Irena Ślusarska „Urszula”
- Proszę najpierw opowiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej, wrzesień 1939 roku.
W 1939 roku byłam z rodzicami i z bratem, babcią, na letnisku pod Warszawą, pod Wołominem, [miejscowość] nazywała się Nowa Wieś. Miało się na początku września przyjechać do Warszawy, ale wybuchła wojna i zostaliśmy na wsi. Mój tata wysyłał pieniądze pocztą. Przyjeżdżał nieraz do nas, ale wysyłał pieniądze pocztą. W 1939 roku, w sierpniu, dostał podobno pensję znacznie wcześniej, niestety nie doszła do nas. Gospodyni, u której byliśmy, to naprawdę była dobra kobieta, bo jednak musiała żywić nas czworo: moja mama, babcia, ja i brat. Mamy pieniądze już wyszły w sierpniu – ojciec co miesiąc przysyłał, a pieniądze nie doszły, [chociaż] dostał wcześniej. Tam byliśmy.
Oczywiście tam też latały samoloty. Były takie zdarzenia, bo tam niedaleko był dwór i pastuch pasł krowy na polu, że się zniżały, z broni pokładowej: puf, puf, puf, po krowach, po pastuchu. Były takie historie.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy? W październiku 1939 roku?
W październiku wróciliśmy. Oczywiście nie było wody, chodziło się do źródełka na ulicę Zakroczymską – mieszkaliśmy na Kościelnej – tam było źródełko Stanisława Augusta, do dzisiaj jest. Tam [stały] wielkie kolejki z kubełkami i się nosiło wodę. A Niemcy fotografowali oczywiście tę kolejkę, nie wiem po co. Tak że warunki były okropne. I bieda, i nędza.
- Gdzie pracował pani tata?
Tata był urzędnikiem państwowym, pracował w policji.
- Czy musiał zmienić pracę, jak weszli Niemcy do Warszawy?
Nie, został. Mama nie pracowała, bo to taki przedwojenny model rodziny: ojciec tyrał, matka w domu, dwoje dzieci. Przez to chuliganów nie wychowała, tylko wychowała nas na porządnych ludzi, bo różnie to bywało.
- Kontynuowała pani szkołę za okupacji?
Tak, z tym tylko, że zaczęła się w październiku, któregoś. [Była] na Górnośląskiej 32, to było Państwowe Żeńskie Gimnazjum Kupieckie numer 3. Tam byłyśmy trzy tygodnie. Niemcy zaraz zabrali budynek. Przenieśli nas na Rozbrat, tam gdzie teraz jest pływalnia. Tam było kiedyś gimnazjum, jakieś miejskie żeńskie gimnazjum, nie pamiętam już jakie. Tam byłyśmy może miesiąc i to było wszystko, potem przerwa.
Zima z 1939 na 1940 rok była bardzo sroga. Chodziłam do parku Traugutta na sanki, tak się spędzało zimę. Pamiętam, jak się porozumiewałam z koleżanką, że do piętnastu stopni mrozu, to idziemy jeszcze na sanki, ale już jak będzie piętnaście, to nie idziemy; w parku Traugutta, bo był blisko. Później szkołę wznowili dopiero w marcu czy coś, na Nowogrodzkiej, w jakimś obcym budynku.
Oczywiście polskiego nie można było mieć, więc się nazywało korespondencja czy coś takiego. Tak że były zeszyty do korespondencji – wtedy się pisało: „W. Panowie”, była inna forma – a oczywiście był polski. Jestem wychowana na Mickiewiczu, bo prawie co rok się zmieniał nauczyciel i każdy zaczynał od Mickiewicza. Tak że znam, mogę powiedzieć cały „Powrót taty” czy „Panią Twardowską”, „Lilie”, co „pani zabiła pana”. Nie wiem, dlaczego wszyscy się uczepili. Następnego roku nowy nauczyciel czy nauczycielka: Mickiewicz. Następny: Mickiewicz.
- Kiedy się pani zetknęła z konspiracją?
Nie wiem, pod koniec okupacji. Ponieważ to było gimnazjum kupieckie, więc był przedmiot: organizacja i technika handlu. Pamiętam, pani Bitnerówna zaproponowała mi jakąś pomoc przy gotowaniu nie gotowaniu, tak że chodziłam na jakieś lekcje na Długą. Nawet nie pamiętam gdzie, może na Długą 15, ale nie wiem. Później zaproponowano nam, żeby chodzić na kurs medyczny. To było w mieszkaniu zupełnie prywatnym, gdzieś na Senatorskiej. Też nie pamiętam, pod którym numerem, ale na Senatorskiej. Tam przychodził jakiś lekarz i miał wykłady dla nas. Później miałam iść, ja i pewnie wszyscy uczestnicy, chociaż tam nikogo nie znałam, do Szpitala Maltańskiego na kurs, ale niestety, to wszystko musiało być pod koniec okupacji, już nie zdążyłam, wybuchło Powstanie.
Składałam przysięgę w jakiejś szkole na Nowogrodzkiej. Tylko to była osoba cywilna. Niektórzy – tak jak rozmawiałam z koleżankami, zresztą później, bo tak to każdy miał usta zamknięte – [składali] przed księdzem. Ja miałam przed osobą cywilną, ale też [była] cała formuła.
- Jak pani zapamiętała represje niemieckie z okresu okupacji, na przykład łapanki?
To w ogóle było coś okropnego, bo jeden Niemiec został zabity – już nie chciałam powiedzieć: dostał w łeb, bo tak by trzeba było powiedzieć – to później ludzie jechali na przykład tramwajem, łapanka ni z gruszki ni z pietruszki, wyprowadzali ludzi pod ścianę. Przecież [wystarczy] przejście po Warszawie, nie ma chyba takiej ulicy w Śródmieściu, gdzie by nie było tablic pamiątkowych. To nie byli ci ludzie, co się w stosunku do Niemców źle zachowywali czy coś takiego, tylko po prostu odwet za jednego człowieka.
- Pani też musiała uciekać przed łapanką?
Tak. Jak już miałam szesnaście, siedemnaście [lat]. Inna rzecz, że jak byłam młoda, to wyglądałam zawsze na młodszą niż byłam. Ale raz mi się tak zdarzyło [trafiłam na łapankę], ale jakoś tam uszłam, bo [łapali] głównie mężczyzn. Od razu stały budy, do tych bud pchali ludzi i nie wiem, do obozu czy gdzieś albo pod ścianę. Kiedyś jak szłam Senatorską – nie dochodząc Miodowej jest tablica – wiem, że schowałam się na Miodowej w bramie i tam [było] bardzo wielu ludzi, i tam słychać było strzały, i pozabijali iluś tam ludzi. Wiem, że później kobiety podchodziły, w chusteczki krew łapały, nie wiem. Działy się rzeczy straszne, tak że niestety moje pokolenie Niemców kochać nie może.
- Pamięta pani jakichś warszawskich Żydów?
Tak. Jak getto stworzyli, to jeszcze Żydzi chodzili. Przy Zakroczymskiej, już od kościoła franciszkanów zaczynało się getto. Tak że domy od Freta były polskie, a od tyłu już były żydowskie. Podobno – tak słyszałam, bo nie miałam z tym do czynienia – jakąś mąkę, kaszę czy coś przez rury dawali Żydom. Pewnie, że byli różni ludzie, ale wydaje mi się, że jednak częściowo Żydom naprawdę pomagali. Później, jak wybuchło Powstanie w getcie…
- Jak pani pamięta powstanie w getcie?
Strzały, dymy. Wiem, że myśmy wychodzili na dach, patrzyliśmy, jak się wszystko pali. Nie wiem, zapamiętałam coś takiego: musieli Niemcy puścić jakiś dym, nie dym, ale on był w kształcie trupiej ręki nad gettem. To było oczywiście olbrzymie, nie wielkości ręki, ale naprawdę miało [taki] kształt. Musieli mieć jakiś dym czy nie dym, nad gettem puszczali. Getto w ogóle było nieludzkie, to pojęcie ludzkie przechodzi. Było takie miejsce, gdzie jakimś tunelem tam tramwaj przejeżdżał. Ja nim nie przejeżdżałam, ale ludzie mówili, że widzieli ludzi, Żydów leżących na ziemi, niektórzy żywi, niektórzy nieżywi, kościotrupy po prostu.
Miałam taki fakt, że chodziłam na Miodową do dentystki. Jak getto już sformułowali, to jeszcze można było chodzić do getta. Ta dentystka już nie chciała przyjmować Żydów, tylko nas, Polaków. Jeden pan z mojego domu, akurat był w policji, więc był w mundurze, też się u niej leczył. Ona jeszcze nas leczyła, tak że za jednym zamachem mi zaplombowała ze trzy zęby, temu panu też i potem szliśmy już po godzinie policyjnej, ale ponieważ on był w policji, to szłam z nim pod rękę i doszliśmy do domu. Były jeszcze takie historie, przypominam sobie, bo bardzo mi było żal Żydów, że ona miała synka, tak ze cztery lata i córeczkę, co miała sześć lat czy siedem. Ten dzieciak przyszedł do niej do gabinetu, ten mały: „Mamo, daj mi chleba z masłem”. Jakieś imię powiedziała, żeby córka dała. A on: „Nie, bo ona mi tak cienko smaruje”. Tak mi się żal zrobiło, że taka dziewczynka, co ma siedem lat, już rozumiała to, że trzeba tak oszczędzać. Dzieciak do niej przyszedł, bo matka to matka, sama pewnie suchy zjadła, a dzieciakowi dała. A on przyszedł do gabinetu. Miała nożny aparat do borowania. Takie rzeczy pamiętam.
- Przejdźmy teraz do Powstania Warszawskiego. Jak pani zapamiętała godzinę „W”?
Przede wszystkim front szedł od Pragi i takie były straszne huki, strzały, że nieraz, jak z rodzicami rozmawialiśmy, to nam się zdawało, że chyba, na litość boską, do Warszawy to dojdzie, na prawą stronę Wisły. Tak były bliskie. Jak wybuchło Powstanie, 1 sierpnia kompletna cisza. Później twierdzili, że okazało się, że Niemcy jednak mieli przewagę. Nieprawda według mnie. Nikt nie wierzył w każdym razie, żeby z tego powodu przerwały się te działania, tylko z innego powodu. AK to inteligencja…
- Co się z panią działo 1 sierpnia?
Jak była godzina „W”, to najpierw nie mogłam dojść na Długą.
Tak, punkt zborny. Wiem, że w jakiejś bramie stałam, nawet z koleżanką jedną i drugą, z którą byłam potem na Długiej.
Tak, obydwie Irenki, czyli trzy Ireny były. Irka Jasińska, Irka Gitnerówna i Irena Jeżycka, bo byłam wówczas Jeżycka. Potem jakoś tam się dostałyśmy.
Pamiętam już z pobytu na Długiej, [że] były zrzuty zaraz na początku. To nawet podobno były brytyjskie. Później, już w późniejszym trochę terminie, były zrzuty Kanadyjczyków. Ich zestrzelili, samolot zleciał gdzieś na Miodową. Miodowa 22 zaczęła się palić, ale jakiś sprzęt z tego spalonego samolotu podobno jednak zdobyli. Ale lotnicy, było ich pięciu… Na tyłach kościoła garnizonowego, z prawej strony, leżały – nie wiem, jak to nazwać – jakieś kikuty, popaleni zupełnie ludzie, nogi nie w całości, czarne. Później zostali tam prowizorycznie pochowani, teraz, zdaje się, są na cmentarzu komunalnym, wojskowym, w kwaterze żołnierzy.
- Jakie miała pani zadania podczas Powstania Warszawskiego?
Pracowałam w kuchni, pomoc kuchenna. Od czasu do czasu, ponieważ tam był też szpital powstańczy… Za okupacji przy kościele garnizonowym, z lewej strony była restauracja
nur für Deutsche. Tam właśnie, gdzie
nur für Deutsche, był szpital powstańczy. Nieraz tam zachodziłam, coś pomogłam. Tak że prace pomocnicze, ze mnie nie był bohater.
- Co się gotowało do jedzenia?
Wiecznie jakieś kasze. Naprawdę, to było zupełnie byle co, przecież nie było co [gotować]. Co: włoszczyznę, na mięsie może? Jak były zdobyte Stawki, na Stawkach były jakieś magazyny, to się puszek z mięsem trochę pojawiło, chociaż to było dobre. Myśmy miały też klucz do szafki, co była dla dowództwa. Pamiętam, że tak byłyśmy głodne, że bez żadnego chleba, bez niczego, wzięłyśmy stamtąd szprotki w oleju czy w oliwie, już sama nie wiem. Boże, zupełnie spać nie mogłyśmy, bo jeżeli to się jadło bez chleba, to nam na zdrowie nie wyszło. Mówimy: „Kradzione nie tuczy”. Chociaż co to była za kradzież, Boże jedyny. Tak że takie były historie.
- Jak pani pamięta powstańców?
Chłopaki, trzeba przyznać, byli dzielni. W Batalionie „Miotła” był na Miodowej mój brat stryjeczny. Proszę sobie wyobrazić, że był tak ranny, że mu później, po wojnie obcięli nogę, dziesięć centymetrów kikuta zostawili, a druga noga, jak mi pokazał, była jak kalafior. Co jakiś czas musiał chodzić do szpitala, bo odłamki mu wychodziły. Zresztą zmarł później. Był na Miodowej, tak że nawet go spotkałam, jeszcze wtedy był w całości.
- Niech pani opowie o barykadzie. Pani mówiła, że się rozpłakała, jak barykada padła. Jak to było z barykadą?
Pogłoska poszła do wszystkich, że padła barykada na Mostowej, przy wytwórni, nazywała się „Quebracho”, to było wyprawianie skór, coś takiego. Ale to była ważna [barykada], bo już podeszliby wyżej. Wiem, że ja od razu w płacz oczywiście. Zresztą [też] i inne.
6 sierpnia, jeszcze muszę wrócić, była pierwsza niedziela Powstania. Wszystkie domy były udekorowane, biało-czerwone flagi, tak że Niemcy nie potrzebowali się martwić, że tutaj Niemcy są, bo wiadomo było, że wszędzie są nasi. Było wszystko udekorowane i była przysięga ochotników w kościele, a później była defilada ochotników.
- Pamięta pani tę defiladę?
Tak. Co zapamiętałam: taki jeden był w mundurze, jakiś podporucznik czy coś. Młody człowiek, klęczał pod koniec kościoła. Płakał jak dziecko, łzy mu się lały. To nie to, że miał łzy w oczach. Tak go zapamiętałam, do dzisiaj go pamiętam, jak klęczy i leją mu się łzy. Tak że to nie tylko baby były takie skłonne do płaczu, ale mężczyźni też.
- Jakimi ulicami szła ta defilada?
Ulicą Długą. Przyjmował chyba kapitan „Ognisty”, bo to była prawa ręka „Gozdawy”. Nie było żadnego podium, nie podium, po prostu stał, a oni przedefilowali od kościoła garnizonowego, kawałek dalej. Właśnie sami ochotnicy.
- Jak wyglądało życie religijne podczas Powstania? Czy uczestniczyła pani w jakichś mszach, modlitwach?
Owszem, przychodził ksiądz, dawał komunię w szpitalu. Już nie patrzył się, czy ktoś był u spowiedzi, nie był, może kiedyś był albo ewentualnie, jak mógł, to się spowiadał. 15 sierpnia poszłam, już osobiście, sama, do kościoła na Freta, do dominikanów. Co tam zobaczyłam, to w włos się jeży na głowie. Na wszystkich bocznych ołtarzach albo leżeli chorzy, powstańcy, albo były zwoje bandaży z krwią, z ropą, ze wszystkim. Coś okropnego. Był właz do podziemi, tam głowę wsadzić, to okropna duchota, coś okropnego.
Niemcy do wszystkich parokrotnie strzelali w kościół, tak że wszyscy tam zginęli. Był duży korytarz z lewej strony kościoła, to po obydwu stronach korytarza leżeli ranni powstańcy, a może nawet i nie powstańcy, ale powstańcy też. U niektórych w ogóle nie było widać człowieka, tylko same bandaże. Tam między innymi leżał mój brat stryjeczny, ale oczywiście jego nie poznałam. Miał nogi [ranne], ale nie wiem, jakoś nie poznałam. Może jeszcze wtedy nie leżał. Bo ja wiem? Później – jeszcze powiem o moim bracie – jak już wszyscy 2 września wyszli, to ciężej chorych niestety zostawili. Tolek się przedostał na ulicę Starą. Stara była na tyłach kościoła. Co chcę powiedzieć: nie miał żadnego opatrunku. Jemu się znalazły glisty w ranie, normalne glisty. To nie do pomyślenia. Sam nam opowiadał. Przez to może musiał mieć nogę obciętą. Może by nie miał, może by się dało ją nareperować, że tak powiem. Tak że takie były okropne historie.
- Proszę opowiedzieć o bombardowaniach.
Niemcy bombardowali bardzo elegancko, systematycznie. Przypuśćmy, że zaczęli na Freta 1 – ja byłam wtedy na Freta 3, to jakoś akurat nie bombardowali – i następne, następne domy. Później ludzie, jeżeli do piwnic nie wpadła bomba, była mniejszego kalibru, wchodzili pod domy, co już były zniszczone. Ale Niemcy bombardowali jeszcze i gruzy, pewnie żeby dotrzeć do piwnic. Jak wychodziłam z Warszawy 2 września, to tu gdzie jest wąska Freta – bo Freta jest szeroka, wąska i potem znowu się poszerza – w tym wąskim była góra jak pierwsze piętro, albo może i wyżej, bo widocznie domy się zwaliły w kierunki ulicy, z jednej i z drugiej strony. Dosłownie szliśmy górą, potem w dół. W ogóle się zdziwiliśmy wszyscy, skąd ludzie się wzięli, bo nam się zdawało, że chyba już nikogo nie ma, jednak ludzie jak robaki gdzieś tam się chowali.
Dużo było niewypałów, to też chwała Bogu. W moim domu na Kościelnej na drugim piętrze był niewypał. Nie chcieli nas tam puścić za Boga świętego, bo nie wiadomo było – można było stąpnąć i mogło się [rozerwać].
- Niech pani opowie o bombardowaniu, które pani przeżyła, o sadzy, która się pani wtedy okryła.
19 sierpnia był wstępny nalocik na Długą 15. Pewnie wiedzieli, że tam jest dowództwo, ale 19 sierpnia był lekki nalocik. Z koleżanką Irką stałyśmy przy ścianie, że jak będzie się coś walić, to może ta ściana nas osłoni. Tymczasem bomba gdzieś uderzyła, ściana się rozwaliła i okazuje się, że to była ściana kominowa. Byłyśmy czarne, sadza jest przecież lepka, to oblepiło nas zupełnie, dokumentnie. Jak nalot się skończył, wyszli żołnierze, chłopaki, wszyscy wybuchali okropnym śmiechem. Wiem, że w pierwszej chwili nawet byłam urażona. Niby co takiego? Dopiero co nalot się skończył, ci się śmieją. Jak my wyglądamy? Spojrzałam na Irkę, Irka na mnie, a my jesteśmy czarne, kompletnie czarne. Może dzięki temu uszłam z życiem, bo jak bym została jeszcze na 20 sierpnia… 20 sierpnia już tam kompletnie zrobili [bombardowanie]. Jest tablica na Długiej 15. Cały szpital, lekarze, jakiś ksiądz, wszyscy zginęli, część żołnierzy zginęła, bo to już był taki zasadniczy [nalot].
Wtedy poszłam do domu, do siebie na Kościelną. Nawet nie do domu, bo nie dali nam wejść na klatkę, bo na drugim piętrze jakiś niewypał leżał. Mama była w piwnicy i od jakiejś sąsiadki na parterze pożyczyła klucz, rozpaliła ogień w piecu i w ciepłej wodzie mnie jakoś wymyła. Sadze są tak lepkie, że wymyć nie można było. Całe ubranie do bielizny, wszystko miałam czarne, tak że prawie nie miałam się w co przebrać. W piwnicy był jakieś rzeczy, ale nie miałam przyzwoitego ubrania. Miałam granatową sukienkę w białe kropki i te kropki mi po miesiącu zaczęły wypadać. Tak że to wszystko było straszne.
- Czyli później nie wróciła już pani na Kościelną?
Już tam nie wróciłam. Nawet jak w pierwszą stronę szłam, nie chcieli mnie puścić przez Nowe Miasto, bo obstrzał był, ale jakoś się uchowałam. A jeszcze – mówiło się, że to są „gołębiarze”. Siedzieli na dachach i strzelali nawet do ludności cywilnej, jak się szło po wodę. Woda w jakimś domu była, w innym nie było, to szło się z kubełkami po wodę. Tak się mówiło: „gołębiarze”. Strzelali do ludzi.
- Pani też chodziła po wodę?
Też, jak już byłam na Kościelnej.
- Pamięta pani taką wyprawę po wodę?
Tak, szło się pod murem, żeby być niewidocznym. Zresztą nie zawsze strzelali, ale strzelali; to się zdarzało dosyć często.
Nie było. Jakieś świeczki czy coś się paliło.
Właśnie pojęcia zupełnie nie mam, co mogłam jeść. Nic gotowanego. Jakiś chleb wojskowy się zdobywało, czarny. Dużo nam to pomogło, jak powstańcy odbili Stawki, bo tam były magazyny jakichś puszek. Pamiętam, że ozorki mi się trafiły, a ja tego w ogóle nie lubiłam, nigdy nie jadłam. Nie wiem, co jadłam, czym żyłam. Może swoje łzy zlizywałam i jadłam.
- Jakie były nastroje ludności cywilnej?
Przynajmniej tam, co się z nimi zetknęłam, to wszyscy aprobowali całą akcję, starali się pomagać, jak tylko można było. Słyszałam, że niektórzy ludzie byli innego zdania, że nie powinno tego być, ale z tymi, co ja się zetknęłam…
Na Nowym Mieście był klasztor panien sakramentek, tam też było bardzo dużo ludzi w podziemiach. Tam były zakonnice, co nie wychodziły na świat. Kościół sakramentek został zrównany z ziemią i wszyscy ci ludzie zginęli, łącznie z zakonnicami. Zupełnie był zniszczony, do cna. Mam nawet takie zdjęcia.
- Pani też pamięta, jak wybuchł czołg-pułapka.
Tak, słychać było huk, ale myśleliśmy, że może jakiś nalot, coś. Nie przypuszczaliśmy, że coś takiego się stało. Nie poszłam tam, ale podobno szczątki ludzi były na drzewach. Zresztą znajoma, którą znam do dzisiaj, młodsza ode mnie, miała wtedy dwanaście lat czy coś takiego, stała przy oknie. Mieszkała na Podwalu, ale okna wychodziły na Kilińskiego. Odrzuciło ją i do tej pory jest trochę skrzywiona. Była ranna, na drugim piętrze. Tak że się udało Niemcom nam dogodzić.
- Którego dnia pani wyszła z Warszawy?
2 września.
Wszyscy zaczęli mówić, że już [jest] kapitulacja. Całymi gromadami szliśmy przez Freta. Przez wąską Freta szliśmy jak w górach, dosłownie chyba na wysokość pierwszego piętra, jeżeli nie więcej. Na wąskiej Freta domy się zwaliły w kierunku jezdni.
- Czy prowadzili was niemieccy żołnierze?
Nie, pilnowali, ale nie [prowadzili]. Później do – tak się wtedy mówiło – górki Panny Marii. Schodziło się w dół, do Rybaków i na wybrzeże. Tam nas gromadzili. Co jeszcze chcę powiedzieć: jak szliśmy do górki Marii Panny, to poręcz była z lewej strony, a zegarek każdy ma na lewej ręce. Brało się za poręcz, żeby zejść: zegareczek, zegareczek. Tylko tyle, że to nie byli żołnierze Wehrmachtu. Bo jednak jest różnica – chociaż nie pochwalam ich w ogóle, trudno, moje pokolenie nie może wielbić Niemców, to się nie da – jest różnica między Niemcem z Wehrmachtu, a takim, [na których] „kałmucy” się mówiło, jakieś ludy, nie wiem sama, skąd ich wytrzasnęli. Ciocia mi opowiadała, jak wychodziła na Plac Zamkowy. Tutaj, gdzie Świętojańska jest wąska, jak się nią z Placu Zamkowego dojdzie do katedry, bo przy katedrze się rozszerza, ale tam jest wąsko, tam był prawdopodobnie jakiś niewypał, bo był ogromny lej. W którymś miejscu było tak, że ledwo można było przejść, bo się każdy bał. Tutaj, gdzie był żołnierz z Wehrmachtu, to podawał ludziom rękę, trzeba przyznać. Widocznie jakiś człowiek się trafił. Przeszli ten kawałek, przy cioci nikt do leja nie spadł, ale olbrzymi lej był, potem mówiłam do cioci: „Może to była jakaś tonówka czy coś, ale niewypał”. Z drugiej strony stał „kałmuk”. Miał bicz i jak ktoś się wahał, bił go po nogach i już.
- Co się z panią stało? Pani została wraz z cywilami zgromadzona na Rybakach?
Nie, na wybrzeżu, koło Wisły. Tam nas gromadzili, później w parku Traugutta trochę siedzieliśmy, to znaczy leżeliśmy. Nawet jakiś Niemiec szedł, menażkę miał, proponował mi zupę, ale przecież bym się raczej otruła, niż zjadła jego zupę. Jeszcze miałam na tyle honoru, że broń Panie Boże. Podziękowałam czy kiwnęłam głową. Nie potrzebuję, jeszcze jakoś wytrzymam bez jedzenia.
Później nas gnali przez Wolę, to widziałam, jak Wola wyglądała, gruz na gruzie, kompletnie. Na piechotę, każdy umęczony. Niemcy wypatrywali, jak zobaczyli tylko młodego człowieka, mężczyznę głównie – na bok, na bok. Później, po jakimś czasie: paf, paf, paf, paf. To już wiadomo było, co się stało. Tak to wyglądało. Doprowadzili nas do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim w bydlęce wagony i do Pruszkowa, do fabryki. Tam nas zgromadzili, jakieś zupy wydawali, ale to [był] tłum ludzi. Tam jedną noc nocowaliśmy, ktoś wykombinował jakieś stare drzwi czy coś, żeby nie siedzieć na betonie. Tam się przenocowało i potem znowu do bydlęcych wagonów. Jeszcze nas segregowali z Pruszkowa.
- Niech pani opowie o tej segregacji.
Na lewo szły osoby starsze i z dziećmi, ranne, obandażowane, a osoby młodsze na prawo. Miałam dziewiętnaście lat, to mnie na prawo. Ale ponieważ byłam z rodzicami, to mój ojciec mnie złapał za [lewą] rękę, Niemiec za prawą rękę i myślałam, że mnie rozerwą. Widocznie jakoś ulitował się nade mną, machnął ręką i mnie do rodziców. W związku z tym byłam na robotach przymusowych, bo jak bym poszła na prawo, to prawdopodobnie bym się znalazła w jakimś obozie.
- Niech pani teraz opowie o transporcie.
Wpakowali nas – nie wiem ilu, ale było ciasno przeokropnie, stało się – też do bydlęcych wagonów, gdzie [były] tylko malutkie okienka u góry i w drzwiach przerwa, nie wiem ile, dwadzieścia centymetrów. Zadrutowane oczywiście. Niektórzy siedzieli, niektórzy jęczeli, niektórzy stali, coś okropnego. Tłum, tłok. Jak przejeżdżaliśmy przez podwarszawskie miejscowości, to muszę przyznać, że ludzie rzucali w nas pomidory, jakieś kanapki. Ale łapać przez to maleńkie okienko albo tą szparą? Była spora szpara, ale nie taka spora, żeby kobiety mogły swoje pewne fizjologiczne czynności załatwić. Mężczyźni mieli łatwiej pod tym względem.
Jechaliśmy, nie wiem, ze dwa dni. W międzyczasie pociąg się zatrzymał, zupełnie w polu. To jest okropnie wysoko z bydlęcego wagony gdzieś tam nisko [skakać]. Ale wszyscy sobie pomagali i oczywiście załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne. Mężczyzna, kobieta, stary, młody – obojętne. Nie, młodych nie było. Nie było ratunku, żadnego wstydu ani nic po prostu nie mogło być. Potem znowu sobie pomagaliśmy, a Niemcy oczywiście stali z naszykowanymi karabinami, żeby ktoś nie uciekł przypadkiem.
Jak nas dowieźli, nocą, ktoś zobaczył Frankfurt. Wszyscy chórem krzyknęliśmy: „Nad Menem!” Bo jak się tak długo jedzie, to gdzież można było [dojechać]? Nad Odrą? A tymczasem znowu ktoś zobaczył, na jakimś drogowskazie, [że] nad Odrą. „E, nad Odrą…”. No trudno, nad Odrą. Tam był obóz przejściowy, nazywał się Boossen. Tam byliśmy sześć dni czy coś takiego. Wiem, że już mnie wszy zdążyły obejść.
- Czy była łaźnia w tym obozie?
Chyba nie było, nie wiem. W każdym razie jakąś wodę nam dawali. Wiem, że kiedyś nam dali cały kocioł niby to herbaty, to nie była prawdziwa herbata. Ja to wykorzystałam dzięki temu, że byłam z rodzicami. Rodzice jakimś kocem zasunęli prycze, nalałam to do miski i się do połowy umyłam w tej herbacie, bo chociaż była ciepła woda. Przecież nie było tam nigdzie ciepłej wody. Nie, nie było tam żadnej mykwy. Ale pamiętam, że wszy mnie już obeszły. Wychodziłam za barak, miałam sweterek, to wszy były oczywiście z jednej strony szwu i z drugiej strony szwu, tak żeby było ładnie. Brzydziłam się tego. Nie wiem, ileż ja tam łez wylałam, począwszy od Powstania. Nie wiem, skąd te łzy się brały, skąd ta ciecz się brała u mnie. Nie zabijałam [wszy], tylko im prztyka dawałam, poszoł won! To były straszne rzeczy i dobrze, że byłam z moją mamą i ojcem. To w drodze powrotnej będzie miało znaczenie.
- Jaki był następny obóz, do którego pani trafiła?
Z Boossen nas doprowadzili do Frankfurtu, do Arbeitsamtu i tam nas rozdzielili. Trzynastu Polaków, kobiety i mężczyźni, byliśmy zakwaterowani do
Rittergut Lieben über Reppen. Koło Rzepina, Rzepin nasz [jest] obecnie. Tam do majątku. Dali jakiś pokój, gdzieś na wsi i mieliśmy się sami gospodarować. Kartki nam jakieś dali na początku, można było wykupić chleb, coś tam. Jedna z pań zostawała i nam gotowała, a nas dwanaście osób szło na pole. Była tam cała masa Rosjanek, mam wrażenie, że były chyba z kołchozu, bo były tak robotne. Przecież myśmy też chcieli kopać kartofle. Dawali trzy grządki kartofli na osobę, w równym rzędzie. Po paru godzinach Rosjanki były pół kilometra przed nami, a my jeszcze tutaj. Dla przykładu powiem, [że] była koło nas Rumunka w zaawansowanej ciąży, ale dobrze zbudowana. Mieliśmy dwudziestopięciokilogramowe kosze na osobę. Rumunka, jak miała trzy czwarte kartofli w koszu, to je wstrząsnęła, górka jej się zrobiła, wiec miała lżej. Pomimo że była w ciąży, na ramię sobie sama założyła i szła do wozów. Tam dostawała za kosz kartki, jakieś numerki czy coś takiego dawali. Potem z tych numerków, jak się szło do sklepu raz na tydzień, to się kupowało różne produkty, chleb, coś do jedzenia. Ale przez pierwsze tygodnie myśmy niestety nie zarobili. Dobrze, że Polacy, co byli już w Niemczech dłużej, nam swoje kartki dawali. Nie dlatego, że myśmy nie chcieli. Mówimy z ojcem: „Ta Rumunka tak zrobiła sama, a my nie mamy siły, dwudziestopięciokilogramowy kosz”. Żeśmy z ojcem wstrząsnęli. Jak myśmy wstrząsnęli, to się ubiły. Mówimy: „To koniec, nie ma co wstrząsać, tylko zbierać kartofle”. Trzeba było umiejętnie wstrząsnąć, to się zrobiła górka i [Rumunka] już sobie leciała, biegła do wozów. Potem, jak Rosjanki były daleko od nas, to wozy podjeżdżały tam, gdzie była większość. A te dwanaście ofiar bożych, myśmy musieli kawał drogi iść z ciężkim koszem i myśmy jeszcze szli we dwoje. Rosjanki jak mnie zobaczyły, że jestem w pantofeleczkach bez pięt, tak jak wyszłam z Powstania, to na mnie – głupia nie głupia, jak ja wyszłam? Sprawy sobie w ogóle nie zdawały, jak my mogliśmy wyjść. Myśmy byli zadowoleni, że z życiem się wyszło, to był cud boski. Przecież jak myśmy szli 2 września, to byliśmy zdziwieni, skąd ci ludzie się wzięli. Zdawało się, że nikogo nie ma, może jedni żyjemy. A nie, okazało się, [że jest] bardzo dużo ludzi. Co zginęło, to zginęło, ale jednak dużo osób jakoś zostało.
- Jak pani była na robotach przymusowych, gdzie pani nocowała? W barakach?
Nie, Mieliśmy pokój, gdzie od ściany do ściany była jedna prycza, jakaś słoma, coś takiego było. I też tak: mężczyzna, kobieta, obojętnie. Jedno obok drugiego i tak się spało.
- Dawali wam coś do jedzenia?
Nie, były kartki i jedna z pań zostawała i nam gotowała.
- Dali pani później jakieś nowe ubranie?
Później dostałam jakieś drewniaki, a tak to nie. Kiedyś lał deszcz, to myśmy wcale nie wyszli na pole. Jakże wyjść? Leje! Nie padał tylko lał deszcz. Wróciliśmy do domu i tam sobie siedzimy chwilę, ale tylko chwilę, bo zaraz przyszli Niemcy i won! Dlaczego myśmy nie wyszli?! Jeszcze nieomal że straszyli nas, że jakieś kary za to będziemy mieli. Tak że trzeba było iść, deszcz nie deszcz. Muszę też powiedzieć taką rzecz, że ręce na początku miałam całe czerwone od motyki, bo motyką się kopało, tak że nie mogłam ich ani zgiąć, ani wyprostować, bo mnie bolały. Później zaczęły twardnieć, miałam odciski. A później popękały mi do krwi. W ziemi grzebałam mokrej, nie mokrej i tężca jakoś nie dostałam.
- Niech pani jeszcze opowie o łaźni, o mykwie.
Później, jak już kartofle się wykopało, to nas przenieśli gdzieś na wieś. Tam znowu buraki się wydobywało, ale były długie kije i na końcu podłużny nóż, to na stojąco, już było lżej, bo tak, to wiecznie człowiek zgięty. Przerwa była w kopaniu, piętnaście minut czy ileś, jakieś kanapki sobie robiliśmy w domu, gdzie mieszkaliśmy. Ale to chwila, a potem znowu. Niedobrze się człowiekowi robiło. Cośkolwiek zjadł i zaraz się zgiąć. To była krótka przerwa. Później buraki, to było lżej, bo na stojąco się robiło. Podważało się, potem tylko schylić się i cały pęczek gdzieś się odrzucało, już nie pamiętam. Pamiętam, że wtedy jak byliśmy z burakami, był nalot. Kazali nam, ci co nas pilnowali, w krzaki się gdzieś pochować, bo okazuje się, że z broni pokładowej też strzelali. Oczywiście wszyscy, jak naprawdę niemądrzy, stale uważaliśmy, że naloty są pewnie angielskie, amerykańskie. To były ruskie, na litość Pana Boga! Kazali nam się pochować gdzieś po krzakach. Wiem, że słońce świeciło. Zapamiętałam, że mi się jakoś przykro zrobiło, bo jak gdyby wiosna szła, słońce świeci i dwóch jakichś ruskich – Rosjanie mają już to do siebie, że mają dobre głosy, może się spotkać jeden z jednego kąta, drugi z drugiego kąta i zaczną śpiewać, nawet na głosy – zaczęli śpiewać jakąś dumkę, jak to są te ruskie. Wiem że, o Jezus, mało się nie rozpłakałam, bo oczy miałam na mokrym miejscu. Bo słońce świeci, pod jakimś krzakiem leżę, a oni śpiewają taką dumkę. W końcu nalot się skończył, to znowu do kopania.
Tam byliśmy dosyć krótko. Później nas znowu do Arbeitsamtu. Już się jesień zrobiła. Mnie z rodzicami przydzielili do „Allerberge” [?], to fabryka samochodów czy coś takiego. Centrala była we Frankfurcie nad Menem, a tutaj był oddział. Tam mieszkaliśmy w jakichś pokojach, tak że jakaś łazienka była. Też chyba prysznica nie było, tylko umywalki. Już nie pamiętam nawet, czy była ciepła woda, czy zimna woda. Może i zimna. Wiem, że już wtedy wszy mnie dobrze oblazły. Miałam gęsty grzebień, ale co pomoże gesty grzebień? Dobrze, że dostałam dosyć dobrą pracę, bo miałam półeczki, magazynek w dużej, ogólnej hali i tam miałam najrozmaitsze śrubki. Takie, siakie, przekrój taki, taki, różne. Jak przyjeżdżały czołgi z frontu, to inne dziewczyny musiały na dworze je szorować, a ja byłam w hali, to zawsze było trochę może cieplej.
Pilnowałam tego. Jak ktoś chciał jakiejś śrubki przekrój taki, siaki, to im wydawałam. Była tam stolarnia, w tej stolarni pracowali Włosi. Któryś Włoch zrobił mi stołeczek, a jaki piękny! Tak żałowałam, że nie mogłam go wziąć! Gdzie będę stołek brała z sobą, jak już gdzieś nas gnali, bo już front się zbliżał? Mogłam chociaż usiąść, a nie stać tam ileś godzin.
Jeszcze taki fakt powiem, że w rogu hali był piec ze sprężonym powietrzem. To [było] olbrzymie koło i miało dziury, gdzie ciepłe powietrze wylatywało. Zimno mi było. Przecież wyszłam w lato, to co, wzięłam ze sobą jakieś swetry, jakieś palta, jakąś kurtkę? Nie. To, ponieważ byłam młoda, zdjęłam drewniak i nogę zadzierałam wysoko, w dziurę, żeby się nagrzała. Dobra, wsadziłam ją w drewniak, potem druga noga w dziurę, wysoko – dzięki temu, że byłam młoda.
Moja mama była bardzo chora, w stanie agonalnym była w 1944 roku, w lutym. W formie rekonwalescencji pojechała do obozu. Dali jej miotłę i zamiatała, to miała jeszcze lekką pracę. Mój ojciec nie wiem już, co tam innego robił.
Na korzyść Niemców muszę powiedzieć, że była
Sattlerei, czyli siodlarnia, i tam mieli piecyk szamotowy, to pozwalali nam – jak by byli jacyś dranie, to by nam w ogóle nie pozwolili tam wejść, to za przepierzeniem – pozwalali nam iść i trochę tam sobie ręce ugrzać. Jeszcze myśmy robiły tak: dawali nam fartuchy drelichowe, zapinane z tyłu i na szyję, to myśmy brały jakąś cegłę, grzałyśmy sobie nad tym piecykiem, nie tak, żeby się spalić, i sobie kładłam [na piersi], bo to było na szyję i zawiązane. W jakiejś części [fabryki] pracowali Francuzi, mieli metalowe [części]. Mieli kawałek jakiegoś żelaza, nieforemny, nieduży, to myśmy to też grzały nad piecem u Niemców w siodlarni,
Sattlerei po niemiecku. Jedna pani miała męża w oflagu i jakoś się skontaktowali, więc przysłał jej spodnie. A ona miała na sobie jakieś spodnie, chociaż wtedy spodnie jeszcze nie były w modzie, ale jakieś miała. Te swoje stare mnie oddała. Miałam tam kieszenie i w ogóle w nogi cieplej, a nie w skarpetkach, tak [jak] wyszłam z Powstania. W związku z tym te metalowe części, nieduże, grzałyśmy sobie nad piecem u Niemców, w
Sattlerei i do kieszeni. Potem szłyśmy do ubikacji, żeby sobie postać, trochę odpocząć. Jeszcze jedną rzecz bym powiedziała, ale jeżeli to miałoby pójść w świat, to się boję.
Nie, nie powiem, bo to byłby sabotaż, Jezus, Maria! Tu jest imię, nazwisko, jeszcze by mnie znaleźli i w łeb mi dadzą, wolę umrzeć na łóżku, normalnie. Naprawdę nie wiem, czy to mogę powiedzieć.
- Proszę opowiedzieć, to już tyle lat minęło.
Dawali nam różne śrubki z demontowanych czołgów. Były zardzewiałe. Jak miałam nowe, to nawet czułam, że ręce mam jak po glicerynie, bo nowe, z pudełeczka wyciągnięte, tylko włożone w odpowiednie przegródki. Nawet ręce mi się natłuściły. Kiedyś miałam dużo zardzewiałych, to je wsadziłam w fartuch i wyszłam, dalej poszłam i w śnieg. O Jezus, jak by mnie ktoś zobaczył, to nie wiem, od razu do obozu karnego albo może w łeb od razu był dostała. Może te szwaby już poumierały, [bo] jak tu są całe moje dane, jeszcze może adres, to dziękuję. To był kompletny sabotaż. Już nie stanie w ubikacji. A i tak nas ktoś podkablował. Jak się szło do magazynu, one były w podziemiu, tam było ciepło, bo tam Niemcy pracowali czy Niemki. Tam się szło, bo musiałam, jak śrubek mi zało takich czy takich, rozmiar taki, średnica taka. Skierowanie mi majster podpisywał i tam szłam. Oczywiście mi to wydali, ale na tym się nie skończyło, bo tam było ciepło, to jeszcze sobie postałam dwadzieścia minut, pół godziny. Ktoś nas podkablował. Potem majster przyszedł do mnie, dobrze, że byłam prosto po szkole, a miałam piątkę z niemieckiego, więc rozumiałam go, co do mnie mówi po niemiecku: że muszę jakoś umotywować, że coś potrzebne i jego podpis musi być, pieczątka i tak dalej – bo ktoś podkablował, że my tam za długo stoimy.
- Proszę teraz powiedzieć, co się działo, jak się już zbliżał front.
Zaczęły wokół padać pociski i zaczęli ewakuować fabrykę, maszyny, do pociągu. Samochody jeździły w tą i z powrotem i ja też, jak niemądra. Myślę: „Co ja tu będę pomagać pakować?”. Pojechałam jakimś małym samochodem z Niemcami, jeszcze chyba parę dziewczyn, na dworzec. Pamiętam, jak myśmy jechali, pociski się rozrywały. Później się w głowę stuknęłam, że Chryste Panie, przecież mogłyby w samochód trafić. Ale nie przyszło mi to jakoś do głowy, byłam młoda, to mi się tam znudziło. Myślę sobie: „Pójdę na dworzec im pomóc”. Musiałam pomóc, nie mogłam stać bezczynnie, bo w łeb bym pewnie dostała.
Później nas znowu zgromadzili i zawieźli do Eberswalde, tam marynarze byli, bo to blisko Szczecina, też do jakiegoś obozu. W międzyczasie przejeżdżaliśmy
U-Bahnem przez Berlin, tak że patrzę: to, to. Niemieckiego się uczyłam: tu Aleksanderplatz, tu Unter den Linden i inne. Jedną noc nocowaliśmy w Berlinie. Właściwie trudno powiedzieć nocowaliśmy, dlatego że całą noc był alarm. Już nie pamiętam, czy jak był alarm, to był przeciągły, a przerywany to odwołanie, [czy] odwrotnie. Już tego naprawdę nie pamiętam, w każdym razie cały czas był alarm, tak że nas wsadzili do piwnicy i myśmy w tej piwnicy na czymś przesiedzieli. Całą noc był, co odwołanie, to następny. I tylko samoloty. To charakterystyczne: jak samoloty były pełne bomb, to ciężko huczały, a potem, jak odlatywały, to już normalny warkot samolotu, jak się słyszy do dzisiaj. Ale jak leciały, to wybitnie ciężki pomruk, wiadomo, że lecą z bombami. A my znowu, jak niemądrzy: „Amerykanie albo Anglicy!”. Nie wiedzieliśmy, że Anglicy też nas w konia zrobili.
W Eberswalde były koszary dla marynarzy, tak że tam byliśmy krótko i wywieźli nas do Dabendorf. Dabendorf to był obój przejściowy. Oczywiście człowiek nie miał ani mapy, ani w ogóle nic, żadnej orientacji, a nikt nie mówił, gdzie to jest, ale gdzieś przyuważyłam, że tak powiem, że to jest dwadzieścia cztery kilometry na południe od Poczdamu. Tam był Dabendorf. To jakaś wieś, nie wieś, w każdym razie był obóz. W tym obozie oczywiście gnali nas do pracy.
Wieźli nas tam, gdzie były jakieś naloty, i musieliśmy zakopywać leje, co powstały. Zawieźli nas gdzieś, nawet pociągiem, była węzłowa stacja. Niemcy jak to Niemcy, oni zawsze są systematyczni, tak że pociąg dojeżdżał do tego węzła, co był zniszczony, ludzie przechodzili z walizkami, a tam już był następny pociąg. Tak że Niemcy jak to Niemcy, pewne cechy mają dobre, ale może więcej tych złych. […]. To była węzłowa stacja, naprawdę już w tej chwili nie pamiętam, pociągiem nas zawieźli. Tam mieliśmy [zakopywać] leje, żeby pociągi mogły już normalnie jeździć. Jakieś łopaty nam dali, ale oczywiście ledwo wzięliśmy się za robotę, był nalot. Okropny, jeden po drugim, jeden po drugim! Myśmy wszyscy z łopatami zaczęli stamtąd wychodzić, tylko że już nie pociągiem, a pieszo. Pamiętam, że tyle zdrowasiek, ile wtedy zmówiłam… Bez przerwy, bo po prostu kule świstały nam nad głowami, słychać było. Jeszcze z ciężkimi, wielkimi łopatami. Potem zaczęliśmy rzucać te łopaty. Chcieliśmy wsiąść do jakiegoś pociągu, żeby się dostać do Dabendorf, bo daleko jechaliśmy. Tylko w pierwszą stronę jechaliśmy normalnie, a w drugą… Jakiś pociąg stanął, chcieliśmy wsiąść – pełno rannych Niemców. Nie było jak, nie było gdzie. W końcu na jakiejś stacji trochę podjechaliśmy do Dabendorf i tam już zostaliśmy. To był chyba ostatni dzień naszej pracy.
Rozmawialiśmy między sobą, ludzie mówili: „Na pewno nas tak nie zostawią, jak będzie koniec wojny, to jakoś nas odtransportują do Polski, do Warszawy”, bo wszyscy byliśmy z Warszawy. A tymczasem budzimy się któregoś dnia: cisza, w ogóle cicho, nic. Ktoś wyszedł: ani Niemca, w ogóle nic. Nikt nam jakiegoś śniadania byle jakiego nie proponuje, wszystko jedno. Tylko słychać dudnienie na szosie, pewnie jakieś czołgi jadą, no to myśmy wszyscy wyszli, bo byliśmy pewni, że to są Anglicy, albo może Polacy, bo ja wiem. W każdym razie cała gromada nas wyszła na szosę. Słychać dudnienie, jedzie jakiś czołg. Jak zobaczył grupę ludzi, to się zatrzymał. Nam jakby kto kubeł zimnej wody wylał na głowę, bo wyszło takie coś, czemu ja się nie dziwię, bo to byli ludzie z frontu, tylko tyle, że to byli Rosjanie. Zacytuję Mickiewicza: „Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa”. Czy noże za pasem mieli, to nie wiem, w każdym razie to byli żołnierze z frontu, kożuchy mieli, czarne włosy [przy kołnierzach] na wierzchu, a wyglądali tak, jak zacytowałam. Rozumiem, że to ludzie z frontu, trudno, żeby był ogolony. Wyszli i oczywiście po rosyjsku do nas mówią. O Boże drogi! Naprawdę, kubeł zimnej wody. Bo my, jak ci niemądrzy: naloty były, to my: „To są angielskie”. Wierzyliśmy w tę Anglię, jak nie wiem, jak w obraz, a ona tak nas wykiwała z tego wszystkiego.
- Jak się zachowywali ci Rosjanie?
Ci co byli w tych czołgach, to nic. Nie wiem, czy rozmawialiśmy, czy coś. Pojechali sobie dalej. Jak mówiłam: myśleliśmy, że jak będzie koniec wojny, to ktoś po nas przyjedzie, gdzieś nas odwiezie czy coś. Nie, każdy sam sobie, rób co chcesz. Wzięło się jakiś koc, z koca się zrobiło worek nie worek, żeby na plecy [wziąć] swój dobytek, miskę do jedzenia chociażby, jakąś łyżkę. Właściwie ubrania nie było na zmianę, wcale się nie dziwię, że wszy nas oblazły. Wszędzie były, nie było takiego miejsca na ciele, żeby wszy nie było. Stamtąd zaczęliśmy iść. W grupki się połączyliśmy i trzeba było iść na piechotę do Polski, do Warszawy.
Potem przyszła noc, trzeba się było gdzieś zatrzymać. To jeszcze były tereny niemieckie, Niemcy, wiadomo, że uciekali i zostawiali swój dobytek. Gdzieś na parterze [spaliśmy], bo na piętro już nie wchodziliśmy, ktoś z panów poszedł do stodoły, jakieś snopki ze słomą posłał, pamiętam, w trzech rzędach: przy oknie, pośrodku i tam. Była przerwa i pokotem każdy leżał, przykrył się, czym mógł, i tak spaliśmy. Przyszli Rosjanie z wielkimi lampami i po ludziach. Zaraz w pierwszym rzędzie była młoda dziewczyna, w moim wieku czy rok młodsza, miała z osiemnaście lat. Oczywiście ją wyprowadzili i zrobili z nią, co chcieli. Wiem, że było słychać krzyk, płacz, ale [byli] nieugięci. Ponieważ byłam z rodzicami, to dzięki temu nie przyjechałam do Warszawy z jakimiś ruskimi, pół ruskimi dziećmi. Mama się na mnie położyła, a mama była lekka, bo tak jak mówiłam, w 1944 roku była bardzo chora, miała złośliwą anemię, więc była sucha jak patyk, że to wszystko przeżyła, to aż dziwne. Położyła się na mnie, jak szli między rzędami, bo tak jak mówię: jeden rząd leżał, drugi i trzeci, była mała przerwa. Mnie się zdawało, że mi na nogę nastąpi, jak przechodził koło nas. Mama na mnie leżała, więc się spłaszczyłam, jak mogłam, mama się rozpłaszczyła, jak mogła, jeszcze sobie włosy potargała, chociaż wyglądała bardzo mizernie, ale żeby zrobić z siebie czarownicę. Może jak nie mieliby młodej osoby, to by starszą się zabawili. Ale więcej osób chyba wtedy nie wzięli. W każdym razie takie były przygody. Później poszli gdzieś w czortu.
Znowu zaczęliśmy iść. Co myśmy jedli, to naprawdę pojęcia nie mam. Co mogliśmy jeść? Sama nie wiem, może się [coś] zbierało, jak szosą się szło, bo wiem, że potem na żołądek się rozchorowałam. Nie, szosą nie można było iść, bo szosą szło wojsko, więc polnymi drogami szliśmy, jakąś grupką.
Jakoś dzień przeszedł, znowu nocleg. Na parterze się część osób rozlokowała, a moja mama, tata i ja poszliśmy na piętro. Tam było szerokie łóżko, więc ja pośrodku, mama z jednego boku, tata z drugiego. Tam zasnęliśmy, to było pięterko. W nocy słyszymy: łup, łup po schodach. Wojskowe buty, słychać było. Mama znowu na mnie się położyła i oczywiście znowu się potargała, żeby już wyglądać całkiem jak czarownica, chociaż była bardzo mizerna, bo jak mówię, w lutym miała złośliwą anemię.
Znowu jakiś ruski wszedł. Do szafy zajrzał, tu zajrzał, tam zajrzał, tutaj spojrzał, a ja jakoś tak leżałam, że materace się rozstąpiły, że siatkę widziałam. Wielką lampą zajrzał jeszcze pod łóżko, czy tam kogoś nie ma i dał spokój. Ale takie były przygody. Później, w następne noce, jak się zbliżał wieczór, nie mogłam się pohamować, cała się trzęsłam, broda mi się trzęsła, bo takie były historie. Na trzecią noc jakoś tam było. Później gdzieś tam doszliśmy, w samochód nas wsadzili i dowieźli nas chyba do Poznania, do pociągu.
- Kto was dowiózł, pamięta pani?
To już byli, zdaje się, Polacy.
Samochód ciężarowy, wsadzili nas, przynajmniej akurat naszą grupkę, bo myśmy się potem rozbili na grupki. Do Poznania. W Poznaniu znowu mnie ruscy zobaczyli. Młoda, dziewiętnaście lat miałam, a wyglądałam na mniej. Znowu mnie któryś ciągnął, ojciec mnie wyrywał. Naprawdę, gdyby nie moi rodzice, to bym przyjechała do Warszawy, nie wiem, chyba z czworgiem dzieci, albo by mnie jeszcze czymś zakazili, Bóg wie co.
Trzeba było czekać ileś czasu na pociąg do Warszawy. Ojciec gdzieś poszedł, dostali zaświadczenie: „Piotr Jeżycki z żoną Zofią i jej córką Ireną udają się do Warszawy”. Przyjechał pociąg, już nie bydlęcy, tylko, zdaje się, normalny. Wysadził nas na Dworcu Zachodnim. Gdzie mieliśmy iść? Starówka zniszczona, wszystko właściwie zniszczone. [Przy] Dworcu Zachodnim były bloki, zniszczone, ale nowoczesne, więc stały, bo były z żelbetonu czy coś takiego. Na parterze [się zatrzymaliśmy], zaraz tata gdzieś poszedł z jeszcze jednym panem. Też rodzina, Piluch się nazywali czy jakoś, z żoną był i z chłopcem, takim ze czternaście lat. Poszli na gruzy, znaleźli drzwi, to położyli na parterze, żeby można było na czymś usiąść czy się położyć. Tak że tam całą dobę byliśmy. Ale na czym spać? Na tym drzewie, trudno. Lepiej na drzewie niż na betonie, bo [tam], na ulicy Ludwiki, były nowoczesne, żelbetowe bloki, tak że nie dały się zburzyć, pogięły się wygięły, ale stały i my na parterze się zakwaterowaliśmy.
Mieliśmy wiadomość od mojego brata, że był w szpitalu na Okęciu. Pracował u Niemców na lotnisku i wpadł na coś, upadł czy coś takiego i go wzięli do szpitala. Nie wiem, tam teraz nie ma żadnego szpitala. Nawet nie wiem, na jakiej to ulicy.
- Co się stało z bratem, czego dotyczyła wiadomość?
On do nas napisał, skądś [miał] adres. Jednak ludzie wtedy byli dobrzy dla siebie, nie tak jak dzisiaj, co są jeden dla drugiego wilkiem, tylko naprawdę byli dobrzy. Dziesiąta woda po kisielu, jacyś znajomi znajomych coś wiedzieli o kimś, to mówili wzajemnie. Brat zdobył adres, jak byliśmy we Frankfurcie nad Odrą, i tam do nas napisał, że pracuje na lotnisku, ale był skaleczony, na coś wpadł czy coś takiego, był w szpitalu. Jak myśmy się znaleźli na ulicy Ludwiki, na Woli, to mama została w gruzach, a ja z ojcem poszłam szukać mojego brata. Szliśmy, szliśmy, oczywiście pieszo. To kawał drogi. Mieliśmy adres. Patrzymy: już jest właściwy adres, jakaś pani wyszła. Mówimy: „Czy tu mieszka pani…” – nazwisko. Bo na Okęciu była nasza znajoma i zobaczyła mojego brata, wtedy właśnie był ranny, to jak już wyszedł ze szpitala, postanowiła, żeby u nich zamieszkał. To znaczy ona też mieszkała u kogoś kątem. Ale okazuje się, że ta osoba chodziła z Niemcem, zbratała się z Niemcem. Jak myśmy z moim tatą trafili pod ten adres, piętrowy domeczek na Okęciu, gdzieś daleko, pieszo, bo jak inaczej, myśmy nie zapytali się o mojego brata, bo mieszkał kątem, tylko o tą panią, co chodziła z Niemcem. Jak myśmy powiedzieli jej nazwisko, to ta pani jak zaczęła obrzucać… Bo ta osoba, która tam mieszkała, chodziła z Niemcem.
Tak, ale on już się stamtąd wyprowadził. Ale nim to wszystko, to tyrada przeokropnych słów. Dopiero jak skończyła tą mowę, powiedzieliśmy, że jesteśmy do mojego brata – imię, nazwisko. „Ach, pan Edzio!”. Z kopyta zmieniła front. „Tak, ale już się stąd wyprowadził. Chyba poszedł do…”. Nie wiem, do rodziców tej, co chodziła z Niemcem, gdzieś na Śliską, w gruzy. Ludzie przecież mieszkali w gruzach. Powiedziała nam, ale zmieniła front z kopyta, bo tak to myśmy naprawdę byli z ojcem jak słup soli, takie gadała rzeczy.
Teraz tam szukaj człowieku, jak tam są same gruzy. Ale jakoś od osła do posła, coś żeśmy się dowiedzieli. Ona powiedziała: „Pan Edzio, pan Edzio!”. Same pochwalne hymny.
- Znaleźliście się w końcu z bratem?
Tak, ale jeszcze nie tak prosto. Powiedziała, że znalazł jakąś rodzinę i chyba jest gdzieś na Pradze. Przypomniałam sobie, że rodzice męża mojej ciotecznej siostry mieszkali gdzieś na Floriańskiej. Nie wiem, pod którym. Wtedy tak było, że o zmierzchu już był zamknięty most pontonowy przez Wisłę. Myśmy doszli do mostu, bo chcieliśmy iść na Pragę, skoro ktoś miał być na Floriańskiej.
Znowu na ulicę Ludwiki. Na czym myśmy spali? Jakieś drzwi były wzięte, chyba dwie [pary], mama z ojcem i ja na tych drzwiach, żeby nie [spać] na betonie, bo to był nowoczesny dom, żelbetowy. Pogiął się troszkę, ale stał, w ogóle nie był zburzony, mimo że był kompletnie wypalony. My na parterze, trzeba było tam przespać. Na drugi dzień już wcześniej wyszliśmy. Przez most pontonowy dało się jakoś przejść, bo to był dzień. Potem na Floriańskiej. Mówię: „Nie pamiętam”. Rodzice mojej ciotecznej siostry męża mieszkali na Floriańskiej, dobrze, że ulica Floriańska nie jest długa. Mówię: „Nie wiem gdzie”. Wchodziliśmy do każdej bramy, patrzymy [czy jest] to nazwisko. Nie ma. Jeszcze wtedy były listy lokatorów, bo dzisiaj to by nikt nikogo nie znalazł, wszystko jest incognito, tajemnica. Potem patrzymy – jest to nazwisko, Floriańska 8. Poszliśmy tam, okazuje się – piąte piętro, windy nie ma, zepsuła się widocznie, a któż reperował w czasie Powstania? Rodzice mojego szwagra ciotecznego już nie żyli, więc to mieszkanie było puste. Ponieważ na piątym piętrze, to nikt tam nie zajął, specjalnie nie pokradł nawet nic, więc tam się wprowadziła moja cioteczna siostra z małą dziewczynką i ciotką z mężem. Tam trafiliśmy, oczywiście płacz, że żeśmy się znaleźli. Pozwolili nam tam zamieszkać. Muszę powiedzieć, że w pokoju z kuchnią mieszkało nas tam trzynaście osób.
Myśmy zrobili błąd z moim tatą, że poszliśmy na Okęcie szukać mojego brata. Trzeba było iść na gruzy, na Starówkę, bo siostra cioteczna i jej ciotka z wujkiem mieszkali na Placu Zamkowym i na gruzach zostawili karteczkę: „Tacy i tacy, mieszkamy tu i tu”. A tak, to myśmy wszystko na pamięć, na wyczucie [robili]. W każdym razie znaleźliśmy się tam i tam nocowaliśmy. Nas tam nocowało, chwała Bogu, w pokoju z kuchnią, bo to był pokój z kuchnią trzynaście osób. A jak, to nawet mogę powiedzieć, bo to było bardzo oryginalne spanie. Mój tata i mój brat pracowali. Brat nawet się załapał do Polskiego Radia, więc to było bardzo dobre, bo Polskie Radio dawało co miesiąc deputaty w naturze, więc i smalec, i kasza, w ogóle cud. Polskie Radio tak się postawiło. Tata nie pracował, ale potem zaczął coś sprzedawać, jakieś bułki, bo trzeba było coś robić.
- Miała pani powiedzieć, jak spaliście.
Tam był pokój z kuchnią.
- I co? Jakieś piętrowe prycze zrobili?
Nie, skąd? Jedno łóżko było podwójne, bo tam mieszkali rodzice mojej ciotecznej siostry czy jej teściowie, ale teść zmarł za okupacji, a teściowa zmarła w czasie Powstania, więc ją gdzieś pochowali. Tak że mieszkanie stało puste. Dzięki temu, że było na piątym piętrze, to nikt tam nie doszedł i nie okradł, tak że było w całości, ale raptem pokój z kuchnią. W związku z tym było jedno szerokie łóżko w pokoju, to tam spała moja siostra cioteczna z dziewczynką, co miała pięć lat czy cztery lata. W kuchni spała jej matka, czyli moja ciotka z wujkiem, na jakimś łóżku. Nie wiem, może było i pojedyncze, ale musieli się pomieścić, trudno. Jakieś łóżko skombinowali od kogoś, też prawie pojedyncze, tam spał [mój brat z ojcem]. Ponieważ oni pracowali, to my z mamą [mówimy]: „Nie, my będziemy spały na podłodze, bo wy pracujecie, a my nie, no to miejcie jakąś tam wygodę”. Spali na pożyczonym łóżku, bo przecież tyle łóżek tam nie było, a my z mamą na jakichś materacach, w których codziennie były roje pcheł. Brałam na okno te materace, pełno pcheł było, nie wiem dlaczego, inwazja pcheł. Wiem, że jak już wstawaliśmy rano, otwierałam okno, kładłam te materace na okno i tylko prztyk, prztyk, bo nawet ich nie zabijałam, tylko z piątego pietra poszoł won na ulicę Floriańską.
- Chcę zapytać o pani ojca, jak wyglądała jego praca?
Mój tata niestety pracował w policji i tam został do końca. Ale starał się nic nie działać przeciwko, tak że jakoś tam przeżyliśmy okupację. Mój brat znowu pracował w fabryce marmolady Derwińskiego, jeszcze za okupacji i tak się okupację jakoś przeżyło. Ja się uczyłam, brat zresztą początkowo też się uczył, potem poszedł do pracy.
- Czyli z rodziny tylko pani miała kontakty z konspiracją?
Mój brat do konspiracji nie należał, ale bardzo pomagał z pewnych względów, bo nasz brat wujeczny pracował u „Gebethnera i Wolfa”, był tam nawet na kierowniczym stanowisku. Były ciche podchorążówki czy coś takiego, to stamtąd otrzymywał potrzebne książki i przez [mojego] brata dostarczał, komu było trzeba. Potem tak się stało, że zaczęłam pracować w Polskim Radio.
Wszystko się ułożyło.
- Chciałam jeszcze zapytać o pani ocenę Powstania Warszawskiego. To będzie ostatnie pytanie.
Uważam, że duch był na piątkę. Naprawdę, nie było jakichś zgrzybiałych osób czy młodszych, czy starszych, wszyscy starali się nam pomóc w jakiś sposób. Nie było wody. Gdzieś była, to ludzie udostępniali sobie wzajemnie; naprawdę ludzie byli dla siebie dobrzy, nie mogę powiedzieć. Jeszcze nie mówiłam, że byli „gołębiarze”, co na dachach siedzieli i strzelali do ludzi jak do kaczek.
- Poszłaby pani jeszcze raz do Powstania?
Nie wiem, pewnie jak by było, to bym poszła, bo jestem z tego pokolenia, co to… Może źle oceniam młodych ludzi, bo może jak by były takie warunki, to by też się poświęcili, no ale wydaje mi się, że może są w tej chwili bardziej wygodniccy. Ale my, pokolenie okupacyjne, co się to przeżyło, te różne łapanki i tak dalej…
[…]Jak wychodziłam, szłam, już była niby wojna, już ruscy nas zajęli, miałam przy sobie opaskę biało-czerwoną i legitymację. Nawet nie wiem, czy to mogę powiedzieć, bo teraz z Rosjanami jesteśmy dobrze, ale ruscy byli przeciwko nam, byli źle nastawieni. Zawsze mówili: „Jak przyjdą nasi, to was
wyrzezają”. I jak już front Rosjan nastawał, to ja naprawdę się bałam i zniszczyłam swoją legitymację akowską i opaskę, i mam do tej pory wyrzuty sumienia, że to zrobiłam, bo nie powinnam. Tak mi się zdawało, że zdradziłam ojczyznę, na litość Pana Boga, bo jeszcze byłam młoda, pełna zapału i patriotyzmu. I tak się skończyły te moje dzieje.
Warszawa, 21 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus