Wojciech Indraszak „Jawor”
Wojciech Indraszak urodzony 14 marca 1922 roku w Kaliszu. Pseudonim „Jawor”. W Powstaniu byłem w batalionie „Bełt” Śródmieście Południe. Miejsce postoju nasze było najpierw na ulicy Nowogrodzkiej, a potem na ul. Kruczej 42 od początku do końca. Zacząłem od stopnia strzelec podchorąży, a na koniec Powstania dostałem awans do stopnia kaprala podchorążego.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do gimnazjum. Kończyłem akurat małą maturę w gimnazjum imienia Tadeusza Kościuszki w Kaliszu.
- Jaka atmosfera panowała w gimnazjum?
W sierpniu 1939 roku poszedłem z pielgrzymką do Częstochowy i wracając z Częstochowy już widzieliśmy przygotowanie zasieków, rowów przeciwczołgowych. Tak, że atmosfera była niepewna. Wszyscy obawiali się, że może jednak nastąpić wojna, ale byliśmy dobrej myśli. [Miałem] wtedy niespełna osiemnaście lat. Jak wróciliśmy do domu z pielgrzymki, to już po południu dostałem wezwanie do służby obserwacyjno meldunkowej w Kaliszu, bo akurat kończyłem przysposobienie wojskowe w ramach gimnazjum, a potem dostałem kartę mobilizacyjną. Najpierw byłem przy ochronie mostu kolejowego w Kaliszu. Niemcy dość szybko się zbliżali i wycofywali nas stopniowo trasą Turek Konin w kierunku Warszawy. Pod Krośniewicami zaatakowały nas samoloty niemieckie i myśmy pouciekali w kartofliska… i wtedy bardzo dużo kolegów zginęło od kul. Byli ze mną ci wszyscy koledzy z gimnazjum, którzy dostali takie wezwanie mobilizacyjne jak ja. Po nalotach szliśmy dalej. Ponieważ byliśmy już w rozsypce, to nakazano nam iść do Garwolina, że tam będzie punkt zborny. I szliśmy do Garwolina. Kiedy doszliśmy do Garwolina to stwierdziliśmy, że Garwolin był zbombardowany, tylko kominy sterczały. Znak, że Niemcy wiedzieli chyba o tym, że tam będzie koncentracja. I teraz był problem, co robić dalej, niektórzy na wschód chcieli iść, a ja spojrzałem na Warszawę, która płonęła i mówię „nie, ja wrócę do Warszawy”. Wróciłem do Warszawy i tam przygarnęli mnie do 21 Pułku piechoty i tam byłem aż do kapitulacji w Warszawie. Potem, ponieważ udało mi się wrócić do Kalisza, no to wróciłem do Kalisza na stałe do ojca [niezrozumiałe], który był w Kaliszu, potem przyjechała matka, która była też ewakuowana z pocztą. No i rodzina się zebrała, ale potem w Kaliszu... Najpierw pracowałem w firmie budowlanej na czarno, bo inaczej to by Niemcy mnie wywieźli od razu do Niemiec. Potem budowa była fabryka Winiary, byłem pracownikiem numer 35. Pewnego razu niestety przestałem być pracownikiem. Wracałem z pracy, na rogu mojej ulicy stał ojciec z walizeczką i mówi: „Ty uciekaj stąd, bo ciebie szuka Gestapo”. No, więc już do domu rodzinnego nie poszedłem, tylko poszedłem na dworzec kolejowy. Jakaś moja dawna koleżanka powiedziała to ojcu i przygotowała bilet do Łodzi, żebym tam pojechał i próbował dostać się do Generalnej Guberni i tak zrobiłem. Pojechałem do Łodzi, tam dowiedziałem się gdzie można przejść granicę, wskazali mi, że trzeba pojechać tramwajem w kierunku... Tuszyna chyba i tam wyszedł na przystanku, nie wchodzić do chaty numer jeden tylko do trzeciej chaty i tak zrobiłem. Jak poszedłem tam to już zaprowadzili mnie do stodoły, a tam już kilkanaście chętnych było do przejścia za granicę. Pierwszej nocy nie mogliśmy przejść, bo tam Niemcy, kiedyś tam była granica Generalnej Guberni i Rzeszy [niezrozumiałe]. Niemcy ściśle kontrolowali, ale dopiero na trzecią noc chłopcy, tacy harcerze przeprowadzili nas przez granicę w nocy nad ranem doszliśmy do stacji Baby.
W grupie było około dziesięć do dwunastu osób. Ci harcerze wieźli ze sobą dzikie króliki w koszu. Ciekawe, dlaczego? Bo Niemcy mieli psy, jak psy by nas zaatakowały puszczali króliki... Wsiadłem na stacji Baby do pociągu i w przedziale, zbieg okoliczność, spotkałem kolegę, który jechał z Częstochowy ze swoją matką do Warszawy, a który pochodził z Kalisza. Był w tym samym gimnazjum, już był o rok starszy ode mnie. Śmigielski jego nazwisko. Oni mieszkali niedaleko dworca warszawskiego na rogu Złotej i Marszałkowskiej, mieli sklepik w czasie okupacji i po prostu zabrali mnie do siebie. Miałem siostrę, która pracowała u SPIS-a w Warszawie, to są te Tarchomińskie Zakłady Farmaceutyczne.
- Czy siostra była starsza od pana?
Tak umarła w wieku 93 lat w Warszawie, gdzie mieszkała. Starsza ode mnie. Ja wtedy miałem osiemnaście lat. Zadzwonili do mojej siostry, tam do Zakładu. Bardzo się ucieszyłem i pojechałem tam do stacji Żerań, taką wąskotorówką i tam kierownik, którego moja siostra nazywała [niezrozumiałe], powiedziała mu, że brałem udział we wrześniu, w czasie wojny. Przyjął mnie do pracy. Jeszcze będąc w Kaliszu to w październiku 1939 roku składałem przysięgę do Związku Walk i Zwycięstwa, ZWZ było, to przysięgę odbierał mój kolega szkolny, nazwisko Marian Pytasz. Chyba ostatni z tych moich kolegów, który żyje w Lublinie chyba. Też nie spotkałem go… Tak działaliśmy w konspiracji. Oczywiście te sprawy ograniczały się wtedy tylko do tego, żeby pomagać ludziom, ukrywać tych, którzy byli ścigani, albo jak zaopatrywać w dokumenty, w Kenkarty fałszywe. Mieliśmy takiego prawnika, który miał dostęp do tego.
- A w Warszawie, jak pojechał pan do siostry?
Pojechałem do siostry, która przyjęła mnie i tam na terenie Zakładu po jakimś czasie włączyli mnie do tajnej organizacji, która tam działała.
- Czy siostra też była w organizacji?
Nie siostra moja nie była. Moim wprowadzającym był Marian Deczek, laborant. Ja z nim pracowałem przy witaminie B2. Potem miałem przeszkolenia takie jak Szkoła Podchorążych. Centrum to było w Legionowie, ale przyjeżdżali instruktorzy, tam jest stacja Piekiełko koło Żerania i tam ćwiczyliśmy, były wykłady obchodzenia się z bronią, ratownictwa, ratowanie rannych.
- Na czym polegała pana praca w konspiracji?
W konspiracji w Warszawie to tylko słuchałem wykładów i ćwiczenia mieliśmy.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Miałem akurat urlop i pojechałem do Warszawy i tam pojechałem do tego kolegi. O powstaniu nic nie wiedziałem. Nasza organizacja jeszcze nie dostała terminu. Pojechałem do kolegi, już go nie zastałem. To było 1 sierpnia, kiedy wybuchło Powstanie [niezrozumiałe], akurat pożegnałem się z nim i miałem jechać do domu, nagle zawyły syreny. Zorientowałem się, że jest walka i poszedłem w kierunku, myślę sobie, będę szukał gdzieś tu swojego oddziału, żeby się do Żerania dostać. Chciałem przejść przez most Poniatowskiego, dotarłem do Alej Jerozolimskich, do mostu Poniatowskiego już nie zdołałem. Już tam buszowali Niemcy, spotkałem ich, patrzę już w Alejach Niemcy byli i wpadłem na podwórze, tuż obok Banku Gospodarstwa Krajowego, a tam środkowa numeracja była, 7/5 tam to podwórze i tam przeskoczyłem przez mur na podwórze kamienicy na ul. Nowogrodzkiej i tam się zatrzymałem. Zrobiło się ciemno. Budowaliśmy barykadę na ul. Nowogrodzkiej 6 i 8, ten dom jeszcze stoi, myśmy go uratowali, bo się palił, (ale ten dom stoi do dnia dzisiejszego 8). Mimo, że Niemcy później burzyli, ale zostawili to, ten dom jeszcze jest i budować barykadę, żeby zabezpieczyć od Placu Trzech Krzyży no i ewentualnie od ulicy Marszałkowskiej jakby szli od Kruczej Niemcy. Ale Niemcy najpierw uciekali.
- Z czego budowaliście barykady?
Ze wszystkiego: płyty chodnikowe, śmietniki, tramwajów tam nie było. Gdzieniegdzie to tramwaje były przewracane, ale wszystko co się dało, przeważnie płyty i kopaliśmy rowy przed barykadą i różne meble, jakieś śmietniki, co się dało. I to staży i młodzi nosili. Pracowało się do samego rana. Taka staruszka pamiętam, taką płytę dźwiga, płacze i.... Nastrój był taki jakby pachniało wolnością, że się obronimy, a pilnowali. Początkowo Niemcy próbowali od Banku Gospodarstwa Krajowego, tam pozajmowali te domy w Alejach Jerozolimskich były zajęte i ten nasz dom Aleje Jerozolimskie 7 czy 8, też Niemcy byli. Ale tam to się wycofali, próbowali atakować to myśmy się bronili tych 8. Ja to miałem dwa granaty, do obrony dostałem, pistolet dopiero później miałem.
- W jakim pan był oddziale wtedy? Jak to było, jak trafił pan do oddziału?
Po kilku dniach organizowano tam właśnie pluton porucznika Renaizera. No i oczywiście ja stanąłem, jak ja tak w bramie stałem myśleli, że jestem szpiegiem, wylegitymowały nas, no bo to różnie bywa. Zatrzymałem się w tej bramie na ulicy Nowogrodzkiej 8 i stałem, czekałem. Po dwóch dniach nastąpiła organizacja tam całego plutonu. Dowódcą był podporucznik „Topór” miał pseudonim. Renaizer to był dowódca batalionu B, najpierw był zastępcą, a potem dowódcą. Najpierw atakowaliśmy, oczyszczaliśmy budynki Alej Jerozolimskich, aż do Marszałkowskiej. A to szło bardzo powoli i z wielkimi stratami. No oczywiście trzeba przyznać, że Niemcy ostrzeliwali tam nas tak zwane krowy, szafy, jak to mówili te ryczące krowy. Pamiętam taki moment jak siódmego dnia Powstania przyszedł do nas porucznik, miał pseudonim „Szczepan”, albo „Szczęsny” i mówi, że właśnie parę dni temu urodził mu się syn i on się nigdzie nie zaangażował, więc przyszedł do naszego oddziału. Niestety długo nie pobył w tym oddziale, bo chyba za dwa, trzy dni granatnik z szafy wybuchł jak wracaliśmy z zadania. Już przed wejściem na Kruczej 42. Nie wszyscy zdążyli wejść do budynku i on między innymi zginął, a kilku zostało rannych z naszego oddziału. Mnie przypadł taki udział smutny, żeby zawiadomić żonę razem z tym drugim kolegą Jerzy [niezrozumiałe] i poszliśmy. On mieszkał na ulicy Wspólnej. Jak już nas zobaczyła to już wiedziała, że to zła wiadomość. Pochowaliśmy go na podwórzu Krucza 42. Następnego dnia taki chłopiec, który trzymał się naszego oddziału, młody, chyba z sierocińca, znalazł parę dachówek i zaczął układać ten grób, tę mogiłę chciał tymi dachówkami obłożyć i strzelec z Banku Gospodarstwa Krajowego w pierś go postrzelił. Nie znam jego nazwiska. Myśmy go odnieśli do takiego szpitala prowizorycznego na ulicy Kruczej, ale to dalej, w głębi, w piwnicach był szpital. Poszliśmy drugiego dnia to niestety, już go pochowali. I tak z dnia na dzień pilnowaliśmy tej dzielnicy od strony Placu Trzech Krzyży, od Alej Jerozolimskich, bo tam było przejście zrobione, oczyściliśmy to. Piekło było straszne. Nawet te „grube berty”… właśnie niedaleko nas spadła taka „gruba berta”, która nie wypaliła z działa kolejowego. Wszyscy przychodzili później tam oglądać to, przebiła stropy i na klatce schodowej po prostu leżała. Kto przyszedł, zobaczył, to uciekał. Ale zaraz technicy rozbroili i proch użyli do budowy granatu. Było piekło takie straszne, myśmy powiedzieli, żeby wyjść z tego piekła, to chciałbym żyć tylko po tym 10 lat.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Niemców spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Niemców to ja pamiętam jak łapali Polaków, rozstrzeliwali. To zbrodniarze, zresztą tam była cała zbieranina tych Ukraińców [niezrozumiałe].
- Proszę o tym opowiedzieć.
Początkowo to, kto się dostał do niewoli, to rozstrzelali. Oni nie brali do niewoli. Mordowali, zresztą robili te... przed czołgami Polaków stawiali i atakowali barykady i wtedy myśmy nie mogli strzelać na swoich. Niemców nie potrafię nie pamiętać. To byli ludzie bez serca, wpierw jak oni traktowali nas w niewoli, jak nas pędzili, z zimna krwią strzelali, kto odszedł z kolumny i soli troszkę chciał wziąć, to posypywali solą żeby zdechł.
- Czy spotkał pan przedstawicieli innych narodowość? Żydzi, Węgrzy?
Ale to już potem.
W czasie Powstania nie, nie spotkałem innej narodowości, tylko sami Polacy.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Właśnie ludzie nas popierali. Nie było tak, żeby mieli pretensję do nas, jak to niektórzy mieli, że „po co to Powstanie?”. Nie spotkałem się. Było bardzo dużo uciekinierów, którzy tam gdzie myśmy mieli miejsce postoju, na pierwszym piętrze Krucza 42, to na tym samym piętrze byli ludzie, którzy przypadkowo się znaleźli, młode dziewczyny, potem kobiety, cały czas tam siedziały. Myśmy jak mogli tak pomagaliśmy, jak się zdobyło trochę żywności, to, trzeba było też i pomóc. Więc nie było narzekań ze strony, ani pretensji.
- Tak było przez cały czas, przez całe Powstanie?
Do samego końca nie spotkałem się z wyrzutami, może gdzie indziej [były], ale ja nie spotkałem się.
[…] Początkowo jak zbombardowane były kamienice to się znajdowało w mieszkaniach, czy piwnicach trochę kaszy, czy ryżu, ale ryż gdzieś dostali. Chodziliśmy nawet też specjalnie z workami po kilkanaście ulic dalej i tam były magazyny z ryżem, nosiliśmy ryż i gotowali ten ryż na pomidorach z takim ekstraktem pomidorowym, to było wszystko. A tak to każdy sam, ci co byli z tej okolicy, co tam zostali zorganizowani z tamtejszej ulicy Nowogrodzkiej, to mieli tam możliwości. Na przykład tam była dozorczyni na Nowogrodzkiej 8, to ona nam też dała coś, bo ja to byłem tam obcy zupełnie, a ci, co tam mieszkali to jakoś radzili, ale było ciężko, ciężko było Był głód, było coraz gorzej. Przecież była tam pomoc radziecka tak zwana, jak maszyna do szycia, kukuruźniki latały, ale to ludność polska im dostarczała w workach suchy chleb i zrzucali w tych workach bez spadochronów, a policja w skrzynkach nam też bez spadochronów rzucali to, to wszystko było pogięte nie nadawało się do użytku. A pokazywały się te Kukuruźnik jak Niemcy już przestali, bo oni sukcesywnie bombardowali dom za domem, ulicę za ulicą, a osłony z tamtej strony nie było żadnej.
- Jak czas wolny spędzaliście?
Wolny, to człowiek drzemał, wolnego czasu prawie nie było, w każdej chwili trzeba było pójść, jak trzeba było kogoś więcej.
- Czytaliście prasę na przykład podziemną?
Tak, tak, były, harcerze roznosili.
[...] Nie pamiętam.
- Czy rozmawialiście o zamieszczanych tam artykułach?
Tam były opisywane starcia w poszczególnych dzielnicach, gdzie Niemcy zajęli, gdzie mordowali, gdzie nasze wojska zdobywały tereny, odbijały. No, na duchu się wzajemnie podnosiliśmy. Później było przygnębienie, bo dużo zabitych, rannych, jeszcze ludność cywilna, a tu człowiek bezsilny, bo pomóc to...
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Dobra atmosfera, nie było tchórzy, byli odważni ludzie, chłopcy odważni i chcieli walczyć, chcieli wolności… nie było załamania psychicznego.
- Z kim się pan przyjaźnił w czasie Powstania?
Miałem przyjaciela Kędzierski Jerzy, chyba o dwa lata starszy ode mnie, mieszkał [niezrozumiałe] za Pruszkowem, dostał domek chyba od wujka, który umarł i tam mieszkał. Starszy ode mnie, nie wiem, czy on żyje, bo straciłem kontakt.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Tak. Raz mieliśmy tą spowiedź tak zwaną absolutorium, to jeden raz.
Ta msza była na Nowogrodzkiej.
Na podwórzu. Albo na Kruczej 42 i dostaliśmy tak zwane rozgrzeszenie bez spowiedzi. Na drugą mszę to Niemcy nam pozwolili pójść do kościoła, już pod koniec, kiedy już się bali, że koniec wojny. […]
- Kiedy była ta druga msza?
Ale to w niemieckim kościele, byliśmy jak na niemieckim kazaniu. Dostaliśmy rozgrzeszenie, msza była, to był ten raz. Potem jak dowiedzieliśmy się, że następuje kapitulacja i że warunkiem wypuszczenia bez sankcji ludności cywilnej jest to, że my żołnierze mamy się oddać do niewoli i złożyć broń. Najpierw byłem bezbronny, ale potem taki chłopiec mi Wisa przyniósł, taki troszeczkę zardzewiały pistolet. Wyczyściłem go elegancko, amunicje zdobyłem do tego i miałem już do końca tego Wisa i granaty. Potem te słynne amerykańskie zrzuty były, wszyscy myśleli, że to skoczkowi idą na pomoc nam, był pełen entuzjazm, ale to były zasobniki, tak przykładowo z dużej wysokości, tylko duża część dostała się w ręce Niemców, ale broni, medykamentów było sporo. A ci, co Rosjanie rzucali, bo to tam widać z pod lotnisk tam za Warszawę, ludność cywilna w workach suchary takie przynosili, to też myśmy się tym żywili, co dostali. A amunicję i... rzucali bez spadochronów, w skrzynkach to się wszystko pogięło nie było zdatne do użytku. Nawet takie długie przeciw pancerne karabiny nam przywozili kaliber 21, ale to się już nam na nic zdało, bo nie mieliśmy amunicji do tego. Już był koniec.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienie to jest to, jak ten porucznik Szczęsny został zabity i ten chłopiec, który miał chyba dwanaście, trzynaście lat, jak na noszach nieśliśmy go, miał ranę, że oddychał tą raną, odma się zrobiła. Ten nasz szef naszego plutonu, to był jego pupilek, on mu nie kazał, nie pozwalał nigdzie wychodzić, a on poszedł bez wiedzy, chciał ten grób jakoś... Najgorsze rzeczy były też jak padały te granaty ciężkie, jak rwały nogi, ludzie ranni, ciężko ranni byli. To były najgorsze momenty i dla mnie.
- Najlepsze pana wspomnienie?
Najlepsze to było entuzjazm, jak zbudowaliśmy barykady, że się obronimy, że zwyciężymy, to był entuzjazm. Potem nie załamywaliśmy się, chcieliśmy walczyć, walczyliśmy bez entuzjazmu, ale z ochotą. Wierzyliśmy, że przyjdzie jakaś pomoc, że przecież jak Powstanie się zaczęło, to już do Pragi dochodziły oddziały pancerne Rosyjskie i Polskie, to liczyliśmy parę dni i będziemy wolni. Zresztą oni gdyby od razu dali pomoc i wcześniej zdobyli Warszawę już tu dalej to by mniej ludzi zginęło przy zdobywaniu stolicy.
- Czy było coś, co utkwiło panu w pamięci jakoś najbardziej w Powstaniu?
To są te momenty jak się tego porucznika jak, to mi utkwiło w pamięci i ten chłopiec, a tak... Specjalnie takich nie mam. Potem to już były przykre sprawy trzeba było broń oddać, otoczyli nas i prowadzili nas przez Ursus do Ożarowa.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania?
Zaprowadzili nas do Ożarowa, tam fabryka kabli była, takie wielkie hale i tam czekaliśmy, no oczywiście nic nam jeść nie dawali, ani pić, ani wody nie było i zaczęli wagony podstawiać i ładowali jeńców do wagonów, a gdzie, dokąd nikt nie wiedział, to był splot szczęścia gdzie się trafi, czy do Oświęcimia, czy do Niemiec gdzieś do stalagu. Mnie załadowali trzeciego dnia do wagonu i pociąg ruszył, co chwila się zatrzymywał aż pewnego razu zatrzymał się na stacji Częstochowa. Napisałem takie karty - list w Kaliszu, dojeżdżając do Kalisza i wyrzuciłem to w czasie jazdy pociągu i ten list doszedł. Zawieźli nas do stacji Opole i stamtąd nas wyprowadzili i tam ci w niemieckich mundurach, którzy mówili po Śląsku: „Pioruna! Coście narobili?!”, to autochtoni Polacy, ale zniemczeni. Prowadzili nas dość długo, wreszcie zaprowadzili nas do bramy obozu Auwidowice, to jest niemiecka nazwa Lamsdorf. Lamsdorf numer 338E to jest obóz niemiecki.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Jakie były, trzymali nas, ponieważ nie mieli miejsca, bo coraz więcej tych transportów przychodziło, to trzymali nas pod gołym niebem, skuleni, no szczęście, że nie padało wtedy, przez jakiś tydzień. To był obóz gdzie było najwięcej jeńców radzieckich, więc to były warunki podłe, bo oni nie należeli do Konwencji Genewskiej i traktowani byli bardzo źle i nas tam przy nich też tak traktowali. Po tygodniu nas wpuścili do baraków. Jest w Auwidowicach muzeum i plan tego obozu i ten barak, no i ten, w którym ja byłem też był. No, więc przede wszystkim prycze bez wyściełania, na deskach spaliśmy. Ja miałem płaszcz jak wychodziłem z Warszawy to ten właściciel, który zrobił miejsce postoju dla nas miał magazyn z odzieżą, to każdemu płaszcz dał i całe szczęście ten płaszcz nas potem chronił, bo było ciepło jak się zaczęło Powstanie wyszliśmy ubrani na sportowo, lekko. W obozie to nam dawali tak: chleb niemiecki tak zwany jak gryka, jeden bochenek na sześć osób raz dziennie, zupa taka [niezrozumiałe], bo to były jakieś liście, brukiew, fatalna. Najgorsze było to, że nie mieliśmy czym jeść, później nam dali takie niby menażki, miski, ale nie dali nam łyżek to tak jak zwierzak… I apele nam stosowali, apele liczyli, bali się czy ktoś uciekł, czy nie. Myśleliśmy, że wywiozą nas gdzieś do obozu zorganizowanego, jakiegoś wojskowego, gdzie może warunki lepsze tam panowały i wywozili.
- Czy utrzymywaliście kontakty z Rosjanami w tym obozie?
Tak. Przez druty, bo oni już tam byli tacy obyci, przyzwyczajeni trochę, może i większe racje dostawali. Później poprawiło się jak z Czerwonego Krzyża nam dali paczki z różnymi rzeczami, konserwy końskie, mleko w proszku, w niektórych były papierosy i czekolada, niektórzy się pochorowali jak dostali [zjedli szybko] od razu a byli głodni. Zostało nas czterystu, bo zrobili rejestracje, dali nam numerki, jeden w razie śmierci to odłamali na pół [niezrozumiałe]. Na szczęście ja do końca trzymałem ten numer. Mieliśmy apele, zbieraliśmy się, było też trochę artystów z nami, którzy śpiewali o Warszawie. Duch nam się poprawiał, mieliśmy nadzieję, że front jednak pójdzie, że nas wyswobodzą. Był Wacuś Przybylski, to później występował w teatrze, jak robili. Organizowali kursy naukowe, żeby rozerwać ludzi jakoś. W innych obozach to szybko jeńcy paczki dostawali, ja też dostawałem szybko, bo miałem rodzinę w Kaliszu. Dali nam takie talony na kartki, że można było wysłać. Ja wysłałem do Kalisza do mojej mamy tą kartkę.
- Kartka była napisana po polsku?
Kartka po polsku, u nas po polsku. W Oświęcimiu trzeba było po niemiecku, bo mam list od ojca z Oświęcimia dostałem, to było po niemiecku pisane. Myśmy pisali po polsku, ale to było parę osób, które miały kontakt z rodzinami. A Warszawiacy, ci co mieli tylko rodziny z Warszawy to nic, ale mieli ciotki czy stryjków w innych miastach to się robiło taką akcję, na przykład ktoś mówił: „Ja mam w Radomiu ciotkę, mieszka od dworca…”, to żeśmy krzyczeli: „Kto jest z Radomia?” to przychodził i mu tłumaczyliśmy, że wiesz od dworca druga ulica na prawo, potem na lewo i tak się trafiało i przychodziła za dwa tygodnie paczka, to się wołało tego kolegę, który umożliwił i dostał też udział z tej paczki. Jak do mnie przychodziła, to mieliśmy taką grupę, ja miałem takich trzech kolegów tylko pseudonimy pamiętam. Jeden „Kajtek”, nie pamiętam, to żeśmy wspólnie to konsumowali. Te paczki znowu nas podratowały, no i tak siedzieliśmy do 24 stycznia. 24 stycznia już było słychać działa z daleka, Niemcy zrobili nam zbiórkę przed komendanturą obozu, dali po jednym bochenku chleba i pod eskortą nas wyprowadzili. To była wtedy bardzo ciężka zima. 24 stycznia w śnieg nas wyprowadzili, przez Góry Stołowe nas prowadzili, pędzili. Jak nam dali po bochenku chleba na pół, to następne jedzenie dostaliśmy dopiero za tydzień. Prowadzili nas przez Góry Stołowe, przez Czechosłowację. W Czechosłowacji jest taka miejscowość Szelc, tam nas wpuścili Czesi do stodół, że mogliśmy nocować w stodole, a tak to pod takimi szopami skuleni z zimna, tak myśmy noc czekali, a rano trzeba było maszerować około 20 kilometrów. Odległość między miejscem gdzie nas oswobodzili, to wynosi około ośmiuset kilometrów, ale myśmy zrobili grubo ponad tysiąc, bo oni nas zygzakami tak prowadzili, tak jak mieli rozkaz… to w lewo, to w prawo. W Czechosłowacji Czesi podrzucali nam trochę chleba, trochę ziemniaków, nas ratowali jakkolwiek się bardzo bali, jak myśmy drogami Czeskimi szli to rzucali nam z zza płotu chleb, ale to Niemcy strzelali w tamtym kierunku, jak widzieli. No i tu zaczęły się choroby. Ta nasza kolumna, która miała 408 osób, to topniała. Oni później nam dawali codziennie po trzy, cztery kartofle gotowane zimne, wieźli na wozach z tyłu, te kartofle ktoś im dostarczał. Najpierw człowiek skórkę obierał i zjadał, a potem skórki zjadał. Panowały choroby, dezynteria, kto dostał zaburzeń żołądkowych, kto odbił sobie nogi to zostawał w tyle, co się stało z nimi, to wiadomo strzelali, do szpitali nie brali chorych. Pamiętam jak nas wprowadzili do zbombardowanego miasta Steinfurt. Tam nas zaprowadzili na dziedziniec dawnej fabryki łożysk kulkowych. To był budynek stołówki i przed stołówką była taka kupa obierek z ziemniaków, brukwi, to myśmy to zjedli w przeciągu trzech dni prawda, już nikt nie patrzył na smak tego tylko się to jadło, taki był głód. Prowadzili nas, oczywiście kto odstąpił o krok od kolumny, bo nawet jak dostawaliśmy te ziemniaki, to nie było czym posolić, to taki był młody jeden z tych kolegów, który sięgał, bo Niemcy mieli tam sól w kubkach, sól do posypywania dróg, taki zielony, wziął tej soli, to go zastrzeli. No i tak nas prowadzili. Prowadzili nas przez trzy miesiące. Potem była ta druga msza. Druga msza była w miejscowości Neustadt, ale podobno takich miejscowości Noistat to w jest Niemczech kilkadziesiąt. To było na trasie Steinfurt - Neustadt, […] tam był Neustadt i tam akurat Wielkanoc była. Wcześnie w kwietniu była Wielkanoc, to był chyba 20 kwiecień i tam Wacuś Przybylski był tłumaczem, znał niemiecki, znał angielski, załatwili, że braliśmy udział w mszy… Ale w naszej grupie księdza nie było, to był niemiecki ksiądz. Po tej mszy nas zapakowali w wagony kolejowe, ale nastąpił atak samolotów francuskich szturmowych, to te koguty były. Ostrzelali dworzec kolejowy, wtedy zginął jeden z kolegów, dostał kulę z karabinu maszynowego, z samolotu. Nas powieźli dalej. Może ujechaliśmy z piętnaście kilometrów jak samoloty zaatakowały. Niemcy, którzy nas eskortowali wyskoczyli z wagonów i my też. Machaliśmy chusteczkami, czym kto miał, nas te samoloty poznały, że to jeńcy są, tylko ostrzelali lokomotywę, że puściła parę całą powierzchnią, także nas już nie mogli wieźć dalej. Ci Niemcy to pouciekali, ale my się też baliśmy się uciekać, bo po prostu ci z folkssztumu, to jak zobaczyli jeńca samego gdzieś, to też się nie patyczkowali tylko strzelali, więc myśmy szli na to miejsce postoju w Neustadt. Po drodze Wielkanoc była, bo ciasta piekli tam w mieście, ale nas nie poczęstowali. Doszliśmy tam, no i stamtąd ruszyliśmy.
A już wtedy było tylko z jakieś 200 osób, może 250. Prowadzili nas dalej w kierunku na Eichstaett, tam jest miejscowość i tam był obóz jeniecki, a przedtem nas wprowadzili w Koburgu na teren obozu jenieckiego, ale tamci Niemcy w obozie nie chcieli nas przyjąć. Jeszcze nas [niezrozumiałe] prowadźcie ich dalej, mówią, że przepełniony jest. Może by nas uchronili od dalszych strat, tych co byli chorzy. Dzięki generałowi „Batonowi”, który wiedział, że tam duże kolumny jeńców są i z obozów. On zagrodził Niemcom drogę, bo oni nas mieli prowadzić dalej i tam rozstrzelać, to tak zeznał ten, który nas eskortował, zeznał amerykańskim żołnierzom, bo ich zabrali Amerykanie, jak nas oswobodzili, to tych aresztowali. To podobno zeznał, mówi „macie szczęście” ten Amerykanin, a po Polsku mówił, to był Polak z Ameryki, bo mieli nas dalej, aż w Alpy wyprowadzić. Do Alp tam było ze 150 kilometrów, może trochę więcej i tam nas zniszczyć. I tak szliśmy przez to miasto Eichstaett, tam właśnie ten nasz jeden feldfebel postrzelił jednego z chłopców w rękę, on chciał odejść czy coś i tam udało się go odprowadzić do szpitala, co to jeden Post poszedł i zaprowadził go do szpitala tam, ale to już oni czuli koniec wojny, już trochę lepsi. To w Bawarii, bo już była Bawaria, jak wyszli to nas [niezrozumiałe] to były dwa razy, raz, nocleg mieliśmy w stodołach, a w jednym to zebrali trochę pieniędzy dolarów, bo niektóry mieli dolary nasi i sprzedali trochę ziemniaków. Kilka metrów ziemniaków sprzedali, tośmy gotowali te ziemniaki, gotowaliśmy. Każdy skarpetkę na ziemniaki, na takim sznurku w takich kotłach i trzymał, tak ze dwudziestu było i do kotła. Każdy trzymał swoje kartofle na sznurku, w skarpetce, a to trudno było tak, żeby wszystkie ugotować, [niezrozumiałe], jak komuś pękła skarpetka to przepadły kartofle. Myśmy troszeczkę tymi kartoflami rozdzielili, bo tam byliśmy 3 dni w takiej miejscowości jednej, także nawet pozwolili tam, jeden z tych Postów nawet, tam była niedaleko apteka, to daliśmy pieniądze i troszkę środków opatrunkowych zdobył. No i tak doszliśmy do miejscowości Obelfeldorf, to jest kilkanaście kilometrów przed Igorsztatem. No i w nocy w takich zagrodach myśmy się przyczaili i widzieliśmy jak ci Niemcy uciekali. W pewnym momencie nasi to też już się tam porozchodzili po różnych zagrodach, bo już taki rozgardiasz powstał i taki esesman wtargnął tam do tej zagrody, gdzie ja i kilkunastu tych jeńców. Tłumaczymy, że jesteśmy jeńcami, pokazano nawet znaczek że stalag. Tu trzymał mi pistolet Parabelkę i mówi: „jak nie spowodujesz, że wszyscy ze wsi się zbiorą tu to...” mnie zastrzeli, ale coś go strach wziął, bo tam było słychać strzały i uciekł, ale to był moment. Ja mu tłumaczę, że ja mam matkę i ty masz matkę i ja chcę do matki wrócić „ich mus zu maine muter komen” i ty też mówię, to dał spokój i poszedł. Patrzymy już wieczór się zrobił, a Amerykanie, z radiostacją na plecach i sanitariusz Czerwonego Krzyża i ksiądz idą drogą, przeszli. Za chwilę czołg Szerman tak szedł, że jedną gąsienicą taki płot murowany zbierał, rozwalał no i później żołnierze amerykańscy… Ja mówię [niezrozumiałe], bo nas nauczyli, żeby tak powiedzieć jak spotkamy tych, a to [niezrozumiałe] pokaż, to pokazałem ten znaczek. To w porządku, a gdzie są [Niemcy] i połapali tych, co nas prowadzili, tam niektórzy się schowali, ale myśmy zauważyli, ich zabrali, na [niezrozumiałe] posadzali i zabrali ich i myśmy na tej wsi byli. Tam przyjechał kapitan Politz się nazywał, tego sołtysa wsi [niezrozumiałe] zapowiedział, że „macie ich tu ulokować po mieszkaniach, zorganizują kuchnię macie dać im jeść...” i tak to na tej wsi zostaliśmy, to zabraliśmy się za jedzenie, chleb, kartofle.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
Dwa lata później. Oswobodzony zostałem w moje imieniny 23 kwietnia, potem nas zabrali do Igorsztatu, do takiego obozu przejściowego dla jeńców, dla uciekinierów z Powstania. Wielu pojechało do Włoch, do Armii Andersa, a ja byłem tak już niechętnie, że zostałem w Igorsztacie z myślą, że zaraz wrócę do Polski. Po wyswobodzeniu pojechałem do obozu, do Dahau i tam pracowałem w kompani wartowniczej przy sądach amerykańskich dla zbrodniarzy wojennych. W czerwcu dostałem list od mojej siostry z Kalisza, bo miałem cztery siostry… Podałem list przez kolegę, który do Polski wracał, do Kalisza, i on ten list posłał, siostra napisała do mnie i ja prosiłem. W Landsbergu organizowali powrót do Polski. W lipcu 1947 roku wróciłem do Wrocławia. […]Mój szwagier, który już był we Wrocławiu, miał znajomego dyrektora Centralnego Zarządu Materiałów Budowlanych. Poszedłem do pracy, pojechałem do Bolesławca, tam pracowałem w Centralnym Zarządzie Materiałów Budowlanych. Ten dyrektor mnie potem oddelegował do Olszyny Lubańskiej, gdzie zostałem kierownikiem Fabryki Papy i Izolacji, prowadziłem tą Fabrykę do 1954 roku. A w 1954 roku przenieśli mnie do Wrocławia, tutaj też zaczęliśmy budować fabrykę… Zrezygnowano z tej fabryki ponieważ urząd zatrudnienia nie gwarantował robotników do tej fabryki. […] Fabrykę zlikwidowano, maszyny przeniesiono do innych fabryk a ja tutaj zostałem.
- Czy był pan represjonowany?
Czy byłem represjonowany?... Jak przyjechałem w Dziedzisach, to jak rejestrowano tych wracających do Polski, to trwała procedura krótko, ze mną dłużej. Mnie zamiast dać od razu tą kartę repatriacyjną to mnie zamknęli w piwnicy i dopiero po trzech dniach, bo tam byli Rosjanie i byli Polacy, co to oni byli w mundurach rosyjskich, ale po Polsku dobrze nie mówili. Wreszcie przyszedł taki jeden wojskowy i mówi: „Ty chcesz jechać do Wrocławia, to chodź, pociąg stoi, wsiadaj”. Po prostu wyprowadził mnie i przyjechałem tutaj. Tu się zameldowałem, tylko, że wszędzie miałem, wskazywano z początku mi, a że byłem w AK, że w Powstaniu, ale żebym miał jakieś kary z tego tytułu to jakoś mi się udało przebrnąć przez to.
- Czy chciałby pan na zakończenie dodać coś na temat Powstania?
Jestem dumny, że brałem udział w Powstaniu. Byłem świadkiem bohaterskich czynów starszych żołnierzy, jakoś sam nie byłem wielkim bohaterem, spełniałem to, co należało do moich obowiązków, ale byłem świadkiem, jak ginęli ludzie. W czasie akcji, w której ja brałem udział zginął ten Antek „Rozpylacz” Godlewski właśnie… Matka do niego przyjechała, tego dnia, kiedy on zginął. Czy Powstanie było potrzebne? Na pewno było potrzebne, bo już ile można było wytrzymać w Warszawie, już wieszali przecież na ulicach ludzi, też mojego dowódcę inżyniera Karola Kisze, który pracował w Fabryce tam gdzie ja tylko, że dojeżdżał codziennie z Warszawy. Też pewnego razu już na afiszu został rozstrzelany jako zakładnik.
- Proszę jeszcze powiedzieć jak to było z tym listem? Pan go wyrzucił z obozu, czy z pociągu?
Nie, z pociągu to nie mam tego listu, ale ten list matka zachowała. Pierwsze opisuję, jak było w obozie, jak ja się znalazłem tam. On był złożony, zawinięty i adres podany z prośbą o wysłanie i wyrzucony za mur. No i doszedł ten list. Matka i ojciec bardzo się ucieszyli, że ja [żyję]. Nie mieli żadnych wiadomości, siostra też... Siostrę wieźli do Niemiec, bo szwagra, to do Wrocławia. Pociąg stanął w Poznaniu, wagony bydlęce, siostra była akurat w ciąży. W Poznaniu, miała naczynie, i poprosiła tego Niemca, który ją eskortował, że chce nabrać sobie wody. Kran do czerpania był na dworcu, tam na peronie, Niemcy pilnowali. Siostra napełniła to wody, a Niemcy krzyczeli, że abwart odjazd, a taka jedna pani, Polka zatrzymała ją: „Niech się pani tu cofnie za ten filar…” i on się schowała za filar. Pociąg ruszył, a ona została. Ta pani ją zabrała do domu, do siebie i siostra miała do Kalisza, do domu tylko osiemdziesiąt parę, czy sto kilometrów. Załatwili bilet i przyjechała do domu. W styczniu będąc w Kaliszu urodziła córkę, która w tej chwili jest dyrektorem muzyki poważnej w TVP. Był straszny głód. Przez te trzy miesiące, kiedy nas pędzili, nawet gorsze niż całe Powstanie, bo to Powstanie trwało sześćdziesiąt trzy dni, a tam dziewięćdziesiąt dni nas pędzili i co chwilę nas ubywało, strzelali, byle Niemiec przyszedł i pokazał [niezrozumiałe] to zaraz legitymację dostał i te przywileje od razu, ja trzy lata załatwiałem, wtedy machnąłem ręką, aż jeden z tego Związku.... Że lokomotywę zniszczyli, to oni później, jak nas dalej prowadzili od czasu do czasu latały, to ci esesmani, co nas prowadzili, to w rowach się trzęśli, a w początkowej fazie, jak żeśmy szli przed Szwaikfurtem, tam akurat bombardowały samoloty amerykańskie, to ci Niemcy uciekali z tego Szwaikfurtu do nas z kijami, nas bili jakbyśmy byli winni.... Przez Czerwony Krzyż w Genewie paczki i buty, takie wojskowe, amerykańskie dali…
Wrocław, 4 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski