Lucyna Anna Kustra „Sarenka”
Nazywam się Lucyna Anna Kustra; urodzona 16 maja 1925 roku.
- Pani wspomniała, że miała pani inne nazwisko w czasie Powstania, panieńskie, jakie to było nazwisko?
Damaziak.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną, co pani robiła, gdzie żyła, jak to wyglądało w szkole? Czy w domu były jakieś tradycje związane z niepodległością, czy w ogóle nie było poruszanego tego tematu?
Chodzi o to, że przed wojną to znaczy przed 1939 rokiem skończyłam szkołę podstawową, mając czternaście lat.
- W którym miejscu pani się uczyła w szkole?
W Warszawie na Targówku Fabrycznym.
Pamiętam, jak nazywała się szkoła.
Imienia Tadeusza Hołówki numer 56.
Właśnie nad tą ulicą się teraz zastanawiam, to już na granicy miasta. Może ulicę zamieszkania powiem. Ulica zamieszkania Wszeborska 8/10.
- W którym to było miejscu?
To jest w pobliżu kościoła od ulicy Księcia Ziemowita, poprzeczna.
- Jak wyglądało życie w szkole, w domu?
Pochodzę z rodziny robotniczej, z dobrej rodziny, było nas troje rodzeństwa, kłopotów żadnych rodzice z nami nie mieli. Uczyliśmy się przeciętnie, nawet uchodziłam, w niektórych klasach oczywiście, za bardzo dobrą uczennicę. Cóż więcej mogę powiedzieć. Jak wojna wybuchła w 1939 roku, to na trzy miesiące przed wezwano mojego ojca do wojska. Mama została z trojgiem dzieci.
- Czy państwo wiedzieli, że będzie wojna? Jakie to były informacje, jak państwo to postrzegali?
Wtenczas miałam czternaście lat, to mnie w ogóle nie interesowały rozmowy polityczne, można powiedzieć. Rodzice już spodziewali się wojny, już wiedzieli, że będzie.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, czy ojciec uczestniczył w obronie?
Tak.
- Gzie on był, gdzie pani była w tym momencie?
W domu, myśmy właśnie na ulicy Wszeborskiej na Targówku zostali.
W wojsku.
- Nie wie pani, w którym miejscu? Czy w obronie Warszawy uczestniczył?
Chyba tak.
- Jak to wyglądało, cały czas państwo w czasie tego ataku na Warszawę byli w domu, jakieś informacje docierały?
Jeszcze przed... Jak rozpoczęła się wojna w czasie nalotów, żeśmy uciekli, można powiedzieć, z Warszawy.
Za Zielonką, w Zagościńcu żeśmy byli. Najpierw zatrzymaliśmy się w Zielonce. Wraz z sąsiadami uciekliśmy, bo mama została z trojgiem dzieci, a sąsiad nie był powołany do wojska, z nimi razem żeśmy opuścili Warszawę i zatrzymaliśmy się aż w Zagościńcu do końca wojny. Zagościniec to była stacja kolejowa w lesie, z jednej strony stacja, z drugiej był las. Za lasem żeśmy się zatrzymali w domkach letniskowych opuszczonych przez właścicieli, takie letniskowe domki. Przebywaliśmy tam do końca wojny.
- Do końca wojny, do 1945 roku?
[Tak, od] 1939 roku.
- Do końca momentu, kiedy została zdobyta Warszawa?
Tak.
Mama pochodziła z województwa płockiego, ze wsi, rodzina się dowiedziała, że mama została sama z dziećmi, ojca nie ma, wzięła nas do siebie, dwoje dzieci, ja z bratem, a jeden brat został z mamą. [...] Tata wrócił po roku z niewoli niemieckiej, chciał nas ze wsi wziąć z powrotem do domu, ale co się okazało, że Niemcy przejęli tereny płockie, tutaj była Gubernia, podzielili, a do Modlina chyba była granica, pod Rzeszę (to miało swoją nazwę, te tereny). Była granica i nie miał ojciec możliwości nas odebrać. Ponieważ Niemcy byli bardzo dobrze zorganizowani i zdyscyplinowani, to żeby nas stamtąd zabrać, to mój ojciec poszedł do szkoły i poprosił o zaświadczenie takie, że wzywa nas szkoła na naukę, bo mieliśmy przerwaną. Na tej zasadzie Niemcy nam zezwolili przyjechać do rodziców, do Guberni. Wtenczas nam, to znaczy ja z bratem (komunikacji takiej nie było jak teraz, ani radia, ani telefonu nie było) żeśmy przyjechali statkiem.
Tak, przypłynęli, ale żeśmy przyjechali. Ojciec, jak przyjechał, był zwolniony na skutek choroby, starał się o pracę, dostał pracę, żeśmy cały czas przebywali z ojcem.
Pamiętam, że na Długiej, była taka firma niemiecka handlowa „Tekstyl”, a ponieważ mój ojciec był robotnikiem, ojca zatrudnili przy ładunku towarów, bo „Tekstyl” to materiały, z kolei dowozili na Długą towary samochodem, to ojciec musiał to ładować, układać. Jako robotnik pracował.
- Jak pani zapamiętała pierwszy kontakt z Niemcami, jakie były pani odczucia, bo to był nieprzyjaciel?
Odczucia były raczej lękowe, ale w ogóle to wiele rzeczy nie rozumiałam, mając czternaście lat. Młodzież była wtenczas inna, nie taka jak dzisiaj. Wiele rzeczy nie rozumiałam, to były sprawy moich rodziców. Mój ojciec pracował w tym „Tekstylu”, był jednym ze starszych, młodzi nawet pracowali też, mojego ojca to „wujek” nazywali, ale chodzi o to, że była organizacja, ukryta oczywiście. To były takie momenty, że jak ojciec pojechał po towar, jak wracali, to akowcy zatrzymali samochód, towar pobrali, taką przygodę miał ojciec. Ale wywiad był dobry, jeśli chodzi o tych pracowników, bo to niemiecka firma, to podejrzenia różne mogłyby być, był wywiad akowski, wszystkich znali, wiedzieli kto i co, i jak. Mój ojciec należał do takich, że ze wszystkimi ludźmi nawiązywał kontakt. Miał dobry [kontakt z ludźmi], zawsze [mówił]: „Chłopaki, co robicie?”.
- Pani tata został zwerbowany do AK czy pracował tak z boku?
Nie, w ogóle nie należał. Ale były osoby, co należały.
- Czy miała już pani przed Powstaniem jakieś zetknięcie z organizacjami?
Nie, w ogóle przez cały czas nie należałam do żadnej organizacji, tylko jak wybuchło Powstanie, tego samego dnia od razu barykady żeśmy układali przy Kruczej – lokatorzy.
- W którym miejscu przy Kruczej?
Wspólna przy Kruczej. Lokatorzy wszyscy włączyli się do Powstania przecież, a większości młodzi. Nie było dużo nas młodych, dlatego że tu było mało lokatorów.
- Czy było już wiadomo, czy pani na przykład wiedziała, że już wybuchnie Powstanie, jakieś znaki ze szkoły były od młodzieży?
W tym czasie, jak było Powstanie, to już nie chodziłam do szkoły. Jak ojciec wrócił z niewoli, dostał pracę, to przeprowadziliśmy się z Targówka Fabrycznego. [...]
Pracowałam, to była praca – uczenie się, a nie praca, prywatnie. Poszłam do pracy... O Powstaniu żeśmy nie wiedzieli, tylko żeśmy wiedzieli, że Rosjanie się zbliżają, już są jak Otwock, już pod Warszawą blisko, żeśmy się spodziewali, że będzie wojna na całego. Rodzice moi zrobili trochę żywnościowych zapasów, chociaż z tym były bardzo duże trudności, ale zdobyli trochę żywności na ewentualny front, jak tu będzie. Liczyło się tylko, że Rosjanie wejdą, a o Powstaniu nie, nie mieliśmy kontaktów.
- Jak państwo zdobyli żywność, gdzieś ze szmuglu?
Normalnie sklepów żywnościowych nie było, bo były przydziały kartkowe, były takie, że... Przydział na osobę był taki, że jak mama przyniosła ćwiartkę chleba chyba na osobę, to ten chleb był taki, że parę razy w usta wzięłam i zjadłam, a to miało starczyć na cały dzień czy na dłużej. Tak było. Nie było żywności. Szmugiel to ludzie przywozili wszystko, obładowani dookoła siebie i paczki jeszcze do tego. [Tak się zdobywało] żywność. Chleb to, pamiętam, naprzeciwko, na Wspólnej w bramie kobieta zawsze sprzedawała w koszyku, tylko patrzyła, czy czasami Niemca nie ma, uciekała, bo większą ilość chleba miała w budynku, a przed bramą sprzedawała. Warunki były okropne.
- Jaki to był numer Wspólnej, może pani pamięta?
Nie pamiętam. [Naprzeciwko Wspólnej 27].
- Zaczęło się Powstanie, państwo budowali barykady, co było dalej?
Jeszcze tak było, że wcześniej już, osoby, które widocznie wiedziały, że może być Powstanie, były przygotowane do przebicia przejścia z budynku na budynek. Wspólna to była zabudowa ścisła, nie było przerw żadnych, ale nie tylko na Wspólnej, bo i na Hożej, na całej tej poprzeczce. Na rogu Wspólnej i Kruczej był sklep Pakulskich. Pakulscy mieli w naszym domu, w oficynie magazyny żywnościowe. Magazyny nas uratowały przed głodem, nie było do syta jedzenia, ale było. Były magazyny i chyba był pan Dudziński, który organizował tą pomoc, on chyba należał do AK, i jeszcze [jeden], ich było dwóch. To byli pracownicy Pakulskich, akurat tutaj byli, w każdym razie kierowali wszystkim. Jak tu było...
Z kolei jedna z lokatorek – jeszcze z kimś, nie sama oczywiście – zorganizowała szpital, jak zaczęła organizować, potrzebowała ludzi. Kto się włączył? Młodzież się włączyła, między innymi i ja. Zbieraliśmy najpierw materiały, chodziło się po domach, jeszcze było bezpiecznie, jeszcze Niemcy nie atakowali.
- Jakie materiały państwo zbierali?
Koce, łóżka, lekarstwa, co kto miał, to ofiarował. Jeszcze muszę powiedzieć, że w tym domu w czasie okupacji całe pierwsze piętro zajmowało niemieckie biuro handlowe. Oni mieli swojego strażnika, co stał w bramie i pilnował to biuro handlowe, względnie było przez to bezpiecznie... Oni mieli też materiały, bo przyjeżdżały samochody, rozładowywali. Ale chodzi o to, że ci lokatorzy, co tu mieszkali, byli bezpieczni jeszcze ze względu na to, że tu każdy wiedział, że tu są Niemcy. A ci Niemcy to byli urzędnicy, nie wtrącali się. Ale taka ochrona dla Polaków częściowo była.
- Jacy ci urzędnicy byli, jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie?
Normalni byli.
- Dlaczego zorganizowano szpital? Bo się nie mieściło, potrzebny był, jak to wyglądało?
Jak Powstanie wybuchło, ja nie wiem, czy oni zaraz, czy później opuścili lokal. Całe pierwsze piętro [opuścili] i był wolny lokal, szpital rozpoczęty był na pierwszym piętrze, dokąd jeszcze Niemcy nie atakowali mocno z góry, nie bombardowali, bo z zewnątrz do środka jeszcze nie dotarli, jak już mieli dotrzeć, to się skończyło Powstanie. Pomieszczenie było duże, a rannych coraz więcej przybywało, wtenczas nie było już gdzie ich przyjmować. Magazyn po Pakulskich, piwnice odpowiednio jakoś przygotowali, to przecież duża oficyna jest, duże też pomieszczenia, piwnice wszystkie były wykorzystane na szpital i w bramie jeszcze, jak jest sklep, był warsztat, w każdym razie na parterze. Ostatnio to już było tak, że cywile i lokatorzy (mówię o cywilach z innych domów) przychodzili, jak byli zbombardowani, zatrzymywali się u nas, tych rannych było bardzo dużo. Wody nie było, były trudne warunki, lokatorzy prawie na środku podwórka wykopali olbrzymi dół, do wody się chcieli dostać. Wody nie było, chowali tych, co umierali, tych rannych.
- W tym dole, co miał być na wodę?
Tak. To ich było jedenastu chyba. Cmentarz to był na ulicy, bo z ulicy żeśmy pozdejmowali płyty betonowe na barykadę, nie było chodników, tylko był cmentarz, a już i tego cmentarza zało, był u nas w podwórzu dół na wodę, przeznaczony był na cmentarz, na mogiły...
- Jak to wyglądało z pani punktu widzenia, to znaczy co pani robiła jako sanitariuszka? W sumie była pani cywilem i to było takie zderzenie z rzeczywistością.
[Z mojego punktu widzenia] to była pomoc i strach. Zresztą, jak porównuję moją młodość i moje środowisko, a obecne, to ja byłam gęś. Młodzież się nie interesowała, właściwie nie miała kontaktów takich, teraz telefon, wyjazdy za granicę, Polski się nie znało. Tak że tylko po prostu robiłam to, co do moich obowiązków należało, [udzielałam] pomocy. Pomoc była bardzo trudna, już leków owało, wody owało. Z wodą to chodzili po wodę gdzieś koło Kruczej.
- Czy miała pani takie sytuacje, że przyprowadzała pani rannych albo ściągała rannych gdzieś z ulicy?
To już było, jak Niemcy rzucali ulotki.
- Pamięta pani, co to były za ulotki, co było w tych ulotkach, jak wyglądały?
Tego nie wiem. Rzucali ulotki, żeby Polacy się poddali. Daty dokładnie nie pamiętam, gdzieś w połowie miesiąca, [wtedy] było tak zwane zawieszenie broni. W ogóle walk [nie było] i proponowali wyjście Polaków, żeby wychodzili z Powstania. Było dużo takich osób, które nie wytrzymały psychicznie, nerwowo już nie wytrzymali tych warunków, tego wszystkiego, bo jeszcze przecież brali udział [w Powstaniu] łącznicy, to [byli] chłopcy nawet trzynastoletni. Przecież nie było prasy, nie było niczego, mówili, co się działo gdzie indziej, w innych dzielnicach, jak to wszystko wyglądało. Ludzie widzieli, że to wszystko dochodzi do upadku. Nie zdawali sobie też sprawy z tego, że jak wyjdą, to trafią do obozu, w każdym razie wychodzili. To wyjście było na [ulicy] 6 Sierpnia przy placu Zbawiciela, teraz jak Waryńskiego chyba jest, tam było wyjście, wychodzili. Wtenczas można było swobodnie, nie pod obstrzałem wyjść, skontaktować się z osobami, dużo osób przez ciekawość wychodziło, może ktoś z rodziny, może ze znajomych, w każdym razie z naszego domu ktoś był... Zdaje się, że nawet do nas ktoś przyszedł, bo mój ojciec miał znajomego na Chocimskiej, chyba on był tutaj. W każdym bądź razie ci, co powracali, zrezygnowali z tego wyjścia, poszli, ale później zrezygnowali. Powiedzieli, jak to wszystko wygląda. Mój ojciec już też częściowo miał ochotę wyjść, ale właśnie znajomy [powiedział] (bo to był dobry znajomy ojca, po imieniu sobie mówili): „Coś ty, nie wychodź”. I powiedział, że na Jaworzyńskiej (tam jest teraz teatr i był teatr) powiedział o szpitalu, bo był szpital polowy właśnie w tym teatrze i jakie warunki są, i wszystko. Opowiedział, że takie dobre [warunki], a u nas już okropności były naprawdę. Postanowiłam, nie moja była decyzja, tylko wspólna z personelem pielęgniarskim, lekarskim uzgodniliśmy, że przyprowadziłam chyba szesnastu rannych, bo ciągle mylę, ile leżało (jedenastu, a tu szesnastu); przeprowadziłam rannych ochotników, którzy mieli zdrowe nogi, mogli iść. Ale między nimi znalazł się jeden pan starszy, który o kulach nie chciał tu już być, a na Jaworzyńskiej była woda, w ogóle był raczej spokój. Dlaczego? Dlatego że Jaworzyńska była uliczką ślepą, nie było wyjścia na końcu. Zaraz w pobliżu była linia niemiecka i Niemcy [ulicy] Jaworzyńskiej tak nie atakowali, dlatego że mogliby trafić na własne pozycje. To dlatego był taki spokój, takie dobre warunki były w porównaniu do naszych i był chyba nawet mniejszy szpital. W każdym bądź razie uzgodniłam [z personelem], między innymi profesor Bendkowski, chirurg, naczelny lekarz, wyrazili zgodę. [...]
- W trakcie zawieszenia broni pani poszła z rannymi?
Tak, ale byłam też wcześniej, bo musiałam uzgodnić, czy przyjmą.
- Pamięta pani, z kim uzgadniała, może jakieś nazwiska.
Właśnie nikogo nie pamiętam, bo byłam krótko. Przenocowałam i wróciłam z powrotem, tylko zwiozłam, ale chodzi o to, że poszliśmy przecież piwnicami, to prawie cały dzień żeśmy stąd szli piwnicami na Jaworzyńską.
- To bardzo długo, bo normalnym krokiem idzie się do trzydziestu minut.
W każdym bądź razie [byliśmy] przemęczeni, bo przecież chorzy, niedożywieni byli... Zaprowadziłam, najpierw [tam] byłam, uzgodniłam z wojskowymi nawet jakimiś, i ze szpitalem, z lekarzami, chętnie przyjęli i wróciłam następnego dnia.
- Wróciła pani po rannych czy już bez rannych?
Nie, bez rannych. Co się okazało, że przyprowadziłam ich... że Niemcy zaatakowali jak nigdy. Zaatakowali tereny i ci ranni dopiero żałowali, że ich zaprowadziłam, że tam wcale nie jest lepiej. Ale całe szczęście, że okazało się, że to tylko jeden taki atak był, niepowtórzony i później byli zadowoleni. Tylko akurat w tym czasie, kiedy ich przyprowadziłam, to nie było ataków takich, spokój był, a w tym czasie akurat... To chciałam powiedzieć, a później jak Powstanie upadło i wojna...
- Czy pamięta pani może kogoś, kto pani szczególnie zapadł w pamięć ze szpitala, jakąś osobę, może z rannych, że ktoś tak szczególnie pani utkwił w pamięci, że pani go cały czas pamięta?
Takich rannych specjalnie nie pamiętam. Dlaczego? Dlatego że byłam długi czas na wsi, jak się wojna skończyła, i nie miałam kontaktu, ale ponieważ miałam takich rannych, co przychodzili, pytali się o mnie.
Tak, po wojnie i ponieważ wiedzieli, że tu mieszkam, do mojego ojca przychodzili i pytali się, a mnie już nie było długi czas. Wymieniłam takich, co zapamiętałam – „Mario”, to on poległ gdzieś daleko, w Polsce mieszkał.
- Kim był „Mario”? To był ranny powstaniec?
Ranny chyba w oko.
Jeszcze był... Raz na jedną wizytę byłam na Otwockiej. [...] Zaraz po Powstaniu to akowcy się nie znali, nie przyznawali się, że należeli do AK, dlatego myśmy się nie znali, nawet żeśmy się spotkali na ulicy, gdzieś w różnych okazjach, nie przyznawaliśmy się, że braliśmy udział [w Powstaniu].
- Pani mówiła, że w tym szpitalu były jakieś siostry, pani Krystyna. Może pani podać imiona i nazwiska ewentualnie?
Pani Krystyna to się nazywała Nowomiejska czy Nowowiejska, ale ona się teraz nazywa inaczej – Stopnicka. Ona wyszła ze szpitalem z Warszawy.
- Czyli podczas kapitulacji?
Tak. Wyszła i [trafiła] do obozu, ale wraz z rannymi i z personelem.
- Jak wyglądała kapitulacja, jak odbywała się ewakuacja szpitala? Jak pani wyszła z Powstania, jak się dowiedziała o tym, że już koniec Powstania?
Zaraz powiem, tylko chodzi o tą panią Stopnicką – ona była panną, samotną była, to wyszła za mąż w Niemczech w obozie. Było dużo takich małżeństw, ale ona miał przyczynę do tego, żeby zmienić nazwisko.
- Jak było z kapitulacją, jak się państwo dowiedzieli, że już koniec Powstania?
Jak, to nie wiem, jedni przez drugich, bo przecież nie było radia ani telefonów. W każdym bądź razie kapitulacja była, jak wyszłam. Teraz mogę [opowiedzieć], bo to druga taka sprawa moja ważniejsza, bardzo ważna nawet – na czym polegało to wyjście? Chodziło o to, że można było wyjść indywidualnie albo ze szpitalem, zależy jak kto wybrał. Ponieważ miałam tutaj rodziców, tu mieszkałam, moi rodzice chcieli, żebym wyszła z rodzicami, jak to rodzice. Wyszłam z rodzicami, ale inni wychodzili ze szpitalem, ale to było w porozumieniu z profesorami, z naczelnym lekarzem tutejszym, Bendkowskim, że zezwolił, jak personel chce – kto chce wyjść, to niech wyjdzie sam, a kto chce, to żeby ze szpitalem wyszedł. To było 2 chyba października, żeśmy się spakowali. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pójdziemy do obozu, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nas ze wszystkiego obrabują. Każdy jakieś najlepsze rzeczy, oczywiście na siebie założył, resztę rozmaicie w walizeczkę, bo wtenczas walizki były przeważnie, toreb nie było takich jak teraz. Każdy z jakąś walizką wychodził, nie zdawał sobie sprawy, że to wszystko musi zostawić przecież. Były wyznaczone godziny, był wyznaczony dzień wyjścia, żeśmy się spakowali, każdy coś wziął po trochu, ile mógł, i żeśmy wyszli na Dworzec Zachodni. Do [alei] Niepodległości Niemcy nas wypuszczali i liczyli. Żeśmy [szli] do placu Narutowicza, dalej doszli do Dworca Zachodniego... To nawet jest na filmach pokazywane, był szpaler, co ileś metrów stał Niemiec, że nie można było na boki wyjść, o ucieczce nie było mowy. Ale zdarzały się takie przypadki (to nawet byłam świadkiem, a na pewno było ich więcej), że niektórzy Niemcy widać było, że żałowali nas, częstowali papierosami, ja nie paliłam, ale osoby, które paliły [brały]... Nie dochodząc Dworca Zachodniego, to były pola niezabudowane.
Niemcy z kolei ludność podwarszawską zmusili do tego, żeby się stawili na roboty kopania rowów przed Rosjanami. Obowiązkowo ludność podwarszawska była przywożona na Dworzec Zachodni. Oni wiedzieli o tym wszystko: co się odbywa, jak się odbywa, co nas czeka i tak dalej, bardzo byli życzliwi, pomocni, chcieli w jakiś sposób nam pomóc. W przerwie między jednym a drugim Niemcem podchodzili i mówili, co się dzieje, że wszystko co jest ważne, nieważne nam opowiadali, żeby była możliwość ucieczki. Wtenczas moi rodzice zadecydowali, żebyśmy my, dzieci starsze – ja i mój brat (miałam dziewiętnaście, a on siedemnaście lat, bo tego młodszego zostawili przy sobie), żebyśmy się rozdzielili przed dworcem i jak będzie jakaś możliwość ucieczki, to żebyśmy korzystali, grupie to się nie uda, a pojedynczym osobom może się udać.
Próbowałam, rodzice tak zadecydowali. Myśmy się z bratem odłączyli i teraz była taka sprawa, że jak doszliśmy do Dworca Zachodniego, na pierwszy peron, stał tam Niemiec, do pierwszego peronu nie można było wejść, tylko do drugiego i w drugim były podstawione już wagony dla nas warszawiaków, bo to był dla nas ten peron. A co się okazało, że pierwszy peron to był dla okopiarzy, to znaczy dla tych podwarszawskich ludzi, myśmy ich okopiarze nazywali. Jak myśmy weszli na nasz peron, podstawione wagony już były dla nas, a okopiarze jeszcze wagonów nie mieli i dzielił nas od peronu do peronu tylko wolny tor. Tak że jak żeśmy weszli na peron, to żeśmy tych okopiarzy... A było dużo, bo jeszcze wagonów nie było podstawionych dla nich. Nasz peron warszawski był pełny, bo cały czas przybywało [ludności], a teren okopiarski był też pełny, bo czekał na [pracujących przy okopach]. Chodziło o co. Weszłam na peron z moim bratem, pełno było osób, nie rwaliśmy się tak od razu do pociągu. Brat długo nie był, bo Niemiec go od razu wziął za kołnierz jako mężczyznę, mnie, kobietę widocznie nieciekawie było zabrać, tylko lepiej mężczyznę i wepchnęli go do wagonu od razu, a ja zostałam. W każdym bądź razie kręciłam się między tymi ludźmi. Perony były wysokie przecież, w pewnym momencie patrzę – głowa widać przy mnie, przy mnie, przy moim peronie i mężczyzna, można powiedzieć chłopak, zwrócił się do mnie, mówi: „Uważaj – bo po imieniu żeśmy sobie mówili, bo byliśmy w takim wieku – uważaj, co ci będę mówił, rób, ułatwię ci ucieczkę”. Co się okazało, że wszyscy okopiarze, co czekali na pociąg, to chcieli uratować bardzo kogo się da z warszawiaków. On, jak podszedł, to tylko wyczekał takiego momentu, że dalej... Chciał mężczyzna z dzieckiem przebiec na peron okopiarski i Niemiec od razu skierował automat do niego, ale nie strzelił, tylko [mężczyzna] musiał się wrócić. Tadzio się nazywał Wieczorek, mój pomocnik w ucieczce, jego zasługa, nie moja, bo bym się nigdy nie zdobyła na to sama, wykorzystał moment, że Niemiec był zajęty tamtym panem z dzieckiem, odwrócił uwagę, mówi: „Skacz”. Ja bym dzisiaj nie skoczyła z takiej wysokości. Skoczyłam z tej wysokości, a przecież szeroki nie był bardzo ten tor. Przeskoczyłam, w ogóle [skąd miałam] siłę, a okopiarze z kolei było ich pełno, to dużo stało przecież, a część siedziała [...] na peronie, nad torem sobie siedzieli i machali nogami. Do nich doskoczyłam, a oni mnie od razu (bo przecież bym nie weszła na ich peron) wciągnęli i też mnie posadzili koło siebie. Nie wiem, kto co ze mną robił, chusteczkę mi na głowę założyli, ręce mi ubrudzili marchwią. Jeszcze wcześniej to okopiarze rzucali nam marchew, badylarze byli pod Warszawą, to jak przychodzili na okopy, to sobie nabrali żywności, marchwi, kapusty, co rosło, to rzucali nam. Mnie ubrudzili ręce, nie wiem, jak ja to tego... A walizkę zostawiłam na peronie. Siedziałam i zrobili ze mnie okopiarkę, żeby nie rozpoznać, bo Niemcy na warszawiaków to mówili –
Bandit. Siedziałam i nareszcie dochodzi do mnie ktoś, patrzę – ciocia moja jest na tym [terenie] okopiarskim. To chyba przeznaczenie czy co, żebyśmy się nie rozeszli z bratem, z rodzicami, rodzice bez niczego weszli na peron okopiarski, bo Niemiec odszedł. Jak oni weszli na dworzec, na pierwszym peronie nie było Niemca, a jak myśmy szli z bratem, to był i nie mogliśmy wejść na [peron] okopiarski. A jak rodzice szli i ciocia z nami była, to weszli już, jakby to powiedzieć, na wolność, bez niczego. Mówi: „Lutka, słuchaj, ojciec z matką jest na peronie okopiarskim”. Było pełno ludzi na końcu [peronu], to już się ucieszyłam, że jest, a już [najbardziej się cieszyłam, że jest] ta walizka. Okazało się, że nie wiem kto, ale tą walizkę mi przyniósł, jacy ludzie byli uczynni.
Teraz co dalej? Ani ja, ani rodzice, żeśmy się na dworcu nie spotkali, tylko ciocia, co mi dała znać. Ten chłopak, Tadeusz, wziął mnie do siebie, do [swoich] rodziców. Pamiętam, bo tego nie mogę zapomnieć, Piastów przed Pruszkowem, Żelazna 11, jego ojciec pracował w jakichś zakładach w Piastowie, on był jeden. W każdym bądź razie zaprowadził mnie do rodziców, rodzice mnie przyjęli, byli ludzie bardzo pomocni warszawiakom, współczuli nam wszystkim bardzo, a moim rodzicom z kolei – to już ferajna była, bo troje moich rodziców i ciocia z Ryśkiem – pięć osób, przyjął jakiś [mężczyzna], a proponował zatrzymanie się, bo to wszystko już było pod wieczór. [...] Tadeusz znał te osoby i mnie powiedział, gdzie są [moi] rodzice, i mówi, że mnie zaprowadzi do rodziców. Poszłam tam i wracając z nim... Tadeusz mieszkał po jednej stronie szosy, a moi rodzice po drugiej, jeszcze tak w głąb. Musieliśmy od [moich] rodziców przejść przez szosę do jego rodziców. Już ciemno było, w pewnej chwili:
Halt! Szosa była i rów, tak wyglądały szosy, Niemcy siedzieli i czekali, a ciemno było. I uratował mnie Tadeusz z dworca, a tutaj bym wpadła, ale uratował mnie znów Tadeusz, dlatego że Niemcy szukali bandytów warszawiaków, wiedzieli, że jest jakaś możliwość, część może uciec. On się okazał dokumentem, a ja przecież nie mogłam się dokumentem okazać, że jestem
Bandit, okazał się swoim dokumentem i że tutaj mieszka, zobaczył dwoje młodych, panna i kawaler, puścili nas. Uratowałam się.
Byłam u rodziców, tylko nie pamiętam, jak długo, moi rodzice u tych państwa też byli, to niedługo. Ojciec sobie przypomniał, że ma znajomego w Grójeckim, tak Szczaki Złotokłos. Od Szczak jakieś ze trzy kilometry był majątek Łoś [...] Ale przecież nie mogliśmy siedzieć u tych ludzi, co nas przyjęli, tylko chwilowo. Ojciec przypomniał sobie znajomych i co się okazało, też w tej chwili nazwiska nie pamiętam, bym musiała pomyśleć, ale nieważne nazwisko, Edek się nazywał. Pracował razem w „Tekstylu” z moim ojcem na Długiej. Przypomniał sobie i żeśmy wszyscy poszli do Szczak, pieszo przecież to wszystko się szło i do niego, żeby się zatrzymać. To był Dwór, ta miejscowość, i była wioska dworska, i robotnicy we wsi.
- Jacy ci urzędnicy byli, jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie?
Normalni byli.
- Dlaczego zorganizowano szpital? Bo się nie mieściło, potrzebny był, jak to wyglądało?
Jak Powstanie wybuchło, ja nie wiem, czy oni zaraz, czy później opuścili lokal. Całe pierwsze piętro [opuścili] i był wolny lokal, szpital rozpoczęty był na pierwszym piętrze, dokąd jeszcze Niemcy nie atakowali mocno z góry, nie bombardowali, bo z zewnątrz do środka jeszcze nie dotarli, jak już mieli dotrzeć, to się skończyło Powstanie. Pomieszczenie było duże, a rannych coraz więcej przybywało, wtenczas nie było już gdzie ich przyjmować. Magazyn po Pakulskich, piwnice odpowiednio jakoś przygotowali, to przecież duża oficyna jest, duże też pomieszczenia, piwnice wszystkie były wykorzystane na szpital i w bramie jeszcze, jak jest sklep, był warsztat, w każdym razie na parterze. Ostatnio to już było tak, że cywile i lokatorzy (mówię o cywilach z innych domów) przychodzili, jak byli zbombardowani, zatrzymywali się u nas, tych rannych było bardzo dużo. Wody nie było, były trudne warunki, lokatorzy prawie na środku podwórka wykopali olbrzymi dół, do wody się chcieli dostać. Wody nie było, chowali tych, co umierali, tych rannych.
- W tym dole, co miał być na wodę?
Tak. To ich było jedenastu chyba. Cmentarz to był na ulicy, bo z ulicy żeśmy pozdejmowali płyty betonowe na barykadę, nie było chodników, tylko był cmentarz, a już i tego cmentarza zało, był u nas w podwórzu dół na wodę, przeznaczony był na cmentarz, na mogiły...
- Jak to wyglądało z pani punktu widzenia, to znaczy co pani robiła jako sanitariuszka? W sumie była pani cywilem i to było takie zderzenie z rzeczywistością.
[Z mojego punktu widzenia] to była pomoc i strach. Zresztą, jak porównuję moją młodość i moje środowisko, a obecne, to ja byłam gęś. Młodzież się nie interesowała, właściwie nie miała kontaktów takich, teraz telefon, wyjazdy za granicę, Polski się nie znało. Tak że tylko po prostu robiłam to, co do moich obowiązków należało, [udzielałam] pomocy. Pomoc była bardzo trudna, już leków owało, wody owało. Z wodą to chodzili po wodę gdzieś koło Kruczej.
- Czy miała pani takie sytuacje, że przyprowadzała pani rannych albo ściągała rannych gdzieś z ulicy?
To już było, jak Niemcy rzucali ulotki.
- Pamięta pani, co to były za ulotki, co było w tych ulotkach, jak wyglądały?
Tego nie wiem. Rzucali ulotki, żeby Polacy się poddali. Daty dokładnie nie pamiętam, gdzieś w połowie miesiąca, [wtedy] było tak zwane zawieszenie broni. W ogóle walk [nie było] i proponowali wyjście Polaków, żeby wychodzili z Powstania. Było dużo takich osób, które nie wytrzymały psychicznie, nerwowo już nie wytrzymali tych warunków, tego wszystkiego, bo jeszcze przecież brali udział [w Powstaniu] łącznicy, to [byli] chłopcy nawet trzynastoletni. Przecież nie było prasy, nie było niczego, mówili, co się działo gdzie indziej, w innych dzielnicach, jak to wszystko wyglądało. Ludzie widzieli, że to wszystko dochodzi do upadku. Nie zdawali sobie też sprawy z tego, że jak wyjdą, to trafią do obozu, w każdym razie wychodzili. To wyjście było na [ulicy] 6 Sierpnia przy placu Zbawiciela, teraz jak Waryńskiego chyba jest, tam było wyjście, wychodzili. Wtenczas można było swobodnie, nie pod obstrzałem wyjść, skontaktować się z osobami, dużo osób przez ciekawość wychodziło, może ktoś z rodziny, może ze znajomych, w każdym razie z naszego domu ktoś był... Zdaje się, że nawet do nas ktoś przyszedł, bo mój ojciec miał znajomego na Chocimskiej, chyba on był tutaj. W każdym bądź razie ci, co powracali, zrezygnowali z tego wyjścia, poszli, ale później zrezygnowali. Powiedzieli, jak to wszystko wygląda. Mój ojciec już też częściowo miał ochotę wyjść, ale właśnie znajomy [powiedział] (bo to był dobry znajomy ojca, po imieniu sobie mówili): „Coś ty, nie wychodź”. I powiedział, że na Jaworzyńskiej (tam jest teraz teatr i był teatr) powiedział o szpitalu, bo był szpital polowy właśnie w tym teatrze i jakie warunki są, i wszystko. Opowiedział, że takie dobre [warunki], a u nas już okropności były naprawdę. Postanowiłam, nie moja była decyzja, tylko wspólna z personelem pielęgniarskim, lekarskim uzgodniliśmy, że przyprowadziłam chyba szesnastu rannych, bo ciągle mylę, ile leżało (jedenastu, a tu szesnastu); przeprowadziłam rannych ochotników, którzy mieli zdrowe nogi, mogli iść. Ale między nimi znalazł się jeden pan starszy, który o kulach nie chciał tu już być, a na Jaworzyńskiej była woda, w ogóle był raczej spokój. Dlaczego? Dlatego że Jaworzyńska była uliczką ślepą, nie było wyjścia na końcu. Zaraz w pobliżu była linia niemiecka i Niemcy [ulicy] Jaworzyńskiej tak nie atakowali, dlatego że mogliby trafić na własne pozycje. To dlatego był taki spokój, takie dobre warunki były w porównaniu do naszych i był chyba nawet mniejszy szpital. W każdym bądź razie uzgodniłam [z personelem], między innymi profesor Bendkowski, chirurg, naczelny lekarz, wyrazili zgodę. [...]
- W trakcie zawieszenia broni pani poszła z rannymi?
Tak, ale byłam też wcześniej, bo musiałam uzgodnić, czy przyjmą.
- Pamięta pani, z kim uzgadniała, może jakieś nazwiska.
Właśnie nikogo nie pamiętam, bo byłam krótko. Przenocowałam i wróciłam z powrotem, tylko zwiozłam, ale chodzi o to, że poszliśmy przecież piwnicami, to prawie cały dzień żeśmy stąd szli piwnicami na Jaworzyńską.
- To bardzo długo, bo normalnym krokiem idzie się do trzydziestu minut.
W każdym bądź razie [byliśmy] przemęczeni, bo przecież chorzy, niedożywieni byli... Zaprowadziłam, najpierw [tam] byłam, uzgodniłam z wojskowymi nawet jakimiś, i ze szpitalem, z lekarzami, chętnie przyjęli i wróciłam następnego dnia.
- Wróciła pani po rannych czy już bez rannych?
Nie, bez rannych. Co się okazało, że przyprowadziłam ich... że Niemcy zaatakowali jak nigdy. Zaatakowali tereny i ci ranni dopiero żałowali, że ich zaprowadziłam, że tam wcale nie jest lepiej. Ale całe szczęście, że okazało się, że to tylko jeden taki atak był, niepowtórzony i później byli zadowoleni. Tylko akurat w tym czasie, kiedy ich przyprowadziłam, to nie było ataków takich, spokój był, a w tym czasie akurat... To chciałam powiedzieć, a później jak Powstanie upadło i wojna...
- Czy pamięta pani może kogoś, kto pani szczególnie zapadł w pamięć ze szpitala, jakąś osobę, może z rannych, że ktoś tak szczególnie pani utkwił w pamięci, że pani go cały czas pamięta?
Takich rannych specjalnie nie pamiętam. Dlaczego? Dlatego że byłam długi czas na wsi, jak się wojna skończyła, i nie miałam kontaktu, ale ponieważ miałam takich rannych, co przychodzili, pytali się o mnie.
Tak, po wojnie i ponieważ wiedzieli, że tu mieszkam, do mojego ojca przychodzili i pytali się, a mnie już nie było długi czas. Wymieniłam takich, co zapamiętałam – „Mario”, to on poległ gdzieś daleko, w Polsce mieszkał.
- Kim był „Mario”? To był ranny powstaniec?
Ranny chyba w oko.
Jeszcze był... Raz na jedną wizytę byłam na Otwockiej. [...] Zaraz po Powstaniu to akowcy się nie znali, nie przyznawali się, że należeli do AK, dlatego myśmy się nie znali, nawet żeśmy się spotkali na ulicy, gdzieś w różnych okazjach, nie przyznawaliśmy się, że braliśmy udział [w Powstaniu].
- Pani mówiła, że w tym szpitalu były jakieś siostry, pani Krystyna. Może pani podać imiona i nazwiska ewentualnie?
Pani Krystyna to się nazywała Nowomiejska czy Nowowiejska, ale ona się teraz nazywa inaczej – Stopnicka. Ona wyszła ze szpitalem z Warszawy.
- Czyli podczas kapitulacji?
Tak. Wyszła i [trafiła] do obozu, ale wraz z rannymi i z personelem.
- Jak wyglądała kapitulacja, jak odbywała się ewakuacja szpitala? Jak pani wyszła z Powstania, jak się dowiedziała o tym, że już koniec Powstania?
Zaraz powiem, tylko chodzi o tą panią Stopnicką – ona była panną, samotną była, to wyszła za mąż w Niemczech w obozie. Było dużo takich małżeństw, ale ona miał przyczynę do tego, żeby zmienić nazwisko.
- Jak było z kapitulacją, jak się państwo dowiedzieli, że już koniec Powstania?
Jak, to nie wiem, jedni przez drugich, bo przecież nie było radia ani telefonów. W każdym bądź razie kapitulacja była, jak wyszłam. Teraz mogę [opowiedzieć], bo to druga taka sprawa moja ważniejsza, bardzo ważna nawet – na czym polegało to wyjście? Chodziło o to, że można było wyjść indywidualnie albo ze szpitalem, zależy jak kto wybrał. Ponieważ miałam tutaj rodziców, tu mieszkałam, moi rodzice chcieli, żebym wyszła z rodzicami, jak to rodzice. Wyszłam z rodzicami, ale inni wychodzili ze szpitalem, ale to było w porozumieniu z profesorami, z naczelnym lekarzem tutejszym, Bendkowskim, że zezwolił, jak personel chce – kto chce wyjść, to niech wyjdzie sam, a kto chce, to żeby ze szpitalem wyszedł. To było 2 chyba października, żeśmy się spakowali. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pójdziemy do obozu, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nas ze wszystkiego obrabują. Każdy jakieś najlepsze rzeczy, oczywiście na siebie założył, resztę rozmaicie w walizeczkę, bo wtenczas walizki były przeważnie, toreb nie było takich jak teraz. Każdy z jakąś walizką wychodził, nie zdawał sobie sprawy, że to wszystko musi zostawić przecież. Były wyznaczone godziny, był wyznaczony dzień wyjścia, żeśmy się spakowali, każdy coś wziął po trochu, ile mógł, i żeśmy wyszli na Dworzec Zachodni. Do [alei] Niepodległości Niemcy nas wypuszczali i liczyli. Żeśmy [szli] do placu Narutowicza, dalej doszli do Dworca Zachodniego... To nawet jest na filmach pokazywane, był szpaler, co ileś metrów stał Niemiec, że nie można było na boki wyjść, o ucieczce nie było mowy. Ale zdarzały się takie przypadki (to nawet byłam świadkiem, a na pewno było ich więcej), że niektórzy Niemcy widać było, że żałowali nas, częstowali papierosami, ja nie paliłam, ale osoby, które paliły [brały]... Nie dochodząc Dworca Zachodniego, to były pola niezabudowane.
Niemcy z kolei ludność podwarszawską zmusili do tego, żeby się stawili na roboty kopania rowów przed Rosjanami. Obowiązkowo ludność podwarszawska była przywożona na Dworzec Zachodni. Oni wiedzieli o tym wszystko: co się odbywa, jak się odbywa, co nas czeka i tak dalej, bardzo byli życzliwi, pomocni, chcieli w jakiś sposób nam pomóc. W przerwie między jednym a drugim Niemcem podchodzili i mówili, co się dzieje, że wszystko co jest ważne, nieważne nam opowiadali, żeby była możliwość ucieczki. Wtenczas moi rodzice zadecydowali, żebyśmy my, dzieci starsze – ja i mój brat (miałam dziewiętnaście, a on siedemnaście lat, bo tego młodszego zostawili przy sobie), żebyśmy się rozdzielili przed dworcem i jak będzie jakaś możliwość ucieczki, to żebyśmy korzystali, grupie to się nie uda, a pojedynczym osobom może się udać.
Próbowałam, rodzice tak zadecydowali. Myśmy się z bratem odłączyli i teraz była taka sprawa, że jak doszliśmy do Dworca Zachodniego, na pierwszy peron, stał tam Niemiec, do pierwszego peronu nie można było wejść, tylko do drugiego i w drugim były podstawione już wagony dla nas warszawiaków, bo to był dla nas ten peron. A co się okazało, że pierwszy peron to był dla okopiarzy, to znaczy dla tych podwarszawskich ludzi, myśmy ich okopiarze nazywali. Jak myśmy weszli na nasz peron, podstawione wagony już były dla nas, a okopiarze jeszcze wagonów nie mieli i dzielił nas od peronu do peronu tylko wolny tor. Tak że jak żeśmy weszli na peron, to żeśmy tych okopiarzy... A było dużo, bo jeszcze wagonów nie było podstawionych dla nich. Nasz peron warszawski był pełny, bo cały czas przybywało [ludności], a teren okopiarski był też pełny, bo czekał na [pracujących przy okopach]. Chodziło o co. Weszłam na peron z moim bratem, pełno było osób, nie rwaliśmy się tak od razu do pociągu. Brat długo nie był, bo Niemiec go od razu wziął za kołnierz jako mężczyznę, mnie, kobietę widocznie nieciekawie było zabrać, tylko lepiej mężczyznę i wepchnęli go do wagonu od razu, a ja zostałam. W każdym bądź razie kręciłam się między tymi ludźmi. Perony były wysokie przecież, w pewnym momencie patrzę – głowa widać przy mnie, przy mnie, przy moim peronie i mężczyzna, można powiedzieć chłopak, zwrócił się do mnie, mówi: „Uważaj – bo po imieniu żeśmy sobie mówili, bo byliśmy w takim wieku – uważaj, co ci będę mówił, rób, ułatwię ci ucieczkę”. Co się okazało, że wszyscy okopiarze, co czekali na pociąg, to chcieli uratować bardzo kogo się da z warszawiaków. On, jak podszedł, to tylko wyczekał takiego momentu, że dalej... Chciał mężczyzna z dzieckiem przebiec na peron okopiarski i Niemiec od razu skierował automat do niego, ale nie strzelił, tylko [mężczyzna] musiał się wrócić. Tadzio się nazywał Wieczorek, mój pomocnik w ucieczce, jego zasługa, nie moja, bo bym się nigdy nie zdobyła na to sama, wykorzystał moment, że Niemiec był zajęty tamtym panem z dzieckiem, odwrócił uwagę, mówi: „Skacz”. Ja bym dzisiaj nie skoczyła z takiej wysokości. Skoczyłam z tej wysokości, a przecież szeroki nie był bardzo ten tor. Przeskoczyłam, w ogóle [skąd miałam] siłę, a okopiarze z kolei było ich pełno, to dużo stało przecież, a część siedziała [...] na peronie, nad torem sobie siedzieli i machali nogami. Do nich doskoczyłam, a oni mnie od razu (bo przecież bym nie weszła na ich peron) wciągnęli i też mnie posadzili koło siebie. Nie wiem, kto co ze mną robił, chusteczkę mi na głowę założyli, ręce mi ubrudzili marchwią. Jeszcze wcześniej to okopiarze rzucali nam marchew, badylarze byli pod Warszawą, to jak przychodzili na okopy, to sobie nabrali żywności, marchwi, kapusty, co rosło, to rzucali nam. Mnie ubrudzili ręce, nie wiem, jak ja to tego... A walizkę zostawiłam na peronie. Siedziałam i zrobili ze mnie okopiarkę, żeby nie rozpoznać, bo Niemcy na warszawiaków to mówili –
Bandit. Siedziałam i nareszcie dochodzi do mnie ktoś, patrzę – ciocia moja jest na tym [terenie] okopiarskim. To chyba przeznaczenie czy co, żebyśmy się nie rozeszli z bratem, z rodzicami, rodzice bez niczego weszli na peron okopiarski, bo Niemiec odszedł. Jak oni weszli na dworzec, na pierwszym peronie nie było Niemca, a jak myśmy szli z bratem, to był i nie mogliśmy wejść na [peron] okopiarski. A jak rodzice szli i ciocia z nami była, to weszli już, jakby to powiedzieć, na wolność, bez niczego. Mówi: „Lutka, słuchaj, ojciec z matką jest na peronie okopiarskim”. Było pełno ludzi na końcu [peronu], to już się ucieszyłam, że jest, a już [najbardziej się cieszyłam, że jest] ta walizka. Okazało się, że nie wiem kto, ale tą walizkę mi przyniósł, jacy ludzie byli uczynni.
Teraz co dalej? Ani ja, ani rodzice, żeśmy się na dworcu nie spotkali, tylko ciocia, co mi dała znać. Ten chłopak, Tadeusz, wziął mnie do siebie, do [swoich] rodziców. Pamiętam, bo tego nie mogę zapomnieć, Piastów przed Pruszkowem, Żelazna 11, jego ojciec pracował w jakichś zakładach w Piastowie, on był jeden. W każdym bądź razie zaprowadził mnie do rodziców, rodzice mnie przyjęli, byli ludzie bardzo pomocni warszawiakom, współczuli nam wszystkim bardzo, a moim rodzicom z kolei – to już ferajna była, bo troje moich rodziców i ciocia z Ryśkiem – pięć osób, przyjął jakiś [mężczyzna], a proponował zatrzymanie się, bo to wszystko już było pod wieczór. [...] Tadeusz znał te osoby i mnie powiedział, gdzie są [moi] rodzice, i mówi, że mnie zaprowadzi do rodziców. Poszłam tam i wracając z nim... Tadeusz mieszkał po jednej stronie szosy, a moi rodzice po drugiej, jeszcze tak w głąb. Musieliśmy od [moich] rodziców przejść przez szosę do jego rodziców. Już ciemno było, w pewnej chwili:
Halt! Szosa była i rów, tak wyglądały szosy, Niemcy siedzieli i czekali, a ciemno było. I uratował mnie Tadeusz z dworca, a tutaj bym wpadła, ale uratował mnie znów Tadeusz, dlatego że Niemcy szukali bandytów warszawiaków, wiedzieli, że jest jakaś możliwość, część może uciec. On się okazał dokumentem, a ja przecież nie mogłam się dokumentem okazać, że jestem
Bandit, okazał się swoim dokumentem i że tutaj mieszka, zobaczył dwoje młodych, panna i kawaler, puścili nas. Uratowałam się.
Byłam u rodziców, tylko nie pamiętam, jak długo, moi rodzice u tych państwa też byli, to niedługo. Ojciec sobie przypomniał, że ma znajomego w Grójeckim, tak Szczaki Złotokłos. Od Szczak jakieś ze trzy kilometry był majątek Łoś [...] Ale przecież nie mogliśmy siedzieć u tych ludzi, co nas przyjęli, tylko chwilowo. Ojciec przypomniał sobie znajomych i co się okazało, też w tej chwili nazwiska nie pamiętam, bym musiała pomyśleć, ale nieważne nazwisko, Edek się nazywał. Pracował razem w „Tekstylu” z moim ojcem na Długiej. Przypomniał sobie i żeśmy wszyscy poszli do Szczak, pieszo przecież to wszystko się szło i do niego, żeby się zatrzymać. To był Dwór, ta miejscowość, i była wioska dworska, i robotnicy we wsi.
- Doszli państwo do Dworu i co było dalej?
Tam żeśmy byli, znajomy nie miał warunków na to, żeby nas przyjąć, ale wszystko jedno, przyjął, bo miał jedną izbę, były dwie izby w tym domku. W jednej izbie była matka, starsza osoba, a on z dziećmi, z żoną w drugim, tylko po jednej izbie mieli. Przyjęła nas matka, bo była jedna w izbie i żeśmy do końca byli.
- Do końca wojny? Rodzice troszkę wcześniej wrócili do Warszawy?
Nie rodzice, tylko mój ojciec z ciocią.
- Dlaczego państwo wrócili do Warszawy? Wiadomo było, że Warszawa jest zniszczona.
A to dlatego, bo mój ociec przyszedł pierwszy z ciocią. Moja ciocia mieszkała na Grochowie z kolei, ale jak się front ruski zbliżał, to mój ojciec zaproponował cioci, żeby przyszła razem do nas, bo męża miała w Niemczech w niewoli, nie wrócił i ona z dzieckiem sama, to wziął do siebie, i cały czas ciocia z nami była. Ojciec, jak się wojna zakończyła, to z ciocią przyszedł zobaczyć, czy jest możliwość, jaka jest możliwość. Warszawa była zaminowana. Jeden z naszych znajomych zginął od miny, bo chodziło się ścieżkami. Mój ojciec miał już trochę doświadczenia, to nie chodził w miejscach niedozwolonych, tylko po znakach ścieżkami. Przyszli z ciocią, to spali w piwnicy. Dom, jak był budowany, tak zwany żelazobeton, nie było stropów drewnianych, tylko wszystko żelazne, wypalony był parter, dalej się nie zajęło, tylko uszkodzenia były od pocisków, szyb nie było, różne [zniszczenia]. W każdym bądź razie już wiedzieli, że będzie można zamieszkać, [ale] nie od razu. Jak wrócił, to dopiero sąsiad miał furę z koniem i przywiózł nas do Warszawy.
- Czy miała pani później po wojnie jakieś nieprzyjemności, że pani była w Powstaniu? Czy mówiła pani, czy raczej to ukrywała?
Raczej się nie mówiło, raczej się nie przyznawało, ogólnie tak było.
- Kiedy pani się zdecydowała w zasadzie ujawnić, że brała pani jednak udział w Powstaniu?
Ujawniłam się właśnie w tym „Ekspresie”.
- Czyli dopiero czterdzieści lat po wojnie.
Tak. To mogło być wcześniej trochę, tylko „Ekspres” w tym czasie po czterdziestu latach zorganizował to spotkanie, a trochę mogło być wcześniej.
- Wcześniej, to znaczy w którym okresie?
Przed tymi czterdziestoma latami, mogłoby być trzydzieści sześć... Naprawdę nie potrafię powiedzieć.
Warszawa, 5 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła