Nazywam się Małgorzata Grześkowiak.
Tak.
Bardzo dużo, bardzo dużo zapamiętałam.
Urodziłam się w Warszawie 9 czerwca 1927 roku, na Tamce. Miałam starszą siostrę o trzy lata. Mój tata pracował jako urzędnik niższej kategorii w gazowni miejskiej. Mama niepracująca. Był jeszcze dziadek. Mieszkaliśmy na Tamce. Z tej Tamki pamiętam bardzo niewiele, bo miałam trzy lata, trochę może więcej niż trzy lata, jak mój tata, rozmawiając z kolegami, prawdopodobnie w pracy, doszedł do wniosku, że trzecie pokolenie chowane w mieście to jest degeneracja. Już się degenerują, bo to spaliny, bo to środowisko, bo to tego, więc trzeba wyprowadzić się poza miasto. Kupił plac na Placówce. Taka modna wtedy była ta Placówka. To jest takie osiedle, obecnie przy cmentarzu Północnym. Obecnie, bo wtedy nie było oczywiście tego cmentarza. Były pola, łąki, las niedaleko i bardzo mało mieszkańców. Tam wybudował tata dom ku rozpaczy i niezadowoleniu mojej mamy, bo była tam już usadowiona. Do najbliższego środka lokomocji było parę kilometrów. Do takiego autobusu, za który trzeba było sporo płacić, to było kilometr. Nie było dróg dobrych, nie było światła elektrycznego. Pamiętam, jakieś lampki oliwne się paliły, naftowe i w ogóle, tak że [warunki były trudne]. Ale kobiety wtedy nie miały wiele do [gadania].
Mama tylko domem. Tylko dom, dzieci i dziadek jeszcze był do pomocy troszkę, też fajny. No to pamiętam niewiele. Pamiętam, że przeganiali mnie ci robotnicy, jak się gapiłam w czasie tej budowy, bo im pewno przeszkadzałam. A potem to [pamiętam] te warunki takie, że bez elektryki, ale ja wtedy tego nie odczuwałam, bo pewno i tak wcześniej chodziłam spać. Co jeszcze? Mieliśmy psa też. To był jakiś pies medalista, od pana Buczkowskiego, z którym tata się zaprzyjaźnił, to był taki zamożny facet i on się pozbył tego psa. On miał już wtedy z osiem lat, z dziesięć chyba i był u nas przez kilka lat, był bardzo kochanym psem. Kotów nie było, bo kotów nie lubiła moja mama. Powiedziała: „Psy mogą być, ale koty nie”, więc nie było żadnego kota. Był pies, były nawet kury, takie różne rzeczy.
Tam się zetknęłam już jako małe dziecko z biedą ludzką. Najbliżsi sąsiedzi nie byli biedni, bo tam jakiś pułkownik był właścicielem, potem pan kapitan, pamiętam, fajny z żoną, w ładnych domkach. Ale na przykład jak zostawiłam jakąś zabawkę niedaleko ogrodzenia, pamiętam, taką krowę dostałam kiedyś dużą, drewnianą i zostawiłam ją, żeby się pasła, to następnego dnia jej nie było. A nawet kradli bieliznę praną, wieszaną na strychu. A na strych trzeba było wchodzić na drabinie. Tam miały być dwa pokoje czy trzy nawet na strychu, ale nigdy tata nie miał pieniędzy później…
Ten który mieszkał?
Pan kapitan Sienkiewicz. Miał żonę, którą moja mama nazywała Czekoladką, bo ona zawsze przynosiła nam czekolady. Bardzo mnie lubiła. W ogóle lubili mnie ci wszyscy sąsiedzi. Pułkownik Jakubowski był właścicielem drugiego domu, to wiem, że też zawsze mnie bujał, huśtał i w ogóle. A w domu pana pułkownika mieszkała jego siostra, chora na astmę, bezdzietna, z siostrzeńcem też tego pułkownika. Mój tata mówił, że on ma lekkiego bzika. Taki Kazio. Nawet przystojny facet, ale widocznie taki troszkę tego. Był zaprzyjaźniony z nami, przychodził…
W domu był duży patriotyzm, dużo się mówiło o przeszłości, dużo się mówiło o historii. Był kult ogromny marszałka Piłsudskiego. Wiem, że nie chodziłam jeszcze do szkoły, bo do najbliższej szkoły było trzy i pół kilometra, więc zarówno moją siostrę, jak i mnie uczył tato. Szło się od razu do trzeciej klasy. Już miałam osiem lat, to trochę byłam mocniejsza i te trzy i pół kilometra chodziłam. Był kult ogromny marszałka Piłsudskiego, „Dziadka”, „Dziadek” Piłsudski. Fotografie, te różne dziecinne pisemka tata kupował, były jego fotografie, spotkania z dziećmi i to że taki bohater. Wiem, że jak umarł… Jeszcze nie chodziłam wtedy do szkoły, ale już było u nas radio, telefunken. Już był prąd, już była elektryczność, już było radio, bo to był 1935 rok, a zamieszkaliśmy tam w 1930 roku, więc już dużo zmieniło się na lepsze. Siostra była w szkole, jeszcze brata miałam trzy lata ode mnie młodszego, to był smarkul, ale mama mówi: „Wiesz, »Dziadek« Piłsudski zmarł”. Przez radio usłyszała. I ja wpadłam w taki szloch nie do opisania.
Nie, nie, nic takiego, on był murarzem. Takim mistrzem murarskim, bo wiem, że mama mówiła, że tam im się dobrze wiodło. Mieszkali gdzieś na tak zwanym Nowym Dworze, potem na Pelcowiźnie (to taka miejscowość podwarszawska). On miał firmę murarską i dobrze zarabiał nawet u tych… ruskie takie i dobrze im się wiodło. Ale mama miała spore rodzeństwo, jeden brat zmarł. Jakiś taki trochę inteligent, ale zmarł wcześnie. Potem miała jeszcze drugiego brata, to ojciec go wziął też do zawodu, i dwie siostry, bardzo fajne. Tak czasami pytałam mamę: „Czemu nie kończyłaś żadnej szkoły?”, bo tylko tą podstawową gdzieś tam [skończyła], umiała pisać, czytać umiała – tylko tak w ramach podstawowych. A mama mówi: „Ja chciałam się uczyć, ale mój ojciec…”, znaczy ojciec mojej mamy z kolei miał siostrę starszą, która mieszkała w Warszawie. Jakaś taka mądrala, niewykształcona, ale mądrala, i mówi: „Jak chcesz mieć dzieci, to ich nie kształć, bo będą ciebie lekceważyć później, będą miały swoje życie, swoje sprawy, a ty będziesz się poniewierał”. I tak to było. Tak że jedna z tych sióstr była krawcową, taka ciocia Zosia, bardzo ładna, druga już nie wiem kim, a mama też uczyła się tylko jakiegoś zawodu.
A poszłam do trzeciej klasy od razu. Znaczy tata mnie uczył. Wiem, że nie lubiłam pisać i bazgrałam, musiałam każdą literę parę stron pisać, „a”, „b” i tak dalej, ale nie pamiętam nauki czytania. Nauki czytania w ogóle nie pamiętam. Czytałam biegle już przed pójściem do szkoły. Tata mi kupował różne książeczki, ale to nie tak jak teraz. Książeczka to była tam trzy razy w roku kupowana, i na gwiazdkę, i na imieniny. Ale tam jeszcze różni inni dawali krewni. Wiem, że kiedyś zapytałam mojego tatę: „Tata, a co będzie, jak ja przeczytam wszystkie książki?”. Martwiłam się, że jak przeczytam wszystkie, to co to będzie.
„Dziadkiem”.
Tak o nim mówiono. Przecież to nie był taki bardzo stary człowiek, no, był o dwadzieścia lat ode mnie młodszy, jak zmarł. Ale taką miał ksywę. Zresztą on wyglądał poważnie, taki przygarbiony. I dużo się o nim mówiło, że taki skromny, że taki bohater, że taki uczciwy i w ogóle mądry pod każdym względem. Wiem, że beczałam wtedy jak szalona. Potem tata nosił opaskę czarną, przez ileś dni też chodził zdenerwowany. Tak że taki był kult.
Potem do szkoły poszłam, mając te osiem lat. I czytałam świetnie, pisałam niezbyt ładnie, ale pisałam, błędów nie robiłam. Miałam same czwórki chyba. Siedziałam w przedostatniej ławce, bo sobie zajęłam tę przedostatnią ławkę. A nauczycielka mówiła, że ja jestem trochę mniejsza od tych dryblasów. Niektóre dzieci były o dwa lata ode mnie starsze, bo powtarzały klasę albo… no w ogóle ja byłam niby rok wcześniej, jak na owe czasy, ale dobrze się czułam w tej szkole.
Jeszcze muszę powiedzieć, że przed wybuchem wojny… Znaczy w 1935 roku poszłam do szkoły, to cztery lata, prawda. Chodziłam już do szkoły, to już czytałam wtedy książki wypożyczane w szkole, przeczytałam wszystkie te książki, co były w szkole, bo tam była w Wawrzyszewie nieduża szkoła.
Miały, tak.
Pamiętam Sieroszewskiego, pamiętam inne patriotyczne książki. Cały życiorys Piłsudskiego też przeczytałam. Nawet pamiętam, że napisała tę książkę też Wanda, chyba Borudzka (przez „dz” chyba pisało się) – cały życiorys Piłsudskiego, od wczesnego dzieciństwa. I później jak przeczytałam wszystkie książki w szkole, to ktoś, chyba siostra mi podpowiedziała, że można się zapisać do „Naszego Domu”. To było na Bielanach. Taką miał nazwę, „Nasz Dom”. Prowadzony przez Korczaka dla dzieci ubogich i tam była wypożyczalnia książek. Tam się zapisałam i tam sobie wypożyczałam książki. Tam było jeszcze dalej niż do szkoły, bo to pięć kilometrów. Wiem, że kiedyś były wakacje i ja zapomniałam oddać którąś tam książkę wypożyczoną przed wakacjami. I przyszły dwie panie, odszukały mnie, bo tam był adres podany, odszukały mnie i dlaczego nie zwróciłam tej książki. Ja mówię: „No bo zapomniałam”. – „Ale to nic, darujemy, bo jak ty stąd chodzisz po te książki…”, bo one też piechotą musiały przyjść. To mi już darowały tę karę.
Dużo czytałam. I lubiłam te patriotyczne książki. Pamiętam, że bardzo wzruszały mnie i interesowały książki związane z walką z ruskimi czy z Niemcami, jak „Placówka” Prusa, prawda, i sobie myślałam: „Boże, jakie ja mam nudne życie. Jakie ja mam nudne życie”. Wtedy trzeba było te książki chować za pazuchę, trzeba było się bać (a lubiłam się bać), trzeba było szukać różnych forteli, a teraz – warkoczyki, czesanie, mycie, do szkoły, ze szkoły i nic się nie dzieje. I jak wybuchła wojna w 1939 roku, to ja byłam pewna, miałam wtedy dwanaście lat, byłam pewna, że to trochę z mojej winy.
Że ja tak się nudziłam tym pokojem, tym tak zwanym pokojem, że tak mi było jakichś przygód.
Wiem, że to było 1 września, że to był piątek, że mama musiała pójść do Warszawy, bo tam była jeszcze nasza kuzyneczka, cioteczna siostra umówiona była ze swoją mamą, żeby też [poszła] do szkoły (w Nasielsku mieszkała ta Marysia). Mama poszła do Warszawy, a my przez radio, bo było cały czas to radio, z siostrą usłyszałyśmy, że wybuchła wojna. Ale jeszcze nie myślałam, że to będzie aż tak strasznie. Niemniej już tata wrócił z pracy, mama też wróciła z Warszawy, a przed wieczorem przyszło do nas małżeństwo z dzieckiem, pamiętam, rozdygotani cali. Powiedzieli, że ich dom został zbombardowany, na Woli mieszkają, gdzieś tam na przedpolach Woli. Teraz to już jest w ogóle prawie centrum, Księcia Janusza czy jakąś ulicę podawali. Że były naloty, że były bomby i że oni musieli uciec i czy mogą przenocować. Więc oczywiście mogli przenocować, nocowali. Potem sobie gdzieś poszli, bo mieli gdzieś dalej kogoś krewnego. Ale już usłyszałam o tym, że szkopy bombardują, że już są ofiary. Zresztą ojciec wrócił z pracy i mówił, bo był normalnie w pracy, że były te bomby. Potem pamiętam, [właściwie] do tej pory pamiętam warkot samolotów – to było coś przerażającego. Teraz nie ma takiego warkotu jak te bombowce. To było coś okropnego. Tata dokąd mógł, to chodził do pracy. Wiem, że szkoły oczywiście były pozamykane, nie było szkół, słuchaliśmy przez radio Starzyńskiego, te jego przemówienia też pamiętam dokładnie, bardzo wzruszające. Tata normalnie chodził do pracy. Potem brał udział w porządkowaniu, bo już były bomby, już były [zniszczenia]. Siostra starsza chciała też pomagać, więc też ją brał do Warszawy i ona też troszkę pomagała, a ja siedziałam w domu. Później ten front niemiecki się zbliżał, cały czas się słuchało radia. Mój tata przewidywał, że Niemcy dojdą, i wiem, że zakopywał. Co mógł to zakopywał do ziemi.
Jakieś sztućce, porcelanę jakąś, coś takiego, co w ziemi się nie psuło. Wiem, że to wszystko zakopywał. Niemniej było dużo ładnych obrazów. […] Obrazów nie zakopywał, bo przecież by i tak uległy zniszczeniu. Radia chyba też nie zakopywał, Niemcy zabrali. Front się zbliżał, były bombardowania Warszawy. Potem chyba od 15 września nie chodził do Warszawy.
Pamiętam, tak. Pamiętam warkot samolotów latających do Warszawy. Na samą naszą Placówkę nie zrzucali bomb, ale słychać było te wybuchy. Poza tym wieczorem były już widoczne łuny palących się domów, tak że to było bardzo przykre. Ja cały czas byłam przygnębiona, bo mi się wydawało w dalszym ciągu, że to wszystko moja wina, że ja sobie wymarzyłam takie niebezpieczeństwa, takie strachy.
Nie wiem. Że ja tak myślałam, że takie nudne życie jest przed wojną. Tak. Dzieci lubią się bać. Ja się nie bałam niczego. Nie bałam się tak, faktycznie.
Wiem, że z takich śmiesznych rzeczy było to, że moja mama, jak już poszłam do szkoły, mając osiem lat, trzy kilometry piechotą, ponad trzy kilometry (dwa kilometry szłam sama, potem miałam koleżankę, z którą dalej szłam), [mama] mówiła: „Słuchaj, pamiętaj, nie wsiadaj do nikogo, do samochodu, do nikogo, do jakiejś tam bryczki nie wsiadaj, jak cię zaproszą, bo ludzie bywają źli”. Widocznie już wtedy też bywały różne zdarzenia. Ja miałam takie szczęście, że rzadko kiedy szłam nawet na piechotę, bo mnie właśnie – taki dzieciak, ja byłam drobna, mała, szczupła, mała – zatrzymywały się od czasu do czasu, ze dwa razy chyba, no nie częściej, samochody, że ktoś wracał. Zatrzymywał się: „Dokąd idziesz?”, ja mówię: „Do szkoły”. – „Dokąd?” – „Do Wawrzyszewa” – „To wsiadaj”. I ja od razu wsiadałam. Mamie nic nie mówiłam, ale pamiętałam o tym, że mi kazała nie wsiadać. Tylko ja sobie wtedy myślałam, że jak ja powiem, że dziękuję, to oni wtedy pomyślą, że ja się ich boję, a przecież wyglądają sympatycznie. I dlatego wsiadałam. Gdyby mi tego nie mówiła, to bym nie wsiadała.
Bałam się zrobić im przykrość, że oni pomyślą, że ja się ich boję. Tak teraz nawet myślę, że gdyby nie to, że mama mnie tak ostrzegała, to ja bym nie wsiadała, bo bym sobie pomyślała: „Co, myślą, że ja taka frajerka, że ja sobie nie dojdę, że ja to...”, taka byłam przewrotna.
Miałam kiedyś też przygodę, którą do tej pory pamiętam bardzo sympatycznie. Mianowicie wracałam ze szkoły z Wawrzyszewa. Początkowo jeszcze była nas cała ferajna dziewczynek, bo to przeważnie same dziewczynki są. Koło cmentarza Wawrzyszewskiego wracamy, było nas z pięć, był maj i jakąś dorożką podwieziono kogoś do kościoła, może na pogrzeb, może na coś. Ten dorożkarz później jechał tak, żeby zakręcić, jechał powoli prosto i my zaczęłyśmy się tych resorów czepiać z tyłu. On się zatrzymał i mówi tak: „Nie czepiajcie się, bo pospadacie. Chcecie jechać, to ja was przewiozę. Siadajcie”. Taki młody sympatyczny dorożkarz. To my cztery usiadłyśmy na siedzeniu w tej dorożce pięknej, czarnej. Jedyna moja jazda wtedy była dorożką. I on mówi: „To gdzie jedziecie?”, ja mówię „Prosto”. To znaczy nie w kierunku Warszawy, tylko tam. On jedzie, a te dziewczyny, które były ze mną, zaczęły wyskakiwać z tej dorożki w biegu. On się zatrzymał i mówi tak: „No tak to nie będzie. Jak nie chcecie jechać, jak się boicie jechać, to proszę bardzo, wysiadajcie”. Zatrzymał się, one zaczęły wyskakiwać. A ja zostałam. On mówi: „A ty?”. – „A ja to się nie boję”. – „No to dobrze, to gdzie cię zawieźć?”. Ja mówię: „Ja to mieszkam dość daleko”. – „Nie ma sprawy”. On chyba zastępował jakiegoś wujka czy dziadka, to musiał być jakiś studenciak. Mówię: „Ja to mieszkam daleko”. – „Nie ma sprawy. Mów, gdzie jechać”, ja mówię: „Prosto, prosto, prosto, trzy kilometry prosto w kierunku Wólki Węglowej”. – „Chcesz, żeby budę nastawić?” – „Może być”. Nastawił tą budę. Ja rozsiadłam się, jadę tą dorożką. Trochę mi głupio, ale wygodnie. I pamiętam, że ze znajomych spotkałam po drodze służącą zaprzyjaźnionych z nami ludzi, kapitan Sikorski, ja się przyjaźniłam z jego córką Tereską.
Tak, tak. I ona mnie poznała chyba. To tylko ona, bo potem mnie pytali: „Co się stało, że ty jechałaś dorożką?”. Wiem, że mnie wypytywali później, co to było z tą dorożką. Opowiedziałam im, jak to było. Tak że taka przygoda. I podwiózł mnie prawie pod sam dom. Koniec.
Ta Teresa, moja przyjaciółka, z którą się przed wojną jeszcze przyjaźniłam cały czas, miała dwóch braci sympatycznych, starszych, Janusza i Antka. Oni w 1939 roku, jeszcze przed poddaniem się Warszawy, opuścili swój domek. Mieli ładny dom, ładnie umeblowany, opuścili ten swój dom i tylko tyle co na bryczkę jakąś. Wyjechali do… brat ojca miał majątek w Zwierzyńcu (to gdzieś na Lubelszczyźnie) i tam odjechali. Potem byłam z nią w kontaktach listowych i napisała mi kiedyś, że Janusz, najstarszy brat, bardzo fajny chłopak, zginął w Oświęcimiu.
Ja zaczęłam chodzić… Najpierw to nie było tej szkoły, potem mój tata pracował w dalszym ciągu, ale już nie w gazowni, tylko w tak zwanym Zarządzie Miejskim.
To było na Smolnej, bo tam czasami do niego chodziłam. Zarząd Miejski i sprawy podatkowe, coś takiego. Wiem, że nie lubił tej pracy, bo trzeba było chodzić i ludzi straszyć. I miał kiedyś też taką przygodę, że… [Był jako] tak zwany sekwestrator, to się tak nazywało przed wojną.
Upominał się o oddanie jakiegoś zadłużenia, a inaczej to tam zajmowali. Tak jak teraz ci… jak oni się nazywają, ten paskudny zawód taki, ci co zabierają w przypadku zadłużenia.
Komornicy. Takim komornikiem był. Ale on miał dobre serce i tym ludziom po prostu mówił: „Wie pani co, pani jest zadłużona, tu u pani jest tyle ładnych rzeczy. Proszę to wszystko jakoś pochować, oddać komuś na przechowanie albo ukryć gdzieś, bo ja napiszę, że nic nie ma, ale jak przyjdą i zobaczą, to ja będę miał przykrość i pani”. W czasie okupacji to już było, bo wcześniej w gazowni. Kiedyś miał taką przygodę, pamiętam, przyszedł bardzo zdenerwowany, to był rok chyba 1941 albo 1942, że wezwali go na odprawę z dyrektorem Mazurem. Potem słyszałam o nim, że on był działaczem akowskim, ten Mazur, znanym działaczem akowskim. Mój tata nie należał do organizacji. Ale był tam pan dyrektor Mazur, był jakiś szkop i dawali mu manto za to, że wyróżnia się negatywnie spośród innych tym, że zamożna dzielnica, a tam sama bieda jest i to… A mój tata miał troszkę wybuchowy charakter…
Siedziałam w domu i pomagałam, uprawiałam ogródek, miałam ogródek warzywny. Prawie cały rok mieliśmy co jeść. Kartofle, kapustę hodowałam, pomidory, ogórki, wszystko. Chodziłam po łąkach zbierać kozie, nie kozie, tylko krowie, że tak powiem, łajno, uprawiałam to wszystko. Trochę się uczyłam z podręczników mojej siostry. Ona gdzieś doraźnie pracowała w Warszawie, mieszkała u babci, a ja sobie czytałam, bo trochę tych książek, ocalało po 1939 roku. Poza tym miałam przyjaciółkę jeszcze oprócz Teresy, która była w Zwierzyńcu, to miałam jeszcze drugą przyjaciółkę, nie szkolną, tylko taką dobraną, Hankę Cichowską. Z kolei jej babcia mnie ściągnęła do niej, bo jej się nudziło. Jej się nudziło, ona miała bardzo zamożnych rodziców, a na lato przyjeżdżała na Placówkę, bo tam mieli spory mająteczek, żeby [wyjechać] „na powietrze”. Wtedy przyjeżdżała z jakąś panią, która się nią opiekowała. Fajne to były kobiety, ale ta babcia uznała, że jej się nudzi. [Hanka] trochę z tą Teresą się też przyjaźniła, ale babcia sobie zażyczyła… bo z kolei bardzo lubiła mojego dziadka ta babcia. Dziadek był staruszkiem bardzo sympatycznym, mieszkał z nami cały czas i moich rodziców poprosiła, żeby się zgodzili na to, żebym ja chodziła do tej Hanki, bo jej się tam bardzo nudzi, a tak to: „One są w jednym wieku, to będą się bawiły, ona ma mnóstwo zabawek”. I rzeczywiście ta Hanka była nadziana, miała hulajnogi, miała rowery, różne kółka, nie kółka, pełno zabawek ślicznych, tudzież ogromny sad, czereśniowy. Pycha. Wspaniałe obiady tam nam szykowano i desery. Ta pani nas doglądała, ta jej opiekunka. Hanka była strasznie niegrzeczna wobec tej osoby, co mnie cholernie denerwowało, bo mi się wydawało, że ona jest tak jakby nauczycielka, taka dama. W porównaniu z moją mamą to robiła wrażenie prawie damy, a ta ją tak beszta. Taka była Hania. Ale przyjaźniłyśmy się. Zmarła dwa lata temu.
Marzyłam o tym, marzyłam od początku, ale nie było takich okazji. Wiedziałam, tak rozpoznawałam tych, którzy są w konspiracji, że jak oglądałam pierwsze odcinki „Czasu Honoru” w telewizji (pierwsze, bo później już nie były dobre, ale te pierwsze były wspaniałe) i jak pokazywali tych chłopaków chodzących w tych butach takich, to ja wtedy ich rozpoznawałam jako ta trzynastoletnia.
Nie wiem. Rozpoznawałam ich, że to na pewno są ci z konspiracji. Inteligentni, zgrabni, eleganccy i w ogóle. A szkopy były chyba głupie, naprawdę, że w ogóle nie potrafili tego rozpoznawać. Miałam też przygodę, wspaniałą moim zdaniem, bo to nie do uwierzenia prawie, ale opowiadam ją wszystkim. W międzyczasie jeszcze dorabiałam troszeczkę.
Trochę w tym domku pomagałam, poza tym miałam kuzyna, on był w konspiracji, ale on mnie nie wciągał. Taki cioteczny jakiś brat, ale dużo starszy ode mnie, Witkowski Edzio. Wiem, że był w konspiracji cały czas, ale mnie absolutnie nie wciągał. On sobie radził, on był po szkole Wawelberga, taki inżynier, miał sporo znajomych i mnie kiedyś zatrudnił. Nieźle zarabiałam, malowałam spinki do włosów. Dźwigałam pięć kilo takich drucików, później musiałam je nanizać na takie te… Wiem, że wiązałam potem grosy. Gros to dwanaście tuzinów. Malować takim lakierkiem musiałam to. I tam zanosiłam z powrotem i sporo na tym zarabiałam. Poza tym miałam różne polecenia, żeby w Warszawie coś załatwić.
Proszę sobie wyobrazić, że… Raz, że ja rozpoznawałam tych ludzi, ale przecież nie mogłam powiedzieć: „Proszę pana, niech mnie pan [wciągnie], bo ja też bym tak chciała”. Nie mogłam tak [zaczepić], bo by powiedzieli, że jestem jakimś szpiegiem czy coś. Ale miałam taką sytuację. W czasie okupacji było trzy drogi do Warszawy, albo trzeba było iść do CIWF-u trzy i pół kilometra albo cztery…
CIWF to był Centralny Instytut Wychowania Fizycznego zorganizowany przez marszałka Piłsudskiego dla jego jakiejś tam sympatii, która była wtedy dyrektorem tego CIWF-u. I tam dojeżdżał tramwaj. Tym tramwajem [jechało się przez] Krakowskie Przedmieście do centrum Warszawy. Albo [trzeba było] iść piechotą do Słodowca, to znaczy ulicą Żeromskiego prosto, prosto, albo jeszcze mój tata wyczaił do Boernerowa. Wie pani, gdzie jest Boernerowo? Stare Boernerowo. Tam była pętla, był tramwaj. Ja, żeby nie było nudno, to raz taką drogą jeździłam, raz taką, żeby [sobie urozmaicić]. Wiem, że polubiłam [drogę] do tego Boernerowa. Przez takie pola się szło, nawet trochę bliżej chyba było niż do CIWF-u. Tam o określonej godzinie jeździłam, bo zawsze coś mi tam polecano załatwić. Ile razy jeździłam, to wsiadałam do pierwszego wagonu i były takie siedzenia w tych wagonach, że dwie osoby tyłem jechały, a dwie osoby przodem, tak naprzeciwko. Kilkakrotnie, może z dziesięć razy albo więcej, jak ja przychodziłam, może wybierałam nawet już stałą godzinę, już nie pamiętam, ale siadałam zawsze naprzeciw takiego chłopaka, który mi się bardzo podobał. Ja wtedy miałam ze czternaście albo już z piętnaście lat. Ten chłopak był trochę starszy, ale czułam, że on był z konspiracji, od razu wyczułam. Poza tym był cholernie przystojny. Siadałam naprzeciwko, on jechał tyłem, a ja siadałam naprzeciwko niego, zawsze tak samo. Czasami rulonik jakiś miał. Ja myślę sobie: „Boże, on na pewno jest z konspiracji, ale jak tu do niego zagadać”. Nie mogłam. On do mnie też nie zagadywał. Ale myślę sobie tak, [że jakby] Niemcy nas zatrzymali, bo czasami zatrzymywali tramwaj…
Też miałam taką przygodę. I jakby tak zatrzymali tramwaj, to ja bym do niego powiedziała: „Dawaj mi ten rulon. Mnie nic nie zrobią, bo ja mam szczęście. Dawaj mnie to”. Że ja go w ten sposób uratuję, tego chłopaka. Ale nic takiego się nie zdarzyło i żeśmy tak sobie kilkakrotnie jeździli. Proszę sobie wyobrazić, że jak już byłam w konspiracji, a namówiła mnie do tego sąsiadka…
Z Placówki. Bo już tego kapitana Sienkiewicza nie było. On przed wojną sprzedał tą swoją willę państwu Kopystyńskim, którzy bardzo byli mili, mieli samochód, wozili mnie tym samochodem, ale to już rodzice mi pozwalali. Nawet swoją córeczkę nazwali Małgosia, bardzo mnie lubili ci państwo Kopystyńscy. Potem oni też to sprzedali komuś. A potem ten domek wynajęły już w czasie okupacji trzy młode kobiety. Znaczy miały może po dwadzieścia parę lat, ale młode. Jedna z nich była bardzo przystojna, na rowerze często jeździła. „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. Tata mój z kolei… A, jeszcze nie powiedziałam, jak to było z tym Mazurem, jak go tam wezwali i zrobili mu reprymendę na temat, że wszyscy tacy biedni. A on mówi: „Co wy chcecie, żeby ludzie umierali z głodu. I tak nie mają z czego… Pewno sprzedają, pewno sprzedają po to, żeby mieć na chleb. Jak mieli coś, to pewno już posprzedawali”. I tam zaczął w ogóle wyzywać tego Mazura i tego… Potem w radio, przez telewizję i czytając różne inne książki dowiedziałam się, że to był jakiś bardzo ważny pan z działaczy konspiracyjnych. Jako ksywa to pracował w tym zarządzie miejskim. Mazur powiedział do tego Szkopa: „To jest chory umysłowo człowiek, to jest chory, widzicie. On nie zdaje sobie z niczego sprawy i dlatego on tak postępuje”. A ojcu powiedzieli: „Do kadr proszę pójść, jutro zgłosić się do kadr”. I go zwolnili. Zgłosił się do kadr, a tam powiedzieli: „Jest pan zwolniony z pracy, z pełnienia obowiązków. Ale nadal proszę przychodzić raz w miesiącu po pobory i po deputaty”, bo oni dostawali jeszcze deputaty tak zwane, ci pracownicy, tak że w ogóle wyszedł na tym znakomicie, że im nawymyślał… Te listy, które wywieszali z tymi zakładnikami.
Czerwone chyba. Pełne nazwisk tych skazanych na śmierć ludzi.
Moja mama wróciła kiedyś zdenerwowana, bo widziała tych wiszących ludzi na Lesznie, których powiesili. Widziała to. Potem były te miejsca straceń. Wiem, że jedno z nich było (chyba nadal tam jest jakiś ślad po tym) na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, gdzie rozstrzelano jakichś ludzi i tam lampki się paliły zawsze. Straszne. Od czasu do czasu wspominano, że ktoś ze znajomych był aresztowany. Ten Janusz zginął w Oświęcimiu. Ja potem bardzo już też przeżywałam, wtedy to jeszcze byłam mała – [mam na myśli] tą tragedię w Wawrze.
Wszystko jakoś pocztą pantoflową.
Zapamiętałam dokładnie to, że wszyscy byli tak zdenerwowani w domu tą zbrodnią. Tak nienawidziłam tych szkopów, że to się nie da opowiedzieć. Ale kiedyś… Aha, już teraz nie wiem, co powiedzieć. Czy o mojej przygodzie…
To, że ich rozpoznawałam. Tego młodego chłopaka, który mi się cholernie podobał. No nigdy nie zatrzymał się tramwaj, nie miałam okazji jego ratować przypuśćmy. Ale jak już byłam w konspiracji… A wciągnęła mnie ta pani sąsiadka z tych trzech pań, które były.
Ta pani sąsiadka była inteligentną kobietą i mój tata domyślał się, że ona jest w konspiracji, bo często tam przyjeżdżali panowie na rowerach, różni panowie. Jakieś młode osoby też się gromadziły do tego domku. Poza tym czasami tata mój wracał i opowiadał, że wracał z bratem tej pani, że to taki bardzo inteligentny pan i że tak sobie rozmawiali patriotycznie i w ogóle.
Oczywiście. Pani Zofia Skonieczna, panną była. Zofia Skonieczna, Maja Skonieczna i Halinka Rostkowska, to była ich koleżanka. I ja do tych pań… Ona pracowała w gminie jako taki specjalista od spraw rolnych. Te dwie panie zajmowały się gospodarstwem, miały krowy nawet, uprawiały jakąś ziemię. Ta pani Zofia miała rolnicze wykształcenie. Nawet kiedyś zaproponowała czy mojej mamie mówiła, że mogłaby mnie zatrudnić, bo tam jak się pieli coś, to mówi, że już duża jest ta dziewczynka, to mogłaby sobie troszkę zarobić. Ja mówię: „Pewno, że mogłabym”, a mama mówi: „Co? Będziesz chodziła pielić za pieniądze? Nie. Do tego nie dojdzie”. Nie wiem, czy wtedy już miała na mnie chrapkę, ale chodziłam do tych pań po mleko.
Zaczęłam chyba w 1943 roku, a w 1944 roku kiedyś pani Zofia, ta niby najważniejsza z nich, bardzo przystojna pani, mówi do mnie tak: „Słuchaj, czy nie chciałabyś pracować w konspiracji?”. Ja mówię: „Ja o tym marzę już parę lat”. – „No to mogą się spełnić twoje marzenia”. Prawie że się na nią rzuciłam z radości. To był początek maja 1944 roku. I ona mówi: „Dobrze. To teraz się zastanów. Za trzy, cztery dni porozmawiamy, złożysz przysięgę. W międzyczasie musisz sobie wybrać pseudonim i musisz wybrać sobie dział, w którym będziesz mogła pracować”.
„Albo sanitariat, albo jakieś tam domowe, administracyjne [zajęcia], pranie, szycie – co mnie w ogóle nie interesowało, sanitariat też mnie nie interesował, nie wiem dlaczego – albo łączność i zwiad. Za kilka dni mi to powiesz. I jeszcze musisz sobie wymyślić pseudonim”. Więc ja chodziłam cały czas wzruszona, w ogóle w obłokach i myślę sobie, jaki tu ten pseudonim. Może „Pochodnia”, a może „Znicz”, bo tak chciałam właściwie zginąć, żeby tak już tego… Bo śniło mi się czasami, że jestem zabijana, że coś, więc chyba tak. Ale jak ona mnie zapytała: „A pseudonim brzmi? Co wybierasz?”, ja mówię: „Łączność i zwiad”. – „A pseudonim?” Wstydziłam się powiedzieć „Pochodnia”. Ja mówię: „Tak jakoś nie pomyślałam, nie pomyślałam. Właściwie to nie wiem”. A ona mówi: „To ja sobie pomyślałam. Będziesz »Śmieszką«, bo ty się bez przerwy śmiejesz”. Ja mówię: „No to już niech tak będzie”. I tak dostałam ten pseudonim, potem musiałam złożyć przysięgę, oczywiście pod karą śmierci i w ogóle. I już w domu nic nie mówiłam oczywiście. Na początku nie mówiłam. Ona od razu wzięła mnie w obroty i różne polecenia już po paru dniach mi dawała.
Rower, miała rower. One wszystkie miały rowery te trzy panie, a ja nie miałam. Ale ona widziała, że ja jeżdżę czasami na rowerze, bo braci miałam dwóch ciotecznych, podwójnie ciotecznych (obaj zginęli w Warszawie). Oni mnie trochę uczyli na takich męskich rowerach. Ona mi dawała swoją damkę i pamiętam, któreś tam jej polecenie to było, że mam jechać do Opalenia. Opaleń to jest początek Puszczy Kampinoskiej, za Wólką Węglową. Czyli od tej Placówki to dwa kilometry. Taki las był i tam już byli partyzanci w leśniczówce. „Masz tam pojechać”. Hasło mi podała, jakie mam podać. „Tam mogą cię zatrzymać, to hasło podasz”. Wiem, że byłam tak wzruszona jak mnie ten żołnierz z opaską pytał o to hasło, że w ogóle urosłam cała. Często mnie wysyłała do Opalenia. A w domu mówiłam, że pani Zofia jest taka sympatyczna, ona mnie prosi, żeby tam pojechać. „Dobrze, to miła pani, to tak”. Dobrze.
Nie wiedziano, nie. Wiedziano tylko, że mieli do niej zaufanie, że ona mnie do niczego złego nie namówi. I pamiętam, że któregoś dnia. To już było po różnych innych przygodach, bo i do Warszawy na tym rowerze zasuwałam, wszędzie. I ona mnie wysłała do tego Opalenia. To było niedługo przed Powstaniem, wybuchem Powstania. Ja tam dojechałam do gajówki czy leśniczówki do porucznika „Czarnego”. Miałam jemu przekazać wiadomość, liścik, coś takiego. Na ganku stanęłam i wyszedł facet młody i ja rozpoznałam, że to jest ten z tramwaju. Trochę tak chciałam ratować przecież.
Tak, tak. W tym Opaleniu. Jezu… słabo mi się zrobiło. A on mówi: „My to się znamy z tramwaju 22B”. Sam to powiedział. Ja mówię: „No tak”. Podaliśmy sobie rękę i za chwilę wyszedł ten właściwy pan, do którego ja miałam być. On [znajomy z tramwaju] się już wycofał. Ja już później nigdy tego faceta nie poznałam, nie spotkałam. A tak mnie to dręczyło… Bo ja z żołnierzami później w czasie Powstania, to nie miałam kontaktu jako łączniczka. Jako sanitariuszka to bym miała prawdopodobnie, a jako łączniczka to ja miałam tylko z dowódcami, cholera, kontakty.
Tak. I później mnie to dręczyło i niedawno, dopiero kilka lat temu, jak się spotykałam z kolegami z tamtych czasów, mówiłam: „Słuchajcie, z Boernerowa tam…”, bo ktoś mówił, że do Boernerowa dojeżdżał. Ja mówię: „Z Bernadowa? A kto to mógł być…”. I powiedziałam o tym młodym człowieku, że później go spotkałam w Opaleniu i że taki przystojny, że blondyn, że niebieskie oczy, że to. I się dowiedziałam, że to był rodzony brat jednego z tych kumpli, z którymi ja później jako stara baba prawie się przyjaźniłam. Do tej pory żyje brat tego „mojego” chłopaka. Chłopak już nie żyje. Dowiedziałam się, że nie żyje, że był leśniczym gdzieś tam w Kaszubach. Przystojniak był ogromny.
Pani Zofia mnie tak różnie wysyłała. Najeździłam się tym rowerem.
Między innymi miałam taką też przygodę, że… A, może jeszcze przed tym powiem. Miałam w ogóle dużo szczęścia, tak mi się wydaje. Mój mąż mówił, że mam więcej szczęścia niż rozumu, jak mu to opowiadam. Bo on miał z kolei chyba więcej rozumu niż szczęścia. Miałam taką przygodę autentyczną, że jechałam z moim tatą do Warszawy z CIWF-u, przez Krakowskie Przedmieście żeśmy gdzieś jechali. To był rok 1943 wtedy kiedy Kutscherę zatłukli, to był chyba 1943 rok. Wszyscy się cieszyli, że Kutschera zabity, że to, że tamto. A myśmy sobie jechali tramwajem i na Krakowskim Przedmieściu (ja wtedy miałam już prawie szesnaście lat) zatrzymali ten tramwaj. Żandarmów pełno dookoła i wszyscy do kontroli. Mój tata miał jakieś papiery. Nie pracował, ale w dalszym ciągu miał te papiery. Ten Mazur mu wszystko załatwił, że on liczył się jako pracownik. Tak że mu nic nie zagrażało. A ja do ojca mojego mówię: „Tata, a ja nie mam kenkarty”, bo ja nie nosiłam, bo to takie duże draństwo było, a już od czternastego roku życia trzeba było kenkartę mieć. Ja mówię: „Tata, ja nie mam przy sobie kenkarty”. A tata mówi do mnie: „Jak ci się uda, to idź do pani Raabe”. A Pani Raabe to później się dowiedziałam, że to była działaczka akowska, z którą tata się zaznajomił też jeszcze w pracy jako ten sekwestrator czy ktoś tam. Zaprzyjaźnił się, bo lubili ludzie. To były panie, które mieszkały na Krakowskim Przedmieściu, tu gdzie jest w tej chwili wyższa szkoła sztuk pięknych. Tam gdzie Chopin kiedyś mieszkał, Krakowskie Przedmieście 5. Tam się wchodziło prosto i na prawo, na parterze.
Później z książek się dowiedziałam, że ona była działaczką akowską, ta pani Raabe. Pracowała w firmie futrzarskiej, takiej znanej firmie futrzarskiej. Już w tej chwili nie pamiętam nazwiska tej firmy, ale to znana firma futrzarska. Mieszkała z siostrą, taką już mniej bystrą. Przepiękne mieszkanie na Krakowskim Przedmieściu, przepiękne, paropokojowe, na parterze, pięknie umeblowane, dużo książek, dużo pięknych rzeczy. I te panie były tylko we dwie, a bały się, że wtedy kontrolowano metraż, i załatwiły z moim ojcem, że tam była zameldowana i moja siostra, i ja byłam u niej zameldowana też, żeby się liczyło, że to są cztery osoby, a nie dwie. I w ogóle ojciec utrzymywał z nią jakieś kontakty. Mleko dowoził czasami świeżutkie, coś tego. W każdym bądź razie mówi: „To jak ci się uda, to idź do pani Raabe i nie wychodź od niej. Czekaj, aż ja ci przywiozę kenkartę”. I proszę sobie wyobrazić, że ja wychodzę z tramwaju razem z wszystkimi. Pełno tych żandarmów, oni mieli inne mundury w ogóle. To było właśnie tuż po zabiciu Kutschery. A ja spokojnie, tak spojrzałam na nich, powolutku przeszłam. Nie zatrzymali mnie. Zatrzymałam się przy wystawie jakiejś, żeby nie było tego, że uciekam. Gapiłam się na tą wystawę. To było przy Królewskiej, jak oni zatrzymali ten tramwaj. Parę kroków było tutaj Krakowskie Przedmieście 5. I wolnym krokiem sobie poszłam do pani Raabe, opowiedziałam jej to wszystko. Ona mnie nakarmiła, napoiła i za parę godzin tata z tą kartą przyjechał. Z takiej matni wyszłam cało. A jeszcze inną miałam przygodę też jeszcze przed wybuchem Powstania…
No tak, tak. Już byłam w konspiracji kilka miesięcy, niestety krótko. Maj, czerwiec, lipiec, trzy miesiące.
Przed wybuchem Powstania. Ale już miałam pełno tych poleceń, rozpoznałam tego „mojego” chłopaka wtedy, do tego Opalenia jeździłam.
Do Opalenia tylko. Wtedy miałam tylko kontakt z tym Opaleniem. Tam byli już partyzanci z opaskami i tym. Hasło trzeba było podawać.
Cudownie. To było wzruszające, naprawdę. Byłam przeszczęśliwa. Z tych przygód różnych miałam między innymi taką, że ta pani Zofia, ona miała pseudonim „Sowa”… Jeździłam na Bielany tym rowerem, jeździłam na Żoliborz z jakimiś gazetkami.
Gazetki Polski podziemnej. Nawet miałam schowane gdzieś, ale mi się zagubiły. W takich rulonikach, w torbie, w takiej szmacianej torbie ruloniki wrzucone.
Podawała mi adresy. Na Bielany, na plac Inwalidów jeździłam czasami. Kiedyś tym rowerem właśnie na plac Inwalidów miałam jechać do kogoś. Już podane były wtedy nazwiska niestety, no bo przecież i pseudonim znałam wtedy, i nazwiska tych ludzi… Teraz jest wszystko przebudowane. Tam był podjazd w górkę, a potem trzeba było jakiś czas jechać pod górkę. To było na poziomie Marymontu, gdzie jest stacja metra. Trzeba było jechać pod górkę. A tym rowerem pod górkę się ciężko jedzie.
Patrzę, stoi samochód szwabski po prawej stronie, coś tam robili przy nim, więc chcę go ominąć z lewej strony, a z prawej w tym kierunku (nie były takie szerokie wtedy te jezdnie) jedzie też jakiś wielki gruchot. Groziło mi to, że ja się nie zmieszczę między nimi. Zaczęłam się jakoś cofać, ale w rezultacie rypnęłam tym rowerem pod ten samochód stojący, szwabski. Wywróciłam się, bo przecież cofać się nie potrafiłam rowerem. Patrzę, a mi wyleciały te ruloniki, cholera, z tej torby wyleciały na asfalt. Szkopy wyskoczyli z tego samochodu (to był ciężarowy jakiś) i pytają, czy nic mi się nie stało. Nie, tylko kolano. A to, to, to zaraz trzeba. Pozbierali mi te ruloniki, wrzucili z powrotem do torby. Mnie to kolano opatrzyli, sprawdzili, czy rower jest sprawny, czy mogę dalej jechać. Miałam nawet do Niemców szczęście, cholera. I nic mi się nie stało.
I zawiozłam to tak jak trzeba.
A nawet w 1939 roku pierwszy kontakt ze szkopami to było też… Pamiętam dokładnie wszystko. Już front się zbliżał, już obserwowałam, tam bombardowania były, wybuchy niedaleko naszego domu nawet.
Na tej Placówce już się zaczynały. Tak. Taki jeden pokój był w naszym domu, już nie ma tego domu, że było jedno okno, a to grube mury, murowany dom. A potem była część bez okna. To wszyscy żeśmy siedzieli w tej sypialni tak zwanej, w tej części, gdzie nie było okna, bo już i szyby leciały, i w ogóle. Już się ten front coraz bardziej zbliżał. I w końcu 21 września, też myślę sobie, trzeba zapamiętać tą datę… W międzyczasie tam się kręciły wojska polskie. Mama im zupę gotowała, to kawę, to jakąś herbatę, wszystko było zawsze przygotowane. Sympatyczni, fajni ludzie. I tego 21 września strzelanina była straszna. Ci wojskowi polscy powiedzieli: „Musicie się stąd usunąć, tu będzie bardzo niebezpiecznie”. Bo to murowany dom, na rogu, tak im jakoś pasował. „Musicie iść”. – „Ale dokąd?” – „No do sąsiadów idźcie”. To mama złapała woreczek z cukrem, pięć kilogramów cukru chyba, może mniej. Złapała, bo oni kazali natychmiast, i żeby iść do sąsiadów. A sąsiadami z kolei byli państwo Horochowie. Po tym pułkowniku Jakubowskim on sprzedał to takim Horochom. Starsza pani była, starsza pani Horochowa. Potem znalazł się jej mąż, który odsiadywał karę jakąś, ale go zwolnili, bo wtedy zwalniali więźniów w 1939 roku.
Za jakieś nadużycia finansowe. To był baron Horoch, notabene. Uroczy facet, starszy pan. Staruszek, mi się wydawał, miał sześćdziesiąt sześć lat, ale uroczy. Ona też była fajna. I do nich żeśmy poszli. A oni mieli piwnicę dużą i wszyscy ci Polacy, żołnierze kazali nam się schować do tej piwnicy. Żeśmy się schowali. Ja pamiętam, siedziałam tuż przy wejściu, po prawej stronie, tata siedział naprzeciwko wejścia, żeby obserwować, ale drzwi były zamknięte. Poza tym była siostra, moja mama, brat, który miał dziewięć lat wtedy, i jeszcze było dwóch fajnych chłopaków z Poznania. Oni przyjechali, żeby uciekać z Powstania, bo tam były łapanki, wybijali inteligencję i w ogóle straszne rzeczy. Widocznie rodzina znała adres tych Horochów i oni się tam zgłosili, Horochowie ich przyjęli. A oni się przyjaźnili z kolei z nami, bo siostra miała wtedy już piętnaście lat, ja miałam dwanaście, to zawsze mimo wszystko lepiej się czuli z nami.
Tam u sąsiadów w piwnicy tych dwóch chłopaków, jeden miał… przystojni, młodzi ludzie, już studenci. Jeden miał Bernard na imię, drugiego nie pamiętam. Siedzimy sobie w tej piwnicy i słychać było straszliwe strzały. Ktoś po polsku krzyknął: „Ranny, ranny!”. Ktoś tam jeszcze coś krzyknął. Widać było, że jest walka, że to jest prawdziwa wojna. W pewnej chwili, nie zapomnę tego nigdy, otwierają się te drzwi od piwnicy, a ja siedzę tuż przy tym, więc się wychylam. A tam twarz, piękna twarz, ale w hełmie niemieckim. Blady facet, ale pamiętam, że zwróciłam uwagę, że to jest ładny człowiek. Blady, w tym hełmie i pyta po niemiecku, kto jest. A mój tata miał wtedy czterdzieści dziewięć lat, ale był nieogolony, a znał język niemiecki trochę. Powiedział po niemiecku: „Starcy, kobiety i dzieci”. Tak powiedział temu Niemcowi. On zamknął te drzwi i się wycofał. Myślę sobie: „Nie taki zły”. Ale nadal strzelanina. Okrzyki jakieś, strzały straszne. Za jakieś pół godziny znowu te drzwi się uchylają i zagląda szkop, ale dla odmiany tak okropny, czerwony, z takim nosem, jak podają czasami na plakatach. To mogłabym to wyrysować. Tak jak tego pierwszego mogłam też wyrysować, że takie śliczne rysy miał, to ten drugi, no taki „kałmuk” jakiś, cholera, czerwony, okropny. I też: „Kto jest?”. Mój ojciec znowu mówi: „Starcy, kobiety i dzieci”, on mówi: Raus, żeby wychodzić. Więc wychodzimy, a moja siostra dostała jakiegoś napadu, prawie że zemdlała, zesztywniała w ogóle. Nie mogła się ruszyć, a siedziała dalej w piwnicy. To ten zagląda: „Wychodzić już”. Prawie że groził, że pozabija ją i ojca, że nie chcą wyjść z tej piwnicy. Jakoś ją tam wydostał mój tata i ci szkopi mówią żeby iść, że: Raus, Raus i pokazują nam kierunek na Radiową. Arkuszowa ulica to się teraz nazywa. Od nas to było kilometr, trochę więcej niż kilometr. Polem takim trzeba było iść, takie były miedze. Żeby tam iść i koniec. No i żeśmy tam szli. Tata mój się tak zdenerwował, że w ogóle nawet nie wiedział, gdzie…
Tak jak nam kazali. Tam wieś była, po prostu wieś. Nawet niektórzy to nazywali „gacią”. Mówili „gacie” na to.
Tam do chałupy jakiejś doszliśmy. Ludzie byli sympatyczni. Znali nas trochę, bo tam czasami się chodziło kupować coś, czasami do autobusu, taki kogutek jeździł (płatny, prywatna linia, ale też czasami się nią jeździło), tak że znali. Obcych ludzi to się szybko poznaje jakoś, my byliśmy tymi obcymi. Ale byli sympatyczni. Przyjęli nas do jakiejś chaty, żeby się nie denerwować, że wszystko dobrze. I za chwilę wpadła jakaś kobieta płacząca do mojego ojca i krzyczy: „Panie Borucki, panie Borucki, niech pan ratuje, mojego chcą zabić, chcą zabić mojego…” męża czy chłopa. Chcą go zabić. „Za co chcą go zabić?” –„No bo w stogu znaleźli karabin i chcą go za to zabić”.
Nie. Karabin schowany przez kogoś do stogu w tej Radiowie, w tej „gaci”. To jak ona tak krzyczy, to mój ojciec wstaje i idzie za nią. „Bo może pan zna niemiecki…” – „No znam trochę”. – „To niech pan go ratuje”. Jak ojciec wyszedł, to pozostałe kobity do mojej mamy mówią: „Pani taka głupia, pani tak puszcza tego swojego chłopa, ma pani dzieci i to, a wie pani, że go mogą też stuknąć? Też go stukną”. Ale nic. I mój tata faktycznie nie wrócił z tej rozmowy. Już go zatrzymali, ale chłopa uratował, bo później nam opowiadał. Niemcom powiedział: „Słuchajcie, to jest przecież debil. On czytać nie umie, pisać nie umie – a ten chłop się cały trząsł. – On w ogóle nic nie wie. On nawet nie wie, gdzie jest Warszawa, gdzie co się dzieje. On nie wie. On by broń chował? On nawet nie wie, jak broń wygląda. To pewno z wojska gdzieś tam uciekali, to zostawili”. I tak uratował tego chłopinę.
A potem… To były wypady moje do tego…
Przed wybuchem Powstania jeździłam do Warszawy po gazetki…
Jeszcze był spokój, jeszcze był spokój. A jeszcze ciekawa rzecz, która się wydarzyła, też trudna do uwierzenia po prostu, ale prawdziwa, jak mnie ta pani Zofia zaproponowała do AK, ja się rzuciłam z radością, że w ogóle marzę o tym od paru lat i w ogóle. I zaraz następnego dnia pojechałam do mojej Hanki, z którą się przyjaźniłam. Ona mieszkała na Ochocie, na Tarczyńskiej. Chodziła do szkoły prywatnej na takie komplety. Mnie douczała też i w ogóle dużo od niej skorzystałam. Poza tym tam było fajne jedzenie i w ogóle. Pojechałam do tej Hanki i mówię… Aha, jeszcze tej pani Skoniecznej mówię: „Proszę pani, a ja mam taką przyjaciółkę. Czy mogłabym ją też poprosić, żeby mogła wstąpić do organizacji?”. A ona mówi: „A kto to jest?”, ja powiedziałam, a ona: „A tak, wiem, to porządna rodzina, dobrze, zgadzam się”. I ja do niej następnego dnia jeszcze przed tą przysięgą jadę do mojej Hanki na Tarczyńską. Tam [była] taka babcia, też ta babunia była już staruszką, już nie chodziła, ale bardzo kochana i lubiła z nami czasami pogadać. Myśmy się wygłupiały, tak jak młode osoby. Ja mówię: „Hanka, przyjechałam specjalnie po to, żeby ci coś zaproponować. Nie mogę wytrzymać, muszę ci zaraz powiedzieć”. Ona mówi: „Ja też mam ci coś do powiedzenia ważnego”. I proszę sobie wyobrazić, że ja jej to mówię a ona mówi: „Słuchaj, mnie w szkole wciągnęli i ja powiedziałam, żeby ciebie też wzięli, że mogę za ciebie ręczyć”. I się zgodzili. Ja mówię: „Na ciebie też się zgodzili, pani Zofia też się zgodziła”. I ona została tam, a ja zostałam, już nie zmieniłam. Powiedziałam tej pani, że niestety moja Hanka tego samego prawie dnia dostała propozycję. I ona była na Ochocie.
Ta Hania moja?
Ona była w moim wieku, pół roku starsza. Ona była na Ochocie i była tylko cztery dni. Tam miała przygodę z „ukraińcami” straszną, tą najgorszą chyba.
Że ją zgwałcili. Tak. Nie rozmawiałyśmy nigdy o tym dokładnie, bo to za bolesne, ale tak się domyślali wszyscy. Ta jej matka była wtedy na Placówce. Z Warszawy uciekli. Ale nie dopilnowali tego. Ona została w Warszawie i tak się dla niej fatalnie to skończyło. Ale jakoś szczęśliwie matka ją odnalazła, była już też szykowana do transportu do Niemiec, ale też jej ktoś pomógł. Tak że wróciła do domu i całe Powstanie już siedziała na Placówce, albo u moich rodziców, albo u swojej mamy.
Poza tym jeszcze miałam takie polecenia, że czasami do pani Zofii… U niej był taki punkt, dlatego myśmy się wszyscy już domyślali przedtem. A u barona byli Żydzi dla odmiany. Tak że tam było wesoło w ogóle. U barona byli Żydzi, u tego Horocha. Ona zaginęła, ta pani Horochowa starsza, zaginęła gdzieś. Jeździła w Lubelskie, też handel jakiś [prowadziła] i tam ją przyłapali. A on, starszy pan, przyzwyczajony do dobrych warunków życia, załatwił sobie „żydków” i tam cała ferajna „żydków” mieszkała. Porobili jakieś kryjówki, jakieś skrytki i myśmy o tym wszystkim dokładnie wiedzieli. A on namawiał mojego tatę, że też to taki dobry zarobek i w ogóle staniemy na nogi. A mój tata mówi, że chętnie by pomagał, ale wie, czym to grozi i nie może rodziny narażać na takie niebezpieczeństwo. I też była przygoda z tymi Żydami taka… Myśmy wszyscy wiedzieli, oni nawet do nas przychodzili czasami po gazety jakieś, po wiadomości, albo jak się makaron gotuje, pamiętam, kiedyś moją mamę pytali. Było sporo mężczyzn tam, czasami były i kobiety. To wszystko się wiedziało. A jemu się dobrze działo, bo oni mu sporo płacili. Tam nawet samochody przyjeżdżały nocą. Widocznie to byli Żydzi dobrze sytuowani, którzy i z Niemcami może mieli jakieś kontakty. Przecież tak było, że oni mieli wśród Żydówek różne swoje tam miłości.
Była raz taka przygoda, też pamiętam… to był rok 1943, albo początek 1944, w każdym bądź razie ci „żydki” od dawna byli i kiedyś taki był… Nie pamiętam jego nazwiska, musiałabym poszukać gdzieś w książce. Taki był policjant polski wyższej rangi jakiś oficer (policja współpracowała granatowa), który miał bardzo złą opinię, że jest na usługach Niemców. On kiedyś penetrował dom tego barona, zaglądał przez okna, dobijał się, nikt mu nie otwierał. Wobec tego u nas nie było żadnej bramy, żadnej furtki, przyszedł do nas, do ojca i pyta, kto tam mieszka. A mój ojciec mówi: „Tam mieszka pan baron Horoch”. – „A kto to jest?” – „A wie pan, to taki człowiek, któremu się kiedyś bardzo dobrze powodziło i sobie tam mieszka”. – „A z czego on żyje?” Mój ojciec mówi: „Wie pan, ludzie tego typu mają różne rzeczy, które mogą sprzedawać, spieniężać. Wie pan, to taka znana rodzina i w ogóle. On sobie radzi. On co jakiś czas coś sprzedaje i ma pieniądze”. – „A kto u niego mieszka?” – „No przychodzi taka stara gosposia tam sprzątać”. – „I nikt więcej tam nie mieszka?” A tata mówi: „Nie, nikt więcej”. A on: „Panie, pana też zgarniemy, pan tu kłamie, pan nas wprowadza w błąd, pan mówi, że tam nikt nie mieszka? A skąd te majteczki na krzesłach się suszą i haleczki?”. Tam przez okno zobaczyli, bo tam były i kobiety też czasami, ładne Żydówki. A mój tata natychmiast powiedział: „Panie władzo, ja panu nie chciałem mówić, bo ja nie lubię skarżyć na ludzi, nie lubię, ale wie pan, to jest zboczeniec. Ja nawet o swoją córkę się boję, bo on też ją bardzo lubi, ale to jeszcze młody dzieciak. To jest zboczeniec. On sprowadza młode dziewczyny. Wie pan, pieniądze. Za pieniądze wszystko można”. I tak go tym seksem za… że dali spokój. Natychmiast wieczorem tata poszedł do tego barona (bo tam bez przerwy się chodziło, oni do nas, my do nich) i opowiedział to zdarzenie, więc zwiększyli jakieś środki ostrożności. Potem chyba pod koniec zresztą on się pozbył tych „żydków”, przed samym Powstaniem to już ich nie było. Ale tak to mieliśmy z jednej strony komórkę akowską panią Zofię, tutaj Żydów, tak było.
Ten dzień pamiętam dokładnie, mianowicie już rodzice wiedzieli o tych moich zainteresowaniach, bo się nie dało ukryć tego, nie dało się ukryć tych moich wypraw. Wiedzieli i pogodzili się z tym. Przyszła do mnie rano do naszego domu pani Halinka, to ta jedna z trzech pań, które tam mieszkały, Halinka Rostkowska. Przyszła i mi powiedziała: „Musisz jechać do Warszawy – to był 1 sierpnia, raniutko – musisz jechać do Warszawy i to natychmiast”. To była chyba szósta rano. Ubrałam się. Mama już nie miała nic [przeciwko], już mi nie przeszkadzała. Poszłam do nich i mi powiedziano, że mam jechać na ulicę Piusa XI, chyba tak się nazywała ta ulica, od Alei Ujazdowskich czy Chopina, któraś z tych ulic od Alei Ujazdowskich, może Chopina. Podała mi dokładnie adres. To jest mieszkanie naszego komendanta głównego.
„Szymona”.
Krzyczkowski. Ale wtedy nazwiska mi nie mówiono, chociaż chyba nawet mi powiedziano. To jest mieszkanie prywatne komendanta, którego ja nie znałam, Krzyczkowskiego.
On miał stopień kapitana. Miał wtedy dokładnie czterdzieści trzy lata, bo się urodził w 1901 roku, pamiętam, z późniejszych jego danych. Musiał mieć czterdzieści trzy lata. Wyglądał tak na mojego tatę prawie, ale ja go wtedy nie znałam. Podano mi dokładnie adres, że mam pojechać i jako hasło podać, że przyjechałam po deputat. Bo tam oficjalnie gdzieś niby pracował. Wszyscy byli jakoś kamuflowani. Ja szybciutko się ubrałam. Deszcz padał, pamiętam. Była niezbyt ładna pogoda. Na piechotę, już nie rowerem, tylko środkami komunikacji do CIWF-u, potem tramwaj jechał właśnie Alejami Ujazdowskimi wtedy. Wysiadłam tam, gdzie trzeba, pod ten adres. Tam mi otworzyła sympatyczna blondynka, przystojna. Ja powiedziałam, że przyjechałam po deputat, bo było takie hasło niby. Więc dobrze. „Tak, tak, to proszę zaczekać chwileczkę”. I mi dała znowu też dużą torbę, a w tej torbie była taka paczka kwadratowa, bardzo ciężka. Z pięć kilo to miało, może więcej, ale w tą torbę mi to wpakowała. Mówi: „Jeszcze dam sweter, bo ten mój mąż to tak o wszystkim zapomina, to proszę jeszcze wziąć ten sweter dla niego”.
Dla tego męża, czyli dla tego komendanta naszego. Położyła mi na wierzch ten sweter, a to miało ciężar chyba z sześć kilogramów, może więcej, nie wiem. Cholernie ciężkie. Domyślałam się, że to chyba są naboje, bo nieduża paczka i taka ciężka.
Naboje. Tam były naboje. Ja sobie z tym wszystkim szczęśliwie dojechałam do CIWF-u. Jeszcze mi powiedziała „Sowa”, że ja po drodze, wracając, mam wstąpić w Młocinach, czyli mam nadrobić drogę, w Młocinach do pani Reslerowej. To była taka pani Zofia Resler. Ona była komendantką służby zdrowia na terenie Rejonu VIII, to był Rejon VIII Armii Krajowej. Ona była komendantką główną, a ta „Sowa”, ta moja „Sowa” była od łączności, taką jej podwładną. Mam jechać do pani Reslerowej i dopiero stamtąd na Placówkę. Czyli to było dużo dalej, to było już z sześć kilometrów. Ja musiałam tą drogą modlińską iść, iść, iść na piechotę do Młocin, tam gdzie teraz jest ulica Pułkowa. Tam się skręcało do mająteczku pani Reslerowej. Wiem, że jakiś chłopaczyna ze mną szedł, młodszy ode mnie, ale po imieniu żeśmy ze sobą byli. Żeśmy razem sobie szli. Mówił, że mama go wysłała, bo w domu nie ma co jeść, a jakaś ciocia mieszka w Łomiankach czy gdzieś, to jego wysłała do tej cioci. Pomagał mi nieść tą torbę z dwóch stron, bo to było ciężkie cholernie. Potem żeśmy się rozstali, ja skręciłam do tej pani Resler. Od niej wzięłam pewno jakąś informację. Potem musiałam przejść z tym obok lotniska, gdzie stacjonowali Niemcy. Nigdy tamtędy nie chodziłam, jadąc do Warszawy, bo to była za bardzo okrężna droga. Ale wtedy nie mogłam się cofać przecież, tylko już wiem, że jestem niedaleko Placówki, ale muszę przejść koło tego lotniska. Ale jakoś przeszłam, nikt mnie nie zatrzymywał nigdzie. Najpierw, zanim doszłam do domu, to wstąpiłam do pani Zofii, żeby to oddać, co miałam, tą torbę. Tam był taki pan, starszy mi się wydawał, miał czterdzieści trzy lata i ona do niego mówi: „To jest nasza nowa dziewczyna, ma pseudonim »Śmieszka«, bardzo fajna, przywitaj się. A to jest komendant naszego rejonu”.
„Szymon”. „Szymon” Józef Krzyczkowski. Przystojny, niezbyt wysoki, taki pan w wieku takim, wydawał mi się już starszy, czterdzieści trzy lata. Żeśmy sobie grabulkę podali i on mnie tak zapamiętał ten człowiek, a był ranny 2 sierpnia, bo to był 1 sierpnia. Dziękował za ten… mówił: „Aleś nas tutaj uraczyła. Wiesz, że to jest dużo tych naboi, przydadzą się”, i że w ogóle sobie z tym poradziłam. Czułam, że mu się podobam. I powiedzieli, że mogę iść do domu. To ja czmych, do domu, a nie lubiłam rano wstawać, a wtedy wstałam chyba o szóstej rano czy o siódmej. Więc coś tam zjadłam, bo byłam na czczo. Coś mama mi zrobiła do jedzenia i ja mówię: „Wiesz co, ja się położę, mi się tak spać chce”. – „No to się kładź”. Położyłam się i zasnęłam jak kamień. Już one wiedziały. Mama wiedziała i te panie wiedziały.
Gdzieś tak o trzeciej godzinie chyba… Trochę pospałam, niedużo, ze dwie, trzy godziny, w międzyczasie były te wędrówki. I przychodzi [Halinka], bo zawsze ta Halinka przychodziła, i mówi: „Wiesz co, chodź, musisz jechać do Wawrzyszewa”. To była trzecia godzina chyba, może później nawet. „Sowa” mi powiedziała nazwiska, już nie pseudonimy, ale nazwiska i adresy paru kobiet. Między innymi było nazwisko mojej koleżanki ze szkoły z Wawrzyszewa, takiej Stasi Płońskiej. Ona u was już jest zarejestrowana. Tam jeszcze inne dwa, trzy nazwiska. Mówi: „Proszę do nich pojechać – podała mi adresy i nazwiska już takie normalne – i zawiadomić, że jest rozkaz zgłoszenia się do Zakładu Niewidomych w Laskach na godzinę siedemnastą czy osiemnastą, że trzeba się tam zgłosić”.
Tego samego dnia. To był 1 sierpnia. No i spotkałam tą Stasię (znałyśmy się ze szkoły) i tamte drugie kobiety też powiadamiałam. Cztery chyba były a teraz jakieś pięć. Powiadomiłam wszystkie te kobity, ale w międzyczasie, już jak jechałam rowerem w kierunku Wawrzyszewa, to już był ruch. Węgrzy jacyś byli, coś, tego, pykali, zaczepiali, ale taki był nienormalny [nastrój], wyczuwałam, że jest coś nienormalnego. Poza tym jak mi kazała, że już mają wszyscy się zgłosić, że coś się dzieje.
Te kobiety, które miałam [zawiadomić], i sama też tam miałam dotrzeć. Wróciłam tym rowerem z powrotem i wtedy ona mi mówi… To już było popołudnie, takie późniejsze popołudnie, w międzyczasie już się robiła piąta, może szósta godzina, może jeszcze później. Bo zanim to wszystko się działo o trzeciej, ja spałam do trzeciej, potem do tego Wawrzyszewa, potem wróciłam jakoś później. Ona mówi: „Teraz bierz jakieś rzeczy higieniczne – szczoteczkę, mydło, ręcznik, jakieś coś na zmianę – bo tam już trzeba będzie w Laskach zostać. Pożegnasz się z rodziną, bo już…”. Nie mówiła mi, że wybuchło Powstanie, ale że tam będziemy skoszarowane. No więc ja to wszystko w domu powtórzyłam. Jeszcze Halinka dała mi swoją kurteczkę. Mówi: „Weź tą kurteczkę, bo przyda ci się ta kurteczka”. Taką ładną, wełnianą kurteczkę mi dała. I w domu mówię: „Słuchajcie, ja muszę iść do Lasek. Taki mam rozkaz”. – „No skoro musisz, to trudno. Tylko pamiętaj, nikomu nic nie mów”. Tata to był trochę tchórz. Mama nie, a tata był trochę tchórz. Wiem, że poszłam. A już była strzelanina, już wtedy zaczęła się strzelanina.
W okolicy Placówki, od strony Młocin, od strony Wólki. Widać było, że coś się dzieje. Już trupy padały nawet jak potem się dowiedziałam. Taki znajomy z sąsiedztwa chłopak zginął wtedy, Zbyszek Trojanowski, i jeszcze inny znajomy też wtedy zginął.
Nie, nie. One to już musiały na własną rękę. Ja im tylko poleciłam, że tam mają dojechać. A ja już sama, bo musiałam wrócić do tej „Sowy”. Sama ze swoim drobnym bagażem, jakaś zmiana bielizny…
I to już było późne popołudnie. Strzały były wszędzie straszne. Ja wykombinowałam, że ja nie będę szła najbliższą drogą do tych Lasek (najbliższa droga była przez Opaleń, na skróty), tylko ja muszę to ominąć, bo tam są strzały. A na to, żeby ominąć, to muszę iść do Mościsk, skręcić rowami, takim polem do szosy i później szosą ogólną, okrężną drogą. Sama sobie wykombinowałam, nikt mi tego nie podpowiadał. I tak szłam przez te pola, wczesny taki zmierzch może nawet. Wiem, że przechodziłam przez jakiś rów, a tam byli nasi partyzanci uzbrojeni. Jeden z nich… potem on mnie uwielbiał, ten człowiek, starszy sporo ode mnie, Kajszczek pseudonim „Kuleczka”, mam jego fotografię nawet, bo on cały czas mnie w ogóle tam uważał za najważniejszą. Niektórzy mieli takiego zajoba. On mówił: „Ty jesteś najważniejsza, ty najwięcej zrobiłaś”. On znał nas. Ci ludzie z Radiowa znali nas jako obcych przybyszów z miasta, a ojca lubili, bo ojciec był taki, że z wszystkimi za pan brat. Uważali, że to niby taki inteligent a taki równy chłop i w ogóle, to bardzo go lubili i poznali mnie. I mówi: „Ty, to ty jesteś Borucka?”. – „Tak”. – „A gdzie idziesz?” – „Do Lasek, tam mam rozkaz iść”. – „Aaa, ty jesteś nasza. Dobra, to idź, powodzenia”. I zostali w tym rowie, a ja do drogi takiej… Bo to takie kocie łby były wtedy, ale już była bita droga, to kocimi łbami parę kilometrów do Lasek dobrnęłam i już było prawie ciemno, ale doszłam tam.
No i tam [były] wszystkie te dziewczyny… Było nas chyba ze dwadzieścia. I „Sowa”, i wszystkie panie z Placówki i te dziewczyny z różnych stron, bo ja zawiadomiłam cztery czy pięć, a tam jeszcze inne osoby widocznie inną metodą były zawiadomione, w inny sposób. I od razu trafiłam na kolację. Kolacja była w domu w Laskach. Fajna kolacyjka, ciepła. I potem kazali nam […] iść spać na strych na sianko, więc poszłam tam razem z tymi dziewczynami. A rano, raniutko 2 sierpnia (bo następnego dnia był 2 sierpnia), chyba o piątej, bardzo wczesnym rankiem, deszcz padał, taki ulewny deszcz był wtedy, „Sowa” się dobrała do tego strychu i mówi do mnie: „»Śmieszko«, proszę zejść”. To ja zaspana jak nieszczęście, lubiłam dłużej spać, a tu trzeba wstawać, to wstałam. Ona mówi: „Słuchaj, musisz iść na Placówkę do…”, podała mi adres. Dom moich rodziców był na skraju Placówki, a to w centrum już, bliżej lotniska. „Tam [musisz iść] do domu państwa Dzwonkiewiczów, tam są nasi ludzie i tam musisz im przekazać polecenie, że mają się zgłosić do Lasek i przeprowadzić ich do Lasek, z powrotem”. To ja przyjęłam to. Ona mówi: „Słuchaj, jest taki deszcz…”. I dała mi ogromny, gumowy płaszcz do ziemi. Gumowy, ciężki jak jasny gwint, ale deszcz lał jak z cebra. Z jakimś kapturem jeszcze ten płaszcz był. Wiem, że bardzo był ciężki. No i żeby do Placówki iść. To szłam tą drogą na skróty wtedy i przechodziłam koło mojego domu, ale nie wstąpiłam. Doszłam do tego domu, gdzie mi poleciła, w centrum Placówki. Tam tych panów odnalazłam, sobie palili papierosy, trzech chyba ich było, i mówię, że jestem stąd i że jest polecenie, że mają się zgłosić i że ze mną razem mają do Lasek dojść. A oni mówią: „Co ty? Do Lasek, teraz? Ty nie wiesz, co tu się dzieje? Tu jest wojna”. A to była walka o lotnisko. Tam ginęli ludzie.
Bielańskie. Tam było lotnisko bielańskie niemieckie.
Tam z jednej strony walczyli ludzie z Żoliborza, oddziały żoliborskie, a my mieliśmy im iść jako pomoc.
Wojska kampinoskie. Wojska kampinoskie miały z dwóch stron wziąć tych szkopów, że tak powiem.
Po raz pierwszy to Opalin, to wszystko była już Grupa „Kampinos”. Grupa „Kampinos”, Rejon VIII AK. Tak to się oficjalnie nazywało.
Tak, tak. Ja wtedy tylko znałam Opaleń. Tylko Opaleń i Warszawę, bo jeździłam tam na plac Inwalidów, na Bielany, do różnych osób w związku z gazetkami, z jakimiś meldunkami. To tylko znałam. No i raz [byłam] 1 sierpnia w mieszkaniu u Krzyczkowskiego. I oni mi mówią, że to trzeba odczekać, że teraz to nie ma co, tutaj ludzie giną, jest strzelanina. Jak ja szłam, to też pewno było… Czułam, że coś się dzieje, bo te strzały było słychać i z Radiowa. Ja szłam taką drogą nie przez Radiowo, tylko na skróty, właśnie polną drogą z Lasek, i w tym cholernym płaszczu. Były strzały. Nie wiem, czy do mnie strzelali, czy nie, ale w ogóle się nie bałam. Nie miałam tego poczucia strachu. Oni powiedzieli, że nie pójdą, żeby z nimi zostać, odczekać trochę.
To była walka o to lotnisko.
Nie, nie. Udało się tylko jak gdyby unieszkodliwić. Niemcy już tam nie wykorzystywali tego lotniska. Tak że jakiś cel został osiągnięty, ale za ogromną cenę. U nas z tych naszych wojsk zginęło paręset, może nie paręset, ale kilkudziesięciu ludzi.
Tak, tak. Nie tylko partyzanci. Bo tam my w Kampinosie, którego jeszcze nie znałam dokładnie, to… Tylko dowiedziałam się później (w czasie Powstania trochę i później z różnych źródeł), że na kilka dni przed Powstaniem, w lipcu jeszcze, na kilka dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego przywędrowała do Puszczy Kampinoskiej grupa dwóch tysięcy chyba żołnierzy uzbrojonych po zęby, z taborem, pod dowództwem porucznika „Góry”. I to byli ludzie z Puszczy Nalibockiej. U nas mówiono o nich, że to są wolniacy, z Wileńszczyzny.
[…]
Drugiego sierpnia, wtedy, kiedy ja tam szłam po tych panów, żeby ich sprowadzić i ta strzelanina była straszna, panowie zostali, nie chcieli ze mną iść. Powiedzieli, że mnie to Niemcy nie będą mieli sumienia zabić, „to sobie idź, ale my nie pójdziemy”. I ja wróciłam. Strzelanina była cały czas, ogromna strzelanina. Do domu nie wstępowałam, nie miałam sumienia drugi raz do domu iść się żegnać i w ogóle. Przechodziłam, oni sobie spali, ja przeszłam. Strzelanina była straszna. Szczególnie tam, już pod las jak się zbliżałam. Jakoś pić mi się zachciało i nie to, żebym się bała, nie bałam się, ale czułam taką potrzebę kontaktu z jakimś człowiekiem. Weszłam do jakiejś chałupki, tam były takie biedne chałupy, i mniejsze, i większe (teraz to tam są wille), tak zwany Kasiak, tak myśmy to nazywali. Wólka Węglowa, ale taka gorsza Wólka, raczej taka biedota tam mieszkała. Weszłam do jakieś chaty, żeby się coś dowiedzieć, co się dzieje. Pusto, nikogo nie ma! Weszłam do drugiej chaty. Pootwierane, wszystko pootwierane, ale żadnych ludzi nie ma, nigdzie ludzi nie ma. Myślę sobie: „Rany boskie! No to jak to jest?”. Weszłam chyba do kolejnej chaty, a tam na łóżku leżał człowiek, młody mężczyzna. Widać, że w nie najlepszym stanie zdrowia, i jemu mówię: „Panie, co tu się dzieje? Dlaczego tu nikogo nie ma?”. On mówi: „Jak to, pani nie wie? Przecież tutaj jest wojna, strzelanina. Tu Niemcy strzelają na okrągło. Skąd się pani tu wzięła?”. – „No, przechodziłam”. – „To niech pani uważa”. Już do mnie mówił per „pani”.
A ja szłam do Lasek, tak. I tak mi się jego żal zrobiło. „No a pan? Pan może też nie powinien pan tu zostawać?”. A on mówi: „Ale ja muszę, bo ja nie mogę chodzić. Jestem poważnie chory na gruźlicę. Już jestem w takim stanie, że nie mogę chodzić nawet”. Ja mówię: „No to co bym mogła zrobić?”. – „Niech mi pani – to też pamiętam – proszę mi podać szklankę wody”. Potem widziałam jego grób, już po Powstaniu. No i do tych Lasek doszłam, to już była godzina jakaś pewno jedenasta, jakoś tak koło południa.
I w Laskach, jeszcze powiem. W Laskach do tej „Sowy” tam poszłam, ona mówi: „No a gdzie oni są?”. Ja mówię: „Oni powiedzieli, że nie pójdą, bo tam, pani komendantko, jest strzelanina! Oni chyba się trochę bali. Oni powiedzieli, że to jest niebezpiecznie, że oni później”. – „A, to będą mieli za swoje”, to to, to tamto. No, a potem mówi: „A teraz to odpocznij, to śniadanie, coś”. Jam mówię: „Pani komendantko, ale jeszcze mam taką prośbę. Jak szłam piechotą, to tam, ludzie pouciekali wszędzie z tych chałup, ale w jednej z tych chałup to jest chory człowiek, który w ogóle nie wstaje z łóżka. Młody mężczyzna, ale nie wstaje z łóżka, jest w złym stanie. Taką mam prośbę, żeby może po niego pojechać, przywieźć” – bo tam był szpitalik taki, w tych Laskach. A ona mówi: „Mowy nie ma, moje dziecko, nie ma mowy. Bo zobacz – już po tym śniadaniu chyba wyprowadza tam, na to podwórze, mówi – zobacz, co się dzieje”. A tam były wozy z rannymi żołnierzami, leżeli prawie potokiem.
Z tej walki o lotnisko. Tam parę osób zginęło w ogóle (jest taki grób ich na Młocinach), a wiele osób zostało rannych, między innymi został poważnie ranny ten „Szymon”, ten Krzyczkowski. Został poważnie ranny taką kulką dum-dum. Mówiono, że to jest taka najgorszy [rodzaj rany].
Że grozi zakażeniem, jakąś martwicą, coś, tego. Ale uratowali mu tą nogę, bo tam był taki wspaniały doktór Cybertowicz (pamiętam też to nazwisko), w tym zakładzie w Laskach. No i ta „Sowa” do mnie mówi: „No słuchaj, gdzie my tego biednego człowieka [weźmiemy], jak tu, zobacz, co się dzieje. Tych musimy ratować”. Zrobiła wtedy taką odprawę, nie pamiętam, czy tego dnia, czy jeszcze następnego, powiedziała, że nas jest za dużo, bo nas tam było ze dwadzieścia osób i tych dziewczyn, że nas jest za dużo, i zostawiła dziesięć nas. Mnie też zostawiła, a tamte inne nie były tym uszczęśliwione, miały wracać do domów.
I potem, no to już były te wycieczki już dalsze.
Znaczy wyprawy.
Ja miałam taką trasę – najczęściej to chodziłam do Wierszy. To było chyba jakieś dwadzieścia kilometrów z Lasek.
Z meldunkami. Do Wierszy chodziłam. Potem nasz dowódca „Szymon”, kapitan (potem był majorem), z tą nogą taką podwieszoną, to sobie zażyczył u tej pani „Sowy”, która była jego taką od tych służb kobiecych – komendantką Służby Kobiet – to zażyczył sobie, że on chce, żeby jego osobistą łączniczką – bo oprócz tego, że ona jemu przekazywała, to on chciał mieć takie jeszcze bezpośrednie informacje. „To ma być ta, wiesz, ta taka, co to te naboje przywiozła. Jak ona tam? A, »Śmieszka«. To dobrze, to niech ona, tylko ona, nikt więcej”. I pamiętam, że był zakonspirowany w jakimś domku, w takiej willi na terenie zakładu niewidomych, w takim niebieskim domu, no i mi powiedziano, że to jest tajemnica, bo on tam jest ukryty. Oczywiście, nie mógł być w szpitalu, bo Niemcy mogą tego owego. I byłam szczęśliwa, że to ja dostałam taki zaszczyt. I do niego latałam prawie codziennie. To znaczy, ona mi kazał do niego chodzić. I on mi przekazywał meldunki różne, bo był w kontaktach dalej, w tym łóżku, z podwieszoną tą nogą, ale cały czas funkcjonował mentalnie dobrze i był w kontaktach z tym właśnie „Górą”, który się mianował na „Dolinę”, porucznikiem, zrzutkiem. I on miał z nim cały czas kontakty.
A ja byłam pośredniczką, między tymi dwoma panami głównie.
Tak było do końca Powstania.
Cały czas w Laskach, u tych sióstr. Mieszkałyśmy na strychu, już nas było tylko dziesięć osób czy dziewięć, na strychu, u takich państwa Gwiazdów. Tak, na sianku, fajnie się spało. A siostry nas żywiły, bardzo dobrze, nigdy tak dobrze nie jadłam jak tam. Całą wojnę nie jadłam tak dobrze jak tam. Takie tam było żarło dobre! Przepraszam, że ja tak w ogóle mówię. To wszystko jest nagrywane?
Ojej... No i byłam cała szczęśliwa, że taki zaszczyt mnie spotkał. I pan „Szymon” mi tam przekazywał różne rzeczy, dawał mi meldunki. Ja tam je ukrywałam, chodziłam do tych Wierszy. Tam z kolei, w Wierszach (to było około dwudziestu kilometrów w jedną stronę) no to do tego pana porucznika „Doliny”. Tam spotkałam z kolei księdza, który był moim katechetą w szkole, w Wawrzyszewie. A przyjeżdżał do nas z kolędą, bo tak wtedy była parafia Placówki w Wawrzyszewie. Przyjeżdżał z kolędą, tak że on troszkę [mnie] znał, dogadaliśmy się, że się znamy, i on mnie tam zawsze obściskiwał, ten ksiądz – Baszkiewicz. Był kapelanem wojskowym.
No, naszych tych partyzantów.
W Kampinosie, tak. Potem był kanonikiem w katedrze, ten ksiądz Baszkiewicz. Przyjaźniliśmy się cały czas […]. Ja go nazywałam „Piszczyk”, bo miał taki piszczący głos. Ksiądz „Piszczyk”. Zawsze tam byłam przez niego obściskiwana, potem jeszcze jakieś porucznik zawsze mnie bardzo lubił, taki pan Bałta, no to ten mówił: „A, tu jej pilnuję, bo to moja uczennica, to mi tutaj nie dotykajcie, nie to!”. Bardzo fajne były te kontakty. Zawsze mnie coś tam podkarmili, jak tam poszłam. No i wracałam z powrotem.
No było dużo tego, było dużo. Było dużo i ja miałam takie... Tego pierwszego, właściwie 2 sierpnia, co ja tego „umarlaka” tam spotkałam, potem tych rannych widziałam, których przywieźli do tych Lasek, to jeszcze dostałam polecenie.
Nie dawali mi spokoju, ta „Sowa” nie dawała mi spokoju, a taka byłam senna jak nieszczęście, bo lubiłam spać. I ona poleciła, żebym ja jeszcze z taką koleżanką „Jutrzenką”… Ona tam już jest u was zapisana, Adamska się wtedy nazywała. Jak ona miała na imię? „Jutrzenka”, „Jutrzenka”... Halina! Starsza ode mnie o dwa albo trzy lata, fajna babeczka. I powiedziała: „A ty teraz, z »Jutrzenką« – miała pseudonim „Jutrzenka” – macie jechać wozem – tego 2 sierpnia i tam były takie banie z herbatą gorącą i pełno bułek czy chleba, takie kanapki porobione – i na wzgórze 103 macie pojechać”. Wzgórze 103 to było takie wzgórze, które ja pamiętałam, bo tam się chodziło na spacery. To jest między Wólką Węglową a Dąbrową Leśną. Już Puszcza Kampinoska, takie właśnie jakieś wzgórze 103, tak [określone] geograficznie. „Bo tam są ci, którym się udało z życiem ujść spod lotniska i trzeba im donieść...”
Z grupy „Kampinos”, tak. Grupa „Kampinos” razem z tymi wileńszczykami, to była duża grupa wtedy. „Macie im dowieźć tą herbatę i te kanapki tam”. I my z tą furą (ona się lepiej trochę znała na tych koniach i na tym) tam dojechałyśmy. A tam już żywej duszy nie było! Jedziemy z tym, żeby ich szukać dalej, a oni już uciekli do tej puszczy. A my tymi koleinami, jak nam ludzie trochę tam pokazywali, to żeśmy ich dogoniły już prawie o zmroku, bo ten koń jakoś tak słabo [szedł], piaszczyste drogi, już na terenie takiej wioski puszczańskiej. Pamiętam, to był Janówek czy coś takiego. I tam dotarłyśmy do „Doliny”. A oni już tam mieli swoją kuchnię polową, już mieli gorące wszystkie napoje, wszystko to już było musztarda po obiedzie. No, ale ponieważ już tam dotarłyśmy, no to te kanapki pewno zostały tam wykorzystane, może nawet ta herbata, pewno już zimna. Tymi końmi się zajęli, już się zrobiło ciemno, to pamiętam, wtedy ten „Dolina” powiedział: „Musicie tu zostać na noc, w nocy nie będziecie przecież wracały do tych Lasek”. I spałam z „Doliną” w jednym pokoju, na jednym łóżku ja z Halinką, a na drugim on i tam jeszcze ktoś.
Potem, następnego dnia, to już był 3 sierpnia, następnego dnia znowu nam dali śniadanie i ja mówię do tej „Jutrzenki”: „Słuchaj, no to wracamy teraz do Lasek!”. Ona mówi: „Wiesz, ale tu jest tak fajnie!”, no bo tam było pełno młodych ludzi, tego… Ja mówię: „Słuchaj, no ale my nie jesteśmy stąd! My jesteśmy z Lasek, musimy wracać do Lasek”. – „No to wracaj, ja jeszcze tutaj trochę zostanę”. I ja wróciłam sama do Lasek. Ona dostała później dużą burę za to, ta „Jutrzenka”. Ja wróciłam. Powiedziałam, że ona nie chciała wracać, bo nie chciała. „No to będzie miała za swoje”. Ale była nadal tam, nic groźnego jej się nie działo.
I później to właściwie tak, albo wędrowałam do tego „Doliny”, albo też miałam taką trasę do Bielan, na ulicę Lipińską. Tam były takie dwa domy – naprzeciwko, Lipińska 7, i drugi taki dom naprzeciwko, też zajęty przez organizację. I tam były stacje radiowe, łączność i z Anglią, i z Żoliborzem głównie. Tam chodziłam czasami sama, czasami z jakąś inną koleżanką, bo tak różnie wysyłała nas pani „Sowa”. I raz miałam taką śmieszną przygodę, już nie pamiętam, czy byłam sama, czy z tą taką „Karolą”, z którą czasami chodziłam na Bielany, na Lipińską. Zawsze rano mnie tam kazali, zrywali z tego posłania rano, i wiem, że ja tam siedziałam, czekałam na jakieś tam meldunki, na coś i tak mi się strasznie chciało spać, że myślałam, że siedząc, zasnę. No ale jakoś się szczypałam, jakoś wytrzeszczałam ślepia. Kawy wtedy nie dawali. Jakoś wytrwałam. W pewnej chwili, któregoś tam dnia – bo tam kilkukrotnie jeździłam, znaczy chodziłam na tą Lipińską – któregoś takiego dnia, kiedy tam byłam, to przyleciała tam jakaś osoba: „Chować się! Wszystkie dziewczyny mają być pochowane, bo »ukraińcy«! »Ukraińcy« chodzą, łapią, gwałcą i w ogóle!”. No więc te panie, które tam były, takie starsze troszkę ode mnie, ale też młode, to mówiły, żeby się ratować. Każda z nas ma się gdzieś schować.
No tak! I powiedziano: „No to idźcie tu, albo do tego naprzeciwko, tam są jakieś krzewy, niech każda się gdzieś schowa”. Wiem, że ja uciekłam do tego [miejsca] naprzeciwko i położyłam się w malinach, dosłownie w malinach, takie były krzewy przy ogrodzeniu. Nie od ulicy ogrodzenie, tylko takie między posesjami. Ja myślę sobie: „To ja się położę w tych malinach”. Przykryłam się trochę tymi liśćmi, bo to już był pewno wrzesień, i ja zasnęłam. A tam wszędzie krzyki jakieś były, ale mnie to wszystko nic nie obchodziło. Tak zasnęłam, że one potem mnie nie mogły odszukać, te kobiety. Tak się przykryłam tymi jakimiś listkami.
Był taki [epizod], że mnie wysłano, ten „Szymon” wysłał mnie na Powązki, żeby zrobić taką penetrację, taką obserwację, jak jest z tymi wojskami niemieckimi. To było przed tym, zanim oni poszli. Bo jedna to była taka duża walka, to była o to lotnisko, klęska właściwie.
Grupy „Kampinos”. Klęska. A druga taka walka na pomoc Warszawie to była o most Gdański, tam, gdzie Dworzec Gdański, żeby pomóc Śródmieściu Warszawy i Żoliborzowi. Broń mieliśmy tam dostarczyć i w ogóle. I przed tą walką, to polecili mi zrobić taki przegląd, jak to jest – ile tam wojska, jakie ugrupowania niemieckie. Już byłam troszczę przećwiczona. Wiem, że dotarłam z Lasek piechotą do tego miejsca, gdzie jest taki wiadukt. To już było na krok przed cmentarzem Powązkowskim, na krok do cmentarza Powązkowskiego. I oglądałam te tory kolejowe, patrząc z tego wiaduktu. „Cholera, pełno tych pociągów, jakieś takie żelazne, takie wielkie. Cholera...”. I chciałam iść jeszcze dalej. Chciałam iść jeszcze dalej, troszeczkę z ciekawości prywatnej, bo miałam tam stryjka mojego, który zresztą był wtedy w niewoli niemieckiej, znaczy był w wojsku polskim, był młodszy od mojego taty. I tam mnie Niemcy zatrzymali na tym wiadukcie. Ja mówiłam, że idę do babci, takie miałam „wierszyki” już umówione, do babci, tam takie... „Nie, tam dalej już nie można pójść”. Wróciłam. Opowiedziałam o tych pociągach, o tym wszystkim. Niemniej poszli na tą [akcję]. Ja już nie brałam w tym udziału, ale ta walka skończyła się tym, że tam mnóstwo ludzi zginęło. Z tego naszego ugrupowania też dużo osób zginęło, dużo było rannych. I była nieudana akcja, nieudana z różnych względów.
Staczał walki z Niemcami na trenie [Warszawy] – te dwie akcje takie warszawskie, które były, to były walka o lotnisko i później dostarczenie tej broni dla walczącej Warszawy, tam pod Dworcem Gdańskim. [Poza tym] jeszcze były walki takie różne z Niemcami, a Niemcy razem byli, współpracowali z taką armią tych „ukraińców”, jakoś oni się tam specjalnie nazywali, takie „kałmuki”, straszni. Tam miałam jeszcze przygodę z „ukraińcami”. Ale to wszystko było takie, było bardzo długie. Miałam takie ciekawe przygody, z których zawsze wychodziłam obronną rękę.
Do końca Powstania byłam cały czas tam. I pamiętam, że już to był koniec sierpnia. Koniec września, przepraszam! Dostałam polecenie z koleżanką taką, bo czasami we dwie nas wysyłano… A w międzyczasie dostałam jeszcze tam któregoś, to jeszcze przedtem (wyczytałam później, teraz, bo później nie pamiętałam tej sumy), ale niosłam sto pięćdziesiąt tysięcy złotych, sama (nie wiem, dlaczego mi nie dali towarzyszki) sama niosłam z Lasek do tego „Doliny”. Sto pięćdziesiąt tysięcy złotych, które było darem pani Reslerowej, tej, która sprzedała kawałek swojego majątku na rzecz naszych ugrupowań. Sto pięćdziesiąt patyków niosłam! Ale przyniosłam szczęśliwie. No i tego któregoś tam września, nie pamiętam dokładnie którego, ta „Sowa” wezwała mnie i taką jeszcze jedną koleżankę, z którą po raz pierwszy szłam razem (bo czasami z innymi), z taką Andzią. Mam iść do Wierszy i dała meldunek napisany przez „Szymona” z nakazem ucieczki, w ogóle opuszczenia [Kampinosu], że zagraża inwazja niemiecka. A prócz tego, powiedziała nam, co tam jest, że w razie czego to mamy to zniszczyć, a pamiętać, o co w ogóle chodziło. I znowu hasło, znowu odzew, trzeba było wiedzieć. To już było popołudnie i my z tą Andzią idziemy, idziemy tam, do tych Wierszy i w lesie, tuż przed Wierszami (tam do tej pory jest las), między Truskawiem a właśnie Wierszami, taki właśnie parokilometrowy odcinek lasu. Idziemy tym lasem i zatrzymują nas konni, konna taka straż żołnierzy, tych partyzantów i pytając, dokąd my idziemy. Mówię: „Idę do komendanta »Doliny«”. – „A hasło?”. No to hasło miałyśmy zawsze podawane. „No to dobrze, to idźcie”. A ja mówię: „Ale i wy stąd uciekajcie, bo mamy rozkaz – pewnie nie powinnam tego nawet mówić, ale tak zrobiłam, nie miałam sumienia inaczej postąpić. – Słuchajcie, wy też stąd uciekajcie, bo my idziemy z rozkazem, że trzeba opuszczać ten teren, bo będą za chwilę Niemcy, będzie groźnie, będzie niebezpiecznie”. On mówi: „To my mamy inne [rozkazy]”, że nie przyjmują wiadomości takich. Muszą mieć inne polecenia, oni tu zostaną. Nie posłuchali się nas. No, zanim żeśmy dotarły do tych Wierszy, to one były już spalone. Już była rozpacz, paląca się wieś. Paląca się wieś, cała, długa. No więc gdzie ich teraz szukać? W końcu tak po śladach tych kopyt końskich żeśmy szły, jakiegoś takiego staruszka żeśmy w rowie spotkały, taki chyba już chory czy ranny...
No, żeby dojść do tego „Doliny”! Już musztarda trochę po obiedzie, bo te Wiersze były spacyfikowane, a oni widać, że uciekli, bo były ślady.
I tego staruszka żeśmy spytały, czy widział. A on mówi: „Tak, widziałem”, i wskazał nam dokładnie drogę, gdzie oni skręcili, w prawo, tego. I żeśmy nam ranem dopiero, bo to znowu było z piętnaście kilometrów chyba, a my już zmordowane – nad ranem, a o piątej kazano nam tam iść – nad ranem dotarłyśmy do tak zwanego zamczyska, tak to się nazywało to miejsce, „zamczysko”. To na mapce widziałam, chciałam tam kiedyś pojechać, zięć obiecał, że mnie zawiezie. Taki lasek był i tam dotarłyśmy do tego zgrupowania „Doliny”. Oni uciekli, niewielu ich tam zginęło w tych [Wierszach]. Okazuje się, że było bombardowanie, z powietrza walili i te bomby zapalające rzucali i w ogóle. No i tam „Dolina” przeczytał ten [meldunek]. „No trudno, tak się stało, że trochę za późno ta wiadomość dotarła. Parę godzin wcześniej, to może ta wieś by nie spłonęła tak strasznie”. Ja mówię: „To co teraz my mamy robić?”. – „Teraz to macie wracać z powrotem do Lasek” – powiedział. „A nie możemy dalej?” On mówi: „Proszę tylko powtórzyć »Szymonowi«, że idziemy w kierunku Jaktorowa, a potem do Puszczy Mariańskiej”.
I wtedy nie chciał nas zatrzymać, chociaż ja czułam, że byłoby ciekawiej tam z nim pójść. Nie chciał nas zatrzymać, natomiast to był poranek, konie, rżenie tych koni, takie romantyczne to było. „Kuleczka” się znalazł, ten mój wielbiciel. Zaraz nam przytargał jakieś śniadanie, jakieś bułki, wszystko mieli, choroba ciężka! Kuchnię mieli, tabor w ogóle ogromny. Potem ten „Dolina” zrobił taką odprawę. Zwolnił tam paru ludzi, takich safandułów, co im pomagali w kuchni, w czymś. Jakiś rusek był jeden, ze dwóch Żydów chyba, co tak się do nich przykleili, po prostu żeby się czuć bezpieczniej przed Niemcami. Oni byli zrozpaczeni, ci ludzie. Powiedział, że już nie może brać ich ze sobą, że będzie niebezpiecznie, groźnie i w ogóle.
I byłyśmy tam parę godzin. Ten „Kulka” nam donosił wciąż coś do jedzenia i po tym… On nam przekazał, dokąd idą, jaką trasą, i wiem, że patrzyłyśmy, jak oni odchodzą z tego lasku taką drogą. Było już po południu, w międzyczasie zrobiło się już po południu. Ja patrzyłam, że jest kilkukilometrowy tabor tych wozów różnych. Myślę sobie: „Rany boskie, przecież to Powstanie tu jest, naokoło Niemcy, a oni z takim taborem, parokilometrowym!”. Mi się to nie mieściło w głowie po prostu. To wszystko potem temu „Szymonowi” opowiedziałam, no i ich czekała tam potem odprawa, też zginęło ich bardzo wielu, właśnie pod Jaktorowem. Budy Zosine, Jaktorów – to takie znane miejsca, gdzie się odegrała...
Tak, tak, tak. Bo tam jeszcze były, jak to u nas w Polsce bywa, „Dolina” dostał... To znaczy „Szymon”, ten mój dowódca, to cały czas utrzymywał kontakty z „Doliną,” miał do niego zaufanie, do tego cichociemnego. Natomiast władze akowskie dowódcą tego całego zgromadzenia wojskowego mianowali takiego kapitana, bo ten był porucznik, a to kapitan – Kotowski się nazywał. „Okoń”, taki miał pseudonim, „Okoń”, a nazwisko Kotowski. (I to był kawał takiego idioty, taki trochę nieciekawy człowiek). Ja się z nim zetknęłam tylko raz i w sposób nieprzyjemny, bo ich przeprowadzałam, oni z Warszawy szli do Puszczy Kampinoskiej. On miał polecenie, żeby objąć to dowództwo. […]
W Laskach to jeszcze przed tym, zanim skończyło się Powstanie, to cały czas tam się żywiłam, w tych Laskach, ale tam już zaczynało być troszkę groźnie, już tam penetrowali.
To był wrzesień. Wrzesień, już tam te siostry coś zaobserwowały, bo to zakonnice. I tam było kilku takich naszych cichociemnych jako obrona, jako tacy obserwatorzy, po cywilu tacy mężczyźni. Ale wiedzieliśmy, oni byli nasi, akowcy. Gdzieś we wrześniu chyba mówiono, że tam jest troszkę niebezpiecznie i nas rozparcelowano po domach, że tak powiem. Po domach prywatnych w Izabelinie. Z Lasek to było niedaleko do Izabelina. Ja z taką koleżanką – ona miała śmieszny pseudonim, „Karabinek”, taka starsza trochę ode mnie, ale już trochę siwiała, mimo że była jeszcze młodą kobieta, ale wyglądała poważnie, też ciekawa postać. I mieszkałyśmy u takiej pani Grotowej dla odmiany. A tam chodziło się tylko na posiłki.
No tam to nie tylko mieszkałam, to znaczy tam nocowałam, a całe dnie to się spędzało albo w terenie, przeważnie w terenie, albo posiłki były Laskach. I pamiętam, że też była taka przygoda raz mnie spotkała, że... A w ogóle się nie bałam, tak jak mówiłam, ja się w ogóle szkopów nie bałam. Zawsze się jakoś do nich uśmiechałam – babcia, ciocia, nie wiadomo co. A, byłam przez „ukraińców” jeszcze złapana, też uciekłam, ale to byłoby dłużej opowiadania. To jeszcze w czasie Powstania w ogóle. Takie były różne przygody, Boże kochany! I kiedyś właśnie ta „Karabinek” chyba była chora – ja nie byłam nigdy chora, miałam tylko czyrak na nodze, to chodziłam z zabandażowaną nogą…
Że jestem ranna, wszyscy mówili. „Ranna jesteś!”, ja mówię: „Nie, to tylko czyrak, tylko czyrak!”. Na bosaka chodziłam i tam siostry mi to kurowały w Laskach. I ja se szłam, taki fajny cień, takie popołudnie, w takich dwojaczkach niosłam dla niej obiad, trzydaniowy obiad, dla tej mojej chorej, „Karabinka”. Szłam tak na skróty z tego zakładu niewidomych. Tam było takie ogrodzenie, ale to było pod drutem przejść, i tak mi było jakoś wesoło, że nigdzie nie mam już żadnego polecenia, że może pójdę wcześniej spać, że coś, że niosę jej ten obiadzik. Ładna pogoda, słońce świeci.
I wychodzę z tego ogrodzenia, a z prawej strony szkop jakiś podchodzi do mnie. Młody szkop, uzbrojony. I ręce do góry, żebym podniosła. No to ja podnoszę ręce do góry. Położyłam to jedzenie i podniosłam ręce do góry. On mnie zaczął obmacywać w ogóle, ale tak nie tego, nie tak... Nie tak, jak tamci, tak normalnie rewidować – kieszenie, dowód osobisty i zaczął mnie od bandytki jakoś wyzywać: Banditen, banditen. Ja mówię, że żadna Banditen, tylko kranken, chory Kamerade, pracuję tu, w tym zakładzie. I on mnie tak... Tak się jego przestraszyłam i w ogóle jego widoku i tego, że mnie zatrzymał, bo nie byłam na to przygotowana, a nic przy sobie nie miałam, absolutnie! W życiu się tak nie przeraziłam, jak tego szkopa wtedy, a różne miałam.
A z „ukraińcami”? To nas zatrzymali, wtedy też szłam jeszcze z inną dziewczyną, z taką „Stokrotką”, taki miała pseudonim, też już nie żyje. Szłyśmy tam przez Sieraków, do tej Puszczy Kampinoskiej i tam zatrzymali nas „ukraińcy”. I tak trzeba było... Pole było takie pod górkę i piasek, tu lasek. Żeby się dostać do lasu, to byłabym uratowana, ale tam trzeba było po tym piachu takim ogromnym uciekać. Oceniłam, że nie damy rady uciekać. Jak oni nam kazali stanąć, to myśmy stanęły we dwie. I nas zatrzymali „ukraińcy”, którzy strzelali tam, do Puszczy Kampinoskiej. I też tam podejrzewali nas o coś, powiedzieli, że mamy tam być, bo jak będziemy próbować uciekać, to nas zastrzelą. Ja zaczęłam ich czarować, że my w ogóle cieszymy się, że jesteśmy złapane, bo mamy biedę straszną. A oni mówią, że mają tyle zegarków, że mogą nam dać zegarki. Żebyśmy były tylko grzeczne i dobre, to nie pożałujemy. „My mamy jeszcze siostry, starsze, ładniejsze od nas, to my przyprowadzimy siostry, bo u nas jest bieda, a wy, widzę, że jest wszystko tak”. Ale się na to nie nabrali, tylko nas z tej górki – tam strzelali do naszych, do Puszczy Kampinoskiej, no oczywiście do babci szłyśmy i tak dalej, w co nie bardzo wierzyli. I kapitan był, taki „kałmuk” straszny i powiedział, że mamy tam zostać, a jak będą uciekać, to strielac, strielac. Tak zrozumiałam. No a ci tam nas trochę obłapywali, ale tak niegroźnie, i potem, jak już było południe, pora obiadowa, to oni schodzili na obiad z tym swoim kapitanem i nas zabrali ze sobą do takiej dobrej, zamożnej chałupy. Tam chyba jedna była zamożna chałupa, państwa Orzechowskich, na końcu Sierakowa. I tam była tylko babcia, wszyscy ludzie pouciekali, młodsi. Była taka fajna staruszka i obiad – był nakryty stół białym obrusem, ona usługiwała, kazali nam usiąść przy tym stole. Z lewej strony siedział Niemiec, widocznie taki ich oficer, który to nadzorował, niemiecki. Twarz miał sympatyczną taką nawet, w wieku mojego ojca mniej więcej. A te „kałmuki” też tam siedzieli. Wódka wszędzie postawiona i kartofle pamiętam, rosół, kartofle i jakieś tam coś jeszcze. No i że mamy to jeść i pić, szklaneczki i nalewają nam to. Ja mówię do tego Niemca, że my nie możemy pić, kranken, że jesteśmy chore na serce, coś tam zaczęłam jemu tłumaczyć. W każdym razie on powiedział, że nam nie wolno pić, ten szkop. Nie, nie można zmuszać do picia.
I myśmy uciekły tym „Ukraińcom”! Uciekłyśmy, bo oni po tym obiadku kazali nam kurczaki skrobać. („Szymon” to opisał w jakiejś książeczce). Kazał nam z piórek, tak. Ta babcia nam dała fartuchy, kazała nam dać fartuchy, tak że będzie kolacja dobra z tych kurczaków, ze skubania i że potem będzie kolacja, a potem będzie pohulanka i tak dalej. No więc straszne. Ta babcia nad nami płakała, poszłyśmy tam te kury tego... Torbę zostawiłyśmy w pokoju, tak przed domem żeśmy skubały te kurczaki. Już jak było pełno tych piórek, to ja z tym fartuchem pełnym tego, przeszłam takim długim podwórzem, a po prawej stronie była piwnica, z takim wzniesieniem piwnica...
Nie.
Nie.
Wszyscy wiedzieli, tam gdzie ja mieszkałam. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli już wszystko, ale nikt na mnie nigdy nic nie nakablował. Nic, absolutnie nie. Natomiast „Szymon”, on wyszedł jakoś cało z tej swojej rany i później był z nami w kontakcie i on… Jeszcze w Laskach poznałam osobiście prezesa tego zakładu, takiego pana Marylskiego – bardzo piękna postać. Pana Marylskiego, panią Zofię Morawską, to była taka jego prawa ręka, i taką siostrę Katarzynę.
W czasie Powstania jeszcze ich poznałam.
A po zakończeniu to ja spotykałam tego „Szymona” później na Żoliborzu i tam taka inna koleżanka też jakoś się zagospodarowała. Wiem, że robiła takie spotkania.
Na Placówce.
Na Placówce mieszkałam, wróciłam,
Też. To znaczy, w międzyczasie to w ogóle wszyscy byli wyrzuceni, jeszcze w czasie Powstania. Musieli zostawić Placówkę i tam też do Puszczy ich Niemcy wysłali. Sąsiedzi dali nam adres jakichś ich kuzynów i tam się mieszkało. Tam też było przygód co niemiara. Ja byłam do grudnia jeszcze poza rodziną. Do końca grudnia jeszcze miałam… Chodziłyśmy na te zwiady rozpoznawcze.
Właściwie przez Bożym Narodzeniem już skończyłam, czyli tak w drugiej połowie grudnia czterdziestego czwartego roku, na polecenie „Szymona”.
Jako zwiadowczyni, wtedy właściwe jako zwiadowczyni. W międzyczasie tam byłam jeszcze u „Sowy”, ona była w Tarczynie, piechotą do Tarczyna byłam wysłana. Takie różne jeszcze były polecenia. Jeszcze byłam, że tak powiem, w tej organizacji.
Do Placówki, tak.
I potem...
I potem spotykałam się z tą taką inną koleżanką, trochę starszą ode mnie, na Żoliborzu. Dzięki niej to się spotkałam też i z „Szymonem, już ozdrowionym.
W czterdziestym piątym roku. I on, no, mówił... Pytałam: „Co teraz robić?”. Ja chciałam dalej coś jeszcze robić, bo to niby taka Polska, nie Polska, nie wiadomo co, prawda, to wyzwolenie. Ale on powiedział, że nie trzeba teraz nic robić, że Armia Krajowa jest rozwiązania, że trzeba się w tej chwili uczyć. Starać się uczyć, uczyć i uczyć.
Zaczęłam naukę, tak.
Zaczęłam w szkole... Najpierw to była dawniejsza Piłsudskiej, ta „Hanka” wszystko tam, ona tą moją edukacją się zajęła, sprytna taka dziewczyna była. Ona była po tych kompletach, ona w ogóle zdała maturę już w czterdziestym piątym roku. Bo cały czas uczyła się.
A mnie namówiła, żeby się napisać do tej szkoły dawniejszej Piłsudskiej. Dzienna szkoła, gimnazjum. Ona mówi: „Do trzeciej klasy idź!”.
Ja mówię: „Słuchaj, ale ja nie byłam ani w pierwszej, ani w drugiej klasie”. – „Ale sobie dasz radę, idź!”. To było w maju. Poszłam i tam powiedziałam, jak ona mi kazała. A ta pani dyrektor powiedziała: „Słuchaj, u nas już są dwa miesiące, idziemy bardzo szybko, robimy materiał. Nie dasz sobie rady cofnąć się do tego. Radzimy ci do drugiej klasy pójść”. Ja mówię: „To dobrze, to niech tak będzie”. I w ciągu dwóch miesięcy zdobyłam normalne świadectwo, że zdałam do trzeciej klasy gimnazjum, nie chodząc ani do pierwszej, ani do drugiej. Wszystko ta Hanka mnie tak… I jak dostałam, miałam to świadectwo, że już zdałam do trzeciej klasy, a już miałam to osiemnaście lat w międzyczasie...
W czterdziestym piątym, ja już miałam osiemnaście. No to mówię, że trzeba będzie chyba pracy jakiejś szukać czy coś. To Hanka mówi: „To idź do takiej szkoły – ona wszystko wiedziała – tam do Poniatówki, to tam będą takie popołudniowe, dla opóźnionej młodzieży”. I tam w ciągu dwóch lat zrobiłam dużą maturę. A w międzyczasie z tym „Szymonem” byłam w takich kontaktach, on mi kazał się zapisać do ZBoWiD-u. Pytał, co ja chcę robić po zdobyciu matury. Ja wtedy sobie wymyśliłam medycynę. No to powiedział: dobrze, „To my ci pomożemy”, czy „pani”, nie pamiętam, jak on już tam na mnie mówił. A jeszcze w czasie Powstania, tam w ogóle z tym Marylskim. Taki prezes był, Marylski. Tam w ogóle wszyscy mnie lubili, nie wiadomo, za co.
Ale! To były też przygody. Bo mi dał te zaświadczenia, takie piękne, napisane o mnie – w ogóle, coś pięknego – żeby to dołączyć do podania na studia. Ja to dołączyłam, tak jak on mi kazał. Napisałam w tym swoim życiorysie, to napisałam, że brałam udział w Armii Krajowej, bo taka była okazja, że mogłam, że w ogóle tam pałałam potrzebą walki z Niemcami, że to nie był wybór albo lewo, albo prawo, tylko jakoś sprytnie na lewo napisałam. Ale mimo tego, zanim przystąpiłam do tych egzaminów, nie zostałam dopuszczona do drugiego egzaminu – był dwuczęściowy. Nie zostałam dopuszczona. […]