Marek Antoni Wasilewski "von Sternau"
- Czym zajmował się pan przed 1 września 1939 roku?
Po prostu chodziłem do ostatniej klasy szkoły podstawowej.
- Czym zajmował się pan po wybuchu II wojny światowej?
Po wybuchu II wojny światowej byłem studentem i studiowałem jedenaście lat i zrobiłem dwa fakultety.
- Jak zaczęła się pana przygoda z konspiracją?
Moja przygoda z konspiracją zaczęła się w ten sposób, że do Armii Krajowej wciągnął mnie profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Władysław Tomkiewicz.
- W jakich okolicznościach?
To był mąż mojej matki chrzestnej, więc znaliśmy się dobrze. Okoliczności wyglądały w ten sposób, że na rogu ulicy Złotej i Marszałkowskiej, na przystanku tramwajowym spotkałem się z przedstawicielem Armii Krajowej, który niósł miesięcznik „Wierchy”. On miał mnie spytać, który numer „Wierchów” mnie interesuje i znałem ten numer i było nas dwóch wraz z kolegą. Poszliśmy później do lokalu przy ulicy Siennej, już nie istnieją dzisiaj te domy, na tym miejscu jest część placu Pałacu Kultury [i Nauki]. Tam złożyłem przysięgę, a mój kolega nie złożył przysięgi, bo on powiedział, że musi się zastanowić. Odczytał treść przysięgi. Złożyłem przysięgę w obecności tego kolegi, który nie złożył przysięgi. On powiedział: „Mam do panów pełne zaufanie, nie ma problemów.” Co było najśmieszniejsze, że ten kolega, który nie złożył przysięgi, a który był przy tym, kiedy ja przysięgałem, natomiast porucznik „Sobiech”, wobec którego przysięgałem, zginął w Powstaniu, tak jak i jego syn, to nie mógł być świadkiem tego, że przysięgałem. Właściwie doszło do tego, bo musiałem mieć dwóch świadków i jeden z tych świadków poświadczał, że, nie przypominam sobie czy dwóch świadków czy jeden, mnie uznano za świadka tego, który był jedynym rzeczywistym świadkiem mojej przysięgi w Armii Krajowej.
- Czym się pan zajmował przed Powstaniem?
Przed Powstaniem robiłem maturę na tajnych kompletach.
- W sensie konspiracyjnym, na czym polegała pana konspiracja przed Powstaniem?
Konspiracja polegała na tym, że mieliśmy szkolenie walki piechoty w warunkach miejskich. To szkolenie odbywało się przy ulicy Leszno, naprzeciwko tego kościoła, który został dziś przesunięty i tam mieliśmy zebrania i szkolenie. Tam pokazywano nam, jak się operuje z bronią szczególnie, to były steny, ale również i pistolety.
- Czy spodziewał się pan wybuchu Powstania?
O tak! Spodziewałem się wybuchu Powstania, z tym, że miałem wyjątkowe szczęście, że miałem, wielu konspiratorom z Armii Krajowej podano fałszywy dzień i datę wybuchu Powstania, jak na przykład profesorowi Tomkiewiczowi, który zamiast być na miejscu zbiórki, to poszedł sobie na działki na Rakowiecką, i tam wraz z żoną zastało ich Powstanie. Miałem jeden jedyny termin, który był dotrzymany.
- Gdzie pan miał to spotkanie wyznaczone?
W szkole, która znajdowała się przy ulicy Sewerynów. Hasło było przy wejściu: „Do kogo pan idzie?”. „Do pani Marii”. „A która to jest ta pani Maria?” „A to ta z Wiednia”. I wtedy się wchodziło.
- Jak przebiegały pierwsze dni Powstania, co pan robił, gdzie?
Wstyd powiedzieć, dla Powstania. Na ulicy Sewerynów zgromadziło się nas... to było zgrupowanie „Krybar”, (nie wiedziałem wtedy, że to się nazywa „Krybar”, a to później), było tam stu dwudziestu – stu pięćdziesięciu ludzi i okazało się, że broni palnej jest dla czterech, pięciu, z tym, że to były trzy pistolety maszynowe. Był wprawdzie piat, nie, piat był później, był stokes. Był to granatnik, mały moździerz, z którego zresztą nikt nie umiał strzelać. Pierwszy strzał sobie scelował pod nogi, na szczęście, że nikt nie zginął. Kiedy zgromadzili się ci ludzie, okazało się, że dostałem jeden granat „filipinkę”, a byli tacy, którzy nic nie dostali. Więc cztery piąte tych ludzi miało po jednym granacie, a reszta mieli broń krótką lub trzy pistolety maszynowe. Kiedy wypadliśmy z Sewerynów na ulicę Oboźną od razu dostaliśmy się pod ogień karabinów maszynowych niemieckich, które strzelały z ówcześnie istniejącego gmachu Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Teraz wiem, nawet parę dni później wiedziałem, skąd strzelali, ale wtedy dostaliśmy się po prostu pod ogień, nie wiadomo skąd. Przebiegliśmy koło Teatru Polskiego w zakątek ulicy Oboźnej, gdzie byliśmy od tego ostrzału osłonięci budynkiem, który również osłaniał nas kątem od Krakowskiego Przedmieścia. Okazało się, że mamy zaatakować Uniwersytet Warszawski, który był otoczony drutami kolczastymi i zaporami. Ludzie, którzy mieli pistolety maszynowe, zaczęli strzelać. Konkretnie był to podchorąży „Krzysztof”, strzelać w kierunku niemieckich koszar, bo to na Uniwersytecie były niemieckie koszary. Odpowiedziano ogniem i natychmiast trafiono tegoż „Krzysztofa” tak, że w głowę dostał pocisk, że stracił możliwość widzenia na jedno oko. Później Niemcy odpowiedzieli ogniem granatników. Do nas dołączył się jeszcze jakiś z ulicy, przedstawił się dowódcy naszemu, że nie dotarł na miejsce, że chce brać udział w tym ataku. Oczywiście nie było dla niego broni. Tymczasem został szybko trafiony w pierś i w szyję. Zabrały go sanitariuszki, ale zginął na miejscu. Natomiast pod ogniem granatników zapalił się jednopiętrowy dom, który nas oddzielał od Uniwersytetu. Ogień buchał tak, że musieliśmy się cofnąć kilkanaście metrów, ale tak, że byliśmy ciągle osłonieni przed ostrzałem z [wydziału] Chemii Uniwersytetu Warszawskiego, jak też pod obstrzałem, który dochodził z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie, jak się dowiedzieliśmy później, zdobywano komendę policji polskiej. Strzały stamtąd dochodziły w naszym kierunku. Kiedy już ogień coraz bardziej się rozszerzał i padały granaty wystrzelane z granatników, musieliśmy cofnąć się przed Teatr Polski. Wycofując się, ponieważ był to ostrzał, z jednej strony z Chemii, z drugiej strony z Krakowskiego Przedmieścia, byliśmy pod podwójnym ostrzałem i ludzie, którzy przeskakiwali, jeden został z nas ranny, a jednego trafiono w granat, tak że nie znaleziono w ogóle jego ciała, rozprysnął się całkowicie. Będąc naprzeciwko Teatru Polskiego, dzisiaj to wygląda, że to jest przestrzeń pusta, ale wtedy zasłaniały nas gmachy, i to duże, czekaliśmy, co będzie dalej. Ponieważ od początku Powstania, od godziny „W” byliśmy tam do godziny piątej, wpół do szóstej, i zjawił się człowiek, nasz dowódca, którego [znał] jeden z naszych ludzi, myśmy się wzajemnie nie znali, z wyjątkiem tych, którzy wzajemnie przechodzili szkolenie. Na szkolenie przychodziło ośmiu ludzi, a nas tam było stu kilkudziesięciu. Powiedział rzecz do dzisiaj niewiarygodną: „Powstanie upadło! Niech każdy zmyka dokąd chce i uważa, że ma się schronić.” Wtedy wykombinowałem, byłem bardzo zdziwiony, że stwierdzono, że Powstanie upadło, ale rzeczywiście muszę przyznać, że nie było słychać strzałów. Strzały ustały. Postanowiłem pójść do mojej ciotki, która mieszkała na ulicy Czerwonego Krzyża, tuż w narożnym domu (dziś już nie istnieje, są tam związki zawodowe), nad samą Wisłą. Granat, który miałem, ukryłem w rynnie, która była na ulicy Tamka i szedłem w dół Tamką do ciotki. Wszystko się rozproszyło. Szedłem samotny. Tymczasem na rogu Dobrej zatrzymał mnie głos: „Stój! Kto idzie? Hasło!”. Hasło znałem. Hasło było: „Wilno”. Zapytałem o odzew, odzew: „Wolność”. Wpuszczono mnie. Co się okazało? Okazało się, że od Dobrej w kierunku Wisły i w kierunku elektrowni walczą oddziały powstańcze. Jest tam mocna placówka powstańcza, lepiej uzbrojona. Wówczas wróciłem po granat, powiedziałem, że pójdę po ten granat i z tym granatem przyszedłem i tam zostałem przyjęty do powstańców. Zapadała noc. Później było to bardzo dobrze osłonięte przed ostrzałem, bo to były gmachy wysokie Związku Nauczycielstwa Polskiego, (ulicę zapomniałem), na Powiślu. Rano zrobiono nam zbiórkę, tam się przespałem, dostałem jakieś śniadanko i dostałem hełm strażacki. Kiedy tak staliśmy w szeregu, kolejno odlicz, to wtedy wystąpił oficer, (sądzę, że oficer, ten który dawał komendy, później się okazało, że jest to niejaki porucznik „Kaczka”), „Kto na ochotnika?” Ja, pełen werwy powstańczej, ja na ochotnika. On mówi tak: „To pójdziecie do gmachu Związku Nauczycielstwa Polskiego i będziecie obserwować Niemców, którzy są po drugiej stronie Wybrzeża Kościuszkowskiego”. Mówię: „Obserwować i co? I co mam, meldować?” „Obserwować i nie meldować!” „Dobrze.” Poszedłem jako obserwator i wychylam głowę, dostaję serię od razu z broni maszynowej, pociski w ścianę, to przycupnąłem i podnoszę ten hełm, nie głowę, tylko hełm podnoszę strażacki, błyszczący, złoty, [znów] dostaję serię pocisków. Wychyliłem może głowę, żeby coś spojrzeć tam, ze trzy, cztery razy i znów dostaję, za każdym razem, serię pocisków. Myślę tak – do ilu razy sztuka? Jeżeli uda mi się osiem czy dziewięć, to tak wreszcie mnie trafią. Ponieważ mam obserwować, a nie meldować, bo gdyby powiedział [meldować], to bym wrócił i powiedział: „Słuchajcie, co wychylę głowę, to dostaję serię pocisków”. Zszedłem [więc] z tego stanowiska, co właściwie było naruszeniem dyscypliny wojskowej, ale między innymi dzięki temu rozmawiamy dzisiaj. Gdybym był żołnierzem bardzo zdyscyplinowanym, to bym tę głowę wystawiał tak długo, dopóki by mnie nie trafili. Później, co się okazało (później, to znaczy po jakichś czterech-pięciu dniach), że porucznik „Kaczka” zginął, przepadł, nie zginął za Ojczyznę, tylko przepadł, nie ma go. Oczywiście, uznawałem ten rozkaz za zupełne lekceważenie życia żołnierza, absurdalny. Poszła taka wieść, że „Kaczka” był wtyczką niemiecką do szeregów AK, co nie jest rzeczą pewną. Zostałem tam na Powiślu i zostałem przyjęty do grupy „Rafała” czyli Potulickiego. Była to grupa wypadowa. Dostałem szmajsera i uczestniczyliśmy w wypadach, to znaczy tam, gdzie było jakieś niebezpieczeństwo, uważało się, że mogą Niemcy atakować, tam nas wysyłano. Po pięciu dniach wysłano nas na jedną z bocznych ulic Dobrej, na trzecie piętro, że nadjeżdżają czołgi niemieckie. Okazało się, że to nie są czołgi, tylko że to jest działo pancerne
Hornisse czyli „Szerszeń”, które się zbliżało. Znajdowało się jakieś dwieście, trzysta metrów od domu, w którym byliśmy. Wówczas porucznik, który był wraz ze mną tam, a było nas sześć, siedem osób, powiedział: „Słuchaj, ty weź lornetkę, zobacz, co tam się dzieje, ale zdejmij ten kask, bo jest złoty, przecież to się widzi”. Usiadłem na parapecie okna, przyłożyłem lornetkę, chciałem ją dostosować do moich okularów, bo nosiłem okulary. W tym momencie nagle znalazłem się wśród mgły koloru ceglanego z ogromnym hukiem. Nic nie widziałem, tylko rozpyloną cegłę i czułem przed sobą, że jestem piersią przed jakimś murem. Zacząłem wołać: „Gdzie jesteście? Gdzie jesteście?”. Okazuje się, że usiłowałem wchodzić w jakiś mur. Odrzucił mnie wybuch pocisku, który wystrzeliło
Hornisse i mam na nosie połówkę okularów, drugiej nie ma i krew mi się leje z głowy. Wówczas, kiedy zaczął opadać ten pył, była z nami sanitariuszka i ta sanitariuszka zwlekła mnie tak, poprzebierałem nogami wisząc na niej. Doprowadziła mnie do szpitala, który znajdował się przy kościele św. Teresy i tam ległem w łożu. Opatrzono mi ranę, która była na ciemieniu. Właściwie można powiedzieć, że straciłem wzrok. Zdawało mi się, że nie widzę. Byłem przeświadczony, że straciłem wzrok. To minęło po jakichś dwudziestu czterech godzinach, natomiast nie minął koordynacji ruchów. Jak chciałem ręką prawą ruch zrobić, a ja w [nieskoordynowany] sposób rękę podnosiłem do góry. Po trzech dniach odwiedził mnie mój dowódca. Wyciągnął do mnie rękę, a ja zamiast wyciągnąć do niego rękę, to pozdrowieniem hitlerowskim go powitałem, bo mnie się zdawało, że do niego wyciągam rękę, a ja do niego
Heil Hitler zrobiłem. Po sześciu dniach, pobandażowany, (wtedy dostałem właśnie taki ludzki hełm, mówiłem o jego mankamentach, już nie strażacki) i brałem już udział w dalszych akcjach.
- Co stało się z resztą ludzi, którzy byli w tym domu, w który trafił pocisk? Przeżyli?
Przeżyli. Nikt tam nie zginął. Byli ranni, z tym, że ja byłem ranny nie tylko w głowę, ale miałem powbijane kawałki muru w palce, w ręce i również w podudzia. Rozprysnął się ten mur. Czy to mnie uderzył pocisk czy mur, to nie wiem. Miałem taką ranę głowy, jak gdyby się to po mojej czaszce poślizgnęło. Bez szycia się to zrosło. Było to niebywałe szczęście, dlatego że pocisk rozbił się na tyle, że byłem przy oknie, a znalazłem się przy którejś ze ścian, nawet nie wiem, przy której. Rozerwał się ten pocisk, należy sądzić, że strzelono, że nie rozerwał się w tym pokoju, tylko że strzelono w mur, trafili w mur. Wtedy zostałem pierwszy raz ranny, ale po sześciu dniach wróciłem do akcji.
- Gdzie pan poszedł po tych sześciu dniach, znowu na Powiśle?
Tak. Nadal w grupie „Rafała” byłem, z tym, że po pewnym czasie wróciłem do oddziału macierzystego, to była Kolumna Motorowa „Wydra”, do tych ludzi, z którymi konspirowałem. W grupie „Rafała” byłem ze trzy tygodnie i później, po śmierci „Rafała”, który zginął od własnego piata. Jemu z kolei polecono strzelić do działka czy do czołgu niemieckiego, który znajdował się w ogródku jordanowskim za Wybrzeżem Kościuszkowskim i on strzelając trafił we framugę okna i własny pocisk go zabił. Wróciłem do Kolumny Motorowej „Wydra”, brałem udział w wielu wypadach, a później po upadku Powiśla. Nie powiedziałem jeszcze, że brałem udział w generalnym ataku... brałem udział we wszystkich trzech atakach na Uniwersytet Warszawski. O pierwszym powiedziałem, drugi atak miał wziąć w kleszcze Uniwersytet Warszawski. Mianowicie zaatakowano go z góry przy pomocy samochodu pancernego i ten atak o tyle się powiódł, że przy jednak poważnych stratach rozbito piatem niemiecki bunkier, z którego się wycofali na skutek użycia miotacza ognia. Nasi ludzie wyrzucili Niemców, zabrali broń i wkroczyli naprzeciw Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Atak zaczął się rozwijać, [nasi] dostali się pod ogień i kilku z nich zginęło, między nimi dowódca, „Szary Wilk”, tak że oni się wycofali. Plan był taki, że oni wystrzelą czerwoną rakietę, a my uderzymy z dołu, od strony ogrodów, które są na tyłach Uniwersytetu. Myśmy tej rakiety nie zauważyli i przy stracie jednego rannego (a to był nocny atak) wycofaliśmy się i rano zobaczyliśmy, że gdybyśmy tę rakietę zobaczyli, to miazga by była, ponieważ tam w ogóle nie ma podejścia. Tam jest mur na wysokość półtora lub dwóch pięter, którego myśmy nie mogli sforsować, nie mieliśmy do tego [żadnego sprzętu]. Mogli to robić amerykańscy komandosi w czasie ataku na Normandię, gdzie rzeczywiście wspinali się na skały mając ku temu liny, haki, jakieś różne rzeczy, a my byśmy tam zostali zarzuceni granatami. Tam by nikt z tego nie wyszedł. To był potworny absurd. To jest ciemna plama na dowództwie, które nami władało, którzy nie zobaczyli w dzień, że to przecież jest nie do przejścia, że przecież nie można przejść po murze do góry pionowo. W wojsku później były takie niby to żarty: „Na ścianie zbiórka!”. Byli tacy sierżanci, którzy męczyli żołnierzy i oni skakali... w Ludowym Wojsku Polskim. [...] Coś potwornego! Bóg nas strzegł jednym rannym, trafionym w szyję człowiekiem, że wycofaliśmy się. Później był generalny atak na Uniwersytet Warszawski, który wyszedł z ulicy Sewerynów. To był bardzo długo przygotowany [atak]. Stosunkowo każdy miał jakąś broń ze sobą. Miałem szmajsera i dwa magazynki. Rzecz zupełnie niewiarogodna: chodziło o to, że miało to być zaskoczenie Niemców. Były zabarykadowane drzwi, nieużywana, bardziej drzwi niż brama. Zdecydowanie drzwi, nie brama, tylko szerokości, półtora metra te drzwi szerokości miały. Na dany znak do ataku ruszyła nasza drużyna polska, z taranem i z okrzykiem: „Hurra” rąbnęli w te drzwi i odpadli z taranem, jak odpadali w średniowieczu z taranem bijąc w mury. Przewrócili się, nie dali rady. Już Niemcy słyszeli to: „Hurra!”, A oni drugi raz w te drzwi: „Hurra!” i nic. Za trzecim razem drzwi zostały wywalone ale Niemcy już wszystko wiedzieli i otworzyli ogień z karabinu maszynowego prosto w te dwumetrowe drzwi. Wówczas mieliśmy rozkaz: „Naprzód!” i przez te drzwi wyskoczyło stu ludzi, z których zaledwie kilku było rannych i oczywiście dostali się pod ostrzał na ulicy Oboźnej. Skok to był taki, że od razu skoczyłem, jakbym skakał szczupakiem do wody, do przodu, spodnie i kolana poranione, do przodu, a przed nami były druty kolczaste, które zasłaniały już gmach Uniwersytetu, za którym był ogródek, jakieś inspekty. Może to było szerokości piętnastu metrów, więc byliśmy oddzieleni. Niemcy mieli okna zamurowane cegłami, z pozostawionymi strzelnicami w środku. Zorientowałem się, że będąc tuż głową przy drutach kolczastych, nosem w drutach kolczastych, jestem pod martwym kątem ostrzału niemieckiego. Niemcy też się zorientowali w tym i kto pozostawał w tyle, ten był ranny lub ginął. Kto nie chciał do przodu, ten zostawał i Niemcy go mieli na celowniku. Niemcy zorientowali się, że kilkunastu z nas jest poza zasięgiem ich broni i zaczęli rzucać ręczne granaty. Nasi te granaty odrzucali. W końcu sytuacja wyglądała w ten sposób, że jeszcze nim zaczęli rzucać granaty, wystrzelałem te dwa magazynki, z których jeden chyba mi zginął w trakcie tego skoku, upadku. Zobaczyłem, że mam tylko jeden magazynek. Wystrzelałem ten magazynek i również wystrzelali magazynki lub z karabinów wystrzelali pociski, moim koledzy, mierząc w te okna, co było dla mnie bardzo trudne, bo byłem w tym kasku, w tym hełmie. Ten hełm, kiedy leżałem, spadał mi na oczy, musiałem podnosić i strzelać [jednocześnie]. Fatalnie to było. Jeden z tych granatów padł w takiej odległości, że gdybym chciał po niego sięgnąć i go odrzucić, to musiałbym się cofnąć i dostać pod obstrzał. Więc tylko się skuliłem, granat wybuchł i poczułem, nie jest tak, jak było poprzednio, coś się zmieniło, ale nie wiem, co się zmieniło. Coś mi jest nie tak, jak było. Najważniejsze to jest to, pociski zostały wystrzelane. Drugi skandal, skandal wojskowy, przecież, pomyślcie sobie młodzi ludzie, jak można atakować, jeśli nie ma funkcji amunicyjnego, który donosi amunicję! Jeśli się wystrzela, to co ja mogę używać pistoletu jako tomahawka?! Miałem ze sobą jeszcze granat, tak zwaną „sidolówkę”, więc mogłem jeszcze rzucić ten granat. To było absurdalne rzucić granat przed dom, który jest, i to granat był obronny, nie zaczepny. Nie wiedziałem, co robić. Wystrzeliłem. Zobaczyłem, że koledzy zaczynają uciekać i w tym momencie nadjechał spóźniony samochód pancerny, który prowadził właśnie Wojciech Brzozowski czyli „Krzysztof”. Bohater, niewątpliwy bohater, największy bohater Powstania, z jakim się zetknąłem. On już jechał, myśmy się wycofali z tej ulicy, tak, że on przejechał i miał rozbić bramę Uniwersytetu. On miał uprzedzić nas, a myśmy mieli iść za nim, a oni się spóźnili. Z jakich względów? Technicznych. W Canaveral tam się spóźniają, coś im nie sztymuje, uje, to paliwo nie pokazuje, coś się stało, że się oni spóźnili, że właściwie on przyjechał, kiedy atak już się załamał. Na szczęście, że się załamał, ponieważ by nas tam wybili do nogi. Co byśmy zrobili wstrzelawszy amunicję i nie dostając nowej amunicji? Poza tym nie mieliśmy się tam gdzie ukryć. To samo działo się z tym samochodem pancernym, co się działo z tym taranem. Oni łubudu! Brama wytrzymała i kierowca rąbnął głową, mało sobie głowy nie rozbił. Nie mieli takich miękkich, jak w czołgach, mają takie miękkie zamiast kasków, żeby się nie rozbijali głową. Drugi raz łubudu! I brama się otworzyła. Wjechali, a wtedy Niemcy wytoczyli działko przeciwpancerne i oni widząc, że są sami, że nikt za nimi nie pójdzie, wycofali się. Wówczas wycofałem się w lewo, to znaczy ominąłem druty kolczaste i wlazłem w inspekty, które tam były. Przesuwałem się w kierunku Krakowskiego Przedmieścia i zobaczyłem, że już przemykają się przez linie ostrzału, którą znaliśmy właśnie z gmachu Chemii powtórnie i szczęśliwie przebiegłem na drugą stronę. Poczułem, że coś tak jakby nie bardzo chodzę z prawą nogą. Okazuje się, że mam w pośladku odłamek granatu. Zabrali mnie do oględzin, nawet o własnych siłach doszedłem o wiele lepiej niż wtedy, gdy byłem ranny w głowę. Tam mnie, powiedzieli: „No, słuchajcie, elektryczności nie mamy, pokrajalibyśmy ci szynkę w plasterki, nim byśmy ci to znaleźli. To się powinno jakoś zagoić.” Dostałem wtedy zwolnienie, tak, że przeszedłem na leczenie tego pośladka na ulicę Wilczą, do matki i wtedy byłem tam chyba ze dwa dni czy trzy i okazało się, że Powiśle pada. Kiedy się dowiedziałem, że Powiśle pada, to wróciłem, bo jednak mogłem chodzić i brać udział w walkach. Ku mojej rozpaczy okazało się, że tego „Kubusia”, samochód pancerny, nie chcą rozebrać barykady, też absurdalnie, barykadę przecież można było rozebrać i z powrotem ją założyć. Spalono „Kubusia” i pozostał na Powiślu, a wojska się wycofały poza Nowy Świat. To już był zupełnie nowy etap walk, który polegał na tym, że jeden dzień był wolny, to znaczy chodziło się i szukało się jakiegoś jedzenia, gdzieś żeby znaleźć coś do jedzenia. Drugi dzień kopało się.
- Czyli z Powiśla został pan przeniesiony w okolice Nowego Światu?
Tak, z moją kolumną motorową „Wydra”. Kopało się przejście podziemne między Śródmieściem południowym i północnym, tam gdzie dzisiaj jest tablica upamiętniająca. Trzeci dzień byliśmy na placówce na ulicy Chmielnej, gdzie strzelaliśmy sobie przez podwórze. Niemcy zajęli Nowy Świat i zajęli pierwsze domy po drugiej stronie Nowego Światu, a już następne domy za podwórkiem były w naszych rękach i do końca Powstania tak pozostały. Tam strzelaliśmy sobie Niemcom, oni nam. Myśmy musieli patrzeć, logicznie, czy Niemcy nie przypuszczają ataku, czy nie podkładają min pod nasze mury, więc było po co wyglądać. Było kilka dziur, przez które wyglądaliśmy na podwórko. W nocy było bardzo ciężko, bo w nocy też mieliśmy dyżury. Tam nie było co zobaczyć, czy się zbliżają, tylko na ucho, na słuch. W tym miejscu bym się zatrzymał. Może czekam na jakieś pytanie. Do końca Powstania dotrwałem na ulicy,
Nie, nie Nowy Świat. Stacjonowaliśmy na Widok, naprzeciwko sklepu Wedla, mniej więcej naprzeciwko Domu Chłopa. Tam operowaliśmy, tam zrzucano zrzuty, tam mało się nie postrzelano o te zrzuty radzieckie. Zrzuty radzieckie były o tyle efektywniejsze, że dostawaliśmy w tych zrzutach zarówno broń niemiecką, jak i pociski, które pasowały do niemieckich karabinów i wreszcie rusznice przeciwpancerne, którymi robiliśmy trochę kłopotu tej załodze, która była naprzeciw Poczty Głównej na dzisiejszym placu Powstańców, ówczesnego placu Napoleona. To był bardzo ciężką placówką, ponieważ żeby się do niej dostać, to trzeba było pod obstrzałem w nocy. Tylko w nocy można było przeskoczyć i kto został ranny tam, to tego nie można było przenieść, tylko znów czekać trzeba było do nocy i też pod wielką obawą przenieść tych ludzi w to miejsce, gdzie dzisiaj jest Dom Chłopa, ponieważ Niemcy rozświetlali racami. Co kilka minut puszczali racę, która rozświetlała sytuację, wtedy trzeba było przycupnąć. Tam raz byłem i znów po drodze zaciął mi się tak pistolet maszynowy, kiedy w gruzach przemykałem się z pistoletem, który był do niczego. W nocy przyszedłem i w nocy musiałem wrócić do rusznikarza, żeby ten pistolet naprawiał. Właściwie tylko raz byłem na tej bardzo ciężkiej placówce i tak niefortunnie. Powiedziałem wam najważniejsze. Muszę jeszcze powtórzyć słowa mojego dowódcy, porucznika „Aspiry”, profesora Wyższej Szkoły Handlowej, nazwisko w tej chwili nie podam, później sobie przypomnę, który powiedział, że ten trzeci atak był po to, żeby żołnierz nie rdzewiał. Uważam to za kolosalny błąd wojskowy i ogólnie mogę powiedzieć tak, że Powstanie nie było przygotowane do Powstania, założenia były, nieszczęście było takie, że tam gdzie były składy broni, tam akurat byli Niemcy, nie można było tej broni uzyskać. To była walka, która mogła być tylko walką obronną, wtedy były szanse na. Ale przecież używano do tego lotnictwa, używano do tego czołgów. Tym się różniło to od niszczenia Sarajewa, że w Sarajewie był stały ostrzał z góry, ale nie używano lotnictwa, natomiast używano gazów trujących. Szedłem do zwycięskiego Powstania, ale wyobraźmy sobie, że Powstanie byłoby zwycięskie, to też byśmy nie rozmawiali ze sobą, ponieważ nie ma szans wielkich na to, żebym z Syberii wrócił. Prawdopodobnie był w gułagu został. W sumie to straszna tragedia, to jakaś opatrzność nad tym wszystkim mimo wszystko czuwała, bo mieliśmy taki wyraźny rozkaz – powitać Armię Radziecką, ale nie dać się rozbroić. Nie dać się rozbroić, wiecie co by było, nie dać się rozbroić, to znaczy byśmy do siebie strzelali. Jak byśmy do siebie strzelali, to już bylibyśmy sojusznicy gestapo i Hitlera i zdrajcy, i michałowiczowcy, czetnicy. Jak czetnicy uważali, że komunistów to wykończyć trzeba samemu, a później z komunistami to sobie dadzą radę alianci. Miałem wielkie szczęście, tam gdzie szedłem, opuszczałem to miejsce, to w to miejsce padała bomba, wracałem w to miejsce, to bomba padała w to miejsce, gdzie przed chwilą byłem. Jeszcze później ucieczka z niewoli, to była też.
- Chciałbym jeszcze zapytać a propos Powstania – czy pozostał pan do końca Powstania na ulicy Widok czy gdzieś pana przeniesiono?
Nie. Już nie. Stamtąd to już tylko, że zgodzili się na to, że dostałem belkę starszego strzelca. Była wypłata dolarów, którego nie dostałem żadnego dolara, ponieważ nie było drobnych na rozmienienie, nie wiem, coś tam, pięćdziesiąt czy trzydzieści dolarów wypłacali na do widzenia. Poszedłem do niewoli nie z moimi, tylko z grupą, która walczyła na Starym Mieście, ponieważ tam był mój wuj porucznikiem. Mimo, że w obozie nas natychmiast rozdzielono, bo on był oficerem, a ja żołnierzem i pojechaliśmy do Sandbostel, tak, że w zupełnie innym towarzystwie powstańczym znalazłem się w obozie.
- Czyli z ulicy widok szedł pan do Ożarowa, do wywiezienia?
Nie. Nie z ulicy Widok, tylko szedłem przez ulicę Śniadeckich do dzisiejszego Ministerstwa Obrony Narodowej. Tam złożyliśmy broń i stamtąd do Ożarowa.
- Jak traktowali powstańców Niemcy? Czy jako bandytów czy raczej jako wojskowych?
W Warszawie traktowali nas jak jeńców wojennych, to znaczy, jeżeli szliśmy w szyku i ktoś wyskoczył, żeby zerwać pomidor czy marchewkę, to wrzeszczeli. Cały problem polegał na tym, czy Niemcy w ogóle dotrzymają tego. Muszę powiedzieć, że ogólnie Niemcy traktowali nas jak jeńców wojennych, nie mogę powiedzieć. Były takie wypadki, że kiedy zobaczyli, że żołnierz ma na sobie, co im nie groziło, bo rozdarłem sobie spodnie i później chodziłem w spodniach zdobytych na Niemcach, ściągniętych z żołnierza niemieckiego, więc kiedy w Kostrzyniu jechaliśmy już do niewoli, to zobaczyli, że ma na sobie oficerskie spodnie niemieckie jeden z naszych, to kazali mu ściągnąć i w kalesonach puścili go w październiku z powrotem do dalszego transportu. Nie wiem, bo to do innego wagonu go zabrali. Byli niezwykle wściekli, tak ze zdjęli mu niemieckie buty i niemieckie spodnie oficerskie.
- Czy podczas Powstania spotkał się pan z żołnierzami strony przeciwnej innymi niż Niemcy – z Ukraińcami albo brygadami RONA?
Na szczęście nie. Ani na Powiślu, ani w Śródmieściu tego nie było. Kto do mnie strzelał, to nie wiem. Że dopadliśmy Niemców to tylko raz się udało w czasie tych wypadów, że rozbiliśmy załogę niemiecką. Byliśmy schowani, a mieliśmy ręczny karabin maszynowy. Oni szli bokiem, myśleli, że, a my strzelaliśmy do nich z boku, tam musieliśmy wykosić kilku dobrych Niemców na Powiślu. Byłem wtedy amunicyjnym do tego ręcznego karabinu maszynowego.
- Czy było wiadomo o tym, co robią brygady RONA tam na Woli?
Tak. Było wiadomo, że na Woli i na Ochocie dopuszczono się wielkich bestialstw.
- Jak ludność cywilna żegnała powstańców?
Może powiedzmy, jak witała. Na Powiślu przez pierwsze trzy tygodnie to był niebywały entuzjazm, dywany wywieszano, orły, Matki Boskiej obrazy, okrzyki. Tak, że nawet trzeba było uciszać tę ludność, która wiwatowała na naszą cześć. Natomiast koniec Powstania był fatalny. Już samo opuszczanie Powiśla, (które znam z autopsji tylko, bo byłe wtedy, wróciłem i Powiśle właściwie już upadło) było bardzo złe: „Po coście to zrobili?” „Co to?” „Mierz siły na zamiary” Było niedobrze. Natomiast, kiedy już doszło do kapitulacji... myśmy się kapitulacji w ogóle nie spodziewali, myśmy byli wszyscy przygotowani na to, że zginiemy tak jak w getcie, to znaczy do ostatniego naboju. Nawet cieszyliśmy się z bombardowań, ponieważ bombardowania rujnowały domy, które tworzyły nieprzebyte dla czołgów wzgórza. Tam trzeba było się piąć. Jak Niemcy zniszczyli kilka domów z [...] goliatów... jak goliat rąbnął, to dom się zawalał i Niemcy musieli włazić pod górę, piąć się. W ten sposób, broniąc tego żeśmy zabijali tych Niemców, którzy się pięli. Miałem też spodnie od takiego wspinacza, którego tam ustrzelili i koledzy i ściągnęli mu te spodnie. Może ja mu nawet te spodnie ściągnąłem?... Jeszcze mogę wspomnieć taki moment, który tak krytycznie się zapisał w mojej pamięci. Wraz z dowódcą samochodu pancernego, podchorążym „Krzysztofem”, (który później stracił nogę, był profesorem w Świerku), dostaliśmy rozkaz, że mieliśmy wziąć broń i pójść w nocy postrzelać, tak w powietrze, w kierunku Niemców tam, żeby Niemcy wiedzieli, że my strzelamy. Przecież wtedy amunicja była tak ważna i tak ciężka do zdobycia i jeszcze wtedy nawet nie było zrzutów sowieckich, które zrzucali nam bolszewicy zaopatrując nas w amunicję niemiecką. Jeszcze pamiętam ten plakat „Każdy pocisk jeden Niemiec”, a nam kazano [strzelać w niebo]. Oczywiście rozkaz żeśmy wykonali, wystrzelaliśmy kilka magazynków w powietrze, w stronę Niemców, wiedząc, że nic im nie zrobimy, właściwie Panu Bogu w okno. Takie mieliśmy dyspozycje, a że wtedy oni sobie pomyślą, że to my jesteśmy tacy bogaci w amunicję i że nie zaatakują Powiśla. Dziecinne moim zdaniem rozumowanie z punktu widzenia wojskowego.
- Nie myślał pan, żeby nie iść do niewoli, żeby się gdzieś ukryć, wmieszać się między cywili?
Absolutnie. Nigdy by mi to nie przyszło do głowy, dlatego, że miałem tylko jedno ryzyko. To ryzyko, że Niemcy nie dotrzymają konwencji i umowy i że nas rozstrzelają czy do obozu do Oświęcimia [wywiozą]. Natomiast gdybym udawał cywila, to miałem szansę na to, żebym gorzej wyszedł na tym. To było z mojej strony słuszne, aczkolwiek warunki były takie, że bardzo ciężko przechorowałem się w obydwóch obozach, w których byłem. W jednym miałem świnkę, to jest choroba, która dla młodzieńca, jakim ja [byłem] w wieku lat osiemnastu, to już jest bardzo poważna choroba, a w drugim miałem katar kiszek i odrę. Też dziecinną chorobę. Wylizałem się z tych chorób, to też jest Opatrzność Boża. W tej drugiej Opatrzności pomagali mi Włosi internowani, którzy byli w obozie w Wolfsbergu. Widząc, jak są nędzne warunki w Sandbostel, że tam można było umrzeć z głodu i straszna wilgoć i zimno, zgłosiłem się na roboty do Karyntii. Później w Karyntii pracowaliśmy, ale niezbyt wiele. Dostałem się do o wiele lepszego obozu i do lepszego klimatu. Tamten obóz w Wolfsbergu, w Austrii, to był w porównaniu do Sandbostel, to jednak, jedno było klasa A, drugie było klasa B. Sandbostel to był B, ale między A i B to była wielka różnica.
- Jak traktowano pana w obozie jenieckim, czy traktowano was – Polaków, powstańców, jakoś inaczej niż jeńców alianckich?
A skąd myśmy mogli wiedzieć, jak traktują jeńców alianckich? Właściwie muszę powiedzieć, że byliśmy z tego traktowania zadowoleni. Zadowoleni w tym sensie, że oni robili to, do czego się zobowiązali, natomiast były takie łobuzy, dranie Niemcy, którzy kiedy nas wypuszczano na roboty za miasto i przynosiliśmy stamtąd cebulę czy jakieś, to niektórzy odbierali nam cebulę, kiedy wchodziliśmy do obozu. To była jedyna, ale byli nieliczni tacy, którzy tak nas traktowali, że odbierali nam szansę na to, że coś dojemy jeszcze tam.
- Wspominał pan o ucieczce z obozu. Mógłby pan opowiedzieć o tej ucieczce z obozu?
To by była bardzo długa historia. [...] Najkrócej muszę powiedzieć, że w miejscu, w którym pracowaliśmy w Austrii, Polacy wykradali się w nocy przez druty kolczaste i mimo, że miasto Lienz (to było miasto Lienz, nie mylić z Linzem, również w Austrii, we wschodnim Tyrolu), obrabowywali sklepy z papierosami. Kripo, policja niemiecka z psami, odkryła to i odkryła to, że nasi, myśmy to nie wiedzieli, to było trzech czy czterech ludzi, którzy takie eskapady prowadzili. Skierowano nas do karnego obozu, wszystkich. Po drodze wraz z kolegą uciekłem w miejscowości Spital. W ten sposób uciekłem, że kiedy, na dworcach są takie wąskie przejścia, gdzie się sprawdza bilety, gdzie tylko może człowiek jeden za drugim gęsiego przejść, to z tyłu mieliśmy wartowników trzech, a nas prowadzono dwudziestu paru, z tym, że wartownicy byli strasznie napaleni, bo po drodze już do tego Spitala, miejscowość nazywała się Spital, uciekło kilku już tam w lasy. Oni wiedzieli, że będą mieli straszną reprymendę i mimo to, zaryzykowałem i będąc pierwszym wchodzącym na peron, gdzie stał pociąg towarowy. Miał otwarte drzwi ten pociąg towarowy, wskoczyłem wraz z kolegą do tego pociągu, zatrzasnąłem drzwi za sobą i teraz wielkie ryzyko, co będzie z następnymi drzwiami, bo z dwóch stron są drzwi w wagonach towarowych. One były zadrutowane i myśmy tak szarpnęli to, że nam się udało to lepiej niż tym, którzy taranowali te bramy i drzwi. Drzwi się otworzyły, myśmy wyskoczyli z drugiej strony, zamknęliśmy drzwi drugiej strony i wsiedliśmy do pociągu byle jak... „wsiąść do pociągu byle jakiego”... i ten pociąg odszedł. I tyle nas strażnicy widzieli. Okazuje się, że pociąg jechał w kierunku Villach i później była cała ceremonia, mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Wszystko nam się udawało. Myśmy byli AK, to znaczy Arbeitskommando, nowa formacja, która współpracuje z organizacją „Tod”, my wspomagamy Niemców. Tak wspomagaliśmy i dotarliśmy do Jugosławii i w Jugosławii znów mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo tam zaczepiliśmy księży i ksiądz skierował nas do Polki, która mieszkała w Zagrzebiu, która miała kontakty z partyzantami. Później partyzanci, bo to komuniści byli, nam się zdawało, że to wszystko jedno, czy do czetników czy do partyzantów. Okazało się, że czetnicy strzelali do partyzantów, partyzanci do czetników, a co gorsza czetnicy współpracowali z Niemcami. Tam nas zamknęli w więzieniu i prowadząc nas do obozu koncentracyjnego, w którym wykańczali Niemców, myśmy po drodze uciekli i uciekliśmy tego dnia, kiedy przyjechał do Jugosławii pierwszy ambasador Polski. Byliśmy pierwszymi klientami w tej ambasadzie i skończyło się szczęśliwie, ale były bardzo ciężkie chwile, dlatego, że w tych więzieniach byliśmy w celi bez okna, cztery same gołe ściany, sufit, podłoga, nic poza tym, tylko lampka w górze. Dlatego oni się przestraszyli, Jugosłowianie, że powiedziałem, że się nazywam Marek Wasilewski, że Wanda Wasilewska jest moją ciocią i cioci się poskarżę, jak tu traktuje się sojuszników. Oni się na ten interes nabrali, pewnie powiedzieli, żeby się ciocia nie dowiedziała, to trzeba ich zgładzić i prowadzili nas do obozu. Było nas trzech, prowadzili jakiegoś Rosjanina, białogwardzistę, mnie i kolegę. Udałem, kiedy wyszliśmy za miasto, że mam rozwolnienie, muszę skoczyć za potrzebą, w kukurydzę, zostawiłem plecak przy wartowniku. Jak skoczyłem w kukurydzę, tak tyle mnie widzieli. Oparłem się w ambasadzie brytyjskiej, która to ambasada brytyjska odprowadziła mnie do ambasadora polskiego, Wendego, który przybył tegoż dnia, czy dzień przedtem. W ten sposób się to wszystko szczęśliwie się skończyło, ale z niewiarygodnymi perypetiami. Zupełny kicz. Gdybym to pisał, taki scenariusz, to bym absolutnie odrzucił ten scenariusz, sami idioci – Niemcy dookoła, wszyscy są durnie, a dwóch takich spryciarzy Polaków... Im się wszystko uda. Jakoś udawało się.
- W jaki sposób zachował pan swój hełm do dzisiaj?
Mamie zostawiłem wychodząc.
- Co się działo z panem potem, w Jugosławii? Czy był pan w Jugosławii do końca wojny?
Nie. Uciekłem do partyzantów 25 kwietnia, czyli pod sam koniec wojny. Pieszo nas prowadzili spod Zagrzebia aż do Beogradu i tam od razu nas zamknęli jako faszystów. Bardzo źle nas potraktowali, orły zerwali nam, mieliśmy orły na czapkach i to AK – Arbeitskommando. Nawet trafiliśmy takiego Ukraińca, który [powiedział]: „Ach, panowie są z AK!” „Nie, my jesteśmy Arbeitskommando.” Ten Ukrainiec (w Słowenii to było), bardzo serdecznie z nami rozmawiał, jak on był w Krakowie. Mówimy: „Proszę pana, my się spieszymy na pociąg. Niech pan nas odprowadzi.” „Nie, nie mogę, umówiłem się z dziewczyną.” „Ach, jaka szkoda, byśmy sobie pogadali...” Dam jeden przykład, który jest z tej serii kiczów. W Mariborze, w Słowenii, uciekamy, nadal mamy te wszystkie biało-czerwone tarcze, AK, białe orły i mundury. Mam mundur amerykański, mój kolega ma angielski. Pytam dziewczynę, która idzie, czy my dobrze idziemy do mostu. Po niemiecku ją pytam. Ona mówi: „Dobrze. Ale ten most jest strzeżony.” Mówię: „Ach tak. Dziękuję.” Udaję, że mam wszystkie przepustki, świat stoi przede mną otworem, a rzeczywiście gówno stoi otworem, bo most jest strzeżony. Z jednej strony mostu stoi wacha, z jednej strony na prawym przejściu dla pieszych, a [my] z drugiej na lewym przejściu dla pieszych... Co my robimy? Idziemy lewym pasem, gdzie nie ma [straży], gdzie nas czeka dopiero na końcu. Ale dochodzimy do połowy mostu, potem wychylamy się, pfu! plujemy, czy rybki tam pływają, jak my spluniemy, to te rybki się tam zbiegają do nas i patrzymy, co się dzieje przed nami. Przed nami legitymuje jakiegoś wchodzącego, to my, kiedy legitymuje, przechodzimy na drugą stronę mostu. Idziemy drugą stroną, gdzie już nie ma nikogo, bo wygląda na to, że ten nas legitymował. Zupełnie, trzeba jakiegoś naprawdę wielkiego szczęścia, żeby się taka głupia rzecz udała. Inaczej byśmy nie przeszli.
- W jaki sposób pan wrócił do Polski?
Dostałem z ambasady polskiej przepustkę z biletem na powrót do kraju, wraz z moim kolegą.
- Czy był pan represjonowany w związku z tym, że był pan w AK?
Nie. Nie byłem represjonowany, aczkolwiek UB się mną bardzo interesowało w czasach studenckich i to, że UB szantażowało mnie w ten sposób, że ja w Jugosławii byłem ustaszą. Wówczas napisałem list do ministra Radkiewicza (to był minister bezpieczeństwa), że dla mnie jako żołnierza Armii Krajowej, taki zarzut jest uwłaczający i żądam procesu sądowego, żebym pojechał wraz z przedstawicielami Urzędu Bezpieczeństwa, żeby na miejscu mnie osądzono, czy byłem tym. I odczepili się ode mnie absolutnie. Jakąś teczkę na pewno swoją mam, że mnie obserwowano, ale wszyscy studenci, którzy się bardziej wybijali, byli wzywani do UB, do tego samego majora i podpisywało się, że jest ścisła tajemnica, o czym tu żeśmy rozmawiali. Mniej więcej jakieś cztery, pięć razy byłem wzywany i napisałem elaborat, bo oni żądali, jak wygląda sytuacja wśród młodzieży akademickiej. Napisałem to samo, co bym napisał do czasopisma „Akademik”, które redagowałem, bez żadnych nazwisk. I oni: „Ach, to teraz honorarium.” „Nie, nie, honorarium to nie, ja to dla ojczyzny.” Po tym liście się odczepili ode mnie. Muszę powiedzieć taką jedną rzecz, że byłem zatrudniony przez Stowarzyszenie PAX i może to mnie w jakiś sposób chroniło, z tym, że nie byłem członkiem PAX, byłem po prostu ich pracownikiem. Byłem kilka tygodni w PAX, w tak zwanym Zespole Centralnym, po czym zostałem usunięty przez Piaseckiego, ponieważ ujawniłem mojemu wujowi, księdzu, (który był znajomym Piaseckiego i jego spowiednikiem nawet), że on się negatywnie wyrażał o Prymasie. Piasecki nie mógł mi nic zrobić, ponieważ na zebraniu, na którym on się negatywnie [wypowiadał], pytałem, czy to jest jakaś tajemnica, czy to mamy zachować. „Nie, nie. Żadna tajemnica”. Przypomniałem mu te słowa: „Jak żadna tajemnica, to ja wujowi powiedziałem, co mówił o Prymasie”. To znaczy, negatywnie wyrażał się o Prymasie, nie że jest jakimś tam złym patriotą, tylko że jest złym politykiem, nie umie się dostosować do potrzebnych, dla Kościoła korzystnych nawet w tych warunkach możliwości
Warszawa, 20 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow