Danuta Bieńko-Olbrych „Danusia”
Nazywam się Danuta Olbrych.
- Pani nazwisko w Powstaniu?
Bieńko – to jest rodowe.
Formacja „Baszta” kompania B-1.
„Danusia”.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Chodziłam do szkoły powszechnej.
W Warszawie, też na Mokotowie, na Różaną. Później, jak weszli Niemcy, tę szkołę zajęli i nas przenieśli na ulicą Dolną. Tam chodziłam do czasu, aż skończyłam. W czterdziestym drugim roku chodziłam do szkoły handlowej na ulicy Świętokrzyskiej. Tam też właśnie odbywały się tajne komplety. To się nazywało jako zajęcia praktyczne.
- Do tego jeszcze wrócimy. Gdzie państwo mieszkali? Mieszkała pani z rodzicami?
Z rodzicami na Mokotowie, na ulicy Odolańskiej.
- Jak się rodzice nazywali?
Tato miał na imię Stanisław, mama Józefa.
Tato był w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych, a mama oczywiście [była] w domu, [zajmowała się] wychowaniem nas.
- Ile państwa było? Ile miała pani rodzeństwa?
Siedmioro, bogata rodzina. Tak że jeśli mam dalej mówić [o rodzinie], to brat właśnie najstarszy pracował też w Inspektoracie Sił Zbrojnych, ale pracował po szkole mechanicznej samochodowej. W trzydziestym dziewiątym roku, jak zaczęła się wojna, to on z rządem wyjechał do Rumunii, potem do Francji, taka była kolej jego [drogi]. Do Francji, potem do Anglii. A tato był na froncie wschodnim.
Henryk. Też był odznaczony oczywiście, był u Maczka, w oddziale Maczka, tak że mam niektóre jego pamiątki, ale tych nie brałam, bo to nie jest ważne. Co jeszcze…
Pozostałe rodzeństwo przed wojną tak samo się uczyło, każdy w swojej szkole. W czasie okupacji też uczyli się. O tym, kto był w konspiracji, nikt nie wiedział – jedno o drugim nic nie wiedziało. Siostra była w sanitariacie w czasie okupacji. Dwaj młodsi bracia byli w „Szarych Szeregach”, a w czasie Powstania byli w poczcie powstańczej.
- Jak mieli na imię siostra i bracia?
Siostra starsza ode mnie była, miała na imię Zofia, i myśmy właśnie razem potem były w sanitariacie, na punkcie sanitarnym. Potem żeśmy się rozstały, bo ja byłam przydzielona do kompanii B-1, a ona pozostała w sanitariacie. Dwaj bracia, oni młodsi byli ode mnie i oni właśnie byli w poczcie. Cały czas.
Starszy miał Jan, a drugi ma Wojciech. Brat już starszy też nie żyje, ani ta siostra już nie żyje.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Jako dwunastoletnia dziewczyna to raczej myśmy byli bardzo patriotycznie wychowani. W harcerstwie nas przygotowali, oczywiście każden, ponieważ to było właśnie harcerstwo, było przy Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych na Szucha, myśmy dostali wszyscy maski gazowe. W razie potrzeby musiałyśmy się właśnie zgłaszać, żołnierzom donosić kawę, oczywiście na posterunkach. Nawet na Okęcie żeśmy chodziły. Potem cały czas robiłyśmy to. Potem było tak, że w Szpitalu Ujazdowskim leżeli ranni, myśmy z siostrą chodziły pomagać pielęgniarkom. Starałyśmy się o żywność, żeby donosić, bo było mało żywności. Zapamiętałam najbardziej jednego rannego żołnierza, to do dziś mnie przechodzą ciarki. On był bez rąk i bez nóg. Ja go osobiście karmiłam, jak długo mogłam, chodziłam. Ale później, jak poszłam do szkoły handlowej, już czasu miałam mniej, bo już po południu odbywały się tajne komplety i trzeba było zostać. Ale mieliśmy wszyscy przekazane, o której wracamy do domu, tak na tę [konkretną] godzinę mamy być, bo mama bardzo się o nas martwiła, bo były łapanki. Musiałyśmy się ściśle tego trzymać. Cóż jeszcze?
- Wiedzieliście wtedy, co dzieje się z ojcem?
Nie, ani co się dzieje z ojcem, ani z bratem. Dowiedziałyśmy się dopiero po wojnie, a tak nie wiedziałyśmy nic, co się dzieje. Tato był właśnie na froncie wschodnim. Dostał się, wiem, opowiadał, tak jak opowiadał – do niewoli rosyjskiej. Przechodził też gehennę, bo na którejś stacji wytoczyli beczki ze śledziami słonymi i po jednym każdemu dali. Tato uprzedzał, żeby nie jedli tych śledzi, bo będzie pragnienie potem. Tato nie jadł. I faktycznie tak było. Padali właśnie z pragnienia ci żołnierze. Według mnie to było chyba podane celowo, te słone śledzie. Przecież śledź jest bardzo słony. I proszę pani, tam nastąpiła wymiana. Niemcy zamienili [tak], że część żołnierzy polskich wzięli do niewoli, a część, kogoś innego oddali. Przypuszczam, że może żołnierzy radzieckich. Nie mam pojęcia, bo tato też nie wiedział, tylko tak przypuszczał, bo była taka wymiana. Tato potem był już w niewoli niemieckiej. Też żeśmy całą okupację nie wiedzieli, co jest z tatą, gdzie jest. Tak że mama sama się nami musiała zajmować i troszczyć o nas.
- Jakie było wasze źródło utrzymania?
Niemcy gotowali, przecież niby w pomocy zupy. Myśmy chodzili po te zupy przecież. Chleba dostaliśmy, kawałek margaryny, kawałek marmolady z brukwi i tak żeśmy się żywili. Nieraz była też pomoc sąsiedzka. I tak jakoś szczęśliwie żeśmy się utrzymali do Powstania. Zresztą w szkole też nam pomagali.
Nie. Nikt nie pracował, bo myśmy byli najmłodsi, jeszcze uczący się. Najstarsza siostra była chora, więc ona nie mogła w ogóle pracować. A, pracowała siostra, która była trzy lata starsza ode mnie, pracowała w niemieckiej fabryce. Guziki robili, coś takiego. Tyle to wiem. Do Powstania ona pracowała. Niezbyt długo oczywiście, ale chociaż tyle było.
- Kiedy po raz pierwszy zetknęła się pani z konspiracją?
W czterdziestym drugim roku spotkałam moją drużynową.
- Jak miała na imię? Jak się nazywała?
Nazywała się Danuta Zdanowicz. Ona właśnie zaproponowała mnie „Szare Szeregi”. Jeździliśmy do Spójnej Góry [?], w lesie. Mieliśmy właśnie tam szkolenia sanitarne, harcerskie, wykłady w międzyczasie były, oprócz tego że miałam wykłady na tajnych kompletach, też to co nie było normalnie w szkole.
- Co na przykład wykładano?
Geografię, historię. Uczyli nas patriotycznych piosenek, chociaż myśmy dużo wiedzieli z domu, bo to się wynosi od domu. Tato był wojskowy, więc wie pani, jednak ten patriotyzm u nas w domu był bardzo rozwinięty, w ogóle wcielony bardzo. Tato o to bardzo dbał i mama oczywiście też.
- Jak wyglądały szkolenia sanitarne?
Uczono nas zakładać opatrunki. Pokazywali, kiedy są rany, co się robi, jak się bandażuje, jeśli [rana w] głowę, jak się bandażuje. W razie czego czy ręce czy nogi, to jak to się robi. Nauczono nas nawet tego, wpajano nam, że nawet gdyby Niemiec był ranny, to naszym obowiązkiem jest udzielić jemu pomocy.
- Nie buntowała się pani przeciwko temu?
Nie, bo nam tłumaczono: jest wróg, ale jest ranny i jemu trzeba udzielić pomocy. Może później bym się buntowała z tego względu, co widziałam, co się działo. Powstanie w ogóle zastało mnie na Dolnym Mokotowie, a mieliśmy punkt sanitarny na Belwederskiej, w zakładzie paralityków i tam żeśmy się z siostrą zgłosiły.
Było nas chyba z sześć osób, znaczy sanitariuszek. Były tam siostry zakonne, które nam też pomagały. [Myśmy] dostawali od mieszkańców, nas mieszkańcy ratowali, żeby zaopatrzyć punkt sanitarny w żywność. Ale kiedy Niemcy wyprowadzili z Dworkowej ludność cywilną, a to idzie [się] w dół, schody tak idą (nie wiem, czy pani zna to [miejsce]). Kazali ludziom iść po schodach na dół i wszystkich rozstrzelali.
- Czy to było na początku Powstania?
To było na początku Powstania, bo oni tam zajęli domy, Niemcy. Tam była nawet chyba komenda SS. Tam za tymi domami jest park i tam są dzieci rozstrzelane. Tam zawsze na uroczystości jesteśmy na tych grobach dzieci. Jak Niemcy rozstrzelali tą ludność, przyszli do nas, na punkt sanitarny, bo to było blisko, i kazali sprzątnąć tych zabitych i pochować. Ja nie byłam, bo miałam dyżur, ale siostra była. Jeden był ranny, nie był zabity. Po kryjomu one przeniosły jego do nas na punkt sanitarny. Wiedząc, co się dzieje, że jak oni zajmą teren już Dolnego Mokotowa, to nie wiadomo, co będzie z naszymi chłopcami rannymi, zdecydowałyśmy się, że przeniesiemy wszystkich chłopców na Górny Mokotów, do szpitala Elżbietanek. Strach był straszny. Nawet któregoś dnia, jak żeśmy szły z rannym… Dlaczego był strach? Bo myśmy ich broń zabierali i na noszach okładaliśmy, zakrywając ich kocami. Akurat szedł patrol niemiecki. Mnie się nogi ugięły. Moja siostra potem się ze mnie śmiała. Mówię: „Nie śmiej się. Tylko tchórz się nie boi”. Dosłownie, bo nie wiedziała. Podejdzie, odkryje, jak zobaczy broń, to być może by nas rozstrzelali. Jeszcze z początku Niemcy Czerwony Krzyż honorowali, potem już nie. W tym czasie kiedy myśmy przenosiły tych rannych, w międzyczasie mama dostała wiadomość od pani, która mieszkała po drugiej stronie naszej ulicy, że widziała nas, że myśmy z siostrą zostały zabite. Kiedy przynosiliśmy rannych do [szpitala] Elżbietanek i siostra przyszła do domu, żeby powiedzieć rodzicom, że jest, to mama zemdlała, bo zobaczyła tylko siostrę, a mnie nie. Myślała, że to ja nie żyję. Dopiero mamie wytłumaczyła siostra, że nie, że mam dyżur w tej chwili i przyjdę, pokażę się. Tak się stało. To była właśnie pierwszy raz wiadomość [dla] mamy, że nie żyję.
Potem, jak już byłam na Górnym Mokotowie, zbombardowali szpital Elżbietanek, trzeba było rannych, którzy przeżyli, przenieść na punkty sanitarne. Na Bałuckiego właśnie były punkty sanitarne, było mało i myśmy z siostrą zorganizowały w naszym domu, w piwnicy punkt sanitarny. Czterech chłopców żeśmy przenieśli do tego punktu i myśmy się nimi opiekowały. Pomagała jak mogła starsza siostra i mama przy nich, oczywiście, no i dożywiały ich. Później właśnie 1 września przyszedł kwatermistrz i powiedział, że kompania B-1 nie ma sanitariuszki i ja tam pójdę. I tam właśnie wtedy mnie przydzielili. Kompania B-1 kwaterowała na ulicy Olesińskiej, byłam z nimi do końca. W międzyczasie (to jeszcze wcześniej było) zostały dwie koleżanki ranne w alei Niepodległości. Przeżywam to strasznie, bo nie mogłyśmy się do nich dostać. Niemcy strzelali do nas, już nie honorowali Czerwonego Krzyża i one biedne, z upływu krwi zmarły. Też ktoś dał znać rodzicom, że my leżymy z siostrą.
- Jak się nazywały koleżanki?
Nie pamiętam ich imion, znaczy pseudonimów. Które to były, bo za dużo było nas, żeby wszystkich poznać. Myśmy się zmieniały i dlatego niestety nie pamiętam ich pseudonimów. Później, jak już byłam przydzielona do tej kompanii B-1, akurat też był ostrzał. Został kwatermistrz ranny, właśnie też opatrywałam go i zanieśliśmy go na punkt sanitarny. W międzyczasie chłopcy chcieli koniecznie zdobyć pocztę na Dworkowej, bo ona była na samym rogu. Mieli przecież Puławską wygodną do ostrzału. Niestety nie mogli zdobyć tej poczty. Oczywiście uczestniczyłam jako sanitariuszka, z nimi musiałam być. Kiedyś właśnie, jak Anglicy zrzucili zrzut, to myśmy właśnie w nocy po ten zrzut szli, żeby jego ściągnąć. Udało nam się, bo z domu Wedla próbowali Niemcy też się dostać, ale im się nie udało dostać do zrzutu. Myśmy to ściągnęli.
Z Madalińskiego. Padł zrzut i myśmy [stamtąd wzięli]. Na Madalińskiego na rogu był właśnie dom Wedla, róg Puławskiej i Madalińskiego. Oni się nie dostali, ale myśmy się do tego dostali, oczywiście chłopcy, bo ja musiałam być w tyle, bo mi nie dali do przodu iść.
Tak że później było już powiedziane, dwudziestego szóstego, że jest kapitulacja. Musiałam iść z meldunkiem do Królikarni, że mają się wycofywać do kanałów i przechodzimy do Śródmieścia. Taki był rozkaz: „Kanałami do Śródmieścia”. Wracając, przyszłam do rodziców, żeby się pożegnać. Siostra akurat też była, żeby się pożegnać. Mama bardzo prosiła, żebyśmy nie szły do kanałów. Mówimy, że taki jest rozkaz, musimy iść do tych kanałów. Mama płakała, prosiła, żeby nie iść. Powiada: „Co będzie, to będzie, ale będziemy razem”. Niestety myśmy poszły jednak, kolejka była do kanału. Stałyśmy, koleżanka z nami stała też.
Z siostrą właśnie, cały czas. Bracia nie. Mieli widocznie rozkaz, że mają wrócić do rodziców. Wie pani, bo oni zostali z rodzicami, młodsi bracia. Stała z nami koleżanka, która mieszkała po drugiej stronie naszej ulicy, a przez jej dom przechodziliśmy właśnie na Wiktorską, do kanałów miałyśmy iść. Moi koledzy szli na Szusta do kanałów, do nich nie zdążyłam dojść. Tylko już zdecydowałam się, że: „To się spotkamy w Śródmieściu, jak dojdziemy kanałami”. Doszedł do nas oficer i powiada: „Dziewczęta, co wy tu robicie? Uciekajcie, dlatego że cywile dostali się do kanałów – mówi. – Jest tam panika”. Siostra moja powiada: „To może racja, idziemy wobec tego, tak jak mama prosiła. Wrócimy do mamy, co będzie, to będzie, jak nas wyprowadzą czy nie”. Koleżanka powiedziała: „Nie, rozkaz do kanałów, to ona idzie do kanałów”. Poszła do kanałów, ale niestety. Po wojnie dowiedziałam się, że ona zginęła w tych kanałach. Mogła pójść do domu przecież, miała blisko.
- Dużo osób zdecydowało się jednak zejść do kanałów?
Bardzo dużo. Przecież Niemcy wydostali na Dworkowej stu siedemdziesięciu czterech Powstańców. Wszystkich rozstrzelali, co wydostali z tych kanałów. Mieli szczęście ci, co się dostali do Śródmieścia, bo nie wszyscy się dostali. Koledzy z mojej kompanii szczęśliwie przeszli. Oni potem się dostali do niewoli niemieckiej. Natomiast nas wyprowadzili, kazali wszystkim wyjść z domów. To i tak dobrze, że nie podpalili z nami, bo oni to robili przecież, Niemcy.
- To już było po kapitulacji?
Po kapitulacji to było. Kazali wyjść wszystkim i wyprowadzili nas do Pruszkowa. Byliśmy chyba ze dwa dni w Pruszkowie. Potem Niemcy nas z tego Pruszkowa wybrali, co młodszych, wie pani, do wagonów, świńskich oczywiście, i do Niemiec. Najpierw zawieźli nas do Wrocławia. We Wrocławiu zrobili nam prysznice oczywiście. Nazywałam to mykwą, bo to było okropne. Potem stamtąd, z Wrocławia, zawieźli nas do Kuttlau, to jest Grünau, to było miasteczko, ono się łączyło, a myśmy byli w zrobionym baraku remizy strażackiej. Oczywiście prycze były tam ustawione, żelaźniak był i myśmy musiały kopać rowy, okopy. Potem brali nas, jak owało faszyny (ścięte gałęzie choiny, nazywali to faszyny), trzeba było potem iść do lasu i rąbać choiny. A co ja miałam, siedemnaście lat wtedy – rozchorowałam się. Był starszy Niemiec… NSDAP chyba to było, w tych żółtych mundurach co chodzili, wie pani, oni nas pilnowali. On zauważył, że chyba jestem chora. Do siostry mówi: „Twoja siostra chyba jest chora”. Siostra rozumiała trochę po niemiecku, bo tato nasz znał przecież i niemiecki, i rosyjski. Ja w szkole tego niemieckiego też się uczyłam troszkę, bo trzeba było się uczyć, bo Niemcy uważali, że nauka dla Polaków to jest tylko, żeby znali polski, rachować żeby umieli i po niemiecku żeby mówili. Ona mnie oczywiście zajrzała do gardła, zmierzyła temperaturę i do siostry mówi, że mam anginę, da mi tabletki i muszę leżeć w łóżku. [Siostra] ma mnie zaprowadzić z powrotem do baraku, do obozu. Jak myśmy przyszły do obozu… Była to Polka, ona potem powiedziała, że ona jest Niemka, tylko niestety za Polaka wyszła za mąż, mówiła świetnie po niemiecku. Jak ona nas zobaczyła, to: „Co wy tu robicie? Z powrotem na te okopy!”. Wyrzuciła nas. Jak myśmy przyszły na okopy, to Niemiec powiada: „Co my tu robimy?”. Siostra tłumaczy jemu co. Kazał drugiemu pilnować, Niemcowi, mnie wziął za rękę i przyprowadził do obozu. Pyta się tej
Lagerführerki, czy ona dostała kartkę, że mam leżeć. Ona odpowiada: „To są Polacy, to są lenie”. [Niemiec powiedział, że] nie, ma się tego trzymać. Mnie kazał się rozebrać, miałam pryczę ostatnią, górną. Kazał mi wejść na pryczę swoją. Położyłam się. Tyle co on wyszedł, ten Niemiec, ona mnie zgoniła z łóżka i kazała cały ten
Lager sprzątać. Bardziej się rozchorowałam, potem [trafiłam] do szpitala. Jak się ta miejscowość blisko nazywała? Do Głogowa, to był Gross-Glogau, teraz już jest Głogów. Dostałam się do szpitala.
Stamtąd, jak mnie wyleczyli, z powrotem przyszłam. Jak już stamtąd przywieźli mnie z powrotem, do obozu, to musiałam nadal też chodzić do pracy. Zaczął się front posuwać, jak front szedł do przodu, to nas, bo to była zima, akurat styczeń, wyprowadzili nas, pieszo żeśmy szły do Muskau.
W tym Muskau nas wzięli do pracy, do fabryki szkła, żeśmy pracowali, ale w pobliżu był obóz chłopców. Oni nas dożywiali, po kryjomu przynosili, pod płot wciskali. Oni chyba dostawali paczki unrowskie, bo oni [przynosili] nam czekolady czy konserwy. Tak że nie było tak źle, ale zapowiedzieli, że front dalej się posuwa. Trzeba dalej iść i znowuż nas wyprowadzili. Ale chłopcy jak się dostali pod płot, powiadają: „Nigdzie nie idźcie. Idźcie do fabryki, tam się schowamy. Prędzej dostaniemy się do Rosjan”. Rosjanie wtedy atakowali, szli do przodu. Myśmy się schowali w piwnicy. Chłopcy już mieli trochę żywności zakamuflowanej i przynieśli, bo myśmy nie mieli nic, myśmy tylko racje dostawali w obozie. Nie wiem, chyba z dwa tygodnie żeśmy siedzieli w piwnicy. Jak Niemcy nas stamtąd wyciągnęli, to okazało się, że fabryka leżała. A myśmy nic nie wiedzieli w piwnicy, co się dzieje. Front przez nas przeszedł cztery razy! W jedną i drugą stronę.
Stamtąd nas potem wyprowadzili do Weißwasser. Był ten
Lagerführer był starszy człowiek, ale bardzo porządny. Bo ja tam też zachorowałam – na anginę. I on przyprowadził, nie było lekarza, tylko felczera, żeby mnie zbadał. Byłam nieprzytomna, miałam tak silną gorączkę. One stały nade mną i płakały, siostra i koleżanki. Wszedł
Lagerführer i powiada: „Co tu się dzieje?”. Siostra mu znowuż wytłumaczyła, co się dzieje. Przyprowadził felczera. Powiedział, że ma mnie zbadać, co mnie jest. On oczywiście obejrzał mi gardło i powiada: „Jest niedobrze. Powinienem ją zabrać do szpitala, ale szpital jest przepełniony rannymi. Jest to niemożliwe”. – „To co trzeba robić?” – „Należałoby przynajmniej trzy razy dziennie to gardło pędzlować”. – „To będziesz przychodzić i będziesz pędzlować to gardło”. Z niemieckiej kuchni kazał przynosić, śniadania, porcje, co Niemcy dostawali, obiady i kolacje – dla mnie. Ja nie mogłam jeść, ale one się pożywiły przecież przy okazji. Jak już zaczęłam wstawać, chodziłam, bo wszystkich brali też do kopania okopów. Kiedyś właśnie
Lagerführer wszedł do naszej sztuby i pyta, jak się czuję. Mówię: „Już teraz dobrze się czuję”. – „A czy mogłabym przyjść i jego sztubę posprzątać?” Mówię: „Dobrze”. Oczywiście myślę sobie: „Nie będę szła na okopy, a tu będzie mi łatwiej przecież”. Był dobry, bo jednak dbał o mnie, że pomógł mi właśnie. Gdyby nie ten felczer, to na pewno bym się udusiła, bo to była angina wrzodziejąca. Sprzątałam u niego może pięć dni, może sześć dni, w każdym razie któregoś dnia – były boczne drzwi – któregoś dnia drzwi się uchyliły i wyjrzała młoda Żydówka. Czym prędzej zamknęła drzwi. Przyszłam, nawet siostrze nie powiedziałam, że widziałam tę Żydówkę, bo jeśli nam groziła kara śmierci za przechowanie jednego Żyda, to Niemcowi na pewno też. Tak że utrzymałam [to w tajemnicy]. Dopiero po powrocie do domu wytłumaczyłam siostrze, co było.
- Kiedy panie wróciłyście do domu?
W maju. Najpierw jeszcze z Weißwasser pognali nas do Zwickau. Dopiero w Zwickau wyratowali nas Rosjanie.
Co myśmy przeszły, to jest trudno opisać, naprawdę. Nie wiem, czy warto to w ogóle… Co myśmy widziały nawet po drodze, co się działo. Jak wracałyśmy już, gdzie transport przy granicy był, żeby nas z obozów wywozić do Polski, to myśmy widziały dużo kobiet pomordowanych. Jak żeśmy tak wędrowali, to było rozwidlenie dróg. Nas było chyba w tej gromadzie, co myśmy tak się trzymali, z osiem dziewcząt i chyba z czterech chłopców było z nami. Było rozwidlenie dróg i zgubiłyśmy się z siostrą, bo ona poszła w jedną stronę w rozwidlenie, a my w drugą stronę. Tak że nas było trzy i dwóch chłopców było z nami. Ale [byliśmy] zmęczeni, trzeba było gdzieś zatrzymać się, żeby się umyć, coś zjeść ciepłego, i był domek otwarty (to była chyba dzielnica willowa). Myśmy pierwszy raz tam zajrzeli, ale drzwi otwarte, weszliśmy do domu, puściutko. Znaleźliśmy trochę ziemniaków, jarzyny jakieś, kartoflankę żeby chociaż ugotować. Myśmy kartoflankę gotowały, chłopcy przejrzeli teren, co to za pokoje są. Był pokój dziecinny, chyba był gabinet z tapczanem i sypialnia była i środku był pokój stołowy. Chłopcy powiadają: „To wy będziecie spać w sypialni, a my w dwóch na tapczanie”. Za chwilę, jak myśmy już zupę zjedli, przyszli Rosjanie, patrol. „Polki, Polki. A macie chleb?” – „Nie mamy chleba”. – „To my wam przyniesiemy”. Nie było ich chwilę, chłopcy się umyli, poszli spać już. Myśmy się chciały myć, a tu przyszli ci Rosjanie, przynieśli chleb, ale siedzą i siedzą. W końcu mówimy, żeby sobie poszli, bo my jesteśmy zmęczone, chcemy się umyć i pójść spać. A on powiada, taki mały (jeden był wysoki, drugi mały), powiada: „To się myjcie”. My zatrwożone – no jak to. Koleżanka poszła do tych chłopców. Proszę sobie wyobrazić, że jeden z tych Rosjan wyszedł i zamknął ich na klucz, ale był taki głupi, że tego klucza nie wyjął. Jak on kazał nam się myć, to koleżanka wyszła i poszła po chłopców, a oni stali już przy drzwiach. Stukają: „Otwórz”. Ona otworzyła i klucz zaraz wyjęła, wyrzuciła i przyszli ci chłopcy. Proszę sobie wyobrazić, że nie było żadnego tłumaczenia. Jedna z koleżanek była takiego wzrostu jak ja, wpadła do dziecinnego pokoju, schowała się pod łózko dziecinne i co śmieszne było… Bo była druga koleżanka, wysoka i jeden Rosjanin był wysoki, a ten był mały. Ten mały do wysokiej koleżanki, a duży do mnie i do sypialni, wpakowali nas tam. Ci chłopcy proszą, tłumaczą, że przecież to są Polki z obozu, jak można. Oni powiedzieli, że są frontowi i potrzebują. Pyta się jednego: „Która jest twoja?”. On pokazał na tę koleżankę. „A która twoja?”. Na mnie. „A tu była trzecia”. Szukają, wyciągnęli ją spod tego łóżeczka i ona zaczęła krzyczeć i chłopcy proszą, co oni robią. On każe, żeby nie krzyczała: „Bo tu granaty mamy. Rzucimy granaty i koniec będzie”. Chłopcy tłumaczą: „To idźcie do Niemek”. – „My nie wiemy, gdzie tu są”. Chłopcy nie wiedzieli, gdzie są Niemki, ale mówią: „To my was zaprowadzimy”. Poszli. Nie było ich dosyć długo. My wobec tego, na górę, chciałyśmy się na strychu schować, a tam jeszcze były pokoje. Jak żeśmy weszły na strych, a tam chyba z jedenastu mężczyzn, Polaków spało. Oni głowy podnieśli. Mówię: „No coś takiego, wy śpicie, a nas chcą gwałcić”. – „To wchodźcie między nas”. Tak żeśmy zrobiły. Trudno, nie było innego wyjścia. Za chwilę drzwi się otwierają, świeci Rosjanin latarką i pyta się: „Czy dziewuszki tutaj są?”. Ci się podnieśli, tylu ich tam było: „Tu nie ma dziewczyn!”. Poszli. Długo [to trwało]. Ten mały był uparty, ten duży koniecznie chciał, żeby już zejść, dlatego że kończy im się służba. Mały powiedział: „Nie, bo on musi mieć i basta”. Gdzieś tam znaleźli starszą babcię, taką z dziesięcioletnią dziewczynką. Ten mały do tego dziecka się rwał. Dopiero ci chłopcy nasi, powiadają: „Co ty robisz! Poszukamy kobiet tutaj, zostaw to dziecko”. Wysoki Rosjanin powiada: „Odejdź”. I zabrali. Szli, powiada: „Nam się służba kończy, idziemy”. To chłopcy przyszli do nas. Domyślili się, że my jesteśmy u góry. Przyszli i powiadają: „Wychodźcie, już im się służba skończyła. Idziemy spać. Zabarykadujemy drzwi wejściowe i możemy spać”. Faktycznie, stół, krzesła, jakieś ściągali pod drzwi wejściowe, mówi: „A wy idźcie spać”. Tyle co myśmy się położyły w sypialni, do drzwi ktoś puka tych wejściowych. Nikt nie otwierał. Skuleni jesteśmy. Po oknach. Chłopcy przyszli i powiada: „Słuchajcie, my będziemy otwierać te drzwi, bo nie ma innego wyjścia, a wy przez okno, bo jak oni wrócili, to się domyślili i pójdą na górę szukać”. Proszę sobie wyobrazić, jak myśmy wyskoczyły przez to okno, jak mnie pognało, to chyba na koniec wsi wpadłam do kurnika. Tylko nie było oczywiście kur. W kącie siedziałam i modliłam się, żeby już zaczęło świtać. Słyszałam w nocy strzały. Myślałam, że może ich pozabijali. Jak wróciłam do domu, jak trafiłam, naprawdę nie wiem. Przychodzę. Drzwi otwarte szeroko. Jak ja strważałam, że pewnie ich pozabijali. Idę do sypialni, moje koleżanki śpią. Mówię: „To wy śpicie, a ja w kurniku!”. Chłopcy usłyszeli mnie. Wychodzi: „Gdzieś ty była?” – „W kurniku. A gdzie wyście były?”. Pod krzakami się schowali. Chłopcy powiadają, że gdyby wrócili ci sami, to pod tymi krzakami by je szukali, jakby nie znaleźli u Niemców. To był inna patrol. Porządni jacyś, bo powiedzieli: „Dlaczego się barykadują”. Tłumaczą dlaczego. „Nie wolno się barykadować, bo jakbyście nie otworzyli, to musielibyśmy rzucać granaty do środka. Drzwi mają być szeroko otwarte. Idźcie spać, tylko szukajcie – to był maj, noce są zimne – szukajcie tych dziewczynek, bo wam zmarzną”. Dwie znaleźli, ale mnie nie znaleźli przecież. Dopiero sama wróciłam do nich. Tak że myśmy przeżyli, od Niemców tego żeśmy nie przeżyli, ale od Rosjan tak.
Jak żeśmy czekali już na transport, przyszedł jeden Rosjanin, i właśnie tę wysoką koleżankę, powiedział że ma z nim pójść, bo musi jemu pokój posprzątać. Jak ona z nim poszła, bo się bała. Poszła z nim i on zaczął do niej się dobierać. Wszedł akurat oficer ruski. Zobaczył, co się dzieje, jak go złapał za kołnierz, jak go trzepnął. Myśmy jeszcze miały literki P. „Nie widzisz, że to jest Polka? Szukaj sobie Niemek!”. On miał Niemkę, ten oficer. Mógł sobie znaleźć jednak Niemkę, ale nie, jemu się akurat Polka spodobała. Od tamtej pory jedna od drugiej nie odeszła, cały czas żeśmy w kupie siedziały. Widziałyśmy przypadek, gdzie mężczyzna z synem, gdzieś jedenaście lat może miał chłopiec, prowadzili właśnie żonę jego, on swoją matkę. Nieprzytomna kobieta była. Aż strach pomyśleć, co się działo. „Co się dzieje?” – pytamy się, czy może jej trzeba pomóc albo coś. On powiada: „Tu nic nie pomoże. Szeregiem jedenastu. To dziecko na to patrzyło”. Jak ona mogła być przytomna? To jest po prostu nie do pomyślenia! Opowiadam to, ale po mnie chodzą ciarki z samego wspomnienia. Zdarza mi się nawet, że mi się śni nieraz, jak leżę. Jak człowiek przeżył to wszystko.
- Wróćmy jeszcze na moment do Powstania. Jakie było pani wyposażenie jako sanitariuszki?
Torba sanitarna.
Co jeszcze było? Jeszcze z początku były bandaże, maść odkażająca… Zaraz, muszę [sobie] przypomnieć. Rivanol był, woda utleniona, to co najpotrzebniejsze jest przy ranach, jodyna też była.
- Jak później sobie radziłyście, kiedy tych środków było coraz mniej?
Było coraz mniej, było bardzo źle. Mieszkańcy właśnie darli prześcieradła i z tego robiłyśmy bandaże. Tylko gorzej było z lekami, dlatego właśnie musiała powstać ta kapitulacja, bo nie było już środków leczniczych. Lekarze byli wykończeni, pielęgniarki na punktach sanitarnych były wykończone. A Niemcy potrafili wejść na punkt sanitarny, wszystkich wystrzelać – tych rannych Powstańców i ranny personel!
Nie. Dzięki Bogu nie byłam świadkiem, bo pewnie bym dzisiaj nie żyła, gdybym właśnie była na takim punkcie sanitarnym.
- Jak duże straty były w pani kompanii?
W mojej kompanii trudno mi policzyć, bo to było… U mnie tylko, na moim punkcie sanitarnym, to tylko był ten ranny kwatermistrz, co go opatrywałam. Gorzej było na punkcie na Belwederskiej, co byłam. Mieliśmy tam chyba ich z piętnastu rannych żołnierzy, bo na Belwederskiej była willa Sikorskiego, teraz nawet „Baszta” zajmuje na parterze. To jest duży budynek wybudowany, nawet stoi popiersie Sikorskiego. Właśnie chłopcy byli w tej willi Sikorskiego i oni atakowali. Nie pamiętam, jak ta fabryka się nazywała, tam też byli Powstańcy, z „Granatu” oni byli. Stamtąd też żeśmy mieli tych rannych poprzynoszonych. Dzięki Bogu tych, co byli zabici, to akurat między rannymi nie było, tylko mieliśmy rannych. Gorzej było z tymi z Dworkowej, było bardzo dużo ludzi to wszystko cywile, nic niewinni ludzie przecież. To tylko tyle… Ilu z naszej kompanii było, to trudno to zliczyć.
- Jak odnosiła się do was ludność cywilna? Trochę pomagali…
Oczywiście. Nie słyszałam narzekania, naprawdę nie słyszałam. Jak szłam, żeby pomogli z żywnością… Zresztą myśmy mieli, było Społem na Różanej, to żeśmy jeszcze mieli marmoladę stamtąd, ziarna były jakieś, to myśmy to ugniatały, żeby zrobić coś, ugotować. Co tam jeszcze myśmy miały? Jeszcze jakieś zapasy były w tym, że myśmy to znosili, każden na swój punkt brał, ale jak tego zało, to ludność cywilna nam pomagała chlebem czy ugotowała zupy. Jednak nam byli życzliwi. Nie wiem, tak niektórzy ludzie mówią, że mieszkańcy narzekali na Powstańców. Ja się z tym osobiście nie spotkałam, żeby ktoś narzekał, żeby ktoś odmówił mi czegoś, naprawdę nie.
- Jak spędzaliście wolny czas, jeżeli się pojawiał?
Skarbie, nie było wolnego czasu. Nie było do pomyślenia. Trzeba było jeszcze przygotowywać wszystko w razie czego. Nie było wolnego czasu. Wolny czas to był akurat w tym momencie, kiedy przyszliśmy do naszego domu. Przyszli chłopcy, z „Baszty” też przyszli, do naszego domu i mama naszykowała coś do jedzenia, co jeszcze z zapasów było. Pożywiliśmy się, porozmawialiśmy, śpiewaliśmy też nawet właśnie piosenki powstańcze, które były, to myśmy się uczyły w czasie okupacji. To był jeden wieczór, tylko. To było wszystko.
- Mieliście dostęp do prasy podziemnej?
Nie. Ja specjalnie nie miałam kontaktu, żeby z prasy [korzystać]. Tylko miałam w „Szarych Szeregach”, gdzie żeśmy uczyły się sanitariatu, ćwiczenia też były, gdyby trzeba było ratować. Łączności żeśmy się uczyły, plany jak planować, gdzie które kwatery są i gdzie trzeba się dostawać, jak będą rozmieszczone, to każda z nas dostanie, jako łączniczki. Ale ja byłam z początku i sanitariuszką, i łączniczką. Potem już byłam na punkcie. Łączniczką to byłam dopiero później, kiedy trzeba było zanieść meldunek do Królikarni, że mają wchodzić do kanałów, bo to właśnie byli też z Pułku „Baszta” w tej Królikarni. Tylko tyle do nich doszłam i już do swoich chłopców nie doszłam na Szusta, żeby zejść razem z nimi do kanałów.
Po Powstaniu, jak odszykowałam… To chyba było w siedemdziesiątym którymś roku, bo mój teść z kolei, był Powstańcem wielkopolskim i śląskim i on mnie namawiał, żeby wstąpić do ZBoWiD-u. Jakoś nie chciałam, bo jak myśmy wróciły z obozu, to mama prosiła, żebyśmy się nie zgłaszały, nie ujawniały. Dlatego że była świadkiem, jak ci Powstańcy, co się zgłosili, byli wyprowadzeni szeregiem. A było powiedziane, złożą broń i są wolni. Okazało się, że nie. Dlatego mama prosiła: „Nic się nie zgłaszajcie”. Tak właśnie w latach… Bo ja w czterdziestym dziewiątym roku to już zamieszkałam w Katowicach, bo wyszłam za mąż. Kończyłam kurs pielęgniarki, wojskowy, bo organizowali w wojsku okręgowym kursy dla pielęgniarek, to właśnie sanitariuszki brali, były koleżanki z nami. Potem dostałam nakaz pracy, bo tak było zaraz po wojnie, że kto kończył szkoły, dostawał nakaz pracy. Przydzielali oni. Już urząd przydzielał gdzie, a tutaj szpital. Mnie przydzielono do Białegostoku. Pracowałam w garnizonowym szpitalu wojskowym i tam poznałam mego męża. Leżał u mnie, u koleżanki właściwie, na oddziale. Myśmy tak się poznali. Miałam być tylko na nakazie pracy rok, ale jak poznałam męża, to przeciągnęło się do dwóch lat. Wyszłam za mąż w międzyczasie i wróciłam do Katowic, bo nie było możliwości, żeby mieszkać w Warszawie, bo przecież nie było mieszkań. Nasz dom ocalał szczęśliwie, na Odolańskiej. Spalony był, zbombardowany był pod dwudziestym na Odolańskiej, dlatego padła bomba. Myśmy z początku mieszkali pod dwudziestym. Chyba do trzydziestego szóstego roku albo do trzydziestego piątego tam żeśmy mieszkali. A potem rodzice przeprowadzili się. Jak wybudowali budynek numer dziesięć, to rodzice się przeprowadzili i mieszkaliśmy do Powstania. Myśmy w czasie wybuchu wojny mieli wyprowadzać się na Olesińską, bo tam była willa. Ponieważ nas było więcej, nam należało się z wojskowości większe mieszkanie. Była willa, która była wolna. Mieliśmy się przeprowadzić, już meble były zniesione na dół, wszystko. Dwudziestego dziewiątego tato z bratem i jeszcze robotnicy znosili na dół meble. Jak poszedł już do służby, a brat poszedł do pracy, nie wrócił już. Już ich zatrzymali i meble zostały na dole. Trzeba było je znosić, część do piwnicy, część do góry. Całe szczęście, że myśmy się tam nie przeprowadzili. Willa była zbombardowana w czasie Powstania. Tak to żeśmy ocaleli. Tyle tylko że brat we Francji (bo on z Maczkiem był potem we Francji) spotkał znajomą, która mieszkała blisko właśnie dwudziestego. Ona stąd nas znała. On powiada, że będzie się starał wrócić do Polski, a ona powiada: „Nie masz po co wracać. Cała twoja rodzina zginęła”. Ona nie wiedziała, że mieszkamy gdzieś już indziej. Brat nie wrócił, dopiero po latach… Mama przez Czerwony Krzyż go poszukiwała i kiedyś kolega jemu mówi: „Słuchaj, ciebie rodzina szuka”. On powiada: „Jak może mnie rodzina szukać, jak wszyscy zginęli?”. – „Ty idź, dowiedz się do Czerwonego Krzyża, bo ciebie na pewno rodzina szuka”. Stąd się dowiedział.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Z Powstania to właśnie najgorsze to było to, jak koleżanki zmarły w alejach Niepodległości. [Pamiętam] jednego rannego, co przenosiłyśmy z Elżbietanek, ciężko ranny był, umierający już. Dla mnie to były straszne [przeżycia], bo młoda dziewczyna byłam, dlatego dla mnie to przeżycie było okropne. Starsze może aż tak nie przeżywały, jak młode wszystkie dziewczyny.
- Była pani bezpośrednim świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?
Nie, świadkiem nie byłam. Tylko ze słyszenia, bo na Olesińskiej do pierwszych domów dostali się Niemcy, bo dalej to już właśnie byli Powstańcy. W pierwszych domach Niemcy weszli, podobnież zgonili wszystkich lokatorów na dół, oblali benzyną, obrzucili granatami. Jedna się wydostała. To tego też byłam świadkiem, bo przyszłam do rodziców. Jedna się wydostała, doczołgała się po prostu do naszego domu, bo to było blisko, dwie ulice tylko nas dzieliły. Wszyscy zginęli. Tak właśnie Niemcy mordowali cywilnych ludzi. Nie tylko że strzelali do Powstańców. U nas tego nie było. Ja wiem, że na Czerniakowskiej były siostry zakonne. Nie pamiętam, jak one się nazywały, ale dostali się tam ranni Niemcy. Był oficer, jak Niemcy na Czerniakowskiej do tego klasztoru przyszli, ich wygarniali, to oficer powiedział: „Ale ich tu nie ruszycie. One mnie i tym rannym żołnierzom uratowały życie”. Faktycznie im nic nie zrobili. Tego dowiedziałam się już po Powstaniu, jak żeśmy wróciły.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze z Powstania. To, że nasi dowódcy żenili się. Mój dowódca z „Baszty”, z kompanii, ożenił się, tylko nie byłam na ich ślubie, bo dopiero we wrześniu do nich byłam przydzielona. On brał właśnie ślub z… W sierpniu się pobierali, właśnie u świętego Michała.
„Andrzej”. To był Zbigniew Idźkiewicz. Nazwiska to myśmy dopiero się dowiadywali po wojnie. Ja właśnie w tych latach siedemdziesiątych, jak namawiał mnie teść, żeby jednak zgłosić się do tego ZBoWiD-u, z pewnym oporami oczywiście, ale dowiedziałam się, że „Baszta” już się zgrupowała, organizuje się i oni właśnie byli na Tureckiej. Poszłam odszukiwać swoich kolegów. Była pani, która szukała na liście, no i nie ma mnie na listach. Ale powiada: „Jeszcze zobaczymy na liście poległych”. Z siostrą razem byłam. Powiada: „Tu panią mam. Jest pani odznaczona po śmierci Krzyżem z Mieczami”. I w tym [momencie] wchodzi kapitan, major. Wchodzi i ona mówi: „Panie majorze, mamy tu koleżankę, która jest na liście poległych”. A on powiada: „Pani się dziwi? Przecież ja więcej już takich mam u siebie, poległych”. Bo jak ja się nie dostałam do swoich kolegów, nie wróciłam z Królikarni do nich, to oni myśleli, że po drodze poległam przecież. Oczywiście zaprowadziłam, jak zwiedzaliśmy na Powązkach naszą kwaterę, to pokazałam właśnie córce, wnukowi i zięciowi, że tam jest mój [pseudonim] „Danusia” NN. Córka moja powiada: „Nie musisz szukać grobu, masz tu kwaterę”.
- Jak dzisiaj, po latach, ocenia pani Powstanie? Decyzję o jego wybuchu?
Jak ja oceniam? Tak jak myślę, że gdyby to Powstanie wybuchło tak, jak mieliśmy pierwszy rozkaz, 26 lipca było, że będzie Powstanie. Chłopcy już broń wyciągali z pochowanych schowków, a dowództwo czekało przecież, że dostaną z Anglii, z rządu zezwolenie na to Powstanie. Gdyby, mówiąc szczerze, wybuchło dwudziestego szóstego, byłoby udane. Dlatego że dużo Niemców uciekło, wyjechało dużo Niemców z Warszawy. Jak potem oni wrócili z powrotem… Bo widocznie Hitler im nakazał, dowództwo im kazało z powrotem wracać, to oni wrócili, obsadzili. Za Wisłą stały przecież wojska radzieckie. Najpierw stała armia kościuszkowska, była przecież. Niestety im nie wolno było do nas przyjść z pomocą. Mało tego, po wojnie spotykam kolegę, który walczył na Powiślu. Był ranny i nie było wody. Był brat, bo on był właśnie w schronie. Nie było wody, to on powiada: „To my pójdziemy do Wisły i przyniesiemy wiadra wody”. Kiedy doszli do Wisły po wodę, patrol niemiecki szedł. Nie mieli innego wyjścia, bo przestrzeń była, wskoczyli do Wisły, przepłynęli na drugą stronę i złapali ich Rosjanie –
szpiony, pod mur. Powiada, mieli szczęście, bo szedł oficer polski, usłyszał polską mowę, bo oni tłumaczyli, że oni nie szpiedzy, oni są z Powstania. Usłyszał mowę: „Co się dzieje?”. Dopiero wytłumaczył oficerowi polskiemu, co się dzieje. Zabrał ich do wojska. Oni szli aż pod Berlin, właśnie kolegi brat ze swoim kolegą. Przeżyli szczęśliwie, a tak to by ich rozstrzelali. A co się działo z tymi, co przepłynęli? Kto wie. My tego nie wiemy.
Katowice, 18 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak