Maciej Kołodziejczyk „Józef”
Nazywam się Maciej Kołodziejczyk. Urodziłem się w Warszawie 21 listopada 1927 roku.
- Jak zapamiętał pan wybuch II wojny światowej?
Druga wojna światowa zastała mnie już w Ursusie na ulicy Mickiewicza 3. Do Ursusa rodzice przeprowadzili się ze mną w 1938 roku. Tutaj chodziłem już do piątej klasy szkoły powszechnej. Pierwszego września miałem rozpocząć naukę w szóstej klasie Szkoły Powszechnej imienia marszałka Józefa Piłsudskiego w Ursusie – szkoła numer 1. Taka była nazwa. Pierwszego września był nalot samolotów niemieckich. Leciały Junkersy [Ju-86] z silnikami diesla. Trójkami [leciały]. Myśmy stojąc przed domem, obserwowali, jak myśliwce polskie PZLP. 11 czy PZLP. 24 nadlatywały nad bombowce i strzelały. Nie wiem, gdzie te bombowce leciały. Leciały w kierunku wschodnim. Ponieważ w Ursusie jest fabryka, to wszyscy się bali, że po prostu będzie bombardowana fabryka. Tata już poszedł, ponieważ był ułanem 3. pułku ułanów, ale już skończył czterdzieści lat. Pomimo tego że miał kartę mobilizacyjną, nie przyjęli go, tylko kazali iść na wschód, przekroczyć Wisłę. Tata od razu pożegnał się z nami i pojechał do Teklina pod Otwockiem. Tam była cegielnia mojej cioci i tam się zadomowił.
- Proszę coś więcej opowiedzieć o swoim ojcu.
Był w 3. pułku ułanów. Całą wojnę 1920 roku (dwa lata) był na Polesiu. To był tak zwany Pułk „Dzieci Warszawy”. Miał mnóstwo różnych odznaczeń, z tym że były zakopane i gdzieś zginęły. Ale w dokumentach, które żeśmy odzyskali… z [Rembertowa] (tam są archiwa wojskowe) [można sprawdzić]. Pierwszego września wszyscy się bali, że tu będzie bombardowana fabryka. Był konik i bryczka. Razem z ciocią i z dziećmi cioci, które z nami mieszkały na Mickiewicza 3, pojechaliśmy do Grot na Górczewskiej, do gospodarstwa dziadka Kilena. Tam prowadziła gospodarstwo młodsza siostra mojej mamy, Stefania. Tam właśnie zobaczyliśmy po raz pierwszy wjeżdżające czołgi niemieckie ulicą Górczewską. To były oddziały [SA] w piaskowych mundurach, w czerwonych otoczkach. Rozlokowały się w parku obok gospodarstwa cioci. W związku z tym myśmy zobaczyli, że tu będzie bój, i z powrotem żeśmy uciekli do Ursusa. Pierwsze dni, a właściwie cały wrzesień aż do upadku Warszawy, byliśmy w Ursusie. Ursus w ogóle nie był w owym czasie bombardowany, nic tam się nie działo.
- Proszę opowiedzieć o swojej mamie. Czy miał pan rodzeństwo?
Miałem rodzeństwo. Miałem siostrę, która już nie żyje. Mama była pierwszą najstarszą córką z domu Kilen. Tam było sześć córek. Dużo cioć miałem. Niestety wszystkie już nie żyją.
Mieszkaliśmy w Ursusie.
W pewnym sensie na uboczu Warszawy, bo Ursus wtedy nie należał do Warszawy. Tam kończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej. Jak skończyłem szóstą klasę, to się przeniosłem do szkoły imienia Górskiego w Warszawie, gdzie kończyłem pierwszą gimnazjalną, drugą gimnazjalną, trzecią gimnazjalną i połówkę czwartej gimnazjalnej. To było tak zorganizowane, że były tajne komplety, a przedmioty takie jak matematyka, fizyka były pod szyldem „siódmej klasy”: „siódma klasa A”, „siódma klasa B”, „siódma klasa C”. Inne przedmioty jak historia, polski, łacina były na tajnych kompletach czy u któregoś z kolegów z grupy albo u profesorów. To był chyba 1943 rok. W związku z tym że było strasznie dużo łapanek, rodzice skontaktowali się z państwem Grabskimi w Gołąbkach. Tata dowiedział się, że na terenie Gołąbek są organizowane tajne komplety. Tam właśnie już chodziłem do czwartej klasy gimnazjalnej (tę drugą połówkę) i do pierwszej licealnej.
- Mieszkał pan w Ursusie i jeździł pan do Warszawy do szkoły?
Kolejką [jeździłem]. Bardzo dobrze jeździła kolejka elektryczna z Ursusa do Śródmieścia – dziesięć minut. Teraz dużo dłużej jeździ.
- Jak pamięta pan Warszawę z tamtego czasu? Niemców, okupantów, terror?
Jeszcze wtedy nie była tak zniszczona jak później, po Powstaniu. W zasadzie trzeba było tylko unikać niemieckich posterunków. Dworzec Główny jeszcze nie był wykończony, tak że był w budowie. Chyba gdzieś dopiero w roku 1942 został całkowicie wykończony. W ogóle w tej chwili nie istnieje, w tym miejscu jest teraz Dworzec Śródmieście.
- Mówił pan, że ojciec wyjechał.
Tak. Wrócił oczywiście. Z tym że mosty były zniszczone i wrócił przez Garwolin. Gdzieś tam był pod Garwolinem prowizoryczny most. Wrócił pod koniec, jak już Warszawa skapitulowała.
- Z czego się państwo utrzymywali? Co robili pana rodzice? Czy pan też pracował?
Ja nie pracowałem. Tata jeszcze pracował. Przed wojną było przedsiębiorstwo „Bajorek i Wilner” – to był mój chrzestny ojciec (Bajorek), a Wilner to był Żyd. Żadnego antysemityzmu nie było. Chodziłem do szkoły w Warszawie na Królewskiej, do [siedmioklasowej] Publicznej Szkoły [Powszechnej] numer 1 imienia Tadeusza Kościuszki [przy] Królewskiej 18. W klasie miałem kolegów Żydów. Moja siostra miała koleżanki, nawet po wojnie utrzymywała z nimi stosunki. Tak że żadnego antysemityzmu, jak teraz się ciągle niestety mówi, nie było. Moja parafia była na placu Grzybowskim, kościół Wszystkich Świętych. Jeszcze wegetowały cegielnie, które prowadził tata przed wojną – pod firmą „Bajorek i Wilner”, z tym że [tata] nawet jej bronił, bo Niemcy zabierali wszystkie maszyny, żelastwo na złom. Wiem, że tata nawet broniąc w starostwie w Sochaczewie, odezwał się nie tak jak trzeba i na parę miesięcy poszedł do obozu w Boryszewie po Sochaczewem. Jakiś starosta niemiecki zdecydował i tata siedział w obozie. Później jakoś go wykupiono, załatwiono, że po paru miesiącach tata wrócił. Było jeszcze tak, że mama miała przy ulicy Górczewskiej po dziadku ziemię. Niektóre siostry prowadziły gospodarstwa, a mama nie prowadziła gospodarstwa, tylko wydzierżawiała ziemię i z tego się utrzymywaliśmy.
- Jak pan pamięta tamte czasy? Było źle? Dobrze?
Wtedy jako dziecko [kłopotów nie odczuwałem], to w zasadzie rodzice mieli jakieś kłopoty. Ja chodziłem, uczyłem się, chodziłem do gimnazjum na Gołąbki – bardzo spokojne osiedle. Ponieważ należałem do drużyny harcerskiej przed wojną, drużyna ta przekształciła się w „Szare Szeregi” i już od 1942 roku zaprzysiężony chodziłem też na szkolenia, na kursy. Później po roku czasu, [to jest w 1943 roku zostałem skierowany] do Armii Krajowej do kompanii „Kordian”, do plutonu 1745 i też mieliśmy szkolenia. W tym czasie były różne przygody.
- Proszę o jakichś opowiedzieć.
To był 1943 rok. Interesowałem się lotnictwem. Zresztą w ogóle mieliśmy dostęp do całej podziemnej bibuły, do biuletynów, nawet wychodziło pismo lotnicze „Wzlot”, miałem wszystkie egzemplarze. Ale niestety, jak mnie złapano i siedziałem na alei Szucha w gestapo, to tato spalił to wszystko, zostało tylko kilka egzemplarzy.
Ponieważ interesowałem się lotnictwem, znałem wszystkie samoloty niemieckie. Nawet na słuch wiedziałem, jaki leci samolot. To był chyba 1943 rok. Przyleciały po raz pierwszy do Warszawy sześciomotorowe transportowce – [Messerschmity Me 323], które były używane do transportu broni, materiałów dla Afrika Korps, jak Rommel był w Afryce. Przyleciały do Warszawy i myśmy po prostu byli ciekawi. Żeśmy się wybrali na lotnisko z lunetą obserwować, co oni tam przywożą. Gdzieś musieli Niemcy upatrzeć i złapali nas. Z tym że my chytrze, jak żeśmy z nimi szli do budynku, gdzie jest wieża, to [po drodze] był rów i wyrzuciliśmy swoje materiały, rysunki i lunetę. Siedzieliśmy tam w podziemiach wieży. Akurat w tym czasie był nalot po raz pierwszy do Warszawy samolotów, bombowców radzieckich. Myśmy myśleli, że zbombardują lotnisko, a oni zbombardowali Kercelak.
Tak że stamtąd następnego dnia zabrali nas na aleję Szucha i tam siedzieliśmy kilka dni. Były tak zwane tramwaje, poczekalnie, że złapanych trzymano w pokojach, gdzie było po pięć krzeseł po jednej stronie i po drugiej. Trzeba było tylko siedzieć tyłem i nic nie rozmawiać. Takich kabin było sześć czy siedem. Nawet później po wojnie tam poszedłem, to już to zlikwidowano, już nie widziałem tych tak zwanych tramwajów. Pamiętam, że po prostu na ścianie ktoś szpileczką czy agrafką pisał: „Jeszcze Polska nie zginęła!”, były różne malunki, znak Polski Podziemnej. Ale my szczęśliwie trafiliśmy na przesłuchanie do Niemca-Ślązaka. No i żeśmy powiedzieli (myśmy mieli wtedy piętnaście lat), że się interesujemy lotnictwem, chcieliśmy zobaczyć, co to za samoloty, tak że po paru dniach nas wypuścili.
Mnie i kolegę, Andrzeja Walatka, z którym byliśmy razem. Już nie żyje, Andrzej Walatek.
- Był pan szkolony. Jakie to były szkolenia?
Szkolenia były tak, jak strzelec [odbywa]. Mieliśmy nawet zajęcia w terenie. Jeździło się do Chlebowa do lasu, kopało się różne przedpiersia – szkolony byłem tak jak strzelec. Oczywiście były różne bronie, zapoznawaliśmy się ze sprzętem. Nawet była taka przygoda, że raz jeden wypalił. Pistolet maszynowy kolega załadował, strzelił i jakoś szczęśliwie tylko rykoszety były po pokoju, ale nikt nie usłyszał. Najważniejsze to, że byliśmy świetnie zorientowani, bo przez całą okupację mieliśmy odbiornik radiowy. U kolegi Zawiasy Eugeniusza w Ursusie był odbiornik zabudowany w specjalnej skrzynce drewnianej, gdzie na górze była brytfanka głęboka z ziemią i był posadzony specjalny kwiat, który ma korzenie poziome. Z przodu była wysuwana niewidoczna listwa na gałki. Z tyłu też były [miejsca] do podłączenia słuchawek, bo głośnik został zlikwidowany. Przez całą okupację widzieliśmy, co się dzieje. Świetnie wychodziło, Londyn kapitalnie. Taka była duża moc nadajnika londyńskiego, bo korzystały z tego samoloty bombowe. System LORAN namierzały dwie normalne medialne stacje i miały położenie. Taki był wtedy system nawigacyjny, tak że świetnie wychodził.
Przychodziliśmy, spotykaliśmy się. Cała drużyna tego plutonu, pięć czy sześć osób. Tak że świetnie byliśmy zorientowani, co się dzieje. Oprócz tego mieliśmy „Biuletyny Informacyjne”.
- Czy miał pan jakieś zadania jako młody konspirant?
Oczywiście. Roznosiliśmy prasę, gromadziło się (jak tylko gdzieś się zdobyło) jakiś sprzęt, amunicję czy coś. Tam, gdzie chodziliśmy na komplety, do Konotopy, przyjechały kiedyś czołgi niemieckie. Żeśmy ukradli nowiutki karabin maszynowy z [czołgu] T-34. Tylko niestety nie było magazynku, nie mieliśmy amunicji, bo to była radziecka amunicja, inna, a myśmy mieli amunicję tylko do mauzerów, niemiecką.
- Wspominał pan o bibule. Jak to wyglądało? Przenosił pan, woził?
Oczywiście, do wszystkich znajomych przychodziły „Biuletyny Informacyjne” i inne: „Dekada”, „Wzlot” – lotnicze. „Wzlotu” było bardzo mało, tylko od jednego kolegi „Broży” dostawałem, on gdzieś to zdobywał. Nie wiem, to chyba było ze zrzutów z Anglii, bo niektóre były na świetnym papierze. Nawet nie spotkałem nigdzie w bibliotece „Wzlotu”, format troszkę mniejszy jak A-5, piękne zdjęcia były, oryginalne Sikorskiego i inne. Tak że chyba to były zrzuty, ale tego nie wiem. Chciałem gdzieś uzyskać większą informację, ale nigdzie nie mogłem zdobyć nic na ten temat. Może ktoś dostarczył, bo ja miałem wszystkie egzemplarze, ale niestety są spalone, mam tylko jeden nadpalony, który został.
- Jak pamięta pan czas przed Powstaniem? Już jest pan przeszkolony…
Oczywiście. W Ursusie były takie plany, że kompania „Kordian” miała opanować zakłady mechaniczne w Ursusie. W przeddzień do Ursusa przyjechała jakaś brygada pancerna (Göringa, nie Göringa, nie wiem), tak że niestety nasz dowódca odwołał całą akcję. Dostaliśmy polecenie, żeby się skierować na zgrupowanie do lasów sękocińskich. Całe szczęście. Polecenie było, żeby wędrować dwójkami. To było 2 sierpnia. Deszcz lał, niepogoda była. Z tym że moja dwójka to był świętej pamięci Kazimierz Markowski. Mieszkał nie w Ursusie, tylko w Michałowicach. W związku z tym musiałem najpierw pójść do niego do Michałowic. W związku z tym szedłem do lasów sękocińskich przez Michałowice, a nie przez Pęcice. Gdybym szedł przez Pęcice, to bym prawdopodobnie tam zginął, bo tam była potyczka tych wszystkich, co szli. Najwięcej z Ochoty 2 sierpnia chciało się przedostać do lasów. Szli na Chlebów przez Pęcice. Tam niestety było niemieckie zgrupowanie i chłopcy wpadli przed Utratą. Taka rzeczka, były bagna, niewiele broni mieli, prawie że nic. Myśmy też jako młodsi nie mieli broni. Ale starsi koledzy mieli broń.
- Proszę powiedzieć o „Kordianie”. Kto był dowódcą? Jak pan pamięta to zgrupowanie?
Pierwszym dowódcą był major [Marian] Krawczyk. Z tym że cała książka jest na ten temat.
Pamiętam tylko swojego dowódcę plutonu, podporucznik [Wincenty] Szymański, pseudonim „Nik”. Poprzednio jeszcze, jak byłem w „Szarych Szeregach”, to dowódcą był […] początkowo [Tadeusz] Krasowski, a później był [kapral podchorąży Stefan Bernas, pseudonim „Brat”].
Po dwóch dniach zgrupowanie zostało rozwiązane. To miało być tak, że miały być zrzuty i tak dalej, ale nic takiego się nie działo. Tak że dowództwo rozwiązało cały batalion. Wróciliśmy do swoich siedzib do Ursusa.
Tak, do domu. Pomagaliśmy, bo w czasie Powstania wywozili warszawiaków kolejką elektryczną. Myśmy przy stacji mieszkali, tak że niektórzy uciekali z kolejki. Właśnie do nas wpadali. Mieliśmy specjalny tunel zbudowany [połączony] z następną posesją, że warszawiacy później przechodzili tunelem do następnej posesji. Tak że nawet rodzina warszawiaków u nas była.
- Proszę więcej o tym opowiedzieć. Dlaczego wykopaliście tunel?
Nasz budynek był przy stacji narożny, między dwoma ulicami. Był przejazd i wszyscy tędy się kierowali do naszego budynku. W związku z tym trzeba było później gdzieś te osoby przemieszczać. Nawet dla siebie, żeby w razie czego uciec.
Myśmy [wybudowali]: ja i kolega Stasio Blichowski, który mieszkał na sąsiedniej posesji. Mieliśmy tunel, to były połączone dwa garaże, z tym że wejście było przykryte narzuconym drzewem do palenia w piecach. Były różne ciekawe sytuacje, bo jednocześnie tam był warsztat, nad warsztatem były pomieszczenia – tam też warszawiacy nocowali na poddaszu warsztatu.
Tak, pomagaliśmy.
- Co się dalej działo z tymi ludźmi?
Wędrowali dalej gdzieś albo do swoich rodzin, albo gdzieś pod Warszawę. Najczęściej w kierunku Gołąbek, bo tam były różne gospodarstwa. Tak że była zorganizowana pomoc, bo u nas też była służba kobiet, która na peronie podawała wodę, picie, jedzenie warszawiakom, których Niemcy wywozili do Pruszkowa, do oflagu.
- Jak jeszcze państwo pomagali? Czy pan coś jeszcze w tym czasie robił?
U nas w Ursusie były zorganizowane szpitale dla Powstańców, którzy byli ranni w czasie Powstania. Organizowaliśmy też pogrzeby, bo niektórzy po prostu umarli, tak że chowaliśmy na Gołąbkach na cmentarzu.
- Co pan myślał: widział pan Warszawę, było widać dymy, było słychać strzały?
Tak, było słychać. U nas między Ursusem a Piastowem była olbrzymia „Berta”, działo kolejowe. Strzelało bez przerwy na Warszawę. Widać było też, jak sztukasy przelatywały.
- Czy nie ciągnęło pana do walki?
Przed rozpoczęciem godziny „W” został skierowany Batalion „Miotła” od nas z Ursusa i część osób z pułku, co był na Okęciu, też nam podlegał.
- Jak pan pamięta te czasy? Czy cieszył się pan, że Powstanie wybuchło?
W pierwszym momencie tak, bo widzieliśmy, jak Niemcy byli przerażeni. W Ursusie jeszcze była administracja niemiecka. Na szczęście mieliśmy wójta (nie burmistrza, bo to nie było miasto), poznaniaka, który w I wojnie światowej brał udział po stronie niemieckiej w Wehrmachcie i dostał żelazny krzyż. Zawsze nosił ten krzyż. Niemcy go honorowali, uznawali go, że on tu jest wójtem i dlatego szczęśliwie Ursus jakoś tak [nie był atakowany], poza tym że właściwie wywieźli z fabryki wszystkie maszyny. Był taki moment, jak już ostatnie najcięższe maszyny były do wywiezienia, to Niemcy chodzili po domach i wyciągali warszawiaków do pomocy, żeby demontować całe maszyny i ładować na wagony. Też u mnie był wujek warszawiak. O piątej rano przyszli żandarmi i [poprosili] o kenkartę. Zobaczyli, że z Warszawy: „Ubieraj się”. Chcieli wziąć wujka do fabryki. Wujek ubrał się. To było pierwsze piętro. Skoczył z balkonu na dół i zamiast uciekać, to podczepił się pod balkonem, ponieważ to był narożny dom. Niemiec z pistoletem [przez okno spojrzał] na ulicę Sienkiewicza, [potem na ulicę Mickiewicza i nie zobaczył wujka, a] wujek poleciał do ogródka przez winogrona i uciekł. Ale Niemiec za wujka zabrał mnie i wzięli mnie do fabryki do demontażu ciężkich pras.
Pamiętam moment na hali, gdzie był korpus pięćdziesięciotonowej prasy w dole. Trzeba było wyciągnąć, pompując na dole podnośnikami hydraulicznymi. Taki esesman przyszedł, widział, że tam pompuje starszy facet. Kazał mu wyjść i kazał mnie tam wejść, żebym ja pompował. Mniejsze będą straty, bo ten pracownik im się jeszcze przyda. Jak Niemiec wyszedł, to ten robotnik (nie wiem, czy to robotnik, czy majster, w każdym razie miał jechać z maszynami gdzieś na zachód, na Śląsk) mówi: „Wyjdź! Ty jesteś potrzebny później w przyszłości Polski!”. Sam wszedł i sam pompował, bo po prostu korpus mógłby zgnieść go. Trzeba było go przewalić, położyć poziomo i po prostu w tym momencie przechylenia zostałby tam zgnieciony. Tego momentu nie zapomnę. Kilka takich momentów było. Pamiętam moment, kiedy szedłem do kościoła (bo był u nas kościół) i jakaś jednostka banderowców czy nie banderowców, ale w mundurach niemieckich [mnie mijała]. Szli ulicą, ja szedłem do kościoła. Banderowiec mnie zaczepił, żeby mu zawiązać sznurowadło. Ja nie chciałem. Jakaś babina szła: „Co ty, szczeniaku! Zawiąż w tej chwili! Chcesz zginąć?”. Zmusiła mnie do tego, żebym sznurowadło zawiązał i zawiązałem. Takie pamiętam przygody.
- Jak pamięta pan Niemców i terror, jaki wprowadzili w Warszawie w czasie okupacji? Łapanki, egzekucje – czy miał pan z tym do czynienia?
Nie, nie miałem z tym do czynienia. Po prostu wtedy uczyłem się, chodziłem na tajne komplety na Gołąbki, tak że regularnie odbywały się zajęcia.
- W czasie Powstania pomagał pan przerzucać z ojcem ludzi ze stacji. Co się działo później? Jak wyglądało życie codzienne?
Oczywiście organizowało się jedzenie, szczególnie że część rodziny przybyła do nas. Nawet artyści, pamiętam, scen warszawskich – ktoś był. Pamiętam tylko, że był u nas jakiś czas Żydek z rodziny Wilnerów. Przebywał u nas. Pamiętam, że były bombardowania samolotów rosyjskich, strzelała artyleria, wszyscy uciekali gdzieś do rowu, do tak zwanego Konotopa za Ursusem. Bali się, że to wszystko będzie bombardowane. Niestety ja musiałem pilnować dachu, bo spadały palące się pociski, dach był płaski z papy i cały czas miałem dyżur. Pilnowałem i jednocześnie pilnowałam tego malucha. On był już dość duży, nie można go było wziąć na ręce i sobie spał w pokoju. Tak że pamiętam taki moment, [kiedy] pocisków, odłamków na dachu nazbierałem całkiem sporo. Mam nawet kilka takich pamiątek.
- Jak się zmienił Ursus? Ludzie z Warszawy migrowali pod Warszawę, często mieszkali…
Szli dalej na Brwinów, Milanówek i tak dalej.
Gros [większość] zostało przewiezione do oflagu w Pruszkowie i później wywożone daleko gdzieś w Polskę.
- Co się działo po upadku Powstania? Czy pan cały czas tam mieszkał?
Mieszkałem. Do Warszawy się nie chodziło w ogóle, tylko później, jak Rosjanie weszli, gdzieś tak 16 czy 17 stycznia. Z kuzynką poszedłem na ulicę Mazowiecką w Warszawie. Ona tu mieszkała przy Mazowieckiej. Szczęśliwie budynek nie był wcale zniszczony. Był dozorca jeszcze, pilnował wszystkiego. Oczywiście w środku szyby były powybijane, cała Mazowiecka to było pełno gruzów, pamiętam. Byłem zdziwiony, że dozorca (nie wiem, czy się zjawił, czy był w tym czasie) pilnował wszystkiego. Pamiętam, wszystko było w mieszkaniu: meble, książki, biblioteka – wszystko było, bo to było w głębi podwórka na Mazowieckiej. Tak że po raz pierwszy wybraliśmy się z nią wtedy pieszo do Warszawy, wróciliśmy pieszo.
Wszędzie ruiny. Jeszcze pamiętam moment, ale musiałbym wrócić do pierwszych dni wojny 1939 roku. Jechaliśmy z powrotem z Grot z Górczewskiej do Ursusa. Jechaliśmy częściowo Poznańską, Lazurową – widziałem konie pozabijane, konie chodzące, sprzętu pełno, leżało [wielu] różnych zabitych żołnierzy. Myśmy tylko jechali, aby dojechać do Ursusa. To się chyba Armia „Poznań” wycofywała, to był chyba 7 czy 8 września. Cały czas we wrześniu była piękna pogoda, żadnego deszczu, słoneczko.
- Czy po Powstaniu bywał pan później w Warszawie i widział, jak się odbudowuje?
Raczej rzadko. Po prostu miałem już swoje zajęcia. Po Powstaniu powstało w Piastowie samorządowe liceum, później tajne komplety z Gołąbek przeszły do samorządowego liceum w Piastowie. Tam zrobiłem maturę. Później miałem egzamin konkursowy na politechnikę. Dostałem się na Wydział Mechaniczno-Konstrukcyjny. Skończyłem Politechnikę Warszawską.
- Czy chciałby pan coś jeszcze dodać na temat czasu okupacji i Powstania?
Dużo rzeczy się już po tylu latach nie pamięta. Pamiętam moment, tata mi opowiadał, jak w czasie Powstania były zrzuty. Od nas z Ursusa kupę ludzi Niemcy wzięli do budowania okopów przeciwczołgowych przed Warszawą Zachodnią. Budowano okopy przeciwczołgowe. W tym czasie przyleciały Halifaxy, samoloty angielskie i zrzucały na spadochronach. Z tym że zrzucały z dużej wysokości. Kierunek był taki, że wszystko spadało nie na teren, gdzie byli Powstańcy, tylko spadało na teren zajęty przez Niemców. Był moment (tata już opowiadał), że zaczęli wszyscy uciekać z tych terenów, gdzie były zrzuty, bo zaraz przyjechało wojsko niemieckie, [zaczynały się] działania. Gdzieś była ulica z żywopłotami i tata uciekał. Naprzeciwko pojawił się Niemiec z parabellum. Chciał tatę zastrzelić i zacięło mu się parabellum. Znajoma to zauważyła i z żywopłotu tatę ściągnęła od razu i uciekli gdzieś dalej. Taki szczegół tata opowiadał. Właśnie będąc wtedy na robotach przy budowaniu przeciwczołgowych rowów na terenie Warszawy Zachodniej.
- Czy pana ojciec wcześniej walczył?
Oczywiście. Tata od 1916 roku był w POW i tak dalej.
- Jak państwo obchodzili święta patriotyczne w domu? Jak to wyglądało?
Szczególnie jak mieszkałem w Warszawie, to pamiętam, zawsze było [obchodzone]. Zresztą już od 1934 roku byłem zuchem w 70. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej. Tak że uroczystości zawsze obchodziliśmy.
- Jak się to odbywało w domu w czasie okupacji?
Na pewno były obchodzone święta Bożego Narodzenia, Wielkanocne i tak dalej. Patriotyczne…
- Czy śpiewali państwo pieśni i tak dalej?
Myśmy śpiewali na zgrupowaniach jako harcerze w czasie okupacji, tak że mieliśmy spotkania. Nie tylko spotkania w domach, ale tak samo chodziliśmy na spotkania do lasów chlebowskich. Za Pęcicami są lasy, tak zwany Chlebów. Tam mieliśmy imprezy harcerskie za okupacji. Cisza tam była, Niemcy byli zajęci na wschodzie z Rosjanami, a tu był spokój.
- Czy chciałby pan coś dodać na zakończenie?
To, że szczęśliwie przeżyło się ten straszny okres – to najważniejsze.
Warszawa, 30 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich