Małgorzata Gregorkiewicz ,,Margareta’’

Archiwum Historii Mówionej

Małgorzata Janecka-Gregorkiewicz, pseudonim „Margareta”, Armia Krajowa.

  • Widziałam w dokumentach, które pokazała nam pani przed rozmową, że w konspiracji znalazła się pani już w 1942 roku?

Tak, akurat wtedy, 1 lutego, kiedy ZWZ przekształcał się w Armię Krajową.

  • Ile wtedy miała pani lat?

Nie skończone szesnaście, bo w maju się urodziłam.

  • Nastolatków też przyjmowali?

Tak, oczywiście.

  • Jak to wyglądało w pani przypadku?

U mnie to wyglądało w ten sposób, że mój ojciec, oficer zawodowy, i wujek również oficer zawodowy, uniknęli... To znaczy ojciec uciekł z transportu, a wujkowi udało się w ogóle do transportu nie dostać, nie byli w obozach jenieckich. Oboje należeli do organizacji. Ale ponieważ ja też chciałam koniecznie się dostać do konspiracji, a nie chciałam prosić o to ojca, bo bałam się, że będzie mnie oszczędzał, więc poprosiłam wujka. Wujek mi umożliwił kontakt z oficerem łącznikowym na Żoliborzu, to był pułk „Żywiciela”, a wujek był w „Żywicielu” intendentem. I stąd trafiłam tam, do łączności. Nie chciałam być sanitariuszką, choć skończyłam studia medyczne. Uważałam że łączność jest ciekawsza i byłam tam [przyłączona] do zorganizowanego grona koleżanek z Żoliborza, one były z jednej klasy. Ja się czułam trochę obca tam. One trochę do mnie nieufnie podeszły, byłam znikąd.

  • Gdzie wówczas pani mieszkała?

Ja mieszkałam na Waszyngtona, a potem w Alejach Jerozolimskich, więc nie Żoliborz. Tam składałam na ręce księdza kapelana Zygmunta Trószyńskiego przysięgę. Tam odbyłam kursy łącznościowe, to znaczy przerabianie telefonów miejskich na polne, zakładanie linii, to jeździliśmy gdzieś na linię Otwocką, wieczorami i w nocy żeby można było druty przeciągać. Po skończeniu tego kursu zaproponowano nam, jednej z nas, przeniesienie się do Komendy Głównej. Ponieważ ja nie czułam się wżyta w to grono, to się zgłosiłam i stąd zostałam przeniesiona po roku pobytu w „Żywicielu” do Komendy Głównej.

  • Proszę rozwinąć wątek przerabiania telefonów.

Ja już tego nie pamiętam. Rozkładaliśmy na kawałki...inaczej się te druty przekładało, żeby można było zainstalować do takiej szpuli ze sznurem telegraficznym, żeby to był tak jak polowy przenoszony tam i ówdzie, gdzieś daleko, do jakiejś pseudocentralki. Nie pamiętam, to było tak dawno.

  • Praca czysto techniczna, wręcz inżynieryjna, tak?

Tak. Miałam zawsze zdolności manualne, więc mi to trudności żadnej nie sprawiało, a frajdę niesamowitą. Po nocy, z drutami, po drzewach się instalowało.

  • Gdzie się pani przeniosła wtedy?

Do Komendy Głównej Warszawa Wschód. Mój teren (z którym się musiałam zapoznać dokładnie, znać wszystkie dziury, przejścia, płoty) był ograniczony Wisłą, Nowym Światem, mostem Poniatowskiego i mostem Kierbedzia. To był mój teren, po którym się musiałam poruszać po ciemku, po omacku, o każdej porze dnia i nocy. Umieć przejść.

  • Jak wyglądało samo szkolenie?

Na własną rękę trzeba było wszystko znaleźć. Ja byłam przeszkolona do przenoszenia meldunków – wiadomo, jak to trzeba nieść – i telefonów. Tych telefonów oczywiście w Powstaniu nie zakładałam, ale z meldunkami chodziłam [...].
Każdy musiała pracować, żeby mieć legitymację, żeby nie zabrali [na roboty]. Oprócz szkoły, trzeba mieć jakąś legitymację, więc ja chodziłam do szkoły księgarskiej. To się nazywało liceum księgarskie, zorganizowane nad księgarnią Gebethnera i Wolffa na ulicy Zgoda (teraz w tym miejscu jest księgarnia Nike), a praktykę miałam w księgarni Arsta, Nowy Świat 35, przy Bikle. W pewnym okresie miałam tam zorganizowaną komórkę kontaktową, gdzie w jednym wyznaczonym dniu w tygodniu różni ludzie, młodzi, starzy, mężczyźni, kobiety, przynosili mi meldunki na papierze. Ja wtedy pracowałam w kasie, w tym czasie, albo za ladą, różnie to bywało. Ja to zbierałam do jednej koperty i potem o umówionej godzinie po południu przychodził ktoś i to zabierał.
W dziale muzycznym pracował Jerzy Szmajke, to był taki kolega folksdojcz, którego ojciec był jednym z głównych… Nie wiem, jak to nazwać, ale w firmie, która rozdzielała książki niemieckie do księgarń polskich. A ponieważ panu Stanisławowi Arstowi zależało bardzo, żeby też mieć te niemieckie książki, żeby było czym handlować, bo nie można było drukować książek, a stare się wyciągało i kupowało od ludzi, to on naciskał na pana Arsta i on przyjął tego jego syna do działu muzycznego. On był folsdojczem po prostu i za to się...

  • Spełniał rolę wtyczki?

Być może.

  • Nie można było na niego liczyć, tak?

Nie. Ponieważ on raz i drugi zaczął mi się przyglądać, że ktoś przychodzi, daje mi coś i wychodzi, i tak: „A co ty dostajesz?”. A ja mówię: „A dostaję coś dobrego, a to dostałam pachnący papierek”. Ale zgłosiłam to swojemu przełożonemu i ta skrzynka została zlikwidowana. Tak to było.

  • To było w ramach praktyki? Ten Arst?

Tak.

  • Czyli nie mogło bardzo długo trwać?

Pracowało się od siódmej rano do siódmej wieczór, nie było żadnej przerwy [...] Jak była szkoła, to myśmy szli najpierw do szkoły [...] stamtąd wracali, tam nas było kilkoro, nie ja jedna byłam tam. Tam było kilkoro takich młodych ludzi.

  • Jakich liczna była wasza komórka, spotykaliście się w jakim gronie?

Jak byłam w Komendzie Głównej, to ja właściwie się spotykałam tylko z przełożonym lub kimś pojedynczym, nie było grupy. A tam na Żoliborzu, jak zaczynałam, to może osiem, może dziewięć osób, nie więcej, wiem, że kilkoro. Tylko dwa pseudonimy pamiętam „Kaja” i „Lambda”. „Lambda” była młodszą siostrą, (trudno to nazwać dowódcą grupy) ale była nasza grupową. Nie pamiętam jej pseudonimu, a jej siostra „Lambda”.

  • Jak długo trwały spotkania konspiracyjne i kiedy się pani dowiedziała, że czegoś więcej oczekują od was? Kiedy się pani dowiedziała, że jest prawdopodobieństwo wybuchu Powstania.

Ach... To myśmy ciągle na to liczyli. W dniu wybuchu Powstania, to nie wiedziałam, że będzie Powstanie, to było takie napięcie... Mój szef, pan Bogdański, był porucznikiem w jakimś zgrupowaniu. Przyszedł w oficerkach, myślę: „Co on się tak wystroił”.

  • Czyżbyście nie byli powiadomieni?

Nie, nie. Do końca to było... Było takie napięcie, Niemcy wycofywali się. Węgrzy już jechali, [...] oddawali amunicję, oddawali, karabin, ciągnęli się takimi furkami chłopskimi, okropne to było.

  • Którędy oni jeździli?

Przez most Poniatowskiego, ze wschodu przez Warszawę, na zachód. Więc wiadomo było, że wszystko nabrzmiewa, nabrzmiewa to wszystko. W każdym razie przyszedł łącznik, że ja mam przenieść meldunek, jakiś rozkaz do... pseudo „Stefan”, ten ktoś zainstalował się w Rembertowie w szpitalu. W życiu tam nie byłam, ale powiedzieli mi, jak mam iść przez tory do [niezrozumiałe] dziesiątym i poszłam.

  • W jakim celu pani miała tam iść.

Odnieść ten meldunek, do tego „Stefana”, jakiś meldunek z Komendy Głównej. W każdym razie wracając, już [wyły] syreny. Byłam na Grochowie i już Wisła odcięta, mosty nie[przejezdne], bo to na piechotę się chodziło, już od tygodnia nie chodziły tramwaje przez mosty. Wędrowało się na piechotę między Pragą i Śródmieściem. Były dwa mosty, Kierbedzia i Poniatowskiego, i były absolutnie obstawione przez Niemców. I kolejowy, i tramwaje już nie chodziły, tylko się chodziło na piechotę. Wiec ja do pracy i z pracy, czy na Grochów, czy do ciotki na Waszyngtona...

  • Z Alei Jerozolimskich na piechotę chodziła pani na Grochów?

Tak, na Grochów na piechotę i do Rembertowa też na piechotę, bo nie było czym, trzeba było na piechotę pójść. Stąd to trwało, nie pamiętam, o której to było godzinie, było to przed południem albo w południe, jak przyszedł ten łącznik. Stąd moje szukanie kontaktu na Grochowie, jak zostałam. Stąd trafiłam właśnie przez tego Stefana do oddziału „Dęby” Rembertów i stamtąd do pana porucznika, pseudonim „Wiktor”, a Roman Sitkowski się nazywał. Po Powstaniu został w Londynie, już nie żyje. I przez niego do plutonu, on też przeszedł jako jeden z pierwszych. Przeprawy przez Wisłę zaczęły się pod koniec sierpnia, po 20 sierp-nia, po 24 sierpnia.
Trzeba było spenetrować, znaleźć... Te łódki były dziurawe, wylewaliśmy jakimiś starym dziurawym nocnikiem wodę, żeby przepłynąć. Ale to nie było takie łatwe, na moście Poniatowskiego były reflektory które omiatały... Wyrzucali rozświetlające rakiety, wszystko było... Myśmy się na „krowiej wyspie” gromadzili i partiami nosiliśmy broń.
Na Grochowie była zorganizowana wytwórnia tak zwanych sidolek [granatów]. Dlaczego „sidolki” – bo przed wojną płyn do czyszczenia naczyń nazywał się „Sidol” i był w metalowych buteleczkach zakręcany, stąd „sidolki” się nazywały. I po pięć, po sześć do dziesięciu kilogramów, w takich jaśkach zaszyte i myśmy to przenosili. To było ciężkie, nie dość że co chwila było: „Padnij! padnij! padnij!”. Bo jak oświetlało to trzeba było... a to ciężkie było nieprzeciętnie.

  • Przeprawialiście się z tym przez Wisłę?

Oczywiście, to chodziło o to, żeby przewieźć.

  • Z którego punktu do którego?

Myśmy się gromadzili na ulicy Igańskiej, tam był jeden dom opuszczony przez folksdojczów, jakaś willa, a druga spalona, i tam się gromadziliśmy... To były nieraz i grupy trzydziestoosobowe, więc tą łódką trzeba było kilka razy przepływać. Dochodziliśmy łąkami Gocławia do tak zwanych... trzeba było przykucnąć, przypłaszczyć się do ziemi, bo trzeba było przejść przez wał. Tam Niemcy też patrolowali, więc też skokami, jak było ciemno – nie daj bóg, jak był księżyc, modliliśmy się, żeby było ciemno. W każdym razie skakaliśmy... I na tej „krowiej wyspie”, w krzakach, czekaliśmy, aż się wszyscy zbiorą, i potem po kilka osób przepływało tam i z powrotem tą łódką i wracało. Przewodnikami były dwie grupy, jedną grupę prowadził „Tomek”, to był Ryszard Trzaska, a drugą Janek Manicki pseudonim „Janek Anatolski”, właśnie ten Janek zginął, jak ja byłam ranna. On został zabity, zginął od miny.

  • Zadanie przewodnika było wytyczenie trasy?

Tak, oni najpierw penetrowali, wynaleźli to. Jakiś rybak im pokazał że jest zatopiona dziurawa łódka, oni tą łódkę wyciągnęli, a po drugiej stronie Wisły (to było w nocy, bo przecież nie można było robić tego w dzień, tylko w nocy) na wysokości „krowiej wyspy” było stanowisko na niemiecką armatę, tylko tej armaty tam nie było. To był wykopany rów z przejściami, wielki okrągły rów, i faszyną otoczony, żeby się nie osypywało. I jak myśmy partiami przepływali, to się w tym rowie chowało, żeby nie było... Niemcy łódką pływali, patrolowali. Między jedną łódką a drugą, miedzy jednym światłem a drugim, trzeba było przepłynąć. Potem szliśmy i na Sadybie do jeziorka Czerniakowskiego, i tam sygnałem latarką, (to był umówiony dzień, kiedy przyjeżdżamy, przychodzimy) przypływali chłopcy z tamtej strony, z Czerniakowa promem, przez to jeziorko się przeprawiali.
Moja przedostatnia wyprawa była tego rodzaju, że [to byli] chłopcy z Rembertowa, chyba ze dwadzieścia osób (była sanitariuszka „Marysia”, ale nie znam tych ludzi, nie miałam z nimi żadnego kontaktu), i była straszna...
To już był początek września i już było straszne napięcie, wiadomo było, że Niemcy się na gwałt obwarowywali, penetrowali, zabierali ludzi, wyciągali z domów, wywozili. Ja też z jednej takiej [łapanki] uciekłam, bo mnie wyciągnęli z domu. A dlaczego skorzystałam? Skorzystałam w ten sposób, udało mi się uciec, że PCK ciężarówką przywieźli chleb, żeby rozdzielać tym ludziom wywożonym i zrobiło się trochę zamieszania.
  • O jaki czas chodzi?

To pierwsze dni września. Oni wywozili dalej niż do Pruszkowa. Do Pruszkowa wywozili lewobrzeżną Warszawę, a tu wywozili do fabryk niemieckich, do pracy przy amunicji.

  • Do obozów pracy?

Tak. Ja się zorientowałam, że jest jakiś taki bałagan, a to było przy Wiatracznej i Waszyngtona, zgonili nas i ja jeszcze do drugiej młodej dziewczyny (ona była służącą u mojej ciotki, a ciotka mieszkała na Waszyngtona) mówię: „Ja uciekam”. A ona mówi: „Panienko nie, panienko nie, bo zastrzelą”. A ja mówię; „Trudno, tylko jak chcesz iść ze mną, to nie biegnij, idziemy spokojnie”. I ja sobie [idę] spokojnym krokiem, ale z duszą na ramieniu, bo tyłem szłam do tych Niemców, czy mnie nie zastrzelą. Przeszłam przez rondo na Wiatracznej i weszłam w podwórka. Był trochę zamęt, bo przyjechały ciężarowki czy wozy PCK z chlebem i stąd był zamęt i się rozluźniły te kordony. Wtedy wyszłam sobie tam spokojnie, doszłam do ciotki, rano poszłam na swój punkt.

  • Ile przepraw miała pani przez Wisłę?

Trzy. To znaczy nie, przepraszam, można tak powiedzieć, bo przy trzeciej byliśmy ranni. Raz przeszłam i wróciłam, przyniosłam listy dla matek, rodziców, chłopców, którzy tam byli, na Pragę rozniosłam. Drugi raz, kiedy już we czwórkę tylko szliśmy... Nie, szliśmy z chłopcami z Rembertowa, było straszne napięcie, Niemców na wale Miedzeszyńskim było tylu, to była ciężka przeprawa. Myśmy strasznie długo przechodzili, żeby się zebrać znowu na tej „krowiej wyspie” i przepływaliśmy tą łódką też wielekroć i później szliśmy. Sadyba była zajęta przez Niemców, ludzie byli już wysiedleni, dopalały się niektóre budynki, i strasznie szeleściły pogorzeliska, kiedy myśmy szli, bo były porozrzucane. Weszliśmy tam, tam był jakiś strumyk czy potoczek, czy jakaś rzeczka. Myśmy weszli w tą wodę i szliśmy wodą, bo było ciszej. Wreszcie doszliśmy (już świtało) do tego jeziorka Czerniakowskiego, dajemy znaki i nikt nam nie przychodzi, nie przyjeżdża, mówimy: „Co się dzieje?”. A w międzyczasie Powstańcy się w tym czasie wycofali, a myśmy nie wiedzieli przecież.

  • Czy była jakaś łączność radiowa?

Nie, skąd! Żadnego radia, żadnych telefonów, nic nie było, było tylko umówione na dzień. Zza zakrętu, zza krzaków wychodzi czterech Niemców na nas, a my siedzimy zmordowani, ciężkie granaty, ciężkie paczki. Oni się nas przestraszyli, a my też byliśmy zaskoczeni, oni w jedną stronę, my w drugą stronę. Grupa niezorganizowana, nieznająca się, rozpierzchła i część tych chłopaków z Rembertowa dobiegła pierwsza do Wisły niż ja i cały nasz patrol czteroosobowy. Wskoczyli w tą łódkę i – na drugą stronę Wisły. Nie czekali na nas. Myśmy niedługo po nich doszli. Oni byli na środku Wisły w nurcie i zaczęli krzyczeć: „Niemcy, Niemcy!”. Wyskoczyli z tej łódki i płynęli wpław. Dwóch z nich utonęło, a reszta dopłynęła. Janek Manicki komendant tej czwórki, dowódca przewodzący nam, rozebrał się, skoczył do Wisły, dopłynął do tej łódki i doholował tą łódkę do brzegu. I myśmy wsiedli czym prędzej, ale też pokonaliśmy tylko nurt, a resztę w pław, bo łódka zatonęła. Było już zupełnie widno, Niemcy już nie oświetlali...

  • Zostawiliscie ładunki po tamtej stronie?

Tak, przy tym jeziorku. Wracaliśmy już, szliśmy przez taką cebulę, ona tak szeleściła, że nie wiadomo, kto siedzi obok, łamie cebulę, Niemiec czy Polak. Cały dzień przesiedzieliśmy na tej „wyspie krowiej” mokrzy. Janek Manicki, Janek Sobota i Roman „Wiktoria” Radyszkiewicz, oni spali, a tutaj przy wale Miedzeszyńskim Niemcy na słupach elektrycznych zdejmowali przewody. Ja ich dokładnie widziałam, bo oni byli na górze, a ja na dole. Myślę sobie: „Chryste Panie, jeśli ja ich widzę, to oni nas też widzą”. Więc obudziłam Janka Manickiego i mówię mu, bo to na pan się mówiło: „Panie Janku, Niemcy”. On mówi: „Cicho, nie budzimy chłopców, będzie ciszej”. No i przeczekaliśmy, oni przeszli, dalej. Doczekaliśmy nocy i nocą wróciliśmy na Grochów.

  • Czyli przewody szły nad tą ,,krowią wyspą’’?

Nie, nie, nie. „Wyspa krowia” była obok wału Miedzeszyńskiego, a przewody były na wale Miedzeszyńskim.

  • Czyli pani ich widziała, a oni pani nie widzieli?

Nie widzieli nas w tych zaroślach. Wróciliśmy tam [na Grochów] i przez kilka nocy ci trzej chłopcy (ja byłam dziewczyna czwarta, nasz stały patrol był czteroosobowy) chodzili kilkakrotnie szukać możliwości przejścia na stronę Mokotowską, bośmy się chcieli dostać do swoich oddziałów. W pewnym momencie Niemcy... [...].
W tym [domu] gdzie my byliśmy, nie było okien, były zabite deskami. Na parterze mieliśmy pokój, ktoś nam odstąpił. Widzimy, że podjeżdża – w tych deskach były szpary, żeby cokolwiek widzieć – czołg niemiecki i Niemcy wysiadają z tego czołgu, więc Janek mówi: „Idziemy przez ogród”. Wyszliśmy przez ogród i schowaliśmy się. Zrobiło się ciemno i maszerujemy, on miał szmajsera, każdy miał jakiś pistolet, ja miałam „Błyskawicę”, ale już byliśmy bez granatów, bez tych paczek, poszliśmy. I właśnie szliśmy tą ścieżką, w stronę Wisły, najpierw Janek Manicki, potem Janek Sobota, ja jako trzecia i czwarty Roman „Wiktoria”. Janek Manicki minął tą minę, zdetonował ją ten drugi idący, Janek Sobota, on miał wszystkie trzewia wyrwane, a Janek nie wiem, czy on dostał w głowę, czy w kręgosłup, czy w serce, ja w każdym razie straciłam przytomność i wszyscy leżeliśmy twarzą do ziemi, ale ręce były podłożone.
Jak ja uniosłam głowę, odzyskałam, nie wiem po jakim czasie tą przytomność, to tylko dusił mnie zapach prochu i ciemność, nic nie widziałam, myślę sobie: „Chryste Panie, umieram, Matko Boska bądź ze mną” i zobaczyłam, jak Janek Manicki unosi głowę i opada mu bezwiednie ta głowa, on w tym momencie skonał. A Janek Sobota, on strasznie cierpiał, strasznie krzyczał: „Ratujcie mnie! Pomóżcie mi! Pomóżcie!”. Roman wstał i mówi: „Co z wami zrobię, co z wami zrobię?”. A ja się z nim umawiałam, on był taki andrus, on był starszy ode mnie, syn tramwajarza, więc że tak powiem zaprawiony w bojach podwórkowych. Ja mówię: „Słuchaj, jeśli mnie Niemcy będą aresztować, to ty mnie zabij, a jeśli będę ranna, to ty mnie dobij, bo ja nie chce się dostać...” – i on mi to obiecał, żeby zrobił, to nie. I on mówi: „Wstawaj”. Ja mówię: „Ja nie mogę, ja nie mam nóg”. Bo ja nie czułam nóg. Przewróciłam się na plecy, on bierze jedną nogę, ja czuję, że on mi ją podnosi, rusza mi się, drugą, on mówi „Masz nogi, wstawaj”. „To mi pomóż”. A jeszcze mówię : „Dobij mnie, ja nie mam nóg”. On mówi: „Masz nogi”. Pomógł mi wstać, ale ja od razu upadłam, bo straciłam przytomność. Byłam w spodniach. On pomógł mi drugi raz wstać i mówi: „Wracamy na punkt” – na tą Igańską. Ja trzymałam się go pod rękę, krew mi chlupotała, wylewała mi się z pantofli, bólu nie czułam w ogóle, miałam strzaskaną nogę do kości, stopy. Ale bólu nie czułam, w tym szoku szłam. Doszliśmy tam na podwórko, on mnie posadził przy studni w ogródku, przy tej willi spalonej była studnia cembrowina, ja się położyłam, bo było mi niedobrze. Latały tylko samoloty, rozświetlały swoimi pochodniami teren (rosyjskie samoloty) bombardowały. Ja mówię: „Wszędzie, tylko nie tutaj”. I on po chwili przyszedł i mówi: „Słuchaj…”, a ja miałam torbę z opatrunkami, zaczęłam sobie opatrywać, ale mi krew przepływała przez to. Mówię: „Pomóż mi”. On mówi: „Ja tego nie poradzę, idę, kogoś obudzę”.
Obudził sanitariuszki, które tam były, w piwnicy, w drugim domu. Przenieśli mnie do piwnicy jakiegoś domu, ona się mną zajęła, a on z jakimś innym chłopcem poszedł, wzięli koce i poszli po tych dwóch, tego nie żyjącego Janka i tego Janka Sobotę. On miał synka kilkutygodniowego, mieszkał na Grochowie, mówił: „Idźcie po moją żonę”. Ale nikt nie poszedł i on umarł.
Rano ,,Wiktoria” Roman Radyszkiewicz zorganizował, postarał się o wóz drabiniasty. Położyli najpierw tamtych obu nieżyjących, mnie na wierzch i jechaliśmy z tej Igańskiej do Instytutu Weterynaryjnego. Tam był podczas wojny zrobiony szpital gruźliczy, a na okres Powstania mały oddział chirurgiczny. Oni mnie tam zawieźli, koń się szarpał, bo spadały szrapnele, amunicja wybuchała, jakieś granaty, bo Rosjanie rozstrzeliwali Pragę, to był 11 września, a przecież trzynastego zajęli Pragę.
Mnie już tak nogi zaczęły strasznie boleć, ale dowieźli mnie tam, położyli szybciutko na izbę przyjęć, jaką tam [mieli], bez szyb, tam już nie było szyb. I znowu upadły granaty i wszyscy, którzy byli tam przy mnie, uciekli, zostałam sama na tym stole. Ale mi już było wszystko jedno. Potem wrócili, trochę to opatrzyli, rentgena nie było; gdzie widzieli odłamki, to wyjęli. Ja miałam pełno odłamków, do pachwin byłam poharatana i ramię. Ponieważ dyrektorem tego oddziału był lekarz, którego synowie byli w Powstaniu, a jego żona pseudonim „Anna” była sanitariuszką, więc tam po dwie osoby leżały na łóżku, jakoś przełożyli, żebym ja dostała, wracając z Warszawy, z Powstania pojedyncze łóżko. Byłam też pod oknem, nie było szyb, były cegły powkładane.
Artyleria rosyjska ustawiła sobie armatę czy jakieś działo pod tym oknem. Była komenda: „Agoń” i było „wuwuwuwu”. Ja mówię: „Niech to się sypie, byle już nie na moje nogi”.
Praga została zajęta przez wojska rosyjskie i polskie, zorganizowano przerzut rannych, głównie powstańców do Otwocka, tam zorganizowano szpital. Tam już miałam pojedyncze łóżko, i pokój był trzy, czy czteroosobowy. Tam się zaczęło operowanie, nie było rentgena. Tu się goiły rany, a ta stopa nie. W końcu jak uruchomili jakiś rentgen, prześwietlili że odłamek mam w kości skokowej od strony wewnętrznej. Usunęli mi ten odłamek, ale zakażenie już poszło. Założyli mi gips, potem ustawiali mi kość skokową, to szło aż dalej, zapalenie szpiku w kości piszczelowej. To był nie ludzki ból, potem w kości udowej. W Święta Bożego Narodzenia przyszedł do mnie lekarz ( już ofensywa się szykowała na Warszawę) i mówi: „Wiesz co, musimy ci amputować nogę”. A ja mówię: „ A czy to będzie mniej bolało?”. On mówi: „Tak”. Ja mówię: „To proszę zaraz”. On mówi: „Zaraz to nie, jutro”. I w dzień wigilii w 1944 roku, amputowano mi nogę.

  • Pamiętna Wigilia?

Proszę sobie wyobrazić, że to nie był koniec moich przygód. Bo potem ten szpital zlikwidowano, bo ofensywa na Warszawę się szykowała, tam były wojska rosyjskie i polskie, i trzeba było to zlikwidować. Moja ciotka z Grochowa przyjechała jakimś wozem, na którym położyła tapczan i przywiozła mnie do szpitala Przemienienia Pańskiego, który się też przeniósł, ze swojego budynku na Borenowską, w szkole, bo tutaj też był, przy moście.
Ich wysiedlili Niemcy, wyrzucili ich. Oni zajęli tą szkołę i tam zrobili w styczniu po zajęciu Warszawy reamputację. Ponieważ było zakażenie i ropa płynęła, nie mogli założyć wiele szwów na te moje mięśnie, w związku z tym mięśnie się skurczyły i wystawała kość i trzeba było tą kość powtórnie piłować. A potem jeszcze dwa tygodnie krwotok i mało się nie skrwawiłam, ale mnie uratowali i żyję do dzisiaj. Bardzo długo się to goiło, tak że do ślubu w 1948 roku szłam na kulach, bo miałam nogę niezagojoną.
Urodziłam dziecko, skończyłam studia stomatologiczne, pracowałam trzydzieści dziewięć lat w służbie zdrowia. Mam dwoje dzieciaków, mam siedmioro wnuków pożenionych już, mam trójkę prawnuków.

  • Piękne, spełnione życie.

Można tak powiedzieć.

  • Jeszcze proszę powiedzieć o ewentualnych problemach z pani przynależnością do AK i pani przyszłą pracą.

Ano właśnie. Na studia mnie nie chcieli przyjąć, jak się dowiedzieli co z nogą. Byłam na kulach. „W Powstaniu”. – „A w jakim zgrupowaniu”. – „No w Armii Krajowej”. – „Aaa, to wróg narodu” – koniec. Dwukrotnie mnie nie przyjmowali, ale byłam uparta. Powiedziałam, że muszę być przyjęta, bo akurat to sobie wymyśliłam, nic innego. Rektor mówi: „Jak pani będzie pracowała, przecież pani nie ma nogi, tu trzeba maszyny nogą poruszać”. Ja mówię: „Ale przecież będzie elektryczność”. „A kiedy ta elektryczność będzie”. Ale była, i skończyłam. Mój maż był po obozie koncentracyjnym we Flosenburgu, jego brat tam zginął, nawet na tablicy jest: Ludwik Gregorkiewicz, jest umieszczony. Oni byli zabrani z Pragi, bo oni byli na Pradze.

  • Pani historia jest o tyle nietypowa, że Praga nie uczestniczyła prawie w Powstaniu.

Przez pierwsze dwa czy trzy dni, ale to było tak rozbite, mało oddziałów, Niemców było jak mrówków, jak to się mówi, tak że bez szans. Mój mąż atakował...

  • Pani już znała swojego męża?

Nie. Ja robiłam maturę i w klasie maturalnej poznałam mojego męża. Po wojnie robiłam maturę, bo przed wojną miała być matura właśnie w sierpniu.

  • W tym liceum księgarskim?

Tak, ale na kompletach. Liceum księgarskie to była taka oficjalna szkoła, a komplety to były komplety. Pani wie,co to są komplety? Tak to było. Dużo i mało.

  • Niesłychanie dużo, ale zachowała pani wielką pogodę i wygląda na to, że wcale nie ma pani gorzkich wspomnień.

Nie. Takie było śmieszne spotkanie. Na rocznicę dziewięćdziesięciolecia odzyskania niepodległości Kawalerów Krzyża Virtuti Militari zaprosił pan dyrektor Banku Narodowego na spotkanie do galerii Korczyńskich i tam wręczył nam po dwie pamiątkowe monety. I była tam młoda dziewczyna, która studiuje dziennikarstwo. Pozwolili jej wejść, bo ona chciała się dowiedzieć. Mam taką dobrą znajomą, mamę kolegi z klasy mojego syna, jej mąż też nie miał nogi. Ona przetrwała w piwnicach Starego Miasta, nie wyszła po Powstaniu, była sanitariuszką i tam opiekowała się kilkoma rannymi. Jej wspomnień jest wszędzie dużo i ona się teraz mianuje robinsonem warszawskim. I ta dziewczyna przyszła, żeby przeprowadzić wywiad, a siedziałyśmy przy jednym stole. Więc ona najpierw rozmawiała z tą panią, a potem ta moja znajoma mówi, niech pani zapyta koleżanki, ona ma też ciekawe wspomnienia. „A jakie? Co pani robiła?”. Ja mówię: „Głównie łączność przez Wisłę”. A ona mi mówi tak: „A którym mostem pani chodziła?”. – „Dziękuje, jak pani ma takie wiadomości na temat Powstania, to nie mamy o czym mówić” – studentka.

  • Jeszcze wiele przed nią.

I jeszcze mnie spytała: „Czy pani żałuje tego?”. Ja mówię: „Nigdy”. – „A czy by pani jeszcze raz...”. Ja mówię: „W każdej chwili poszła bym jeszcze raz” – absolutnie nie żałuję. To było coś wspaniałego, wspaniałe przeżycie, jak można tego żałować.



Konstancin, 17 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Małgorzata Gregorkiewicz Pseudonim: ,,Margareta’’ Stopień: łączniczka Formacja: Obwód VI Praga, Pułk „Baszta”, pluton grochowski 686 Dzielnica: Praga, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter