Lidia Agnieszka Szczepaniak „Koczkodan”
Lidia Szczepaniak, urodzona 21 stycznia 1928 roku w Warszawie.
- Od urodzenia mieszkała pani w Warszawie?
Tak.
- Gdzie mieszkała pani przed wojną?
Przy ulicy Leszno 112 mieszkania 92.
- Czym zajmowała się pani rodzina?
Rodzina moja była rzemieślnikami, krawcami.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie.
- Gdzie chodziła pani do szkoły?
Chodziłam do szkoły na Leszno 109/111, szkoła numer 192 imienia Aleksandry Piłsudskiej.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?
Bardzo dobry, dlatego że ja chodziłam i do przedszkola w tym samym miejscu, do szkoły imienia Aleksandry Piłsudskiej. Było to bardzo dobre wychowanie patriotyczne.
- Jaki wpływ na wychowanie wywarła rodzina?
Rodzina również wywarła taki sam wpływ. Miałam taką ciocię, która była najmłodszą siostrą mojej mamy i już jako małe dziecko chodziłam na wszelkie uroczystości państwowe, to znaczy: 3 Maja, śmierć Marszałka Piłsudskiego, poza tym ze szkołą chodziliśmy do Belwederu na wycieczkę, do Zamku Królewskiego w Warszawie, do Wilanowa, a z przedszkolem byliśmy przy Grobie Nieznanego Żołnierza.
- Czy coś szczególnie utkwiło pani w pamięci z czasów szkolnych?
Bardzo dobre wychowanie naszych nauczycieli, którzy nas prowadzili już od pierwszej klasy. Ja tylko zdołałam być w zuchach, w harcerstwie nie byłam, bo potem była już okupacja, bo od pierwszej do czwartej klasy chodziłam do szkoły powszechnej tu, potem była wojna, potem, po wojnie, było getto niemieckie i tą szkołę naszą przenieśli najpierw na Młynarską 2, tutaj gdzie Miejskie Zakłady Komunikacji, a potem na ulicę Żelazną. Powszechną szkołę skończyłam na ulicy Żelaznej.
- W której klasie była pani w momencie wybuchu wojny?
W czwartej klasie, jak w 1939 roku wybuchła wojna.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Bardzo okrutnie, dlatego że 25 września był tak zwany nalot dywanowy na Warszawę i nasz dom spłonął tego dnia. Myśmy z płonącego domu musieli uciekać, więc to było wrażenie okropne. Dobrze, że moje ciotki mieszkały dziesięć domów dalej, i w tamtym kierunku myśmy się udali, na Leszno 125.
- Jak zapamiętała pani ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?
Przedostatnie wakacje były przyjemne, dlatego że byłam u rodziny właśnie z tą moją najmłodszą ciocią. Szłam dzisiaj tutaj i wyczytałam taki autobus: Legionowo-Chotomów i właśnie w Chotomowie byłam na wakacjach pod Warszawą. To był przyjemny okres. Potem już wybuchła wojna. Muszę powiedzieć, że ja miałam przyjemność w roku 1938 rozmawiać z panem prezydentem Starzyńskim. Prawda, zdawałoby się, że to raczej niemożliwe – takie dziecko, dziesięć lat miałam – ale pamiętam to bardzo dobrze. To było spotkanie w Zarządzie Miejskim, w tak zwanym Ratuszu, gdzie odbywał się dzień Święta Kupca. Na tym święcie kupca mój wuj, jako prezes związku „W Jedności Siła”, otrzymywał dyplom. Stał pan prezydent, stał mój wujek i jeszcze kilku panów. Widocznie prezydent mnie zapytał i pyta się tak: „A czym ty, dziecko, chciałabyś być przed wojną?”. A ja: „Kupcową, panie prezydencie” – zebranie kupieckie, to kupcową. Pogłaskał po głowie i odpowiedział: „A to dobrze, dobrze”. Takie spotkanie było w pierwszą sobotę grudnia 1938 roku.
- Czym zajmowała się pani rodzina w czasie okupacji?
Aby przeżyć: handlem, pracą dorywczą, aby tylko przetrwać ten okres.
- Co było oficjalną pracą pani rodziców?
Rzemiosło, krawiectwo. Ja miałam bardzo blisko, przy placu Kercelego mieszkałam.
- Kontynuowała pani naukę w czasie okupacji?
Tak. W czasie okupacji, jak skończyłam szkołę siedmioklasową, publiczną szkołę, powszechną – bo tak się wtedy nazywała – poszłam do gimnazjum na ulicę Królewską 16. To było Towarzystwo Krzewienia Wiedzy Handlowej w Warszawie, ale w czasie okupacji to były po prostu szkoły handlowe, tak się tylko nazywały. Tutaj skończyłam dwie klasy gimnazjum. W naszej szkole była grupa konspiracyjna dziewcząt. Trafiłam do tej grupy jako najmłodsza uczennica, bo już były takie, które robiły maturę, więc to były dziewczyny, które miały wtedy po dwadzieścia lat, a ja miałam szesnaście i pół.
- To był pani pierwszy kontakt z konspiracją?
Tak. Opiekunką grupy konspiracyjnej była nasza nauczycielka, pani Halina Krystyna Michalec. [...] Na terenie szkoły przechodziliśmy przeszkolenie sanitarno-wojskowe. Praktykę natomiast w następnym roku – to był rok 1943, wakacje – odbyłam przy Szpitalu Płockim. Tam była przychodnia przyszpitalna i tam odbywałam praktykę, skierowana z grupy konspiracyjnej.
- Czy ktoś z pani rodziny wiedział o tym, że jest pani zaangażowana w działania konspiracyjne?
Nikt nie wiedział.
- Czy z pani rodziny ktoś był w konspiracji?
Mój wuj – właśnie ten, którego wspominałam. Siedział nawet na Pawiaku, potem został zwolniony. Poza tym drugi wuj był wtedy za granicą, w Anglii, w wojsku. Poza tym nikt.
- Proszę mi powiedzieć, jak wyglądała Warszawa w czasie okupacji? Co utkwiło pani szczególnie w pamięci?
Warszawa była bardzo smutna z uwagi na to, że przecież były ciągłe łapanki. My nawet chodząc do szkoły na Królewską 16, każda z nas nosiła na piersiach swoje świadectwo urodzenia, jakieś grosze, żeby w jakiś sposób ktoś mógł zawiadomić rodzinę w przypadku aresztowania na ulicy. To były bardzo smutne dni.
- Jak zapamiętała pani te ostatnie dni przed wybuchem Powstania? Czy może pani powiedzieć coś o atmosferze, która panowała w Warszawie?
Atmosfera była bardzo trudna z uwagi na to, że myśmy przyszli ze dwa dni wcześniej. Potem nas jeszcze zwolniono do domów. Ostatecznie jak zdecydowano, że godzina „W” będzie 1 sierpnia, musiałyśmy się stawić na ulicę Rozbrat 22 i byłyśmy skoszarowane w przedszkolu. Jak panu wiadomo, ulica Rozbrat to była dzielnica niemiecka naprzeciwko tego budynku Górnośląskiej 31. Oczywiście, wyżywienia miałyśmy mieć na dwa dni, a myśmy tam siedziały jedenaście dni. Tam nas było szesnaście dziewcząt, nauczycielka, która miała pseudonim „Ciotka”, i cały sprzęt sanitarny: torby sanitarne, nosze sanitarne, wszystko było tam. Musiałyśmy się bardzo cicho zachowywać, bo tam nikt o nas nie wiedział. Wiedział o nas tylko spod dwudziestego czwartego numeru dozorca, że taka grupa jest. Nie mogli do nas dotrzeć, bo wszyscy wtedy byli na Okrąg 2; nasza jednostka mieściła się na Okrąg 2. Wszyscy, którzy podchodzili, nie mogli nas odbić stamtąd. Dopiero dozorca zawiadomił nas, że dom będzie podpalony i wszyscy muszą wychodzić. Myśmy [wyszły] z ludnością cywilną – naturalnie już bez żadnych toreb, materiałów sanitarnych, noszy. Wmieszałyśmy się tylko w ludność cywilną i dotarliśmy do swoich na Okrąg 2.
- Czyli Powstanie zaczęło się dla pani później?
To znaczy byłam już skoszarowana, ale niezależnie od siebie zmuszone byłyśmy [dołączyć], bo nie było jak [przejść]. Chcieli podejść – potem nam to tłumaczono – ale nie było jak dostąpić, musieliby oni wszyscy zginąć.
- Co powiedziała pani rodzicom, wychodząc z domu?
Nic nie powiedziałam. Napisałam list, że ojczyzna mnie wzywa, że biorę ze sobą ćwierć litra spirytusu i jakieś tam pożywienie. To było wszystko, co napisałam do rodziny – króciutki list.
- W czasie Powstania kontaktowała się pani z rodziną?
Absolutnie nie, ponieważ Wola padła jako pierwsza, a ja byłam na Czerniakowie. Nic nie wiedziałam. To znaczy wiedzieliśmy o tym, że Wola padła i wszystkich tam przed czołgami prowadzili, że żywe barykady były, ale żadnej wiadomości [od rodziny nie dostałam].
- Jak zapamiętała pani reakcję ludności cywilnej w pierwszych dniach Powstania?
Reakcja w pierwszych dniach była budująca, ale jak przyszły naloty, ta radość się kończyła: „Po co to wszystko?”. Jak [samoloty] odleciały, to znowu radość. Takie sploty były, ludzkie odruchy.
- Na czym polegały pani obowiązki jako sanitariuszki w czasie Powstania?
Niesienie pomocy kolegom, którzy zostali ranni. Niezależnie od tego, byłyśmy na wartach przy barykadach. Taka warta była na Wilanowskiej 24, przy Okrąg. Tam miałyśmy warty. Niezależnie od tych sanitarnych spraw byłyśmy również pomocą w tym sensie, że trzeba było i do posiłków pomagać, i prać, jak potrzeba było powstańcom, [...] bo jednak życie toczy się dalej. Każde zlecenie, które zostało zarządzone przez dowództwo, musiało zostać wykonane.
- Wspomniała pani o wyżywieniu. Jak wyglądało przygotowywanie posiłków?
Z wyżywieniem na początku u nas nie było tak trudno, dlatego że tam były magazyny „Społem”. Do nas ludzie ze Starego Miasta przychodzili i jednostki wojskowe odbierały, co było: makaron, marmelada i jakieś takie tłuszcze. Więcej nic nie było. To, czym magazyn dysponował, to dawał. Poza tym to był potem wrzesień, więc na dole Frascati mieli swoje ogrody, więc tam chłopcy też podchodzili. Jakieś pomidory, co było możliwe. No oczywista, ziemniaki były wielkim rarytasem. Jedna z koleżanek 8 września miała swoje imieniny, to kolega jej w pudełku od „Persilu” przyniósł kartofle, które dzwoniły na dnie. Pudełko duże, a tych ziemniaków niewiele, ile mógł wyciągnąć z tej ziemi. Takie to radości były.
- W jakich warunkach byli państwo skoszarowani?
Na Okrąg 2 były dobre warunki, ale potem ze Starego Miasta przyszedł „Radosław” i nas przenieśli na ulicę Zagórną. Jak Starówka padła, na początku przyszli do nas. Sam „Radosław” dawał słowo honoru, że na następny dzień już wszystko będzie dobrze, bo jeszcze przeżyliśmy desant zza Wisły. Przyszli do nas „berlingowcy”, bardzo dużo ich było śmiertelnie rannych, bo to było wojsko nieprzygotowane do walki w mieście. To byli chłopi przeszkoleni, siedzieli gdzieś w ziemlankach. Byli po prostu nieprzygotowani do takiej walki. Co taki snajper – jak tam stał, jak mu wszedł w okno, to strzelił w głowę i koniec. Bardzo dużo ich zginęło. Ja byłam przeznaczona do przepłynięcia przez Wisłę pontonem. Do tego nie doszło. Którejś nocy słyszę taki odzew:
Ja gorzka, ja gorzka, poczemu nie poczynajesz? Co się dzieje, gdzie ja jestem? A okazało się, że to była radiostacja „berlingowców”, oni nie mogli się połączyć zza Wisły i tak tam się powoływali. Warunki były już straszne w tych piwnicach, dlatego że ludzie zaczęli umierać – i małe dzieci i żołnierze ranni. Wszyscy leżeli po piwnicach na węglu, więc sytuacja była straszna.
- Wspomniała pani o „berlingowcach”. Czy rozmawiała pani z nimi?
Bezpośrednio nie rozmawiałam, rozmawiali dowódcy. Owszem, oni byli. Tak jak mówiłam, bardzo dużo ich zginęło w krótkim okresie czasu.
- Padały pytania, co się dzieje na drugim brzegu?
U nas, w naszej piwnicy nie.
- Czy mieli państwo świadomość, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy?
Już wtedy na samym końcu. Dokąd byliśmy na ulicy Okrąg 2, to tam było życie zorganizowane, tam było dowództwo „Kryski”. Tam były odprawy, informacje, gazetki...
- Przypomina sobie pani, jakie to były gazetki?
To były gazetki z BIP-u – Zarząd Główny Biura i Propagandy – informujące, co się w jakiej dzielnicy działo w tym czasie, tego typu informacje były.
- Czy spotkała pani w czasie Powstania Niemców wziętych do niewoli?
Nie, ja osobiście nie.
- Czy spotkała się pani z jakimiś przejawami życia religijnego?
Tak, kapelanem był przecież „Rudy”, ksiądz Stanek, który zginął. On był naszym kapelanem. Wszystkie pogrzeby, które się odbywały, to z jego asystą oczywiście.
- Brała pani udział w tych nabożeństwach?
Tak, te nabożeństwa właśnie na Okrąg 2 się odbywały. To był duży budynek, duży podwórzec w kształcie jajowatym i tam nawet kilka osób było pochowanych na tym podworcu.
- Czy z dużym niebezpieczeństwem wiązała się pani praca w czasie Powstania?
Jak każdej sanitariuszki. [Byłam] na każde wezwanie, gdzie się cokolwiek stało. Były przede wszystkim, jeśli chodzi o naszą ulicę Czerniakowską i ZUS, to z Książeckiej bez przerwy waliły niemieckie pociski. Dopiero jak oni zrobili wykop tutaj przy Czerniakowskiej, przy tym ZUS-ie, dopiero ludzie chodzili tunelami, a jak tak chodzili po ulicy, to strasznie dużo ludzi ginęło i powstańców.
- Czy w czasie Powstania spotkała pani w swoim oddziale lub wśród cywili obcokrajowców?
Tak, Słowacy u nas byli.
- Czy może pani coś o tym powiedzieć?
Zupełnie bliżej nie mogę odpowiedzieć, ale był oddział Słowaków. Nawet jest to upamiętnione przy Okrąg. W tym roku [został] postawiony nowy obelisk. Byliśmy tam dwudziestego trzeciego. 23 września było zakończenie walk na Czerniakowie. W związku z tym zawsze w trzecią niedzielę września jest msza święta. Jest nas bardzo mało, dowódców to prawie nie ma. Jeżeli chodzi o dowódców, [to] nie żyją, jeszcze kilka osób jest tam, dosłownie.
- Czy w czasie Powstania spotkała się pani z jakimiś przejawami życia kulturalnego?
Tak, na Okrąg 2 była świetlica, były śpiewy, były występy.
- Działała w czasie Powstania?
Tak, tu na Okrąg 2. Tu koncentrowało się całe życie, to było dowództwo całe, to była dusza, że tak powiem, tego całego zgromadzenia, zgrupowania „Kryski”.
- Jak pani zapamiętała dowódcę i jego otoczenie?
Jeśli chodzi o Teofila Budzanowskiego, to polonista, dyrektor...
Tak. To jest bardzo bogata postać, wysokiej klasy polonista. On chyba był dyrektorem liceum w Piotrkowie Trybunalskim. Najlepszy dowód, że cała jego rodzina jest pochowana na cmentarzu Czerniakowskim: on, jego pseudonim „Tum”, jego syn „Tumek”, mieli jeszcze siostrę, najmłodszą. Ona była młodsza ode mnie, „Gnom”, miała czternaście i pół roku.
Ona była łączniczką. Ona po wojnie skończyła studia, była mecenasem, mmarła w osiemdziesiątym którymś roku, i matka jej zmarła. Cała ich rodzina jest pochowana na cmentarzu Czerniakowskim.
- Czy może pani powiedzieć, jaka była reakcja ludności cywilnej już w tych ostatnich dniach Powstania, kiedy było wiadomo, że Powstanie upada?
Smutna, bo ludzie nie mieli co jeść, byli przeganiani z innych dzielnic, praktycznie nic nie mieli. Gdzie się chowali? Po piwnicach. Nie było chodzenia po ulicach, tylko były przebijane przejścia z jednego domu do drugiego, tak że to był już smutny okres. Nie było co jeść, tych rannych ludzi było więcej i ci „berlingowcy”, którzy przyszli kompletnie nieprzygotowani do walki, co [sprawiło, że] bardzo dużo ich zginęło. Nastroje były bardzo smutne.
- W jakich okolicznościach dowiedziała się pani o upadku Powstania?
Myśmy zostali zabrani z ulicy Idźkowskiego, to jest taka boczna ulica od Zagórnej, Idźkowskiego 4. Wyszliśmy razem z cywilami – już wtedy nie było możliwości, żeby to była grupa zorganizowana. Jak nas przeniesiono z Okrąg, jak przyszedł „Radosław” do nas, to byliśmy na ulicy Zagórnej. Tam też były naloty bombowe, zresztą zginął ten mój dyrektor Mokrzycki. On był na Powiślu u „Krybara”, pseudonim jego porucznik „Bicz”. On zginął, zginęła jeszcze jedna nasza sekretarka z Królewskiej, ze szkoły, więc nastroje były bardzo smutne już wtedy. Myśmy wyszli z cywilami. Zabrali nas 17 września. Cały dzień wędrowaliśmy do Dworca Zachodniego, poprzez Górnośląską 31, tutaj była taka jednostka „żółtków”, Niemców, którzy – a musieli być mocno pijani – jak puścili karabin maszynowy, to cała seria leciała od nich. Koło Batorego, od pomnika króla Jana do Alej Ujazdowskich, przez aleję Szucha do Puławskiej, Puławską przez Pole Mokotowskie na plac Narutowicza, tu gdzie akademik, i stamtąd do Dworca Zachodniego zaszliśmy na wieczór. To wszystko było z przerwami. A jeszcze na [skrzyżowaniu] Alej Ujazdowskich i alei Szucha spotkały nas zrzuty. Niemcy nie wiedzieli początkowo, czy to lecą ludzie z wysoka, a to były zrzuty w tych czaszach, powiedzmy, metalowych. Wyciągnęli trochę młodych ludzi, żeby te wszystkie dobroci zanieść im na aleję Szucha. Potem, jak już rozbili taką jedną czaszę, [mówili] pod nosem:
polnische Schweine, Banditen i pokazywali krótką broń maszynową, jaką zrzucili alianci. Był też zrzut ze strony wschodniej zza Wisły, ale ten był opłakany: suchary i na kolanie kartka napisana, że przesyłamy to, co sami jemy. To ze wschodniej strony, zza Wisły. Potem dostaliśmy się do obozu Dulag 121 w Pruszkowie.
- Jakie warunki tam panowały?
Okropne. I tam była selekcja. To nie było tak, że tylko – przybyli do Generalnej Guberni. Była taka hala nr 5, przejściowa, i wtedy ustawiali się do lekarza niemieckiego. Kogo tam uważał ten lekarz, że może pojechać do Guberni – tak, a jeśli chodzi o młodych ludzi, to do Niemiec, do roboty. Tak to wyglądało.
- Co działo się z panią później? Gdzie pani trafiła?
Miałam starszą od siebie koleżankę, już dwadzieścia trzy lata miała, pracowała i kierowałyśmy się, żeby gdzieś, do Guberni naturalnie, [dotrzeć]. Nie dostałyśmy się do Niemiec, na własne ryzyko wzięłyśmy czystą kartkę papieru i z tymi ludźmi, cywilami przepchnęliśmy się do takiego baraku numer 1, który był do Guberni Generalnej. Wtedy przyjechałyśmy do Czarnocina, to jest za Koluszkami. Tam miałam koleżankę szkolną, której rodzice byli wysiedleni z Łodzi, a ona u wujostwa chodziła do szkoły, tu w Warszawie. Pomocną była dłoń jej rodziców, ponieważ ta moja koleżanka została w Będkowie u stomatologów. Ona była stomatologiem, on technikiem. Ja jeszcze zostałam na wsi blisko koleżanki moich rodziców i napisałam list do Radomia, do drugiej koleżanki, która również chodziła do nas na Królewskiej. Moja opiekunka, pani Michalec, przeczytawszy ten list, bardzo poprosiła, żeby mnie ściągnąć do Radomia, [bo] prawdopodobnie moi rodzice nie żyją, ponieważ Wola padła. Nic więcej nie wiedziała, czy żyją, czy nie. Postanowiłam pojechać do Radomia. Po drodze, w Końskich była łapanka w pociągu – znowu wszystkich warszawiaków wyłapywali. Znaleźliśmy się w więzieniu i było przesłuchanie. Gestapowiec albo był Ślązakiem, albo Pomorzaninem, bo słabo mówił po polsku, ale mówił. Powiedział, że jeżeli tym razem gdzieś mnie złapią, to pojadę do Niemiec, do roboty. Ale udało się nie [jechać].
Znalazłam się w Radomiu. Warszawiaków nie meldowali, więc chodziłam codziennie na okopy, do wyzwolenia. Rosjanie przyszli chyba 17 stycznia 1945 roku, a zima była sroga w tym czasie. Tam przebyłam na tych robotach ziemnych na szosie kozienieckiej. Spotkałam sąsiadki mojej cioci, z tymi dziewczynami chodziłam do szkoły. Spotkałam się z moją ciocią. Ciocia powiedziała, że mama żyje, że jest w Pruszkowie, że postara się pojechać i jakoś mamę ściągnąć. Wtedy ruszył front, mama przyjechała bardzo ucieszona – ja też [się cieszyłam] – i poprosiła matkę tej mojej koleżanki, żeby jakiś okres nas przetrzymała (drugi dom, w którym mieszkała, też był spalony) na Leszno 115. Mama powiedziała, że zrobi wszystko, żebym we wrześniu poszła do szkoły.
Rzeczywiście, przyjechałam 14 sierpnia tu, do Pruszkowa, i zapisałam się do szkoły. Chodziłam jeden rok w Pruszkowie do szkoły, a potem na Górnośląską 31, trafiłam do czwartej klasy. Skończyłam tę szkołę, a do liceum chodziłam na Nowogrodzką. [Uczęszczałam] do Liceum Administracyjnego Izby Przemysłowo-Handlowej. To było dwuletnie liceum dla pracujących, no i zaczęłam pracować. Trzeba było jakoś pomóc domowi, bo ojciec był sparaliżowany. I tak to się stało, że dwadzieścia lat przetrwałam w Pruszkowie. Po dwudziestu latach, pracując już tutaj w Warszawie, zapisałam się do Spółdzielni „Starówka” typu lokatorskiego i po dwudziestu latach dopiero wróciłyśmy do Warszawy. Tata w międzyczasie umarł i wróciłyśmy na Orlą, na której mieszkam od sześćdziesiątego czwartego roku.
- Co najbardziej utkwiło pani w pamięci z czasów Powstania?
Z jednej strony wielka radość, że jest ta wolność, jest to zwycięstwo, to było najważniejsze dla wszystkich. A potem jak się kończy, smutno się kończy, to refleksje są smutne.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z tamtego czasu?
Moje najlepsze wspomnienie jest takie, że 11 września spotkałyśmy się właśnie na Okrąg 2 z naszą nauczycielką i z pozostałymi koleżankami, bo nie wszystkie były tam zgrupowane, gdzie ja byłam. Spotkanie z ludźmi, z którymi żyło się na co dzień, z tymi pokrewnymi duszami, to była największa radość.
- Jakie było najgorsze wspomnienie?
Najgorszego nie było wtedy wspomnienia. Człowiek, mając szesnaście lat, nie myślał, co będzie jutro, czy będzie co jeść, gdzie spać. Nie myśli się, wtedy jest pełna radość, kiedy tu zdobyli [coś] w tej dzielnicy, tu Niemców wysadzili. Na Frascati chodzili, tam było bardzo niebezpiecznie w obrębie Sejmu, na dole.
- W czasie Powstania zawarła pani jakieś szczególne przyjaźnie?
No właśnie z tą koleżanką, o której wspominałam, która już miała dwadzieścia trzy lata i już była pracownikiem. Na Grochowie pracowała, w fabryce dzwonkowej, ona mi była pomocną, starszą siostrą, no bo różnica wieku, dwadzieścia trzy lata to jest kobieta dorosła, pracująca, a tutaj uczennica szkolna.
- Jak nazywała się ta koleżanka?
Koleżanka miała pseudonim „Dzień”, a na imię i nazwisko Irena Cybulska. Mieszkała na Przemysłowej, ona była z tamtej dzielnicy, więc pomogła nam nawet przejść przez Fabryczną, Przemysłową, znała te przejścia, więc była bardzo pomocna, zrównoważona, już kobieta, dwadzieścia trzy lata.
- Czy fakt udziału w czasie Powstaniu zaważył jakoś w pani życiu po wojnie?
Praca społeczna, przede wszystkim praca zawodowa, praca charytatywna. Czwarta klasa, do której chodziłam na Górnośląskiej 31, bardzo mnie podbudowała. Tam wznowione zostało PWK – Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Ja byłam nawet tam szefem hufca. Poza tym byłam przewodniczącą akcji charytatywnej koła PCK w szkole. Później Przysposobienie Wojskowe Kobiet na zachodzie organizowało obozy pracy społecznej. Do nas na przykład należało zorganizowanie dziecińca w ilości siedemdziesięciu dzieci, które przychodziły bardzo nieufnie. Rodzice je prowadzali od jednego do siedemdziesięciu osób. Przysposobienie Wojskowe Kobiet bardzo dużą przysługę robiło tym repatriantom, którzy przyjechali z Rumunii, bo i tacy byli. To było w Zagórzu, koło Dzierżoniowa, województwo wrocławskie. Myśmy na tym obozie były sześć tygodni. Na ten obóz jechało kilka dziewcząt różnych specjalności z Przysposobienia Wojskowego Kobiet, np. polonistki od Hoffmanowej, ze szkoły bieliźniarsko-krawieckiej, takie były potrzebne do przeszywania rzeczy dla tych dzieci, które UNRRA dawała. Poza tym [dziewczyny] ze szkoły handlowej, tak jak ja, które były ekipami gospodarczymi i wtedy stanowiły pewną całość. Dzieci były zaniedbane, zawszone, trzeba było dezynfekcję przeprowadzić, ubrać te dzieci. Od jednego roku do piętnastu lat te dzieci były.
- Czy była pani represjonowana w jakiś sposób za udział w Powstaniu?
Nie byłam, po prostu się nie ujawniałam, unikałam tego. Dopiero nasza koleżanka Policewicz, obecnie Fotek, odnalazła mnie na ulicy Orlej, jak tam zamieszkałam, i zapisałam się wtedy do ZBoWiD-u.
Sześćdziesiąty piąty, szósty… To już było łaskawiej wtedy, ale bezpośrednio nie byłam represjonowana z uwagi na to, że nie miałam żadnej styczności. To znaczy nabożeństwa się odbywały, przychodziło się na każdą uroczystość od razu po Powstaniu od 1945 roku, ale bezpośrednio represjonowana nie byłam.
- Jak teraz po tylu latach ocenia pani Powstanie?
Uważam, że to było konieczne z uwagi na to, że jak nam wszystkim wiadomo, jak i historia pisze, że wszyscy mężczyźni mieli stanąć na odpowiednich placach i być zagospodarowani przez Niemców, więc tu był wielki strach. Wszyscy mieli już dosyć tych [okupantów], te osoby, które potraciły swoje rodziny, mężów, synów. To była bardzo smutna historia. To było po prostu konieczne. Takie jest nasze odczucie, uczestników Powstania.
Warszawa, 14 października 2009 roku
Rozmowę prowadził: Dominik Cieszkowski