierwszych dniach Powstania. Oczywiście Komenda Główna odmówiła, można było nazwać się Królowa Jadwiga czy coś w tym rodzaju. […] Tu było rozczarowanie. W 1948 roku, kiedy była reorganizacja harcerstwa, że do szesnastu lat wolno należeć bodajże, taka była granica, a już jak więcej to już nie, to była dla nich straszna rozpacz. Składało się szczęśliwie, że się przenosiłam na Uniwersytet Warszawski ze względu na większe możliwości studiów. Ojciec wywalczył dla mnie miejsce w akademiku na [ulicy] Górnośląskiej, tylko na jeden rok zresztą, bo to było bardzo trudno dostać. Normalnie, brałabym przeniesienie do [harcerskiej] drużyny warszawskiej, ale nie wzięłam tego przeniesienia, do komendy już się nie zgłosiłam i nie zgłosiłam się w Warszawie, że byłam w harcerstwie. Tak się rozstałam w sposób specyficzny z harcerstwem, ale potem się mnie czepiali, nie o AK, tylko dlaczego w 1948 roku odeszłam z harcerstwa?
- Pani pseudonim „Jadzia Kowalik” został narzucony, tak?
Narzucony przez Wojskowe Służby Kobiet, każdy musiał mieć pseudonim. Już nie pamiętam, jaki pseudonim miała Zosia Plaskota, ale też miała jakoś takie starsze imię.
- Gdyby miała pani znowu szesnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Wtedy wszystkie szesnastolatki chciały walczyć, a dzisiaj już inaczej myślą. Jakby wiedzieli, że to nie zabawa, tylko prawdziwa walka, to też obawiam się, że obecna młodzież by nie poszła.
Toruń, 14 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama