Michał Krzywicki, żołnierz Armii Krajowej, urodzony 29 września 1927 roku w Rakowie na Kresach Wschodnich, powiat Mołodeczno. Byłem w zgrupowaniu „Góry Doliny” Adolfa Pilcha, Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie, pseudonim mój „Junak”. Byłem od razu jako ułan a potem jako starszy ułan i przeszedłem przez całe swoje…
[Dzieciństwo wspominam] pięknie. Tak jak wspomniałem, urodziłem się w Rakowie, ale kiedy byłem jeszcze młody, [gdy miałem] dopiero cztery lata, rodzice wyjechali do Mołodeczna, do miasta powiatowego. Ojciec pracował jako technik drogowy, a mama była przy mężu. Z rodzeństwa mego, to brat starszy ode o mnie dziesięć lat, Czesław, już nie żyje i siostra Maria, też już nie żyje, ale umarła we Włocławku. W Mołodecznie byliśmy aż do wybuchu wojny, do 1939 roku, gdzie ukończyłem szkołę powszechną i zdałem akurat w 1939 roku egzamin do Gimnazjum imienia Tomasza Zana w Mołodecznie. A dlaczego? Bo w zasadzie to jestem rocznik 1926, bo tak byłoby trochę dziwne, że 1927 rocznik i już do gimnazjum zdawałem, ale ja praktycznie to jestem 1926 rocznik. Zdałem egzamin do Gimnazjum imienia Tomasza Zana w Mołodecznie i akurat wybuchła wojna.
Pierwszego września, jak tylko wojna wybuchła, to już Mołodeczno zostało zbombardowane przez nalot niemiecki. Tam był trakt taki, my nazywaliśmy trakt Warszawa–Moskwa, była tam główna szosa przechodząca przez Mołodeczno i stacja węzłowa. Już Niemcy zbombardowali tę stację. Wielkiej szkody nie zrobili, ale już było wiadomo, że jest wojna. To było o godzinie czwartej rano – pierwsze wybuchy. Byliśmy wszyscy przerażeni. Siedemnastego września przyszła armia sowiecka niby wyzwolić nas, ale to tam takie wyzwolenie… Z przyjściem armii sowieckiej to było makabryczne. To było takie wojsko, że trudno powiedzieć, że to wojsko. Niby umundurowane, ale karabiny to mieli w ręce i nie pasy, tylko na karabinach były sznury, bo ja wiem, takie biedne. Czapki mieli – czubotysze [szpiczaste]. To była trochę armia… no, ale armia. Przyszła nasza i potem trochę ich witali, nawet z opaskami czerwonymi.
Żydzi przeważnie, bo to była armia… była tam niby partia komunistyczna, niby działała…
[…]
Przed Niemcami – no nie zdążyli uciec. Wojsko nie zdążyło uciec, a Żydzi – może, który [uciekł], wątpię, bardzo mało. Wątpię, żeby tam kto został, dojdziemy potem do tego, jak Niemcy palili Żydów. W Mołodecznie jeszcze wtenczas byłem, to straszna makabra była. Niemcy jak przyszli, dom się spalił, w piwnicy jeszcze trochę zostało rzeczy: trochę bielizny, trochę pościeli, ale bardzo mało, tak że trzeba było na nowo wszystko się organizować, tak że jak przyszli Niemcy… Dla nas Polaków, jak przyszli Niemcy, to było jakby, bo ja wiem – wyzwolenie, nie wyzwolenie, bo to jedna okupacja [przeszła] w drugą, jeszcze gorszą, ale dla nas była ulga. Dlatego ulga, że ten obłęd wywozu na Sybir jakoś odszedł od nas. Przecież to makabra była, jak wywozili. Pozabierali tylko co można było tam wziąć w ręce, za dużo do wagonu nie dali wziąć, tak że wszystko trzeba było zostawić, ale i tak potem to się spaliło wszystko, tak jakoś wypadło.
Potem już za okupacji niemieckiej, szkoły zostały wszystkie… Jeszcze za Sowietów to z gimnazjum, gdzie zdałem egzamin, zrobili dziesięcioletnią szkołę. Oni w ogóle uznawali wszystkie (dziesięcioletnie nazywali) dziesięcioletnie szkoły i tam trzeba było uczyć się, ale uczyć się tylko po rosyjsku. Mało – uczyć się nie po białorusku, tylko po rosyjsku, i mało – nawet na przerwie po polsku nie wolno było [rozmawiać]. Naszych nauczycieli wszystkich od razu aresztowali, wywieźli gdzieś, zlikwidowali. Nie było. Przysłali swoich nauczycieli z Rosji, przyjechali. U nas było dwóch nauczycieli z Ukrainy, w każdym bądź razie było to… Tylko po rusku – nie było mowy, żeby po polsku coś, nawet słowo powiedzieć. Nawet niektóre wspomnienia zostały mi ze szkoły, jak się uczyłem – wierszyk – trochę, coś nie coś pozostało w pamięci. Ale potem, jak już Niemcy przyszli, to wiadomo – szkoły wszystkie zostały zlikwidowane. Nic absolutnie, żadnej nauki nie ma. Byliśmy jeszcze w Mołodecznie.
Potem już w 1943 roku na wiosnę, życie w Mołodecznie stało się coraz gorsze, ciężkie. Ponieważ rodzina cała… My jeździliśmy do Rakowa na wakacje przed wojną – rodzinne miasto, to tam rodziny dużo było, dużo kolegów, dużo znajomych. Rodzice postanowili w 1943 roku wiosną, w lutym, wyjechać do Rakowa. Niemcy nam zezwolili i dali przepustkę, zaświadczenie, że możemy wyjechać. Tatuś wziął furmankę i wyjechaliśmy do Rakowa. Raków był oddalony o jakieś czterdzieści parę kilometrów od Mołodeczna, przez Gródek [jechaliśmy]. W każdym bądź razie dojechaliśmy do Rakowa. W Rakowie, ponieważ była rodzina, było dużo znajomych, kolegów, krewnych, kuzynów, to mnie od razu… W lutym przyjechaliśmy, w marcu.
Była tajna organizacja, to jeszcze nie była Armia Krajowa, tylko po prostu tajna organizacja wyzwoleńcza, u nas w Rakowie. Tatuś należał do niej i podsłuchy robili, radia. Z Londynu słuchali radia i u nas w domu radio też było schowane, ukryte. Przychodziło parę osób, zawsze słuchali, robili korespondencje z tego, co usłyszeli w radiu. Mnie zaczęli wciągać do organizacji młodzieżowej „Orlęta Rakowskie”. Była dość słynna u nas organizacja młodzieży, tam dużo nas należało, bo ja wiem, pewno ponad dwieście z takiego niedużego Rakowa. Raków to jest miasteczko nieduże, w granicach gdzieś – może było do dziesięciu tysięcy z górą mieszkańców, to już takie miasteczko. Mnie wciągnęli do organizacji młodzieżowej „Orlęta”. Organizacja była pod patronatem grupy mołodeckiej Armii Krajowej. Jeszcze jak w Rakowie byliśmy, to była samoobrona zorganizowana – Niemcy pozwolili ba, nawet kazali, żeby bronić się. Tam znowu, ponieważ Raków to była [miejscowość] na samej granicy sowieckiej, to gdzieś pół kilometra za miastem, za cmentarzem to już granica była z Sowietami z 1939 roku. Tak że dużo nachodziło nawet na Raków, nawet na miasteczko – bandy różne, grabili, rabowali, bandy nachodziły. My potem zorganizowaliśmy – nie tylko młodych – wszystkich, starszych, kto tylko mógł, to zorganizowali samoobronę, dali nam broń, amunicję. Dostałem karabin dziesięciostrzałowy. Jeszcze wspomnę, że u nas policja białoruska, jaka była za Niemców, to jakieś siedemdziesiąt pięć procent, dwie trzecie, należało do Armii Krajowej. Komendant, zastępca, no i dużo bardzo – siedemdziesiąt pięć procent należało do Armii Krajowej, a pozostali no to tacy byli – może wiedzieli, może nie wiedzieli. Nasi – komendant i zastępca nas młodych, „Orląt” – a ponieważ my wszyscy [byliśmy] młodzi i nawet dziewczyny, [więc] szkolili nas. Szkolili nas, bo jak dostaliśmy broń, samoobronę, no to, żeby umieć strzelać. No bo co – broń dostać i trzeba umieć strzelać do celu, oni nas ćwiczyli. Dużo nawet to pomogło, bo takie napady szykowali, ale nie weszli ani razu – banda żadna nie weszła do Rakowa, bo za dużo było samoobrony. Niemców za dużo nie było. Żandarmeria była – może tam było z dziesięciu i więcej nie. Iwieniec [był] niedaleko, tam była komenda większa.
Tak. Niemcy mało, że pozwolili, tylko nawet – nie to, że zmuszali, ale nawet…
Dali broń, amunicję. Dostałem dziesięciostrzałowy – to dziesięciozaradka nazywali – karabin. Dlaczego dostałem karabin – jeszcze muszę wspomnieć – siostra tez należała do organizacji, siostra starsza ode mnie, 1924 rocznik, Marychna. Należała do organizacji AK i komendant też należał i dlatego mnie… […] Mnie po znajomości może dali właśnie karabin dziesięciostrzałowy, żeby bardziej wykorzystać. On mi bardzo się przydał. Potem poszedłem do partyzantki, do oddziału i przez cały czas prawie aż do 1945 roku, do 1944 roku do końca, do listopada, miałem karabin przy sobie i z nim się nie rozłączyłem. Potem miałem pistolet jeszcze, ale ten karabin był bardzo dla mnie wygodny, dobry, bo przerobiony miałem. Rusznikarz przerobił, że mogłem za jednym naciśnięciem oddać jeden strzał, a jak przestawiłem, to za jednym naciśnięciem od razu dziesięć strzałów, bo to dziesięciostrzałowy. Miałem magazynków zapasowych sporo, tak że byłem uzbrojony świetnie. Dlaczego o tym wspominam, bo w lutym w 1944 roku poszedłem do oddziału, już „Orlęta” nasze, zgrupowanie całe, wzięli do oddziału, to tam do oddziału nie przyjmowali, tylko trzeba było mieć swoją broń. Broń, umundurowanie, miałem mundur, miałem broń i dlatego od razu nas [przyjęto] z bronią, poszliśmy do oddziału. W oddziale w Gielikach pod Iwieńcem oddział nasz stacjonował. Wzięli mnie od razu do szwadronu cekaemów. Trzydzieści karabinów maszynowych, „taszanki”, jak je potem nazywaliśmy. Aż do Powstania Warszawskiego, aż do rozbicia nas pod Żyrardowem byłem w 23. szwadronie – trzydzieści karabinów maszynowych.
Tak, to było też makabryczne. Widziałem mordowanie Żydów w Mołodecznie i w Rakowie. Ale już w Rakowie to były ostatki wyłapywane. Ale w Mołodecznie wszystkich spędzili (pamiętam to jak dzisiaj) na rynek, koło cerkwi, bo tam cerkiew na rynku była. Nie dali im za dużo wziąć, powiedzieli, że ich wywożą, że w ręce co mogą wziąć… Za Uszą w Mołodecznie były stare ruiny zamku, za rzeką Uszą, były piachy i tam ich wszystkich wywieźli i rozstrzelali. Kazali im kopać doły wąskie długie, nawet nie za głębokie i nad tymi dołami [ich rozstrzeliwali]. Jedni zasypywali drugich, seriami [strzelali]. Wszystkich rozstrzelali. Zima jak przyszła, to zawiało i spod śniegu [niektórzy] wyciągali [z zabitych Żydów] złoto i różne [kosztowności], bo Niemcy nie zdążyli ich [rozgrabić]. [Żydzi] jednak mieli jakieś swoje bogactwa – pieniądze, złoto. Dużo nawet znajdywali. Jak ściągnęli buty, to okazywało się, [że mieli bogactwa pochowane w butach]. To samo w Rakowie. W Rakowie spędzili Żydów na centralny plac, zapędzili do bóżnicy (bóżnica duża była w Rakowie) i spalili ich. Zanim spalili, to kazali Talmudy i różne żydowskie księgi znosić na rynek. Rozpalili ognisko i kazali Żydom skakać. Niektórzy nawet poparzyli się. Różnie to było. Znęcali się po prostu. W Mołodecznie to byli Łotysze, [którzy] służyli w armii niemieckiej, Niemcy [nimi] dowodzili bezwarunkowo. To nie była wina Łotyszów, tylko Niemców, że ich do tego zmuszali. To samo było w Rakowie. Strasznie to było, potem z popiołu [ludzie wygrzebywali] złoto. Pamiętam takie fragmenty. O tym się mało pisze, bo na Wschodzie to za dużo nie było wspomnień, ale strasznie pomordowali Żydów.
Nie, nie, to Wehrmacht, w Mołodecznie to byli Łotysze. To była akurat jednostka łotyska, ale oni byli pod niemieckimi [rozkazami]. W Rakowie to żandarmeria niemiecka.
Nie słyszałem, ale w Rakowie był taki moment, jak już byłem w „Orlętach”, to jak Niemcy złapali kogoś, kto nie miał dowodu, to jeden Niemiec i dwóch policjantów wyprowadzali, jak nie mógł udowodnić, skąd jest, to wyprowadzali i strzelali na zamku. Poza miastem był park i w parku strzelali. Był taki wypadek, że złapali Żydówkę w stanie błogosławionym, dość widocznym. My, chłopaki z samoobrony organizacji „Orląt”, [z ciekawości] nas trzech poszło za Niemcami, broń Boże nie oficjalnie, tylko skrycie. Jak prowadzili Żydówkę, bo już wiadomo było, że to Żydówka, wzięli ją. Poszliśmy z boku [stanęliśmy za] drzewami i oglądaliśmy, co tam się dzieje. I co się okazało, że jednak mimo wszystko, że tam było dwóch naszych policjantów i był Niemiec, ale mimo wszystko kazali jej stanąć nad dołem, bo dół był wykopany i strzelili do niej. Ona upadła do dołu. Oni nie poszli patrzeć, tylko strzelili i poszli. Byliśmy ciekawi, co tam jest? Jak już [Niemcy] odeszli dalej, podeszliśmy, patrzymy, co tam jest. Patrzymy, a [kobieta] podnosi się z dołu. My wystraszeni byliśmy – duch nie duch? Podnosi się i okazało się, że nawet nie została raniona. Nawet Niemiec strzelał, ale nie w nią. Pomogliśmy jej wtenczas wyjść z dołu, oprowadzić gdzieś jakoś na wieś, żeby nie pokazywała się więcej. Prawdopodobnie udało jej się przeżyć. Trudno powiedzieć, czy nie przeszła choroby jakiejś, czy nie cierpiała… Pomogliśmy jej wydostać się i przejść poza park do wioski, żeby mogła się już oswobodzić.
Prawdopodobnie, bo jakby strzelał do niej, odległość była dziesięć metrów, to trafiłby do niej, nie ma problemu, przynajmniej by ranił. W każdym razie nawet nie był ranna, nawet nie było kropli krwi. Pytaliśmy, czy nie trzeba [pomóc]. Wystraszona była, zdenerwowana. Nie wyobrażam sobie jej przeżyć. W każdym razie nie była ranna ani nic. Niemiec też nie strzelił do niej, tylko strzelił gdzieś tam tak, żeby jej nie trafić. Trudno mi powiedzieć, jak oni strzelali, ale jej [kula] nie trafiła. To takie było moje wspomnienie. Potem już jak do oddziału przyszedłem, to jest całkiem inna historia.
W 1934 roku w lutym jeszcze ojciec mój żył, bo ojca wywieźli Niemcy na roboty do kopalni torfu. Koło Mińska były bagna i zimą w listopadzie [ojca] wywieźli, trzymali go dwa miesiące, na święta już bardzo schorowany. Ojciec był bardzo dobrze zbudowany, wysoki, a tam, choroba, jednak tam trzeba było po pas w błocie, maszyna kopała torf, olbrzymie tafle ponad pięćdziesiąt kilo, trzeba było wynosić na suchy teren. W każdym bądź razie tatuś dostał zapalenia płuc i krótko potem pożył, bo to galopujące suchoty. Jeszcze jak w lutym odchodziłem do oddziału, to jeszcze żył. Potem umarł. Mnie jeszcze odprowadził, już ledwo sam się ruszał, ale odprowadził mnie poza Raków. My oficjalnie tam, nie to że skrycie, oficjalnie poszliśmy z bronią do oddziału zgrupowania naszego, Stołpecko-Nalibockiego, który stał po Iwieńcem w miejscowości Gieliki, tam staliśmy.
Jak poszedłem do oddziału, to od razu dostałem przydział, ponieważ z bronią w mundurach dostaliśmy przydział do szwadronów cekaemów. Organizował się nowy szwadron – taczanki, ciężkie karabiny maszynowe maksimy, które były na kółkach, te ciężkie karabiny maszynowe, i my dostaliśmy to, stworzyliśmy tam. O, i właśnie Longin Kołosowski, kolega mój też, właśnie w tej sekcji, on był w innej, nie w tej sekcji, co ja byłem, bo ja byłem u Kościkiewicza, sekcyjny nasz kapral Kościkiewicz był, a on był w innej sekcji i tam właśnie spotkaliśmy się razem, zaczęliśmy już w oddziale działać. Mam pamiętnik, mam w pamiętniku Gieliki, te momenty, jak w „Orlętach” byłem, mam zapisane. Koledzy ku pamięci wpisywali się. Mam taki dowód rzeczowy. Nie to, że sobie coś fantazjuję, tylko mam udokumentowane swoje wypowiedzi, że jednak tak faktycznie było. Potem w oddziale partyzanckim, to my byliśmy… Też mam pismo z dowództwa armii radzieckiej, żeby wszystkie oddziały, jakie istnieją na terenie (oni nazywali zapadna Bielorus) na Kresach Wschodnich, żeby wszystkie oddziały polskie likwidować. To było w 1943 roku, w grudniu z 1943 na 1944 rok, w ostatni dzień grudnia (31 grudnia) Sowieci, partyzantka sowiecka, oddział duży atrad Stalina, kilka oddziałów było, połączyli się ze sobą i otoczyli nasze zgrupowanie. Nasze zgrupowanie było w puszczy Nalibockiej, otoczyli to zgrupowanie i rozbroili. Dowództwo aresztowali i wywieźli do Moskwy samolotem, a wszystkich aresztowali. Kto chciał przejść do partyzantki sowieckiej, to poszedł, a kto nie, to wzięli do obozu. Z obozu potem zaczęli pomału uciekać i powstał oddział, to było 31 grudnia na 1 stycznia i potem właśnie „Góra-Dolina” też już tam był. On był jako zrzutek z cichociemnych i już był oficjalnie jako zastępca, ale on dowodził naszym Zgrupowaniem Stołpecko-Nalibockim. On nie dał się złapać (to opisuje w książce „Doliniacy”, opisuje ten moment), tylko wycofał się, uciekł i zorganizował potem duży oddział z tych wszystkich rozbitków i z nowych i niestety to nie było takie podporządkowanie, tylko takie przetrwanie. Nawiązali kontakt, ponieważ tam z tej partyzantki sowieckiej była olbrzymia masa, ich tam było…
Zresztą jeszcze dwa słowa powiem, skąd te oddziały sowieckie powstały. Wojsko sowieckie, jakie tam było, jak odchodziło w 1941 roku, jak Niemcy przyszli, to dużo wojska poszło do lasu, po lasach się ukrywało, dużo poszło do niewoli (i tak jak opowiadałem już co w niewoli było). Ale część i te rodziny wszystkie, jakie były, [tam] pozostały. Potem Niemcy zażądali, żeby zrobić spis ludności i tych wszystkich, którzy z Rosji byli, żeby ich po prostu spisać. I też dużo [z nich] poszło do lasu. Z tych grup powstały takie grupy nie jakieś walczące, które walczyły, tylko [były to] grupy przetrwania, bandy po prostu. […] Potem jak tych oddziałów już [było] dużo tam po lesie i tu ich było bardzo dużo… I jeszcze z tych niewolników Niemcy widzieli, że rolnicy, bo to jeszcze i majątki były… Mężczyzn nie ma, a trzeba ziemię uprawić. I [Niemcy] pozwolili gospodarzom po dwóch, trzech niewolników z niewoli brać do robót na roli. Bardzo dużo wtenczas poszli na to, ale ci i tak nie robili, bo oni tylko niektórzy to ledwo na nogach się trzymali, a potem się jak trochę [odpoczęli, nabrali sił], to nawet napadali na swoich gospodarzy, którzy ich uratowali, ale to już inna historia. Dla nas w Rakowie największe zagrożenie było tych właśnie zza granicy, z kołchozów, sowchozów zza granicy ludzi, też tam prawie mężczyzn nie było, tylko same kobity i takie trzynasto-, czternastoletnie chłopaczki, które na tego… Kobiety przebierały się w męskie ubranie. Broni było wszędzie bardzo dużo, bo jak ci zrzucali broń, to uciekali na te [lasy], bo tam broni wszędzie można było dostać. Oni też rabowali nas na to. [Zadaniem] naszego zgrupowania było, żeby do rabunków nie dopuścić, […] żeby nie rabowali, bo oni palili, rabowali i bali się. Żeby ich potem nie rozpoznano, to po prostu ich brali i albo rozstrzeliwali, albo likwidowali, palili. Napady były bardzo ciężkie, uciążliwe.
My nie byliśmy w lesie, właśnie do tego dążę. Jak Sowieci dali rozkaz, żeby zlikwidować polskie oddziały, oni nazywali nas legionami, różne nazwy nam dawali, to żeby likwidować wszystkie oddziały, to nie było miejsca w lasach, bo lasy, a tych oddziałów niemieckich… Potem Sowieci zrzucili swoich politruków, swoich oficerów politycznych na tyły, żeby organizować z band, jakie tam były, przetrwania, organizować oddziały, atrady partyzanckie. Te atrady zaczęli likwidować nasze oddziały polskie. Przecież my na swoich terenach walczyliśmy o Polskę, o wolność naszą, nasze takie zadanie było. I nie szliśmy z przymusu, tylko na ochotników, nikt z przymusu [nie walczył], tylko ochotnicy walczyli, a ci nasze oddziały zaczęli likwidować, napadać na nas.
Potem właśnie między innymi w Rakowie i Iwieńcu, do rakowskiego sołtysa przyszło pismo, nie pismo, ktoś tam podszedł i chcieli z Niemcami zrobić porozumienie, że my nie będziemy atakować Niemców i żeby Niemcy nas nie atakowali, ponieważ po lasach nie mogliśmy się utrzymać. W lasach nie było możliwości, bo tam ich było dziesięciokrotnie więcej jak nas. Potem, pod Iwieńcem nasze całe zgrupowanie… A liczyło już wtenczas po rozbiciu 1 stycznia ponad dwieście osób, trzysta osób, doszło aż to tysiąca potem, ale od razu było i trzeba było znaleźć miejsce gdzieś, właśnie takie jakieś – uboczna wioska, żeby i była oddalona od ruskich atradów (oddziałów partyzanckich) i żeby była oddalona trochę i od Niemców, żeby – my was nie ruszamy i wy nas nie ruszajcie, ale z ruskami to trzeba było się bić, nie my ich atakowaliśmy, tylko oni nas atakowali. Właśnie w takich miejscowościach jak Giliki, Starzynki pod Iwieńcem, Niemcy pozwolili nam założyć obóz nasz i my w tym obozie przetrwaliśmy aż do czerwca. Powychodziliśmy, ratowaliśmy, ponieważ w oddziale było dużo… Przeważnie z wiosek różnych młodzieży na tych, a oni rodzice na tego… To my potem wychodziliśmy, nawet za granicę na te Kołchozy nachodziliśmy i robiliśmy, żeby ich zmusić, żeby oni nie atakowali naszej wioski, żeby nas nie palili, nie mordowali naszych ludzi na tych. Oni mordowali nie z jakiejś chciwości, tylko po prostu bali się, czy potem ich rozpoznają i żeby potem po jakimś czasie ich nie wydali, no to woleli zlikwidować, bo wiadomo, że człowiek nieżywy, to nie będzie świadczył.
Przeciw obronie samej, żeby nas nie zlikwidowali. A wiedzieliśmy, chcieliśmy ratować nasze rodziny, które pozostały po wioskach. Dużo zjechało się do miasteczek, tak jak do Rakowa to bardzo dużo zjechało się z okolicznych miejscowości, ale dużo zostało. I naszym celem było ratować nasze rodziny, żeby ich nie pomordowali, nie popalili. A ci jak nas zaatakowali, to siłą rzeczy my musieliśmy się bronić i z ruską partyzantką biliśmy się.
To długa historia. Do tego też dojdziemy.
Nie.
Nie. Zmieniłem, jak byłem w partyzantce. Jak w Armii Krajowej już po rozbiciu, bo dostałem potem urlop bezterminowy, na koniu nie mogłem usiedzieć. Potem już byłem w 27. pułku ułanów, ponieważ 23. pułk ułanów ciężkich karabinów maszynowych rozleciał się, nie było, nie istniał.
Po Powstaniu, tak. Już jak dostałem kenkartę, bo bałem się, że złapią mnie i zaczną rodziców szarpać, bo ojca nie, tylko matkę, siostrę, że będą ich szarpać, to wolałem zmienić nazwisko, miejsce urodzenia i datę urodzenia rok 1924 i to na swoją niekorzyść, bo potem po wojnie rocznik 1924 poszedł, wzięli do wojska to i mnie automatycznie wzięli normalnie jako poborowy do wojska.
W zgrupowaniu naszym walczyliśmy do czerwca 1944 roku, trzymaliśmy się. Potem już jak front sowiecki zaczął się zbliżać, bo już ofensywa się coraz bardziej na tego, my nie mogliśmy zostać i czekać aż armia sowiecka przyjdzie, tylko szliśmy, musieliśmy przedostać się do centralnej polski. Dwudziestego dziewiątego czerwca przed świętem Bożego Ciała, ruszyliśmy z całym oddziałem. Nasz oddział już liczył wtedy około tysiąca, trudno było określić ile konkretnie jest, ale ponad tysiąc świetnie uzbrojonych żołnierzy, umundurowanych. To były trzy szwadrony kawalerii, szwadron ciężkich karabinów maszynowych i trzy kompanie piechoty to całe nasze Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie ruszyło ze swoim oddziałem z Puszczy Nalibockiej do centrum Polski. Jeszcze nie wiadomo było gdzie, co, jak, ale w każdym bądź razie oddział ruszył. Droga była makabryczna. Do Bugu jeszcze jak szliśmy… A z sobą wzięliśmy zakładników, trzech niemieckich żandarmów, oni pijani stale byli, ale to nieważne. Jak doszliśmy do Bugu, bo Bug trzeba było przekroczyć – nie mieliśmy żadnych promów, nic, ni mostów, tylko wpław przeszliśmy. Dużo furmanek… Oddział nasz liczył ponad… Ponad pięćset furmanek było, bo piechota była cała na furmankach. Ciężkie karabiny maszynowe cekaemy też na taczankach i część na koniach a część na furmance i cała piechota na furmankach jechała, to było ponad pięćset. Nasz obóz rozciągnięty był na długości paru ładnych kilometrów, to było ciężko, umundurowani, w orzełkach z koroną. Jechaliśmy ze swoim oddziałem, ale co nas trochę pomagało, ratowało, że my jadąc… Do Bugu doszliśmy, jak Bug przekroczyliśmy, tam dużo furmanek potopiło się, ale to nie chodzi o to… Jak Bug przekroczyliśmy, to już oficjalnie tych żandarmów (to był błąd wielki) zlikwidowano i od razu już przystąpiliśmy do obustronnej walki. Walka – to już nie była walka, ale już wystąpiliśmy oficjalnie przeciw niemieckim [oddziałom]. I jak przyjeżdżaliśmy, to musieliśmy [unikać Niemców]. Przeważnie nocą jechaliśmy, a w dzień to gdzieś w zakamarkach, ale to duże, ciężko było przestać taki obóz olbrzymi, żeby prze tego… Trafiliśmy raz na taki oddział… Ale co, u nas kresowi, to przeważnie po białorusku [mówiliśmy] i piosenki znaliśmy i jak gdzieś tam przejeżdżaliśmy, a tam było dużo kozackich oddziałów UPA, tych, co w armii niemieckiej byli, i przejeżdżaliśmy przez taki jeden, zgrupowanie sowieckie, niemieckie zgrupowanie, ale kozackie oddziały, no to rozbiliśmy ten oddział. A dlaczego? Udało się nam ich zaskoczyć, bo zaczęliśmy… Wiedzieliśmy, nasza czujka, która szła z przodu, dała znać, że we wsi stacjonuje kawaleria ruska i my potem, kawalerzyści nasi z piosenką ruską, wjeżdżaliśmy na ten [teren], ci oszołomieni, tego, rozbiliśmy ich i w taki sposób. To jeden z takich fragmentów i potem przedostaliśmy się do puszczy.
Szliśmy od 29 czerwca, jak ruszyliśmy, szliśmy do 25 lipca, taki długi był nasz przemarsz. Doszliśmy do Nowego Dworu pod Warszawą całym naszym zgrupowaniem. Nikogo nie straciliśmy, nikogo nam nie zabili, całym zgrupowaniem, całym oddziałem. To dzięki dowódcy Adolfowi Pilchowi „Góra-Dolina”, który tak umiejętnie […] nas lawirował, potrafił przeprowadzić. W Nowym Dworze były kłopoty, bo mieli nas od razu przewieźć przez Wisłę. My musieliśmy się przedostać przez Wisłę do Warszawy. Przez Wisłę nie było mowy, żeby tego, bo wszystkie tratwy, nie tratwy, łodzie, wszystko popalone, nic absolutnie nie było. Jedyne wyjście było tylko w Nowym Dworze przez Wisłę mostem przejść, ale to była bardzo ciężka sytuacja. My takim obozem długim, rozciągniętym na parę kilometrów, raniutko wjechaliśmy do Nowego Dworu i chcieliśmy przez ten most oficjalnie przejechać, ale nas Niemcy nie wpuścili, wiadomo przecież. Komendant, jaki był w Nowym Dworze zażądał, żeby – co to jest, polskie wojsko, tutaj, ni stąd ni zowąd, skąd to się wzięło? A nasz jeden ze sztabu był w carskiej [armii], jeszcze niemieckiej za cara Wielusia czy jak mu tam było, to nie wiem, w każdym bądź razie za cesarstwie niemieckim służył w wojsku i się okazało, jak potem poszedł, on znał perfekt niemiecki i poszedł jako tłumacz z naszym zastępcą dowódcy, żeby się wytłumaczyć, powiedzieć, że my nie jesteśmy żadnym tym, tylko współpracujemy. Zaczął tłumaczyć i ten po niemiecku jak zaczął mówić, to komendant z Nowego Dworu zainteresował się, skąd tak po niemiecku zna dobrze, to powiedział, że był w armii niemieckiej, i powiedział, w jakim pułku służył. Okazało się, że tym dowódcą tego pułku właśnie był ten komendant. I to taki zbieg okoliczności, że ten potem powiedział, że na tego nie zmyślał, żeby nas naprawdę na tego, tylko żeby nie robić zamieszania. A ludność jak tylko zobaczyła nas w polskich mundurach, te opaski, orzełki polskie, to z kwiatami zaczęli nas witać, szum się zrobił i był taki moment, już jak byliśmy rozciągnięci po tym [terenie], dostaliśmy rozkaz, a nas to najbardziej dotyczyło, cekaemów – przygotować się do broni, przygotować się do akcji. Wiadomo było, że nas rozbiją, że sztab niemiecki olbrzymi był, wojska niemieckiego dużo było – [wiadomo], że nas rozbiją, ale nie damy się. Dostaliśmy rozkaz i potem plandekę ściągnęliśmy (mówię o cekaemach) załadowaliśmy taśmy do karabinu maszynowego i czekaliśmy na rozkaz. A przed nami jeden samochód ciężarowy, drugi samochód ciężarowy pełen Niemców, SS z karabinami, naliczyliśmy pewno z dziesięć. To co [widzieliśmy] na środku, [jako] cekaemy byliśmy mniej więcej na środku tego oddziału. Pojechał do przodu, nie wiadomo ile [samochodów] z tyłu, w każdym razie chcieli nas okrążyć. Potem zostajemy… A ten jak poszedł tam do tego dowództwa, komendant Nowego Dworu wydał rozkaz, że mają nas przepuścić przez most na drugą stronę Wisły. A dlaczego [chcemy przejść tędy?] To dlatego że koni dużo mieliśmy, dużo kawalerii i tu nie było możliwości ich po prostu odżywiać, to żeby na łąki ich można było przepuścić. Takie było zadanie nasze. No i nas puścili. Wtenczas na moście to żandarmi niemieccy stali na tej i tylko na nas Schnell, schnell! kazali prędko, żeby jechać, a zatrzymywali wojsko, bo to akurat front się zbliżał, ruch był olbrzymi, zatrzymywali niemieckie wszystkie, a nas puścili, wolny most, żeby prędko przejechać. My przyjechaliśmy do Dziekanowa, to jest między Warszawą a Nowym Dworem, gdzieś w odległości dwunastu kilometrów mniej więcej do Dziekanowa, do tej wioski, tam nie tylko Dziekanów, ale kilka wiosek, przecież nasz oddział około tysiąca…
Dziwili się, ale mieli rozkaz nas przepuścić, bo komendant miasta dał polecenie, że mają nas nie zatrzymywać. Oni mieli swój cel, bo oni chcieli nas wszystkich zgromadzić w wioskach, okrążyć i zlikwidować. Oni ni to, że z wielkiej miłości, broń Boże, oni i tak chcieli nas zlikwidować, tylko w Nowym Dworze, w mieście nie mogli tego zrobić, bo bali się, że będzie rozrucha, rozsypiemy się po domach i ludność cywilna, tak że oni [wiedzieli, że] ciężko będzie nas zaatakować. Tak że dali rozkaz, żeby nas przepuścić przez Wisłę, dali nawet miejscowość Dziekanów, gdzie mamy się zatrzymać. I potem my tam byliśmy w Dziekanowie cały miesiąc [?], a przecież już organizacja akowska działała, tam była partyzantka, była na razie ukryta, [nie] była oficjalna tak jak my, żeby występowała oficjalnie, tylko była ukryta w podziemiu, ale działała. Sam komendant Krzyczkowski pseudonim „Szymon”, on sam przeprowadził wywiad, bo my byliśmy przed południem, zjechaliśmy, objęliśmy kilka wiosek. Ja stałem w Dziekanowie, bo nasz szwadron cekaemu był jednocześnie obstawą dowództwa, że w razie czego to my mieliśmy dowództwo bronić swoimi karabinami. Zatrzymaliśmy się w Dziekanowie i cały dzień byliśmy. Komendant a nasz dowódca cichociemny, to on przeciw Warszawie… Miał tam swoich kolegów dużo, ale nikogo nie zastał. Pojechał do Warszawy, żeby nawiązać kontakt, żeby po prostu dostać przydział, gdzie mamy się zakwaterować, co mamy robić, podporządkować się pod naczelne dowództwo Armii Krajowej, ale ich nie zastał. Komendant VIII Rejonu warszawskiego „Szymon” Krzyczkowski, on właśnie sam jako dowódca chciał przeprowadzić wywiad. On nie wierzył, dali mu znać, że jakieś wojsko w polskich mundurach, po polsku mówi, ale tak zaciąga, jakoś po litewsku, nie wiadomo co to jest, i on sam osobiście chciał się przekonać. To jest opisane w książce, bo ja nie wszystko mogłem usłyszeć, bo za lichy byłem. W każdym bądź razie przyszedł sam dowiedzieć się co i jak. Potem sam na swoją odpowiedzialność z 26 na 27 lipca na swoją odpowiedzialność, bo nie dogadali się z Warszawą… Mało, nie dogadali się, kazali, żeby całe nasze zgrupowanie odesłać w lasy tucholskie, żeby tam tego. Przedostać się znowu w lasy tucholskie to znowu była makabryczna sprawa, i w ogóle to jakby nas chcieli zlikwidować, to nasze dowództwo, potem się okazało, ale ten oswojony z komendantem, ponieważ widział nasze uzbrojenie i po prostu dobrze uzbrojonych i wytrwałych w walkach partyzanckich, przecież tyle miesięcy, tyle czasu trwaliśmy, on sam zadecydował, żeby przejść do Puszczy Kampinoskiej.
W nocy z dwudziestego szóstego na dwudziestego siódmego… Niemcy już mieli nas okrążyć i nas zlikwidować dwudziestego siódmego, a my w nocy dwudziestego siódmego przeszliśmy do Puszczy Kampinoskiej i dosłownie dostałem się do wioski Wiersze. Tam też dowództwo, bo tam dowództwo zakwaterowało i [byliśmy] jako ochrona dowództwa tam, w Wierszach. Dla mnie osobiście Powstanie Warszawskie nie wybuchło 1 sierpnia, tylko 27 lipca. Dlaczego? Dlatego że jak my weszliśmy takim oddziałem olbrzymim… Olbrzymi oddział był, bo było ponad tysiąc ludzi uzbrojonych po zęby, trzeba było znaleźć kwatery, trzeba było znaleźć miejsca, a tam wszędzie przez Niemców było zajęte. Trzeba było tych Niemców rozbroić, mało rozbroić – wypędzić, zlikwidować, trzeba było sobie to miejsce zdobyć, te kwatery. Zaczęliśmy walczyć od rana 27 lipca… Dla mnie właśnie Powstanie to już wybuchło 27 lipca, jeszcze przed [prawdziwym] Powstaniem.
Jak 27 lipca weszliśmy do Puszczy Kampinoskiej, to dla mnie Powstanie… Jeszcze nie wiedzieliśmy, że Powstanie ma być, bo to dopiero 1 sierpnia dowiedzieliśmy się. I dlaczego my 1 sierpnia nie ruszyliśmy na Warszawę? Dlatego że do nas doszedł rozkaz nie tak od razu. Przecież wiemy, że o siedemnastej wybuchło Powstanie, a żeby dostać się do tego, to gdzie my musieliśmy [iść]. Puszcza Kampinoska [jest] nieco oddalona od Warszawy. My [szliśmy] na Powstanie Warszawskie dopiero w nocy, wszyscy, jeszcze dobrze nie rozładowaliśmy swoich furmanek, oddziałów.
Całym oddziałem ruszyliśmy na Powstanie Warszawskie w nocy z 1 na 2 sierpnia. Trochę były kłopoty, bo taki duży oddział przeprowadzić to było nie takie proste. Doszliśmy do lotniska na Bielanach, bo naszym zadaniem było zdobyć lotnisko Bielany, nie dopuścić, żeby samoloty wystartowały, po prostu zlikwidować tą całą obsługę na Bielanach. My to zadanie prawie że wykonaliśmy, bo 2 sierpnia nie zezwoliliśmy już samolotom wystartować, ale przyszły „Tygrysy”, czołgi niemieckie, i nas zaatakowały i musieliśmy się wycofać, tak że Niemców, którzy w bunkrach byli, to nie zlikwidowano ich całkowicie. Oni się obronili dzięki czołgom, bo nie mieliśmy przeciw czołgom odpowiedniej [broni], były piaty, ale to za mało. Wtenczas jak wycofywaliśmy się spod lotniska, spod Bielan, to zostałem ranny w nogę, bliznę jeszcze mam.
Wycofaliśmy się z powrotem do Puszczy Kampinoskiej i z Puszczy Kampinoskiej naszym zadaniem było działać, pomagać Powstaniu Warszawskiemu. W jaki sposób? Broń dostarczać, żywność dostarczać i wojsko – siły, kompanie, które były stworzone do obrony Kampinosu, ale żeby tam na tego… Potem była jedna większa akcja (wtenczas „Okoń” jeszcze nie był naszym dowódcą) na Dworzec Gdański, ale to była też nie bardzo zorganizowana, jednak nasze wojsko przygotowane było w lasach, po wsiach walczyć, a nie w murach, w mieście to jest trochę inna, całkiem odrębna walka. W każdym bądź razie idąc na Dworzec Gdańskim, była linia bunkrów, bardzo silnie uzbrojona i nasze oddziały, dwie kompanie poszły.
Nie.
Na Bielanach brałem udział, bo lekko ranny nawet byłem. Nie byłem ani w szpitalu, ani na [punkcie sanitarnym], owinąłem sobie nogę, bo szrapnelem mnie trafiło. Wycofaliśmy się z powrotem do Puszczy Kampinoskiej i w Puszczy Kampinoskiej [służyłem] jako ochrona, bo my cały czas byliśmy jako ochrona dowództwa – ciężkie karabiny maszynowe. Ale jak były akcje… A tam co dzień do akcji się szło. Raz, że Niemcy chcieli zlikwidować, bo Puszcza Kampinoska to było przejście do Warszawy, Niemcy ładowali swoje wojsko i nie wojsko i amunicję i broń, transporty całe szły przez puszcze, to oni nas likwidowali, a my broniliśmy się i odciążaliśmy Warszawę, żeby te wojsko, które nami zajęte jest, to automatycznie nie zajmuje się Warszawą. Do każdej akcji, czy to była piechota, czy kawaleria brali od nas ciężkie karabiny maszynowe, tak że w akcjach to prawie w każdej brałem udział. Tak że tych akcji było bardzo dużo, prawie bez przerwy akcje były, jak nie jedna, to druga. Niemcy nacierali na puszczę, to też trzeba było stawać w obwodzie, żeby nie doszli do nasz. Samoloty dużo zaczęły nas niszczyć, ale już pod koniec Powstania.
Trwaliśmy tam do 28 września. Mieliśmy przejść w Kieleckie, w Góry Świętokrzyskie. Jak wspomniałem, nasze akcje miały za zadanie, żeby odciążyć wojsko z Warszawy, swoimi siłami iść na pomoc i zaczęły się zrzuty. Alianci już zaczęli samolotami zaczęli zrzucać nam i były stoiska takie, gdzie przyjmowali te zrzuty w Puszczy Kampinoskiej i tą broń, która tam [zrzucano], to trzeba było dostarczyć do Warszawy na Żoliborz i na te dzielnice, które były zbliżone.
Nie, ja nie. Ja byłem ochrona dowództwa w szwadronie cekaemów, i my tylko jak do akcji [trzeba było iść], to nas brali do akcji, tylko że wiem, że tam się to działo.
To potem już. Już 28 września jak Powstanie, jak wiedzieliśmy, że my w Puszczy Kampinoskiej nie mamy możliwości utrzymania się, już Powstanie chyliło się do upadku i z 28 na 29 września (akurat 29 września to dla mnie pamiętna data) podeszliśmy całym swoim zgrupowaniem, a to zgrupowanie liczyło wtenczas w Kampinosie około pięciu tysięcy wojska. Mieliśmy nawet działka, tylko dużo w Wierszach, tam mieliśmy zbrojownię swoją Nie wszystko można było zabrać, bo to za dużo było, dużo spaliło się, dużo zlikwidowało, ale to co możliwe było wziąć, to wzięliśmy ze sobą i 29 września zbliżyliśmy się… To też było ciężkie to przejście, bo dużo folksdojczy, dużo Niemców wszędzie było. Doszliśmy do Jaktorowa i Budy Zosine, przed torami i to był błąd. Wtenczas dowództwo nad całym naszym zgrupowaniem objął „Okoń” i on popełnił błąd. Przedtem był „Góra-Dolina”, bo Krzyczkowski był komendantem dowódcą, on został ranny w Powstaniu i nasz dowódca „Góra-Dolina” Adolf Pilch został komendantem całości, Zgrupowania Okręgu Kampinos.
Na każdym kroku. Jak byliśmy ochroną dowództwa w Wierszach, to przecież tam stale przebywaliśmy.
Świetny, wspaniały! On wtenczas miał [stopień] porucznika i nie [kazał] wołać na siebie poruczniku, tylko kolego. Człowiek był oddany za nami. Wszyscy byliśmy (ja przynajmniej), że to jest jako kolega, nie jako dowódca, żeby przed nim na baczność stawać, kłaniać się – broń Boże. Był bardzo oddany, bardzo lubiany przez wszystkich, a przeze mnie szczególnie. Ponieważ byłem przy dowództwie, to często go spotykałem. On bardzo często był na wyjazdach, mało, był w dowództwie, był w akcjach, ale w każdym razie jak go widziałem, to był bardzo miły. Mam nawet broszurkę przez niego podpisaną, że: „Koledze – żołnierzowi Armii Krajowej”. Mam takie też i jego wspomnienie.
Wracając do Jaktorowa, do Bud Zosinych. Przyszliśmy rano i dowódca „Okoń” wskazał zrobić odpoczynek przed torami, a za torami były lasy, już zaczynała się Puszcza Mariańska. Przecież mogliśmy, oddziałem idąc, od razu przejść przez tory. Koniecznie przez tory trzeba było przejść tak jak przez Wisłę. Tak samo przez tory trzeba było przejść, żeby dostać się do Puszczy Mariańskiej na drugą stronę, ale dał rozkaz, żeby zatrzymać się w Budach Zosinych. W tym czasie, jak my się zatrzymaliśmy (a niemiecki wywiad mimo wszystko był bardzo sprawny i bardzo działał szybko), puścili zaraz, dali znać, że od Skierniewic i od Żyrardowa poszły dwa pociągi pancerne na tą stronę, żeby się zbliżyć. Była dywizja pancerna, dywizja piechoty niemieckiej – szli na front i ich rozładowali i już nas gdzieś przed południem zaczęli atakować. Już przez tory nie mogliśmy się przedostać, bo już pociąg pancerny nie dopuścił do tego, a nie mieliśmy przeciw pociągowi pancernemu [żadnej broni]. Żeby człowiek przewidział, można było tory rozebrać i nie dopuścić, ale to już takie myślenie [po fakcie]. W każdym bądź razie do toru nie dało się rady zbliżyć, bo pociągi, a tutaj czołgi i piechota zaczęła nas okrążać i okrążyła. Do wieczora trzymaliśmy się, nie daliśmy się rozbić, trzymaliśmy się na tym terenie. Wieczorem dostaliśmy rozkaz, zgrupowanie całe, około pięciu tysięcy przestaje istnieć, rozsypuje się.
Dobrze tym, co miejscowi byli, ale jeśli chodzi o nasze zgrupowanie, to niedużo nas zostało, ale ponad sześćset, siedemset osób zostało ze Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, kawaleria i piechota, która tam była, to nie mogliśmy tam nigdzie [się ukryć], tylko trzeba było… Dostaliśmy rozkaz, że kto może, pojedynczo, małymi grupkami przedostać się przez tory, przejść do Puszczy Mariańskiej i w puszczy już kontakt nawiązać z organizacją zgrupowania kieleckiego, z 25. pułkiem piechoty. Nas dziesięciu (mówię o sobie), nawet nikt znajomy, bo miałem kolegę Czesława Łukaszewicza, ale Czesiu powiedział, że nie, on boi się, on tam nie przedostanie się przez te czołgi, zapory piechoty niemieckiej, ani przez tory, on przebierze się, zostanie tu i będzie czekał. Faktycznie on tam został. Jego potem złapali Niemcy, aresztowali. Ale już wtenczas Niemcy nie rozstrzeliwali na miejscu, tylko do niewoli brali, bo już był rozkaz, że Armię Krajową brać do niewoli, nie likwidować od razu, takie było zarządzenie niemieckie. Nas dziesięciu śmiałków, nie śmiałków, zdecydowaliśmy się, że dostaniemy się do oddziału. Uda się, to dobrze, nie uda się, to trudno, zostać i czekać aż Niemcy dojdą… Nie wiedzieliśmy, że będą nas brać do niewoli, tylko nas wezmą i zlikwidują to… I przeszliśmy przez [tory]. To też była makabryczna droga, bo doszliśmy drogą polną do kanału, był młyn i przez młyn przedostaliśmy się na drugą stronę, a za nami dosłownie parę minut zaraz podjechały samochody pancerne, niemieckie, już obstawiły mostek, ale nam udało się przedostać. Przeszliśmy i nawiązaliśmy kontakt z placówką. [Trafiliśmy] do leśniczówki, on nas się bał, bo Niemcy krążyli, cały dzień chodzili i szukali. Leśniczego syn jakoś nas [przeprowadził] i on odprowadził nas do zgrupowania. Doszliśmy do 25. pułku piechoty 4. kompanii „Szymona” i włączyliśmy się na razie do kompanii.
I tam w oddziale w 25. pułku piechoty Ziemi Kieleckiej była walka tak jak w Puszczy Kampinoskiej, jeszcze gorzej, bo bez przerwy w akcji, bez przerwy do boju, do boju. Potem nasze zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie z Grupy „Kampinos” więcej się zebrało, około dwustu nas żołnierzy razem zebrało się i stworzyliśmy wtenczas nie szwadron cekaemów, tak jak ja byłem, tylko szwadron 27. pułku ułanów. Od tego momentu ja już zacząłem nie 23. pułk ułanów a 27. Pułk Ułanów imienia Stefana Batorego. Marian Podgóreczny, co książkę pisał, to akurat mój sekcyjny, w tej książce jest zdjęcie, jak jestem razem z nim w patrolu.
Byłem do końca listopada 1944 roku w oddziale, ale potem już wrzody na ciele, nie mogłem na koniu już usiedzieć, dlatego dostałem melinę, po prostu miejsce zakwaterowania, gdzie mnie musieli przetrzymać. Jeszcze będąc w wojsku, byłem w oddziale, robili nam zdjęcia, już nam przygotowywali kenkarty i musieliśmy zrobić odciski palców i to zrobiliśmy. Co najgorsze – przecież my w mundurach byliśmy, a zdjęcie trzeba było po cywilnemu zrobić, to ktoś znalazł jakąś cywilną marynarkę, szalik z angory (bo to był koniec listopada) i wszyscy, nas było kilkunastu, w jednej i tej samej marynarce, w tym samym szaliku robiliśmy zdjęcia. To był wielki błąd, bo po tym nas rozpoznali i Niemcy, i po wojnie już nas poznawali. Jak stawałem do WKU w Kielcach (komisję wojskową miałem w Opocznie), to wtenczas po tej kenkarcie poznali, kto ja jestem. Miałem duże tłumaczenie. Ooo, że mnie tam wtenczas nie zlikwidowali to i tak dobrze. W każdym bądź razie to był błąd.
Potem udało się przedostać, byłem w oddziale i bez przerwy też walczyliśmy. Potem, już jak dostałem melinę u gospodarza, to miałem kontakty, broń musiałem zostawić kolegom, nie wziąłem z sobą, tylko krótką broń miałem schowaną. Miałem przy sobie pamiętnik, bałem się, schowałem w szczycie u gospodarza, w stodole, żeby nikt nie poznał, bo jakby poznali, to zaraz co, jak. Miałem kilka przygód, jak już byłem na melinie. Kenkartę dostałem, że [byłem] zameldowany gmina Machory, a kwaterę dostałem gdzieś oddaloną o trzydzieści kilometrów w drugiej stronie, i żeby tam się zameldować, to musiałem w gminie Machory odmeldować się, a żeby tam się dostać, to wiadomo, piechotą trzeba było iść. Już w gminie Machory stacjonowała kawaleria ruska. Jak wchodziłem tam, ale już sobie śmiało szedłem, bo miałem kenkartę, już zameldowany w Machorach, tak że się nie obawiałem specjalnie, kawalerzysta ruski zatrzymał mnie, bo akurat patrol przechodził przez wioskę, i mówi Bumagu dawaj. Dałem mu bumagu, on patrzał, rozumiał, nie rozumiał, w każdym bądź razie wziął, zobaczył, mówi: „Dobrze, ale wodku daj”. Ja pierwszy raz jestem tutaj, gdzie ja wódkę wezmę, mówię, że nie mam. Akurat cywil stał z boku i usłyszał tą rozmowę i mówi: „Dobrze, ja wódkę mam”. Dał tą wódkę, a mnie wziął do siebie. Okazało się, że to był piekarz i on mi dużo pomógł. Pomógł mi wymeldować się w gminie, a tam przecież Niemcy. Duża pomoc z niego była. Potem stamtąd poszedłem tam, gdzie miałem kwaterę. Też były napady, obławy różne. Były różne przeżycia, w każdym bądź razie przeszedłem to wszystko.
Potem po wyzwoleniu… Na placówce byłem aż do [momentu], jak mnie wzięli do wojska, i na tej placówce okazało się, że ja jeszcze nie wiedziałem o tym, ale jak dostałem skierowanie na placówkę, okazało się, że na tej placówce mój kuzyn Wacław Krzywicki jest komendantem. Gdzie? Na Kielecczyźnie, pod Opocznem? Zbieg okoliczności. Potem z nim razem [byłem]. Pamiętam, 20 stycznia (mam zapisane w pamiętniku) okazało się, że w nocy Niemcy przedostawali się jeszcze po wioskach pobocznych, a w dzień wojska sowieckie i nasza armia, nasza armia to mało, ale wojska sowieckie przychodziły i dostałem rozkaz od komendanta, od kuzyna, żeby stawić się do niego rano. Okazało się, że Niemiec jakiś zaplątał się u gospodarza, bierze konia, w każdym bądź razie Niemca trzeba rozbroić i oddać wojsku, jakie tam będzie. Poszliśmy, nas trzech: ja, komendant Wacław Krzywicki i jeszcze jeden miejscowy. Szliśmy nie we trójkę, tylko w odstępach, pierwszy szedł kuzyn, on tylko jeden miał broń, ja broni nie miałem przy sobie, a tamten w ogóle nie miał, bo to cywil był, był w organizacji, ale nie [miał broni]. W odstępach szliśmy co dziesięć kroków, mniej więcej, jeden za drugim. Pierwszy komendant dochodzi do tego gospodarstwa, akurat jak z gospodarstwa wyprowadza Niemiec (karabin miał przewieszony) za uzdę konia. Chciał koniem sobie uciekać. Przy parkanie to było – Niemiec wychodzi, a komendant akurat dochodzi i bierze pistolet swój i do Niemca: Hände hoch. Niemiec niby podnosił [ręce], ale tak niepewnie, to ten chce do niego, że nie bierz, że tego, tylko bierze jakby karabinek chciałby sobie przejąć, bierze jakby na ten, bo ja widzę, bo to odległość niedaleko, ja cały czas idę. Potem bierze i do Niemca strzela, widzi, że ten nie podnosi rąk, ale nie strzelił do niego, bo się zaciął pistolet. Wtenczas zamiast złapać Niemca za kark, nie pozwolić mu, żeby na tego, żeby nie tego, a był przeciętnym też mężczyzną tak jak ja, to on zaczął się wycofywać i uciekać nie w stronę nas, tylko w przeciwną stronę, w pole. To ten Niemiec zamiast tego, to zdjął sobie karabinek z tego, konia już puścił i wziął i celuje. Strzelił raz, drugi, trzeci, co krok podszedł, to strzelił i w końcu go zabił. Strzelił tak, że go zabił. Już widziałem, że nie dobiegną, a ten z tyłu za mną, bo jeszcze dalej był. Odkręciłem się i też zacząłem uciekać. Wtenczas widzę, że nie zdążę dobiec, żeby zatrzymać Niemca, cofnąłem się, żeby do tyłu uciekać. Niemiec widzi, że tamten już upadł, a ja blisko byłem i uciekam, skierował się do mnie, a to był styczeń, to przecież gruda była, śniegu nie było, ale zmarznięta ziemia. Widzę, że on się odwrócił w moją stronę i chce [strzelić], to upadłem, taka bruzda była i w tą bruzdę tego, a ten strzelał do mnie parę razy, ale potem dał spokój. Nie ranił mnie wtenczas, bo jednak odległość była większa, a Niemiec też pewnie był zdenerwowany, to on tak celnie też nie strzelał. Potem doszedł do kuzyna, wziął mu pistolet, zostawił go zabitego i już po konia nie wracał, już poszedł polem na ten. Potem, jak widzę, że on się wycofał dalej, zerwałem się i pobiegłem do tego drugiego i chcieliśmy zrobić [obławę], ale zanim pobiegłem do tego drugiego, to daliśmy spokój, bo nie dało rady, żeby jakąś obławę robić. I tak nam to wszystko pozostało na tym.
Na drugi dzień trzeba było… Kuzyna do stodoły wciągnęliśmy już nieżywego. Nawet dużo ran nie miał, ale w okolice serca dostał. Potem poszliśmy do księdza, żeby pogrzeb zrobić, ksiądz absolutnie nie chciał, bał się, bo mówił, że tu Niemcy w nocy, tu tego, a tam na tego, a to partyzant, a to to, a przecież znali go, ale w końcu my zmusiliśmy [księdza], że jak nie, to będzie miał kłopoty z naszej strony, i zgodził się. Na drugi dzień pochowaliśmy go.
Koniec wojny [zastał mnie] na melinie, jakieś piętnaście kilometrów od Opoczna, zastało mnie tam wyzwolenie. Ponieważ miałem w kenkarcie rocznik 1924, a 1924 akurat była mobilizacja, to mnie od razu na komisję wojskową chwycili. I sołtys z chęcią, bo takiego niepewnego mieć u siebie na wsi, to mnie zaraz też między innymi na komisję wojskową [skierował]. Jak stanąłem na komisję wojskową, a wiadomo, na komisji wojskowej to już różne elementy były i jak mnie zobaczyli, jak dałem kenkartę, bo musiałem swój dowód osobisty przedstawić im, jak oni zobaczyli na to zdjęcie, to zaraz jeden do drugiego mrugnął – aha. Tylko usłyszałem – aha. I zaczynają pytać: „Co to za zdjęcie?”. Gdzie ja byłem, co ja byłem i tak szybko mnie zaczynają z mętliko zbijać. Mówię: „Normalnie kenkartę, byłem w Machorach, bo tam już byłem zameldowany, tu jestem zameldowany, a urodzony w Lipie jako uciekinier tutaj mieszkam i teraz na komisji jestem”. Nie przyznałem im się wcale do żadnego zgrupowania i jakoś dalej dali mnie spokój.
Nie. Już nie wróciłem. Potem po paru latach razem z mamą pojechałem.
Mama tak, mama jako repatriantka od razu w roku 1946 czy 1945, pierwsza repatriacja, jaka była z Kresów Wschodnich, to od razu pierwszym transportem wyjechała. Bała się, bo w Rakowie… tam zresztą była moja matka chrzestna, ciotka, [wujostwo] Burzdyńscy, oni też tu przyjechali, mama razem przyjechała, bo brat był w niewoli w Bartoszycach (Bartenstein Ostpreussen, pierwszy obóz niemiecki w czasie wojny 1939 roku), dostał się do niewoli i potem w Bartoszycach po wyzwoleniu został, a siostra z mamą razem jako repatriantka przyjechała do Włocławka.
Byłem. Chciałem ujawnić się, przejść na swoje nazwisko z Kochanowskiego na Krzywickiego, a byłem w marynarce wojennej, służyłem w wojsku, od razu przydział dostałem.
Już wiedziałem, że mama we Włocławku mieszka i mama Krzywicka, a ja Kochanowski, a można było wtenczas, to był 1946 rok, 1947 można było w tym czasie, kto w wojsku był, to kartki były żywnościowe i ten kto był w wojsku, to ta rodzina dostawała zwiększone kartki żywnościowe. Dowiedziałem się, byłem akurat we Włocławku, przyjechałem na [przepustkę] odnaleźć mamę i mama mówi: „Słuchaj, jesteś przecież synem i dobrze byłoby, żebyś zaświadczenie przysłał”. – „No trochę ciężko, ale będę próbował”. Jak wróciłem do jednostki, a byłem w kompanii i mówię do szefa kompanii: „Szefie, potrzebuję zaświadczenie”. Przyznałem mu się dlaczego. A on był też kresowiak, ten szef kompanii. Mówię mu: „Szefie, mam matkę we Włocławku, ale Krzywicka, a ja w czasach okupacji dostałem kenkartę jako Kochanowski, ale chcę…”. On mówi: „Ale nie ma problemu, co za problem, to zamiast Kochanowski napiszemy Krzywicki, a dowódca on tam wie, komu podpisuje”. I tak było. I tak raz, drugi, trzeci wysłałem, ale w końcu dowódca zorientował się, już poznał kompanie, bo to było na początku, jak kompania była zorganizowana, poznał kompanię, i choroba, jakiś Krzywicki, takiego w ogóle nie ma w ewidencji. Szef miał podpisać zaświadczenie, woła szefa: „Co to jest za zaświadczenie?”. Szef musiał mu powiedzieć, jak jest. To dobrze, że [to nie był] politruk. Dowódca kompanii był w porządku. Potem kazał mnie przedstawić do raportu karnego, że kręcę, że nie można tak. Jak stanąłem do raportu karnego, a stanąłem sam, bo nieraz do raportu karnego stawało kilku, to zawsze jedne przy drugim to nie tego, a tutaj mnie sam jeden dowódca wziął, bo wiedział, kto ja jestem, w pojedynkę i zaczął mnie wypytywać. Wszystko przyznałem się, tak jak było, że byłem w partyzantce, że byłem to, bałem się, żeby rodziców nie szarpali, to zmieniłem nazwisko, kenkartę na nazwisko inne i datę urodzenia, to wszystko zmieniłem. On mówi: „Bardzo mądrze” – to, tego, ale potem mówi, że on wiedział już, dowódca, że będzie niedługo, bo to był 1947 rok, już niedługo będzie amnestia, jak mówi: „Musisz się zgłosić prędko na amnestię i przejść na swoje nazwisko, bo to wcześniej czy później to się wyda, tylko, broń Boże – już wiedział o tym – żebyś się nie przyznał, że byłeś w Armii Krajowej, tylko powiedział, że… Obojętnie, coś wykombinuj”. Wtenczas nas ze czterdziestu chłopa z marynarki na jeden dzień wzięli do Gdańska do komendy UB i zdjęcia różne ukryte nam robili, bo myśleli, że zbójów złapali. Mam to zaświadczenie nawet przy sobie, z Gdańska wydane… A to w Cing-Ciang [właściwie „Sing-Sing”], słynnym więzieniu, tam zrobili dowództwo UB. Kazali mi pisać oświadczenie – co, jak, dlaczego. Napisałem to oświadczenie. Wiedziałem, że w Kieleckim byłem, bo stamtąd do wojska mnie wzięli, w Kieleckim działały Bataliony Chłopskie „Kruka” to mieliśmy kontakt z nim nawet. Potem sobie w oświadczeniu napisałem, że Bataliony Chłopskie, oddział „Kruka”. Za dużo się nie rozpisywałem, bo i sam za dużo nie wiedziałem, a nie chciałem błądzić. Czym więcej pisać, tym większe może być zagmatwanie, tak że w końcu przyszedłem. Oni to wzięli jako pewnie ten… Nic mi wtenczas nie wzięli, nic nie pytali, nic nie tego, wystawili zaświadczenie, że korzystam z amnestii, że przechodzę z nazwiska Kochanowski na nazwisko Krzywicki, pseudonim, wszystko i datę urodzenia zamiast 24 to 27, zamiast 26 właściwie, i to wszystko, prawda i urodzony nie w Lidzie, tylko w Rakowie, właściwie już przeszedłem na ten. Od tego momentu potem już oficjalnie byłem, ale to były kłopoty, bo w wojsku już tam miałem SSM – Szkołę Specjalistów Morskich ukończyłem na nazwisko Kochanowski, w żandarmerii byłem, zaświadczenie miałem na nazwisko Kochanowski, a potem wszystko mi musieli robić na Krzywickiego.
Byłem młody, wysoki, dobrze zbudowany i uważałem, że to najlepiej mi pasuje, najlepiej mi odpowiada.
Bezwarunkowo. Przecież nie poszedłem jako zmobilizowany, tylko jako ochotnik, walczyć o Polskę, walczyć o swobodę, tym bardziej my na Kresach mieliśmy makabrycznie i chcieliśmy o Polskę walczyć i dlatego poszedłem na ochotnika. Nikt mnie nigdzie nie zapędzał, tylko chętny sam poszedłem walczyć o Polskę, żeby wrócić w swoje strony. Trudno, nie udało się.
Po wojnie już potem… Nasz oddział Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej od razu powstał, jak powstała organizacja Armii Krajowej oficjalnie, bo przedtem nie było. W zasadzie w 1989 roku na jesieni było pierwsze nasze spotkanie, bo przedtem byłem w ZBoWiDzie. Od 1990 roku już powstał Światowy Związek Żołnierzy Armii krajowej. W tym związku [działałem] przez trzy lata: 1990, 1991, 1992, bo tam byłem skarbnikiem, zastępcą. Zastępcą to nieoficjalnie byłem, ale skarbnikiem to było oficjalnie przez prawie dwa lata, ale potem w 1993 roku wybory nowe i wybrali mnie na prezesa. Od 1993 roku do tej pory jestem prezesem Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej oddział Włocławek.