Barbara Maria Wawro „Luda”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się z męża Barbara Wawro, z domu Barbara Staworzyńska. W czasie Powstania byłam w IV Zgrupowaniu „Gurt” Warszawa Śródmieście. Wprowadził mnie tam kolega, brat mojej koleżanki, Janusz Ciesielski, który z nami przeprowadzał ćwiczenia wojskowe, tam gdzie mieszkali, u nich w domu [przy ulicy Orlej 13].. Nauczył nas: kładź się, leż. Już nie pamiętam, jak to wszystko wyglądało. Byłam sanitariuszką, w niektórych przypadkach łączniczką, nawet raz wysłano mnie i się tym chwalę, na ulicę [Złotą], tam było kino „Palladium”, do [generała „Montera” Chruściela].

  • Z meldunkiem?

Tak.

  • Jeszcze do tego wrócimy. Co pani robiła do wybuchu wojny, do 1 września 1939 roku? Jak wyglądało pani dzieciństwo, co pani może powiedzieć o rodzicach?

Cudownie. Urodziłam się na Woli, ale najważniejsze, że to była Warszawa, moja ukochana ojczyzna, moja stolica najdroższa. Przez rodziców byłam wychowywana jak najbardziej w duchu polskości. Ojciec jako młody smarkacz, podobno chłopak szesnastoletni czy siedemnastoletni, uciekł z domu, poszedł do Piłsudskiego. Cały czas nam mówił – siostra była młodsza o pięć lat ode mnie – o Piłsudskim. Mieszkaliśmy w Śródmieściu [u zbiegu Alej Jerozolimskich i Emilii Plater]. Często były wypady Piłsudskiego z jego drużyną, przy Pałacu Kultury, który wtenczas nie istniał. Przychodził ze swoimi żołnierzami i ja tam z ojcem zawsze stałam. Tak samo często przemawiał do młodzieży Rydz-Śmigły. Pamiętam jedno takie spotkanie, to było w Alejach Ujazdowskich, bo on tam rezydował. Wyszedł na balkon i mówił do młodzieży. Byłam jeszcze bardzo smarkata, niedużo słyszałam, ale słyszałam, co wołają, i krzyczałam: „Przemów, wodzu, do młodzieży!” – przez jakieś dziesięć minut.

  • Czym się zajmowała przed wojną pani mama?

Mama w początkowych latach swojego życia była tłumaczem w filmach. W „Stylowym”, takie duże kino było na Marszałkowskiej. Później mama udzielała lekcji francuskiego. Mama kończyła szkołę we Francji. Powiem jako ciekawostkę: mój pradziadek [Władysław Wrześniewski był uczestnikiem powstania styczniowego, walczył [niezrozumiałe]. Jako bardzo młody chłopak musiał wynosić się z Polski. [Wyjechał do Francji]. Nie wiem, czy miał osiemnaście lat, czy dziewiętnaście, to nie jest ważne, ale tam się zainstalował i tam się ożenił. Tak że jego żona była Francuską.

  • Powiedziała pani, że urodziła się na Woli. Gdzie mieszkaliście z rodzicami i z siostrą przed wojną?

Najpierw na ulicy Bema. Tam kolej szła przed naszym domkiem i były rynsztoki. Obok była wielka fabryka „Lilpop, Rau i Loewenstein”, bardzo znana. Jako ciekawostka: oni tam często robili strajki. Mój stryjek, brat mojego ojca, tam pracował. Jak były strajki w fabryce, to chodziłam tam ze stryjkiem. A jak była niedziela i jakaś procesja, to z babcią. Tak że były te dwie możliwości. Często byłam na terenie fabryki, dlatego że mama miała uczennice w fabryce. Córki dyrektorów fabryki były mamy uczennicami. Mama francuski znała perfect, ponieważ chodziła do szkoły we Francji, w Nicei, na granicy włoskiej.

  • A do jakiej szkoły pani chodziła?

Najpierw do przedszkola. Na ulicy Nowogrodzkiej było jakieś przedszkole, później gdzie indziej. Naukę rozpoczęłam w szkole powszechnej Goldmanowej. Później w wieku dziewięciu lat [wyjechałam do Belgii], do klasztoru, na pensję. Tam byłam pięć lat. Rokrocznie wracałam do Warszawy. Akurat w 1939 roku wróciłam, wojna wybuchła i zostałam w Polsce. [W Belgii] to była szkoła właściwie dla arystokracji francuskiej i belgijskiej. Koleżanki mnie zapraszały, tak że poznałam, zwiedziłam wiele majątków i nawet zamków w Belgii, nad morzem [i] w górach też byłam, to są moje wspomnienia.
[…] [Szkołę] miałyśmy wspaniałą, był kort tenisowy, do piłki [siatkowej] i tak dalej. To był klasztor na poziomie. Tam uczyłyśmy się naturalnie w języku francuskim, [był też] angielski, niemiecki. Niestety, bardzo myliłam niemiecki z angielskim, zresztą tutaj w Polsce to samo bym robiła.

  • Powiedziała pani, że wróciła w 1939 roku do kraju. Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Wybuch wojny [był] już tutaj, bo wróciłam na wakacje i akurat wojna się rozpoczęła. O godzinie piątej, to chyba było 1 września [niezrozumiałe], mama nastawiła radio, bo mieliśmy wszyscy radio i wtenczas usłyszeliśmy [komunikat], że samoloty niemieckie [nadleciały nad Polskę]. To było ciekawe: „Przeszedł, widać go, nadchodzi” i tak dalej. To była jakaś piąta godzina. Nie chcę bujać, piąta czy szósta, ale chyba piąta. Mój ojciec był poborowym, bo już był w tym wieku, więc pojechał na wojnę. Mama go odprowadziła i pojechał chyba do Zegrza, do łączności. Mama, moja siostra, ja i babcia, nawet później chyba dwie babcie, zostałyśmy w mieszkaniu. Jako ciekawostka: mieszkałyśmy tu, gdzie jest duży hotel w Alejach Jerozolimskich, na rogu Emilii Plater. Teraz jest tam hotel. To były Aleje Jerozolimskie, czyli trasa na Wolę, czyli trasa wychodząca z Warszawy na [zachód]. Tam właśnie, jak wyszłam na ulicę, widziałam [pierwsze] oddziały niemieckie. Miałam wtenczas [czternaście lat]. Widziałam maszerujące oddziały niemieckie. [Przed wybuchem wojny] coś się stało, ale nie pamiętam co, z Dworcem Głównym – bo Dworzec Główny był naprzeciwko naszego domu – czy podpalili, czy jak. Moja mama była w służbie pomocy Warszawie i pomagała.
Ojciec z wojny wrócił dopiero [po kapitulacji Warszawy]. Ponieważ ojciec był po drugiej stronie Wisły, to czekał, aż Niemców nie będzie na moście – siostra ojca mieszkała po tamtej stronie, [tam się przebrał w cywilne ubranie i wrócił]. Później ojciec pracował w fabryce maszyn do pisania BlockBrun.

  • Czym pani się zajmowała w czasie okupacji? Jak pani pamięta okupację? Cały czas mieszkaliście na Brackiej?

Tak, na Brackiej cały czas. Spotykałyśmy się z Januszem [Ciesielskim] i jego siostrą, która umarła tydzień temu. Według mnie albo Maryla przez niego, albo on wciągnął mnie do [konspiracji]. Przysięgę składałam… Dwa miejsca: albo dom narożny Alej Jerozolimskich, albo na Kruczej. Coś było tutaj, a coś było tutaj, więc te dwa miejsca zapamiętałam.

  • Jak pani trafiła do konspiracji? Kto panią wprowadził?

Chyba przez Janusza [Ciesielskiego].

  • Pamięta pani okoliczności? Jak to się stało?

Nie bardzo, zwłaszcza że wtenczas byłam pierwszy rok i niestety jedyny rok, bo na tym się skończyło, w Wyższej Szkole Handlowej. Tam prawie wszyscy koledzy [byli w konspiracji], więc mnie jest teraz trudno powiedzieć, Janusz [Ciesielski], uczył nas strzelania i mnie wprowadził, czy któryś z kolegów. Było nas w klasie około trzydziestu osób i zwłaszcza chłopcy, bo dziewcząt może było pięć, sześć, a pozostali chłopcy. Zdaje mi się, że to Lipiński prowadził, ten sam, co przed wojną, profesor Lipiński. [Pod koniec 1943 roku zostałam zaprzysiężona przez „Marata” – porucznika Mariana Tucholskiego.

  • Czy coś jeszcze zapamiętała pani z okupacji? Jak wyglądało życie codzienne, łapanki, może styczność z Niemcami?

Myśmy mieli fantastyczny punkt, że to było w Śródmieściu, że zawsze można było tu przylecieć. Wiem, że w naszym domu, to pamiętam, od frontu było mieszkanie, w którym znajdowali się akowcy. Tam prowadzili ćwiczenia na pierwszym piętrze. Nawet kiedyś, jak Niemcy tam przyszli, to jeden z nich wyskoczył przez okno i zabił się. Mój ojciec, ponieważ trzeba było w jakiś sposób zarobić, jeździł w okolice Sanoka i kupował koszyczki do kwiatów, i te koszyczki sprzedawał w kwiaciarniach. Często wychodził rano i czekał, jak brama jeszcze była zamknięta, bo zamykali bramę, żeby otworzyli. Mnie się wydaje, że wtenczas właśnie na pierwszym piętrze [to się zdarzyło].

  • Jak pani już trafiła do konspiracji, na czym polegało uczestnictwo w konspiracji w pani przypadku? Czym się zajmowaliście jeszcze przed wybuchem Powstania, podczas okupacji? Co pani pamięta?

Najważniejsza rzecz: byłam przyjęta [na kursy sanitarne] jako sanitariuszka i miałam praktykę w Szpitalu Maltańskim. To był jeden z największych szpitali, on się znajdował na Senatorskiej, tam teraz jest ambasada belgijska. Tam codziennie [pracowałam] przy chorych. Już nie wiem, kto mnie tam wprowadził. Byłam taka niegrzeczna, że strasznie nie lubiłam wynosić misek z [plwocinami], bo to było najgorsze. A tam byli chorzy… To pamiętam. W tym szpitalu byłam codziennie. Za to, to przysięgam.

  • A pani pseudonim konspiracyjny?

„Luda”.

  • Z czego pochodził?

Nie wiem. To „Mundzio”, mój dowódca, Edmund Madeński, mi to dał. Skąd „Luda”, może Janusz napisał… Moja siostra, młodsza ode mnie, miała [pseudonim] „Jaskółka”, ale ona była łączniczką, a ja byłam sanitariuszką.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Na pewno [w Warszawie]. Przedtem myśmy chodziły i zawiadamiały kolegów z różnych domów, że Powstanie wybuchnie tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie. Pamiętam, jak na Hożą chodziłam i na Chmielną chodziłam. Prawdopodobnie ktoś przyszedł do nas i powiedział, że Powstanie wybuchnie tego i tego dnia i nasz punkt zbiorczy jest tu i tu. To jest Złota, ale mylę numery Złotej. Tam był też szpital pod dwudziestym drugim, więc rannych myśmy nosiły nieraz do szpitala [na Złotą], a nieraz [na Foksal 2], przez Aleje Jerozolimskie szło się do jakiejś niedużej uliczki. Tam był szpitalik i tam się zostawiało często rannych. Mieliśmy kilku jeńców [niemieckich – „ukraińców”] i oni nam pomagali w noszeniu. To mówię uczciwie, bo dlaczego mam kryć to, co pamiętam?

  • Co pani jeszcze pamięta?

Chyba na Sosnowej, tylko [nie pamiętam], czy to była Sosnowa, czy następna ulica, mieliśmy naszą jadalnię. [Spotykałam tam Janusza Ciesielskiego]. […] Mnie chyba [w swojej książce Janusz] w dwudziestu kilku miejscach wymienił. To była moja sympatia sprzed Powstania jeszcze i to ja właściwie zerwałam, we Włoszech, przez głupotę. Ma inną żonę, a może miałabym lepszego męża.

  • Jaką rolę pani pełniła w Powstaniu? Co pani pamięta z przebiegu Powstania?

Tylko noszenie rannych i ewentualnie ich leczenie.

  • Gdzie się odbywało to wszystko? Czy szpital był w jednym miejscu przez cały okres Powstania?

Mieliśmy jeden szpitalik, Złota 22, [drugi Złota 35, trzeci Złota 58]. Pamiętam, jak młody chłopak powiedział, bo tam przeważnie młodzi, ale dokładnie nie powtórzę: „Umieram za ojczyznę” – czy za Polskę, w każdym razie młody chłopak, który już był na wykończeniu.
Więc [na Złotą] chodziłyśmy, to było najbliżej. Naprzeciwko naszego domu, po drugiej stronie, na Złotej był doktor Pigoń, którego wspominam z wielkim uczuciem, lekarz, który się wszystkim zajmował, jak ktoś był ranny. Janusz, który napisał książkę, potłukł sobie rękę czy coś innego, to też codziennie z nim chodziłam do doktora Pigonia i on pomagał. Czyli byli ludzie pełni serca.

  • Skąd mieliście materiały opatrunkowe, środki do leczenia? Jak to się odbywało? Wiadomo, że podczas Powstania wszystkiego owało.

Może od Pigonia, nie wiem, nie powiem, bo nie pamiętam.
  • Czy pamięta pani może, jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania, proste rzeczy typu higiena, jedzenie?

Człowiek wstawał rano, szedł na śniadanie, później wracał. Chłopcy szli na jakieś wypady, to się po prostu szło z nimi. Byłam u generała, którego nazwiska nie pamiętam. A tak, to tylko z noszami się latało. Może nie tylko z noszami, bo przecież nie tylko szłyśmy na wypady, ale stale byli ranni w naszym okręgu. A to ręka przestrzelona, a to złamana, a to to, a to tamto. Pamiętam, bo prawie złamałam sobie kręgosłup: we wszystkich domach były porobione przejścia i te przejścia nieraz były niewysokie, tak że jak człowiek [niezrozumiałe] się schylił, poleciał do tyłu. Ale to było wszystko do zrobienia. Z chłopakami też się szło, z noszami.
Jak wychodziliśmy z Warszawy – jako ciekawostka – szliśmy do Ożarowa, bo w Ożarowie były pociągi do obozów jenieckich. Mój ojciec, który był wtenczas w Warszawie, zaniósł mi i nosze, i torbę sanitarną do rogatek Warszawy. Później te dwadzieścia cztery kilometry, bo zdaje mi się, że to dwadzieścia cztery kilometry, szliśmy na piechotę. Tylko proszę wziąć pod uwagę, że to co mówię, to [jest] to, co wiem na pewno, więc żadnego bujania. Ludność cywilna w wielu przypadkach wychodziła i nas karmiła. Na drodze stał Bór-Komorowski, który nam salutował i zdaje się, bo to któraś z koleżanek teraz powiedziała, że nawet Niemcy, którzy stali, nieraz salutowali, jak przechodziliśmy, czyli – z szacunkiem.
Pierwszy obóz, to był Lamsdorf, to Śląsk Opolski. Była ubikacja na dworze, był tylko wykopany dół i obręcz. Następne ubikacje to były po prostu baraczki, pod którymi były deski i deski z dziurami.
Powiem, jeśli można mówić o takich rzeczach: Mühlberg był bardzo dużym międzynarodowym obozem jenieckim. Po Lamsdorfie w większości nas wywieziono do Mühlbergu i tam były druty między Polakami, powiedzmy, Serbami i tak dalej. Tam pisało się do chłopców, chłopcy do nas, rzucało się liściki. Ale jako niezbyt elegancka ciekawostka: zawsze byłyśmy głodne, bo co tam było? Ale nieraz Amerykanie, UNRRA przysyłała paczki. Któregoś dnia przesłała do chłopców, to oni nam podrzucali a to dżemy, a to to, a to tamto. Naturalnie wszystkie się na to rzuciłyśmy, bo jak można inaczej? Można sobie wyobrazić, co to było. Ubikacja cały czas zajęta, w nocy kolejka, żeby się dostać.
Mnie się wydaje, że w Mühlbergu spałyśmy na ziemi, ale nie powiem, bo w trzech obozach miałyśmy dwupiętrowe prycze, a w trzech po prostu sienniki na ziemi.

  • Wrócimy do obozu, natomiast chciałbym zadać jeszcze parę pytań dotyczących Powstania. Czy pamięta pani stosunek cywilów do Powstańców?

Mówiono bardzo różnie. Ja nie miałam żadnych kłopotów. Kontaktowałam się z cywilami, którzy byli u nas w piwnicy, z dziećmi byli i tak dalej. Zaznaczam – ja, ale były różne podejścia. Ale na ogół zachowywali się przyzwoicie i według mnie tak, jak powinni. Tylko zaznaczam – to moje zdanie, a nie czyjeś inne.

  • Mówiła pani, że uczestniczyła w akcjach z żołnierzami. Czy była pani bezpośrednio zagrożona, czy pani uczestnictwo wiązało się z ryzykiem?

Nie, nie byłam, ale [Wiesław] Łukasik, dowódca [plutonu III kompanii pseudonim „Groźny”]– jeśli się nie mylę, bo mi się wydaje, że tak było – wszedł na minę i był mocno poturbowany, i to wtenczas, kiedy mieliśmy iść na Halę Mirowską. To właśnie ja go [niosłam] do szpitala. To chyba Łukasik wtenczas wszedł na minę [i stracił nogę].

  • Czy miała pani bezpośrednią styczność z żołnierzami niemieckimi, ze zbrodniami, których dokonywali?

Nie, nie miałam. Tylko [z „ukraińcami”, którzy wymordowali mieszkańców domu przy ulicy Marszałkowskiej nr 111, róg Chmielnej], a z niemieckimi nie.

  • Skąd się wzięli na terenie opanowanym przez powstańców ci jeńcy bolszewiccy, o których pani wspominała?

Prawdopodobnie zostali wzięci jako jeńcy przy jakiejś potyczce.

  • Czyli to byli „ukraińcy” po stronie Niemców?

Ukraińcy, powiedzmy, że to „ukraińcy”, tak. Nie chciałbym naopowiadać głupstw, bo jestem z natury uczciwa i nie potrafię ani się wychwalać, ani przesadzać.

  • Gdzie panią zastał moment ogłoszenia kapitulacji? Jak to się odbywało? Czy coś pani pamięta z tego momentu?

W tej chwili nic nie powiem. Wiem, że się później wszystkie przygotowałyśmy. Te, które miały nosze, to nosze, torby sanitarne, plecaki. Bo miałyśmy torby sanitarne, plecaki i nosze. To jest sześćdziesiąt pięć lat i człowiek o tym starał się nie myśleć. […]

  • Przejdźmy z powrotem do obozów, o których pani wspominała. Powiedziała pani, że była w trzech obozach?

Chyba w czterech. Lamsdorf, Mühlberg, [Altenburg], Oberlangen na końcu, to jest najbardziej znany, bo został uznany za obóz koncentracyjny i został wyzwolony – wtenczas tam byłam – przez 1 Dywizję generała Maczka, która była w Holandii. Po Mühlbergu, nie wiem dlaczego, zostałam wysłana do obozu w Altenburg, którego nazwa jest w moim dzienniczku i stamtąd, z obozu, na tym samym miejscu – to też ciekawostka – wzięli nas do fabryki broni. Tam robiono części do rewolwerów. Dwanaście godzin dziennie tam pracowałam. Byli też Francuzi. Są wpisy kilku Francuzów [w moim dzienniczku]. Wydaje mi się, że to wyczytałam, że o piątej nas budzono, o szóstej szłyśmy do pracy. Później siedziałam siedem dni w ciupie. Dlaczego? Bo nakręcałam części do rewolwerów i ponieważ to było za ciężkie do wykręcenia, to brałam taką część i ją uderzałam, i robiłam na tym dziureczki. Więc mnie zaaresztowali i miałam sąd z oficerem niemieckim.

  • W którym to było obozie?

To było w fabryce, w której pracowałam.

  • W jakiej miejscowości, pamięta pani?

U mnie [w dzienniczku] chyba pisze. [W Altenburgu]. Frau Dietrich to było nazwisko naszej wychowawczyni. Myśmy wstawały o piątej, o szóstej jadłyśmy. Miałyśmy okropnego Niemca pilnującego nas. Pilnował schodków, którymi myśmy przechodziły do naszych baraków i z powrotem i repetował prawie za każdym razem swój karabin, więc to było wrażenie.
Francuscy jeńcy byli dla nas bardzo przyzwoici. Dziewczęta pracowały tak, jak potrafiły, z tym że zaznaczam: która mogła, to robiła. To były tak zwane Auschutze i właśnie z tego Auschutza na siedem dni wzięto mnie do więzienia. Ale tam tak było, że były dwie rzeczy. Jedna rzecz: w piecach palono jakimiś płytkami. Nasi chłopcy, którzy tam siedzieli, dawali nam te dobre kafelki, żeby nam było ciepło. A druga rzecz: żeby powiedzieć, że nie każdy Niemiec [był podły]. Ja Niemców nie znoszę, wstyd się przyznać, ale do naszego papieża mam urazy, dlatego że jest Niemcem. Ale cóż zrobić? Tak jest, to nie jego wina. Więc tam komendant więzienia mówił chłopcom, którzy byli w celach na piętrze – bo w każdej celi były trzy, cztery osoby, łóżka przybijane do ściany lub sienniczki – mówił, że idziemy mu sprzątać czy zmywać. Tymczasem – nas było trzy w celi – on nas brał o godzinie dwunastej i kazał nam przynosić obiad. Trzeba po prostu powiedzieć, że wszędzie są różni ludzie. Ja Niemców nie znoszę, ale fakt faktem. Tak samo Niemiec, który nas pilnował. Miał jakieś pięćdziesiąt kilka lat. Jechał z nami, jak już z fabryki nas wyrzucono, do Oberlangen. Bardzo się nami zajmował. Jak jechały niemieckie samochody opancerzone, to je zatrzymywał i wsadzał nas na te samochody. To zależy od człowieka. Jak byłyśmy na dworcu i tam byli Polacy czy inni z jedzeniem, chcieli nas częstować. Byli tacy, którzy za żadne skarby by nie pozwolili podejść do okna, a ten jak najbardziej pozwalał, więc to wszystko zależy od człowieka.

  • Jak długo pani była w obozach?

Od początku do końca [od października 1944 roku do kwietnia 1945 roku]. Jak wyszliśmy z Warszawy, to do Ożarowa doszliśmy tego lub następnego dnia. O Oberlangen piszą wszędzie, jako o największym obozie kobiecym. [Był] wyzwolony przez dywizję generała Maczka [12 kwietnia 1945 roku].
Byłam kiedyś wściekła, bo przemawiał Bush i miał odwagę powiedzieć, że Amerykanie bronili Holandii. Wiem doskonale: myśmy były w obozie na granicy Holenderskiej, może Amerykanie też, ale Polacy wyzwalali.

  • Jak pani pamięta moment wyzwolenia? Wyzwolenie zastało panią w Oberlangen?

W Oberlangen. Nasze wojska, nasze samochody pancerne rozwaliły druty i wjechały. Później zjawiła się pułkownik Wysłouchowa, Polka z 2 Korpusu, która zabrała część tych, które chciały, do Włoch. Tam byłam w 2 Korpusie, u generała Andersa i miałam – oprócz jednej pani porucznik i mężczyzn, którzy tam byli – zaszczyt być w Porto Civitanova wzięta z moją dowódczynią, porucznikiem, na imieniny generała Andersa. Staliśmy dwójkami, podoficer i szeregowy, bo i chłopcy też byli, ja stałam ze swoją podoficer i składałyśmy dwójkami życzenia. To, co pamiętam – teraz się śmieję, że przez miesiąc nie myłam ręki – generał Anders, jak mu składałam życzenia, a miałam dziewiętnaście lat, pocałował mnie w rękę. Później byłyśmy na obiedzie. Były dwa stoły. Jeden długi stół pod oknem, a drugi dalej, tam generał Anders siedział ze swoimi, a my przy drugim stole, prawie naprzeciwko generała.

  • Jaka funkcję pani pełniła w 2. Korpusie?

W 2. Korpusie właściwie chyba żadnej, byłam kierowcą [w stopniu kaprala].

  • To ciekawe.

Może jest w moim [pamiętniku]. Nie chcę bujać, bo nie pamiętam.

  • Jak pani wróciła do kraju? Co pani pamięta?

Po wyzwoleniu porozumiałam się z moim niedoszłym, że wracam do Polski i zostałam przywieziona [z Londynu do South Hampton pod koniec kwietnia 1948 roku], bo więcej osób było, nad morze i wracałam „Batorym” do Gdańska, a do Gdańska przyjechał ojciec po mnie.
Rok szukałam pracy, nie mogłam dostać. Później dostałam w bardzo przyzwoitej instytucji, w której – chcę zaznaczyć, bo mówiłam o partyjnych czy innych, że [są] różni ludzie, przecież byłam z AK, byłam z obozów Andersa – miałam bezpośrednich kierowników, byłam kierownikiem działu szkoleniowego. Notabene oni mnie nie karali za to [że byłam w AK]. Jak był 1 sierpnia, dawali mi nawet zgodę na pójście na mszę, do kościoła. Raz od jednego, ale to był mąż koleżanki, dostałam nawet kwiaty 1 sierpnia. Więc nie znęcali się nade mną, że byłam bezpartyjna i tak dalej.

  • Powiedziała pani, że do Gdańska przyjechał po panią ojciec.

Z Warszawy.

  • Co się działo z rodzicami podczas Powstania?

Rodzice mieszkali na jakiejś wiosce. Gdzieś poszli i później wrócili do Warszawy. Nie przypominam sobie w tej chwili, ale ojciec, mama i siostra. Chyba gdzieś niedaleko Warszawy. Za dużo teraz tego wszystkiego.

  • Wrócili do domu, w którym mieszkaliście przed wojną?

Tak, który był częściowo zbombardowany, front był zbombardowany w czasie Powstania, przez Niemców. A ta część istniała.

  • Jakie jest pani najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania, jeżeli pani pamięta takie wydarzenia?

Nie wiem, czy najgorsze, przerażające, powiedzmy, było, jak [Łukasik] wszedł na minę i się go brało na nosze i niosło do szpitala. A najlepsze: coś kolega mi powiedział i nie wiem, czy nie wpisał nawet do pamiętnika. Nie pamiętam, nie przypuszczałam, że będę tyle mówić, miałam nic nie mówić.

  • Wiem, że pani ma pamiętnik, do którego wpisywali się koledzy z Powstania i ma go pani do tego momentu. Jak to się stało, że ocalał, że ma go pani dalej? Czy miała go pani w obozie?

Z pamiętnikiem to było tak: Miałam płaszcz mamy, jesioneczkę, ale cienką, bardzo luźną, z kieszeniami. Jak przyjechałyśmy do naszego pierwszego obozu, do Lamsdorfu, szliśmy naturalnie wszyscy do sprawdzenia, bo sprawdzali. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale tak zrobiłam: wsadziłam pamiętnik do kieszeni od płaszcza, a płaszcz przerzuciłam na ramię, tak jak gdyby mi było gorąco. To pamiętam. A później, w już baraku – tylko nie wiem, jak to robiłam, przecież nie do środka, bo była woda – była beczka z wodą koło naszych prycz i pamiętnik gdzieś za beczką trzymałam. A później, w następnych obozach, ponieważ to był któryś z rzędu, to już nas tak nie rewidowali.

  • Jeszcze chciałem się zapytać, wracając znowu do Powstania, jak atmosfera panowała wśród was, jak wyglądało życie kulturalne, czy były jakieś formy uczestnictwa w życiu religijnym?

Tak, myśmy mieli w niedziele nabożeństwa, na pogrzebach często był ksiądz, to na podwórzach się odbywało. To pamiętam jak najbardziej, msze się odbywały. Spowiedź naturalnie, automatycznie była i komunia. Mieliśmy swojego kapelana, [to był ksiądz jan Smagorzewski „Jur”], ale mieliśmy i wszystko się odbywało po bożemu. Msze pamiętam. A na naszym podwóreczku byli chowani [polegli] powstańcy, nawet mój ojciec się tym zajmował.

  • Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej, do radia powstańczego?

Do prasy może tak, ale do radia chyba nie. Nawet bym nie miała możliwości, chyba żeby u nas, w naszej restauracji w cudzysłowie. Proszę wziąć pod uwagę, że [mam] osiemdziesiąt pięć lat. I tak się dziwię, że mówię.

  • Gdyby pani mogła cofnąć czas, wzięłaby pani drugi raz udział w Powstaniu?

Wzięłabym. Polskę kocham nad życie, dla mnie to jest wszystko. Piękny wierszyk napisałam: „Jaki piękny jest ten kraj, który mi dał dzień. O Polsko, piękna ojczyzno, kocham cię nad życie…” – i tak dalej. Miałam dwanaście lat, jak napisałam.


Warszawa, 27 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Barbara Maria Wawro Pseudonim: „Luda” Stopień: sanitariuszka, starszy sierżant Formacja: IV Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter