Edward Niedźwiedzki „Mały”
Nazywam się Edward Niedźwiedzki, 12 września skończyłem osiemdziesiąt lat.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny w 1939 roku?
Pamiętam, że graliśmy w piłkę. Nas było trzech, koło domu był kawałek trawnika, lecą samoloty ze strony zachodniej, ale gramy, bo Okęcie jest niedaleko, często samoloty przelatywały. Naraz huk z armat, odłamki koło nas spadały, frruu, frruuu, tylko paliła się trawa. Było coś podejrzanego, to piłkę żeśmy zgarnęli, uciekamy do domu. Wtedy dowiadujemy się, że wojna się rozpoczęła.
Jeszcze przed tym, co chciałem zaznaczyć, że pies, którego żeśmy wychowali od szczeniaczka (już był sporym psem) pod ogródkiem kopał duże zaspy i wył, a mama mówi: „O, jakaś przestroga będzie”. Dosłownie za dwa dni się dowiadujemy, że wojna się rozpoczęła. Pies dał nam znać, że coś groźnego się zapowiada. Nie wiem, po dwóch czy trzech dniach wojna się rozpoczęła. Może nawet przed tym graniem w piłkę to się rozpoczęło, że pies takie znaki dawał. Później tośmy grali w piłkę, odłamki koło nas spadały, to żeśmy słyszeli jak fruwały i trawa się paliła wokół u nas.
- Co było dalej, we wrześniu 1939 roku?
Później to normalnie, już jak wojna się rozpoczęła, to można powiedzieć, że koło nas spokojnie to przeszło. Lata 1940–1941 to żeśmy przeżywali tak, jakby wojny nie było, a w 1942 zaczęło się już, jak to się mówi, wojnę odczuwać. Już Niemców było tutaj coraz więcej. Częściowo naszą szkołę już zajęli, byli ranni Niemcy.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
W Wilanowie. Z Natolina do Wilanowa chodziłem do szkoły.
- Pamięta pan, jaka to była szkoła, numer szkoły?
Szkoła podstawowa w Wilanowie. Ta szkoła do dziś jest.
- Jak pan zapamiętał kolegów ze szkolnych lat?
Kolegów pamiętam, nawet z niektórymi to spotykałem się jeszcze po wyzwoleniu, ale bardzo mało się spotykałem. Z jednym to nawet pracowałem jakiś czas [w Zakładach Mechanicznych Ursus w latach 1948−1950].
- Był pan w harcerstwie w czasie wojny?
W harcerstwie nie.
- Jak wyglądało życie pana rodziny? Ojciec pracował?
Ojciec pracował w Natolinie w ogrodzie, był ogrodnikiem, a mama w domu, normalnie zajmowała się gospodarstwem domowym. Było nas sześcioro małych dzieci, tak że zajmowała się tylko domem, a ojciec pracował. Myśmy uczęszczali do szkoły do Wilanowa. Najstarsza siostra, później druga siostra starsza, brat jest jeszcze przede mną, ja jestem dopiero czwarty z kolei. Jeszcze mam młodszego brata i młodszą siostrę. Najstarszy brat i najstarsza siostra nie żyją. Troje nas jest w Warszawie jeszcze, a jedna siostra jest w Bydgoszczy, bo tam wyszła za mąż i się zadomowiła.
- Jak pan zapamiętał Niemców z pierwszych lat okupacji?
Z początku, jak się pojawiali koło naszego domu, to specjalnie nie dawali nam się we znaki, spokojnie wszystko przechodziło. Przyjeżdżali, odjeżdżali. Tylko pamiętam najbardziej moment, to był chyba rok 1942, tak koniec albo początku 1943 roku, to już coraz więcej Niemców się gromadziło w parku w Natolinie. Trójki to często przechodziły jedna za drugą. Jedna weszła, za chwilę patrzyć, już druga idzie. A to byli najgroźniejsi Niemcy, właśnie trójki, patrole tak zwane. Bo tacy, którzy stacjonowali w Natolinie, to już tacy groźni nie byli, nawet próbowali rozmawiać. Jak nieśliśmy nieraz jajka, cebulę, pytali się:
Was ist? Mówię: „Cebula, jajka”. – Ja, ja, cebula. To śmieli się, rozchodzili. Tak że z takimi Niemcami to było zupełnie inne poruszanie się. Ale tak najbardziej groźnie to już zaczęło [się robić w] 1943 roku. Już wtedy Niemcy zaczęli się gromadzić w Natolinie, w parku i na dole koło Wachowicza, koło nas też. Wozy pancerne, normalnie kupa wojska. Namioty rozkładali i spali normalnie.
- Od kiedy pan zaczął przenosić konspiracyjne gazetki?
Tak jak sobie przypominam, to chyba gdzieś 1942 rok już zacząłem. Bo z początku, jak chodziłem do szkoły, to z mamą jeździłem do fotografa na Czerniakowską. Samego nie chcieli mnie puszczać, że może nie trafię i tak dalej. Kilka razy z mamą jeździłem do fotografa na Czerniakowską, a później już radziłem sobie sam. Jeździłem na Czerniakowską do fotografa.
- Od niego pan miał gazetki?
Od niego odbierałem gazetki, przynosiłem do domu. W tym czasie to przychodzili ludzie i sobie odbierali, bo tak jeszcze Niemców nie było. Każdy odważnie przychodził albo w domu u nas czytali gazetki i dyskutowali.
- Pana rodzice byli zaangażowani w konspirację?
Tak, moja mama. Ojciec to był całym grupowym, bo w naszym domu bez przerwy to zgrupowanie się spotykało. Czytali, dyskutowali.
- Pan mógł się przysłuchiwać tym zgrupowaniom?
Nie, jak zebrania były, to myśmy zawsze musieli koło domu pilnować, czy Niemcy czasem nie jadą. Brat z jednej strony patrzył, ja z drugiej strony. Jak tylko Niemcy jechali, to trzeba było dać znać. Oni szybko się rozchodzili po parku. Musieliśmy dać sygnał.
- Czytał pan też gazetki podziemne?
Czytałem. Mama nieraz czytała. Nim się przekazało gazetki, to czytaliśmy. Przyznam się szczerze, mama mówiła, że nieraz to naprawdę było takie międlenie w tych gazetkach, nic ciekawego. Nieraz były bardzo ciekawe. Nawet mieliśmy chęć część gazetek schować w butelkę i zakopać gdzieś w parku, żeby mieć na pamiątkę, ale tak jakoś się schodziło, że do tego nie doszło. Często ojciec gazetki chował w łóżko pod poduszkę, pod prześcieradło. Pamiętam, jak gazetki już przywoziłem sam, bo już znałem trasę. To był chyba 1942 rok. Z Wilanowa tramwajem jeździłem na Czerniakowską, kilka razy z mamą, a później sam przywoziłem.
Gazetki ojciec sobie wkładał pod poduszkę. Pewnego razu wpada do nas trzech cywili, ale szwargoczą po niemiecku. Jeden stoi w płaszczu na środku mieszkania, a dwóch plądruje po mieszkaniu wszystkie szafki. Wszystko przewracają, wyrzucają nasze książki z szafy, wszystko na podłogę. Wszędzie pozaglądali, w każdy kąt. Nic nie znaleźli. A gazetki były pod prześcieradłem. Pościel też zwalili. Nie wiem, czy broni szukali, czy czego, bo jakby tak mocniej jeszcze wzięli za prześcieradło to by gazetki znaleźli. Ale nie znaleźli. To jak szumowinę zrobili, poprzewracali. Tych dwóch wyszło, a jeden, co stał na środku, został. Mówi do mamy tak: „Proszę pani, jak byśmy cokolwiek znaleźli, to cała rodzina zostanie rozstrzelana, pani sobie zapamięta”. Mama mówi: „Niczego nie ma”. Ale tylko wyszedł, a mama za krople, atak serca, już wiedzieliśmy, co z mamą się dzieje. Jak tylko wyszedł, to mama gazetki zgarnęła pod kuchnię i spaliła. Dosłownie to robiła. Ojciec przychodzi, gazetek nie ma. „Co się stało?”. – „Spaliłam, bo przecież było tutaj trzech, jacyś Niemcy, po niemiecku gadali. Nie znaleźli, poprzewracali cały dom. Zobacz, jak mieszkanie wygląda. Spaliłam te gazetki”. Pokłócili się wtedy rodzice, ale mama spaliła. To ojciec mówi wreszcie, że zrobi schowek gdzie indziej. Jak kuchnia była węglowa, przy samej ścianie zrobił schowek, dołek i cegłę, żeby płomień nie przejął gazetek. Podnosiło się blachę i wkładało się gazetki. Sygnał mieliśmy zawsze taki, że jak pies zaszczekał, to Niemcy jadą. Mama pogrzebaczem gazetki, cegłę pchnęła i gazetki płomień objął, spalała gazetki. To znów były złości między ojcem a matką, a Niemcy bez przerwy przyjeżdżali koło nas. Nieraz to przyjeżdżali, żeby zajrzeć do domu, a nieraz tylko porozglądali się po terenie, tak koło naszego domu. I awantura. Wreszcie co? Znów ojciec zmienia położenie gazetek. U psa, o którym mówiłem, w budzie zrobił dwie ścianki z tyłu. Daszek miał deskę, gwoździe musiałem wyciągnąć. Tam ojciec trzymał dwa rewolwery, nagany, bo jeden miał jeszcze z pierwszej wojny światowej, a drugi miał normalnie legalnie, bo miał pozwolenie na niego. Dwa rewolwery leżały i gazetki wkładałem. Nikt o tym nie wiedział, tylko ja i ojciec. Mama mnie wreszcie atakuje i mówi tak: „Powiedz, gdzie gazetki. Nie ruszę ich, powiedz”. – „U Miśka w budzie”. Mama zagląda do budy – nie ma. Mówię: „Z tyłu, tam jest półka zrobiona, dwie ścianki, wkładam gazetki”. – „Dobra, to już nie będę ruszała, niech pies pilnuje”. I gazetki do końca już wkładałem psu do budy, do tej ścianki. Mama wtedy już nie paliła gazetek, już wtedy zawsze były. W pewnym momencie przychodzi folksdojcz Dyszer z Wilanowa do ojca, bo przecież kontaktu nie zerwał z nami, od przed wojny ta znajomość między nimi trwała. Ostrzega ojca, przy nas nawet mówi: „Janek, wasi donoszą do naszych, że u ciebie konspiracja działa”. Ojciec w zaparte poszedł, mówi: „Co ty? Nic podobnego!”. – „Janek, grozi wam śmierć. Jak cokolwiek znajdą, to was wszystkich rozstrzelają. Ja bym ci powiedział, wiem, kto to, ale tego nie mogę powiedzieć, bo jakby Niemcy się dowiedzieli, to mnie rozstrzelają. Powiem ci, jak już wojna się skończy”. Między rodzicami znów kłótnia na tym tle. „Widzisz, już donoszą do Niemców, że tym się zajmujesz, cały dom gromadzisz, to wszystko”. Kłótnie między rodzicami to były nieraz prawie co drugi dzień na tym tle. Dalej jeżdżę po gazetki, już później mam zmieniony punkt. Już do fotografa nie jeżdżę, przeniesione jest do woźnego w szkole. Już mam na miejscu. Woźny na terenie szkoły mieszkał, miał budynek przy szkole.
Tak. Przy naszej szkole w Wilanowie, Trzewik się nazywał. Jeszcze jak ojciec powiedział, że mam do niego iść, to poszedłem do mieszkania, gazetki dostałem, za koszulę z tyłu, bo w teczce nigdy tego nie nosiłem. Nieraz musiałem poczekać na gazetki, nie było ich od razu. Wracam ze szkoły drogą, jak się idzie z Wilanowa, gdzie Świątynia Opatrzności buduje się w Wilanowie, później idzie droga na skos do Natolina. Wracałem ze szkoły do domu. Stoi ciężarowy samochód, stoją Niemcy:
Komm hier, do mnie. To idę do nich. Zabiera mi teczkę, zagląda, przegląda, a gazetki mam już z tyłu na plecach. Przegląda, uśmiecha się, a drugi poszedł, łopatę niesie. Myślę: „Czy mi przyłoży?”. Już trochę się wystraszyłem, bo jak raz topole rosły przy drodze, trawnik był i pole normalnie orne. Odrysował półkole. Parę razy ruszył ziemię, żebym koło tego półkola kopał i tak układał. To kopałem, układałem ziemię w koło średnicy może dwóch metrów, musiałem ziemię ładnie ułożyć, nałamać gałęzi, powtykać wkoło, żeby to zasłonić. Patrzyli przez to, zaglądali na szosę, co idzie z Wilanowa na Powsinek. Bliżej, jak już Wilanów się kończył, zaczynał się Powsinek, to było w tym miejscu. Przeglądają moje zeszyty. Miałem zeszyt, bo niemieckiego się uczyliśmy przez cztery lata. Mówi:
Gut, gut, polnisch gut, kleine… – coś bełkotał. Ale mnie kazał nawet się rozebrać. Nie chciałem się rozebrać, bo miałem marynarkę, ale nie chciałem zdejmować, bo wiedziałem, że mam gazetki z tyłu, że zauważą. Kopałem. Jak już to wszystko załatwiłem, dostałem kawałek chleba i sera żółtego kawałek:
Nach Hause, żebym sobie już poszedł. Poszedłem. To chwilę potrwało. Mama do mnie: „Co tak późno ze szkoły wracasz?”. – „Musiałem trochę poczekać na gazetki, później Niemcy mnie na drodze zatrzymali”. Jest tak według nas określona pierwsza droga na Powsinku, druga droga w pobliżu, jak jest [budowana] świątynia i trzecia ta, co teraz się dojeżdża, jest asfalt położony, a dalej to jeszcze polna droga była. Mówię: „Między pierwszą a drugą drogą Niemcy mnie zatrzymali – pokazuję rodzicom, co musiałem zrobić – dopiero mnie puścili. Przyniosłem kawałek chleba, sera żółtego. Dopiero pozwolili iść do domu”.
Jeszcze jak! Mówiła, żebym przestał się zajmować gazetkami. Mama mi to, a ojciec co innego. Ojciec mówi: „Masz iść i od tego człowieka przynosić”. Później Trzewik się rozchorował, to [zastąpił go] organista, Jasiński się nazywał. Był organistą w Wilanowie w kościele. Kilka razy od Jasińskiego odbierałem gazetki, a później znów była zmiana. Obok szkoły rymarz był, u tego rymarza. Punkty się zmieniały, co chwila. Rymarz Badowski się nazywał. U niego kilka razy odbierałem gazetki, później u niego się skończyło. U fryzjera Ścisłowskiego. Zaraz koło kościoła miał zakład fryzjerski. Od fryzjera to długo odbierałem gazetki. Spokojnie w tym czasie było. Jak od fryzjera wszystko poprzynosiłem, to nic się nie zdarzało, żadnego zdarzenia nie miałem.
Od fryzjera Ścisłowskiego znów punkt był przeniesiony do apteki na Powsinek, Stefan Dąbkowski się nazywał. Tam już gazetki odbierałem do końca, do samego wybuchu Powstania. Tu miałem dopiero zdarzenie przed samym Powstaniem, ale później to dopowiem. Ojciec mówi: „Jedź do apteki, przynieś gazetki”. To było, nie wiem, może na miesiąc czy na dwa, półtora przed Powstaniem. Wiozę gazetki, miałem trochę za bardzo wyciągnięty łańcuch przy rowerze, a z Powsinka do Natolina są polne drogi. Jeszcze takie wyorane przez chłopów, że łańcuch to mi tak skakał, że spadał normalnie. Tak mi kilka razy koło się zablokowało, a to już był wieczór, zbliżała się godzina policyjna. Nim to koło odblokowałem, łańcuch, to chwilę zeszło. Chyba ze trzy, cztery razy tak się zdarzyło, nim dojechałem do parku do Natolina. Już ciemno się zrobiło. Palę światło, miałem światło przy rowerze. Jadę, tak już uważam, pomalutku kręcę, jak omijam dołki, żeby mi łańcuch nie spadł, wjeżdżam już w bramę koło Wachowicza, palę światło, bo już nic nie widzę, bo ciemno się zrobiło. W tym czasie:
Halt! Słyszę głos, nikogo nie widzę. Leci Niemiec jeden. Oficer pierwszy, a za nim dwóch Niemców z karabinami. Tak stanęli ze dwadzieścia metrów ode mnie, oficer do mnie podchodzi: „Skąd wracasz?”. – „W aptece byłem”. Całe szczęście, że w tym czasie dał mi aptekarz Dąbkowski lekarstwo dla ojca, bo nie miałbym czym się tłumaczyć. Mam buteleczkę w kieszeni. „Co tak długo żeś robił?”. – „Bo czekałem na lekarstwo. Ale też łańcuch mi spadał przy rowerze, bo taki wyciągnięty i nie mogłem odblokować koła, a kilka razy mi tak spadł”. – „A gdzie mieszkasz?”. – „W tym domu na górze, takim samym jak ten Wachowicza, co gajowy mieszka”. – „Jedź”, tylko światła żebym nie palił. Idę, dosłownie nogami wyczuwam drogę, czy dobrze idę, bo to była polna droga [w] parku. Prześwit tylko widzę między drzewami, tyle tylko, a tu ciemno tak, że ręki nie widać. Prowadzę rower i idę. Przy drodze były jeszcze kamienie na biało malowane, namacałem kamień, to idę kawałek prosto, znów wolniutko. Zakręt jest, jest świątynia zaraz za tym zakrętem. Chyba ta świątynia do dziś stoi, już nie pamiętam, ile ona ma lat. Zapaliłem światło i jadę, bo przecież nie daje się inaczej, zlekceważyłem ich ostrzeżenie. Słyszę, jak się drze ten Niemiec: „Zgaś!”. A ja pojechałem kawałek dalej, podjechałem pod nasz dom blisko, ale też trzeba było pod górkę iść, to zgasiłem światło, bo się jechać nie dało, trzeba było prowadzić rower. Tam znów pełno Niemców, ale ci Niemcy tylko wyskakiwali, popatrzyli na mnie, z powrotem pod swój namiot wchodzili. Nawet mnie nie zaczepiali, bo już mnie znali. Przecież koło nich się kręciłem bez przerwy. Przychodzę do domu, a w domu awantura. ojciec z matką się kłócą. Mama do ojca z pretensją, że wysyła mnie po te sprawy. „Dlaczego tak późno wracasz?”. Tłumaczę się dlaczego, że musiałem czekać, że długo nie było gazetek. Dąbkowski mnie wypędzał do domu, kazał mi jechać, powiedział, żebym już nie czekał, a ja czekałem, bo sobie zdawałem sprawę, że przez piętnaście minut zajadę do domu na rowerze. Mówię, że miałem takie zdarzenie, że mi kilka razy łańcuch spadł, szamotałem się z tym, dosyć długo mi się zeszło. A później mnie Niemcy zatrzymali koło Wachowicza, wreszcie doszedłem do domu. To był ostatni raz, kiedy gazetki przywiozłem przed samym Powstaniem. Bo to już było chyba na dwa, trzy tygodnie przed Powstaniem, żeśmy wiedzieli, że już Powstanie wybuchnie.
- Jak się przygotowywaliście do Powstania?
Tego nie czytałem, bo ojciec przejął gazetki, to już się nie wtajemniczałem w te sprawy. [Zadaniem] dzieciaka to zawsze było koło domu pilnować, czy Niemcy się nie zbliżają, bo gazetki wtedy czytali.
Powiem teraz taką sytuację: było trochę Niemców, ale jak Powstanie już się zbliżało, to Niemcy uciekali z Warszawy i przyjeżdżali do nas, do Natolina, do parku. Mieliśmy przy budynku jeszcze letnią przybudówkę, była tak zwana letnia kuchnia, mama w lecie tam gotowała i wszystko szykowała. Za ogrodzeniem stoi Niemiec i mówi do mamy: „Będzie gojańcia”. Już na dwa albo trzy tygodnie przed wybuchem Powstania, bo Niemców coraz więcej uciekało z Warszawy. „Będzie gojańcia”. Mama to powtarzała, że Niemiec tak jej mówił zza ogrodzenia naszego. Mama do ojca mówi: „Wiesz, że Niemcy już wiedzą, że Powstanie będzie? Musiał chyba ktoś donieść, dlatego uciekają z Warszawy”.
Rzeczywiście, następuje dzień Powstania. W naszym domu są spotkania, bo myśmy zdobyli, ja w zasadzie zdobyłem. Jeden karabin to znalazłem koło pomnika [Natali], na trawie, w żywopłocie. Szpaler był, leżał karabin, to go drapnąłem, z góry popędziłem, mało się nie zabiłem, bo karabin znalazłem. Przychodzę do domu, a Niemcy stoją za domem. Mama do mnie dopadła, złapała mi karabin: „Cholero, nie widzisz, że tu Niemcy są?!”. Wyniosła karabin w krzaki w parku, ale [odnaleźliśmy] karabin z powrotem.
Koło nas też stało nasze wojsko, polskie w 1939 roku, kompania. Było ich z osiemdziesięciu. Przychodzili rano po śniadaniu, na obiad wychodzili, po południu przychodzili z powrotem i na kolację odchodzili. Pewnego dnia przychodzi tego wojska mało, może trzy czwarte przyszło, a jedna czwarta gdzieś ubyła. Ojciec się pyta porucznika: „Co tak mało wojska, gdzie reszta?”. Nie chciał powiedzieć. Małachowski się nazywał, w Wilanowie leży. Jak nie chciał powiedzieć, to nie. Jak przyszli, tak od nas poszli w stronę Wilanowa. W Wilanowie ich rozstrzelali wszystkich. Koło naszej szkoły była kopalnia piachu, ludzie sobie kopali piach do budowy, zaraz za ogrodzeniem szkoły. Tam ich rozstrzelali, to wojsko w 1939 roku. W dół wwalili, poprzykrywali ich piachem. Zaraz, jak wojna się trochę uspokoiła w 1940 roku, to wydobywali ich, na cmentarz wywozili w Wilanowie. Poznałem tych ludzi, przecież koło nich się kręciłem. Chłopak koło takiego wojska to się kręcił bez przerwy. Tego oficera poznałem, bo jeden oficer to był taki, troszeczkę figura jego nie pasowała na oficera, był troszeczkę niekształtny, a miał buty z cholewami pomarszczone. Nie oficerki, tylko takie pomarszczone. Jak go wyciągali, to zakładali pętlę na nogi, jemu urwali stopę z tym butem. Stałem z [drugiej] strony, bo tego zapachu nie można było znieść. Patrzę, poznałem, że to on – Małachowski, oficer. Niektórych żołnierzy też poznawałem, nie wszystkich, bo zależy, jak którego ułożyli. Koło nas byli ze dwa tygodnie albo więcej. Jako chłopaki bez przerwy koło tego wojska [żeśmy] się kręcili. Jak zginęli, po kilku dniach przychodzi dwóch żołnierzy z tej grupy, pytają się: „Gdzie to wojsko?”. Mama mówi: „Poszli do Wilanowa”. Zdejmują plecaki, chcą zostawić karabiny. Mama mówi: „Nie, zabierzcie to, nie chcę tego tutaj widzieć”. Odeszli od domu jakieś może niecałe 200 metrów. Rosła kukurydza między Wolicą a Natolinem. Patrzymy przez okno, jak zdejmują to wszystko i zostawiają w kukurydzy – karabin, plecaki. Poszli w stronę góry (bo jest góra) zeszli na dół, poszli do Wilanowa. Gdzie [dalej] poszli, to trudno powiedzieć.
Z mamą, z bratem żeśmy poszli po plecaki, przynieśliśmy do domu. I karabiny. W jednym plecaku był sztandar pułkowy. Żeśmy ten sztandar pułkowy [schowali]. Ojciec go wsadził, otomanę mieliśmy. [Ojciec] otomanę rozpruł, żeby go schować. Trzymaliśmy sztandar i karabiny do Powstania, przez całą okupację. Amunicję to myśmy z bratem wystrzelali, było po trzy sztuki w karabinie. Jak ojciec poszedł, to my za karabin i buch w drzewo, tak że karabiny zostały puste. Jeszcze jeden karabin, pierwszy, to trzymaliśmy w dębie. Dąb na dole był, miał dziurę, tak że brat wlazł do środka, do drzewa i karabin tak ukosem był schowany. Też wystrzelaliśmy amunicję z bratem. [To był rok 1940].
- Przydały się karabiny w czasie Powstania?
O tak! Nawet ci starsi ludzie poodkręcali kolby, pod płaszcze, zabrali karabiny na Powstanie. Ale co z tego, jak amunicji nie było. Poszliśmy razem z ojcem. Przy fortach czerniakowskich [stara oficyna (willa)] i wszystko w piwnicy siedzieli, a nas [przydzielono do obserwowania]. Krzak rósł, za krzakiem leżały dwie butelki z benzyną czy z czymś, nie wiem, żeby tego nie ruszać: „Pilnujcie, patrzcie, jak Niemcy chodzą w fortach”, żeby ich liczyć. To idzie trzech, idą w tamtą stronę, z powrotem wraca jeden, znów idzie w tamtą stronę dwóch, znów wraca dwóch. Nie wiadomo, jak ich liczyć. Przestaliśmy liczyć, bo co liczyć? Daleko było, człowiek nie poznał, bo przecież dosyć w dołku na tych fortach byli.
Daliśmy spokój. Na drugi dzień – do domu. Wtedy, jak było Powstanie, to taki gorąc był, że człowiek padał dosłownie, a do picia była tylko czarna kawa „Turek”. Była wtedy „Turek” i „Erelino”, nie pamiętam, takie kawy były. Sagany kawy było do picia, a jedzenia nic. Ojciec tylko całą teczkę papierosów sobie nabrał i to było wszystko do jedzenia i do picia. Rano z powrotem wszystko do domu się rozeszło. To było tyle udziału mojego w Powstaniu, działaniu takiego, że byliśmy na otwarciu tego wszystkiego. Żeśmy poszli gdzieś koło pierwszej, bo o piątej miało się rozpocząć, to żeśmy wcześnie po dwóch, po jednym tak szli. Bo, ci co wzięli karabiny też po dwóch, po jednym [szli]. Niemcy tu byli, żeby nie było żadnego poznaku, z czym wychodzą. A niektórzy normalnie mówili słowa do ojca: „Janek, co ty? Z motyką na słońce idziesz? Z czym ty idziesz, nie masz broni”. Ojciec wziął swój rewolwer jeden, do którego miał amunicję, do drugiego nie miał. Ten rewolwer, trzy karabiny, do których amunicji nie było.
- Pana ojciec poszedł do Powstania?
Tak, poszedł. Myśmy z ojcem. Mama przykazała takie słowa, że jakby ojciec był ranny, to jeden żeby został przy ojcu, a drugi żeby do domu przyszedł po mamę. Takie jeszcze mieliśmy zadanie przydzielone przez mamę. Ale nic się nie stało, wszyscy żeśmy wrócili. Tak później kotłowało się do Powstania. Pewnego razu, jak już to Powstanie trwało, ojciec poszedł do pracy, a tu z samego rana Niemcy. Łapanka. Bo odjeżdżała ta grupa, tak że Niemców jakby trochę nie było, tu tylko Węgrzy stali, Czesi, Rumuni, Bułgarzy i Włosi. Włosi pod Kabatami stali w Natolinie, wszystkie wojska były w Natolinie. Węgrzy to byli najbliżej nas, ze trzydzieści metrów od domu. Rów był spory, namiot sobie rozkładali, przesiadywali w tym.
Łapanka, wyłapali wtedy mojego ojca. Kilku mężczyzn wyłapali, ale nie wszystkich, niektórych zostawili. Wyłapali, wywieźli do Konstancina najpierw. To myśmy pojechali do Konstancina, żeby coś zawieźć im zjeść, bo przecież ich trzymają. Podszedłem do Niemca, trochę szwargotałem po niemiecku, bo przez cztery lata się uczyłem, jeszcze kobieta ze mną, mój brat, że chcieliśmy ojcu dać jedzenia.
Rei, rei, już Skierniewice, że już do Skierniewic ich wywieźli, że ich już tutaj nie ma. Przychodzimy, mówimy, że już tutaj naszych ojców nie ma, że już do Skierniewic wywieźli. Kontakty się urwały. Po pewnym czasie dowiadujemy się, że już ich wywieźli do Niemiec, że już listy przychodzą. To upłynęło [trochę] czasu. Piszą z Niemiec, że są w zakładzie zbrojeniowym, pracują. Ojciec pisał listy, że jak możemy, żeby mu przysyłać papierosy, bo za papierosy wszystko się dostanie.
Z Czechami (bo z Węgrami to nie można było się dogadać, to „szeremere” to taki język jest) i z Rumunami to można było się dogadać. Jak się dowiedzieli, że naszego ojca Niemcy zabrali do Niemiec, to swój prowiant, co dostawali, papierosy, to przynosili, żeby to ojcu wysyłać. Mama wysyłała. Ojciec się cieszył, mówił, że bardzo dobrze, że papierosy są: „Skąd macie te papierosy?”. Mama mu napisała, że wojsko stoi, Węgrzy, Czesi to przynoszą, swój deputat i dają, żeby ojcu wysyłać. Mama wysyłała to. Tak ojciec tym się ratował.
- Jak panu mijały sierpniowe i wrześniowe dni w czasie Powstania?
W czasie Powstania to byliśmy normalnie w domu, już zacząłem nawet pracować trochę w ogrodzie. Dlaczego zaczęliśmy pracować? Bo w Natolinie już Niemcy coraz bardziej się gromadzili, kto żywy, dzieciak nie dzieciak, do budowy bunkrów. Bunkry były wokół pomnika [Natalii] budowane, dosyć spory odcinek. Żeby do nich do roboty nie iść, to poszliśmy do ogrodu. W ogrodzie człowiek chociaż się obijał, to cokolwiek robił. Dostaliśmy zaświadczenie, że się pracuje.
Liegerschaft to się nazywało. Jak tylko zaczepił, pokazało mu się to, to już puszczał, już nie zatrzymywał. Woleliśmy [pracować] w ogrodzie. Pory żeśmy obcinali, nać, jabłka żeśmy zrywali, ale to też w niektórych miejscach, bo dalej nie wolno było.
Tu, jak jest teraz metro, stacja w Natolinie, lasek brzozowy jest (kiedyś był lasek świerkowy, a nie brzozowy, choinki już zginęły) to była artyleria niemiecka, sześć potężnych dział. Lufy długie, z dziesięć metrów, waliły za Wisłę. Jak za Wisłę strzelały, to jeszcze nie odczuwaliśmy tego w domu, ale jak Powstanie wybuchło, to już w domu żeśmy nie mieszkali, nie dało się. Okna wypadały normalnie, musiały być pootwierane. Ludzie się bali, bo dom trząsł się cały, a mury są dosyć grube. Dzień i noc armaty i za Wisłę, i na Warszawę. To było widać, kłęby kurzu i dymu, to szło na Warszawę. Tak niszczyli, że już nie wytrzymywało się, też wybudowaliśmy sobie zaraz koło domu bunkier, szeroki ze dwa metry i długi z dziesięć metrów, bo u nas było pełno ludzi. U nas było tyle ludzi, że z początku, jak jeszcze Niemcy nie walili armatami, to na podłodze było tyle ludzi, że przejść nie można było, na górze tak samo. Koleżanki ze szkoły starszej siostry, Krasowska, jeszcze jedna z matką, z bratem i następni, z Kruczej, ze Starówki, z Czerniakowskiej. Pełno ludzi u nas było.
- To byli uciekinierzy z Warszawy.
Nie, to byli nasi znajomi, a znów znajomi swoją rodzinę do nas ściągali, to wszystko się gromadziło. Bo u nas jeszcze mieli co zjeść, ziemniaków nie owało, owoców nie owało. Poszliśmy do ogrodu i owoców można było wtedy narwać, bo tego już nikt nie pilnował. Tylko nie wolno było się zbliżać, gdzie artyleria była, a bliżej to można było jarzyn i owoców narwać, ile kto zjadł. Cebuli żeśmy nabrali. Pamiętam, że cebulę to normalnie z chlebem żeśmy jedli, bo nie było co jeść i ziemniaki. Co jeszcze, czym się ratowali? W Natolinie myśmy znali miejsca grzybowe, wyszliśmy na godzinę, to żeśmy grzybów cały kosz przynieśli. Mama robiła sos grzybowy i karmiła tych ludzi.
Jeszcze, co muszę zaznaczyć, mieliśmy też Żydówkę z dwojgiem dzieci w domu, to taka nasza znajoma. Jej mąż był Polakiem, a ona Żydówka. Jej mąż był kwiaciarzem. Kwiaciarnia jest w Natolinie, prowadził tę kwiaciarnię, a mój ojciec sadownik, [ogrodnik] był, sadził, to przyjaźnili się, przychodzili do nas, przyjęcia były. Mieszkała w oficynie koło pałacu. W pewnym momencie, to był już rok 1944, z tej oficyny Niemcy wszystkich wypędzili. To szło już na zimę, wszyscy poszli do kwiaciarni. Żydówka Jagiełłowa się nazywała, miała dwie dziewczynki. Ludzie ją stamtąd wypędzili: „Pani Jagiełłowa, pani stąd idzie – ona tak opowiadała – pani wie, co nam grozi?”. Ona tych dwoje dzieciaków [wzięła], tak jak stała, przyszła do nas. A koło nas pełno Niemców, Węgrów, Czechów i pełno tych ludzi. Mówi: „Pani Niedźwiedzka, czy pani mnie przyjmie?” – tak do mamy. „Jak pani chce, to niech pani zostanie”. Została. Poszła na górę do pokoju. Mama ją ostrzegła, żeby nie wychodziła w tym czasie, jak Niemcy są na podwórku. Dostosowała się do tego. Ludzie, co u nas byli: „Pani Niedźwiedzka, co pani robi? Pani ma sześcioro dzieci, pani wie, co pani grozi?”. Mama mówi: „Wola Boska, ona też ma dzieci”. Przyjaźnili się przed tym, co miała zrobić? A ojca już wtedy nie było. Została.
Jest taki moment, stoi Niemiec u nas na podwórku, pokazuje swoje zdjęcia, że jest bauerem. Pełno kobiet koło niego stoi, moja [mama] też stoi, on trochę po polsku, trochę po niemiecku opowiadał, co posiada. W tym czasie Jagiełłowa przechodzi, trzy metry [dalej]. Tak spojrzał na nią:
Jude! Mama mówi: „Nie, to Polka”. –
Ja, ja Polka. Roześmiał się i tak zostawił. Jak Niemiec poszedł, mama ją obrugała: „Pani Jagiełłowa, przecież mówiłam pani, że jak Niemiec na podwórzu, żeby pani nie przechodziła wtedy”. – „Musiałam iść, bo musiałam wyjść do ubikacji”. Musiała wyjść do ubikacji, bo dom jest taki, że ubikacja była za domem gospodarczym.
W tym domu, gdzie mieszkaliśmy, to nawet światła nie było, była tylko kuchnia węglowa i dom, nic poza tym. Ani wody, ani światła nie było. Światło to nam Niemcy założyli dopiero w 1944 roku, jak do bunkrów przeciągnęli światło. Przychodzili, że światła nie ma, ciemno, a była tylko lampa naftowa. Przeciągnęli nam światło. Tak to wyglądało.
- Czy w Powstanie musieliście zejść w końcu do bunkra? Kiedy to było, we wrześniu?
Do niemieckich bunkrów?
- Pan mówił, że przy domu był jakiś bunkier.
Wybudowaliśmy sobie bunkier, bo w domu nie dało się mieszkać. Dom cały się trząsł i baliśmy się, że może się zawali od [wybuchów z] armat. Słomy i maty słomiane się pokładło i tak jeden koło drugiego spał. Był dosyć szeroki bunkier, tak jak na długość człowieka. Drzewa nam nie owało. Ściąć jakieś drzewo, to dla nas był żaden problem. Piłę mieliśmy, ścięliśmy, długie kawały pokładliśmy w poprzek, jedno koło drugiego, tak że kawał, żeby to się nie zawaliło. Były tak skośnie zrobione ściany, żeby się nie zwalały. Nakryte było słomą i później ziemię położyło się, to wszystko, co się wydobyło z tego. Na wierzchu była kopa ziemi. Baliśmy się też artylerii ruskiej, bo tak strzelali, że pociski ruskie spadały blisko koło nas, ich myśliwce ustaliły, gdzie artyleria stoi. Już w tym kierunku strzelali i dobrze strzelali, tylko trochę za krótko. Brakowało jakieś może dwieście, trzysta metrów, żeby w tę artylerię trafić, to strzelali w nasz park Natolin. A może dlatego, że Niemców widzieli, że są tutaj, to też strzelali w to miejsce. Waliły ruskie armaty, pociski. To tak to wyglądało.
Później, jak już z Jagiełłową się uspokoiło, mama ją obrugała i się dostosowywała. Jej dzieciaki to w ogóle nie wychodziły na podwórko, siedziały cały czas na górze, bo to jedno było tak bardzo podobne do Żydówki. A jej mąż był podobny, może tak porównam – cały Mazowiecki, a ona pani Suchocka. Takie porównanie. Nawet do żony mówiłem nieraz: „Jagiełłowa to pani Suchocka”. Wygląd, figurka, kolor włosów i to wszystko. A Jagiełło cały Mazowiecki, jak ulał. Opowiadał, jak do niej się zalecał, jak jej rodzice go wypędzali, jak chował się w kapuście, a ona wychodziła do niego. Bo nie chcieli go, żeby do niej przychodził. Ale pobrali się i mieli dwoje dzieci. To jedno dziecko było takie podobne do ojca, dlatego mama mówiła, żeby to dziecko nie wychodziło na podwórko, bo Niemcy jak zobaczą, to chyba rozpoznają, że to Żydówka. Raczej te dzieciaki się dostosowały, nie bawiły się [na podwórku]. Były młodsze nawet od nas, ze trzy, cztery lata. Ja miałem wtedy czternaście, piętnaście lat. To już był 1944 rok, to piętnasty rok, to one miały dziewięć, dziesięć, w takim wieku. Nawet z nami w piłkę się nie bawiły, bo się nie nadawały. Zbliża się już wyzwolenie, wojska pouciekały z Natolina i przychodzi Jessa, o którym mówiłem, którego syn był folksdojczem.
Zima się zbliżała. To już może był listopad, może grudzień, już nie pamiętam dokładnie, wiem, że już dosyć chłodno było i Niemcy pouciekali. Wszystkie wojska z Natolina pouciekały już, bunkry zostały puste, czasem jakiś Niemiec się trafił albo i nie, już pusto było. Wtedy Jessa przychodzi do nas, do mamy i mówi te słowa: „Pani Niedźwiedzka, syn powiedział, że wasz dobry znajomy donosił do Niemców, że u was konspiracja działa i powie, jak wojna się skończy, bo teraz to się boi, bo jakby Niemcy się dowiedzieli, to by go rozstrzelali”. Mama mówi, że u nas nic się nie działo, mama w zaparte szła. „A niech go Bóg ma w swojej opiece”, zresztą takie słowa mama mu powiedziała. Na tym się [skończyło]: „Niech pani uważa, bo wie pani, jeszcze różnie może być. Ale syn powiedział, że powie na pewno, jak się skończy [wojna]”.
Jak wojna się skończyła, to każdy swoje manatki [wziął i wracał do domu]. I ci, co u nas mieszkali. Był jeszcze Grochowski, z Pomorza był wysiedlony. Wszystko powyjeżdżało i żebyśmy dalej mieszkali w Natolinie, to może by jakieś kontakty listowe były, ale w 1947 roku cywilna kancelaria prezydenta Bieruta wszystkich mieszkańców z Natolina usunęła. Rozlecieliśmy się każdy w inną stronę i adresy nam się pozmieniały. Nawet mój stryjek z Francji przyjechał, to nas szukał. Przyjechał do Natolina, a nas nie ma. Jeszcze na tyle wiedział, że poszedł do Wilanowa, bo tam było biuro: „Gdzie się podziali ci ludzie z Natolina?”. Mieli adresy – tu, tu. To odnalazł nas. Tak wyglądało zakończenie wojny.
- Wróćmy do Powstania. Jak pan zapamiętał zakończenie Powstania?
To było okropne, bo myśmy Powstanie oglądali z domu cały czas i to nawet do dwunastej w nocy. Razem z Niemcami żeśmy siedzieli i patrzyli, bo od naszego domu był na Warszawę [widok] jak na dłoni, co się działo nad Warszawą. Reflektory wisiały, nie wiem, kto puszczał reflektory, bo wisiały w powietrzu i oświetlana była Warszawa. Coś niesamowitego. Było widać też, jak ktoś strzela do tych świateł, bo seryjne strzały leciały. To pociski jak rozżarzone leciały do tego. A jak trafili, to jeszcze bardziej się paliło. Żeśmy z Niemcami to oglądali do dwunastej w nocy. Niemcy patrzyli, my koło nich żeśmy siedzieli, pozwolili nam. Koło naszego domu żeśmy siedzieli, Niemców było pełno. Wiedzieliśmy nawet o tym, że komary tylko do jedenastej w nocy gryzą. W parku w Natolinie tak było, że do jedenastej komary nas bez przerwy gryzły, po jedenastej już poszły spać. Żeśmy tak z tego się śmiali i Niemcy też, bo bez przerwy było klepanie po twarzy, wszędzie, jak komary gryzły. Później żeśmy oglądali to wszystko, bo było, na co patrzeć, to, co się działo nad Warszawą, a jeszcze jak artyleria waliła w nocy, to było wszystko widać. Nawet jak pociski leciały na Warszawę, to od razu widać było, kilka naraz tych pocisków szło. Prawdopodobnie, jak stało sześć armat, to po trzy armaty musiały naraz walić i trzy odpoczywały; następne trzy waliły bez przerwy. Dom nasz tak dosłownie [się trząsł], drzwi normalnie wylatywały i okna się waliły. Mogę pokazać dokładnie, w którym miejscu armaty stały, bo przechodziłem koło nich i widziałem. Jest lasek brzozowy w tej chwili, stacja metra, w tym miejscu było sześć dział potężnych, lufy dosyć długie i jeszcze erkaem stał na nóżkach, który zestrzelił ruskiego myśliwca. Myśliwiec krążył i wreszcie spadł przed samymi armatami, bo nie mógł widocznie wysterować, żeby odjechać za Wisłę. Zrobił kilka okrążeń i wylądował. Były karłowate drzewa, w tych karłowatych drzewach wylądował, dosłownie Niemcom przed oczami, przed armatami. Zaczęli uciekać, bo było dwóch ruskich pilotów i Czesi ich złapali. Gruby dąb jest na granicy ogrodu i parku zaraz. Ten dąb to już ginie, bo jak weszła budowa domów, teren odwodnili, to dąb, który ma kilkaset lat, już pasami metalowymi [został] opasany, żeby się nie rozleciał.
- Co się stało ze złapanymi Rosjanami?
Niemcom ich oddali i postawili ich przed pałacem. Ja, jako ciekawy chłopak, to od razu stałem koło drzewa, z daleka, ze sto metrów i patrzę, co będą robili. Stali tak jeden koło drugiego na baczność dosłownie, a oficer chodził i tak w twarz trach tego, w drugą stronę znów tego w twarz. I coś gadał do nich, i tak ich po twarzy bił, a oni się tylko tak obruszali. Już później dłużej nie mogłem stać. Bo przecież nie mogę też tak długo stać. Chodził raz w tę, raz w tę i po twarzy bił. Co z nimi się stało, to nie wiem.
Co jeszcze pamiętam? To jeszcze było też w czasie Powstania, chyba jeszcze wtedy ojciec był. Przywozili nasze wojsko, bo była już izba chorych, oficyna koło pałacu i jeszcze przybudówka była. Chyba z cztery pokoje z kuchnią, takie mieszkanie. Niemcy sobie zrobili izbę chorych, przyjmowali swoich żołnierzy, leczyli. Przywieźli nasze wojsko, cały pluton, chyba ze dwudziestu i tak stoją w dwuszeregu. Później za chwilę samochód i wywozili ich gdzieś. Jeszcze stał ciężarowy samochód za oficyną i grał „Tango milonga”. Jak usłyszeliśmy, jak grają „Tango milonga” to szybko żeśmy biegli, bo chyba żołnierze… [Patrzymy], są nasi żołnierze. Stał ciężarowy samochód z głośnikiem i grał to, zawsze to słowo „Tango milonga”. Nam się to utrwaliło. Jeszcze jeden żołnierz, jak stał pierwszy, chyba był w stopniu kaprala, krzyknął: „Niech żyje Polska ludowa”, a Niemiec, jak doszedł, jak karabinem go zaczął okładać, tak żołnierz upadł. Jeszcze go kopnął parę razy i zostawił. [Nasi żołnierze] go podnieśli. To wszystko oglądałem, bo człowiek ciekawy był tego wszystkiego. Znów w samochód i wywieźli ich. Tak to wyglądało.
- Widział pan jeszcze może jakichś Powstańców?
Po Powstaniu to już nic takiego się nie działo. Później po bunkrach zaczęli ludzie chodzić, szabrować, bo to były meble z Zamku Królewskiego.
- W tych bunkrach niemieckich?
W bunkrach niemieckich. Ja to tylko ściągałem żarówki, kable zrywałem do domu, żeby sobie światło założyć. Bo w domu [nie było], mieszkaliśmy na rogu, dowództwo ruskie nas stamtąd usunęło. Powiedziało, żebyśmy stąd się wyprowadzili, bo chcą mieć widok na Warszawę, i zamieszkaliśmy w oficynie koło pałacu na drugim piętrze. Weszliśmy, a tam światła nie ma. Na klatce schodowej jest światło, w niektórych pokojach jest światło, a w mieszkaniu, gdzie myśmy weszli, gdzie żeśmy się wprowadzili, światła nie ma. A na klatce przewody wiszą. Poszedłem do bunkrów, przewody powyrywałem, żarówki z oprawkami. W domu w pokoju i w kuchni zrobiłem światło. Poprzeciągałem.
- Jak pan zapamiętał wejście Rosjan?
Rosjanie – pamiętam to, jak żeśmy mieszkali w [domu] na rogu [parku], to jechali czołgami. Jechali nasi żołnierze i ruscy razem. Ludzie wylecieli do nich, ci co u nas mieszkali, witali, ściskali się. Oni się zatrzymali z tym czołgiem, zeskoczyli z czołgów i witali się normalnie, widać przyjazne witanie było. Od strony Kabat jechali w stronę Śródmieścia, to jest obecna ulica Nowoursynowska. Kiedyś to się nie nazywało Nowoursynowska, tylko Natolin, Wolica, Kabaty, takie były miejscowości.
- Kiedy pana ojciec wrócił z Niemiec?
Nie wrócił. Ci, co byli razem z ojcem, żaden nie chciał się wypowiadać. Wreszcie jeden się odważył i przyszedł, i mówi, że przyszedł Niemiec, pokazał na ojca pryczę, że
Polnische kaputt. Tyle żeśmy się dowiedzieli. Córka pojechała z zięciem do Niemiec [w 2007 roku], odnalazła to szefostwo całe, które się zajmuje cmentarzem, zawieźli ich na cmentarz i córka zrobiła zdjęcia, nagrane mam na płycie i sobie odtwarzam. Jest pokazana lista Polaków, Rosjan, inne narodowości i jest właśnie mój ojciec – Jan Niedźwiedzki, lat czterdzieści pięć. Grób zbiorowy jest i lista tych, co zginęli. Mam to nagrane, oglądam sobie w telewizji.
- Niech pan opowie jeszcze jakąś historię z konspiracji, bo mam informację, że pan był postawiony pod ścianą do rozstrzelania.
To opowiem. Po rewizji, przeglądzie cywili, co przyszli we trzech, już więcej cywili nie przychodziło, a przyjeżdżali Niemcy na motorach z takim koszem, we trzech. Jeden zostawał przy motorze, a dwóch przychodziło do mieszkania. Musiałem psa, o którym mówiłem, co żeśmy wychowali od szczeniaczka, zaczepić, żeby Niemiec mógł wejść. Miał taki hak, od domku gospodarczego do domu mieszkalnego na drucie przechodził, był na łańcuchu, do mieszkania nikogo nie wpuścił. Niemcy zawsze czekali, aż psa się uwiąże. Nie strzelali do niego. Wchodzili, to jeden stał na środku mieszkania, a drugi plądrował po mieszkaniu. Też pościel z łóżka normalnie zwalił, jeszcze były w tym czasie gazetki w łóżku, ale nie zauważyli. Mama mówi: „Chyba mu Pan Bóg oczy przysłonił”, takie słowa. Gazetki zgarnęła i pod kuchnią od razu spaliła. Za parę dni znów to samo. Niemcy przychodzili, to była niezliczona ilość. Co parę [dni] przychodzili, rewizje przeprowadzali.
Później było tak jeszcze. Przyjechali motorem. Jeden przychodzi, siostra pracowała w ogrodzie, w kwiaciarni jedna i druga, brat pracował, jeszcze dwoje młodszych, co było w domu. Byłem najstarszy, musiałem sobie z psem poradzić, żeby go zaczepić, bo pies był silny. Zawsze wychodziłem psa uwiązać. Przychodzi Niemiec jeden, a dwóch stoi przy motorze na ulicy. Psa uwiązałem i myślałem, że wejdzie, a on nie wchodzi tylko:
Komm, komm, do mnie. Idę do niego, dochodzę, a on tak do mnie:
Die Partisan, die Bandit. Słowa nie zdążyłem powiedzieć, a pies się zerwał z łańcuchem i na niego, i mu rozerwał płaszcz, a ten za karabin i strzelił w niego. Nie trafił, pies zaczął uciekać. Jak uciekał z łańcuchem fikołki fikał. Strzelał za nim chyba ze cztery razy. Pies za domkiem gospodarczym zakręcił i biegł wprost na tamtych Niemców, a ten strzela. Tamci krzyczą, żeby nie strzelał, jeden w lewo uciekł, drugi w prawo. Już nie strzelał. Widzę, że pies w furtkę, bo była brama i furtka, wszedł do nas na podwórko, ale nie przyszedł do domu, tylko poleciał do parku. To już się wróciłem i do domu, a mama wystraszona: „Co tu się dzieje?”. – „Niemiec strzelał do Miśka”. – „I zabił go?”. – „Nie, Misiek uciekł”. Misiek siedział w parku i cały drżał. Jak do niego poszedłem, pies się trząsł dosłownie. Zabrałem go, uspokoiłem, [zabrałem] do domu.
Za jakiś czas znów przyjeżdżają Niemcy i też jeden przychodzi. Psa ukróciłem, myślałem, że będzie wchodził, a on nie, tylko przyszedł do mnie, prowadzi mnie za kołnierz. Drzewo jest zaraz za furtką, postawił mnie pod drzewem, karabinem ręce do góry, żebym tak trzymał. Tak stoję i trzymam ręce, a on odszedł z dziesięć metrów ode mnie i celuje we mnie. Celuje i jeszcze celownik poprawia. Mnie już ręce mdleją. Jeden siedział w koszu przy motorze, to był motor z przyczepą. Ten, co stoi, coś do niego mówi, ten karabin opuścił. Miałem w tym czasie uciec, zmieniłem zdanie i dalej stoję, trzymam ręce. Ręce mi mdleją, a oni dalej obydwa rozmawiają. Wreszcie ten ruszył do niego [i] pchnął go [w karabin], ręką walnął, a mnie [pokazał] taki ruch [ręką], [żebym uciekał]. Dosłownie ziemi nie dotykałem, uciekłem do domu. Wpadam do domu, a mama: „Co się dzieje?”. – „Niemiec do mnie celował”. Mama już krople, już niedobrze, już słabła, tylko kroplami na serce się ratowała. Mama mówi: „Nie wychodź już nigdy do tego psa, ja będę wychodziła”. Ale tak zawsze się składało, że wychodziłem do psa i takie zdarzenia miałem z Niemcami, że tak mnie postawił pod drzewo i celował do mnie.
- Ci folksdojcze byli Niemcami z przekonania?
Jeśli chodzi o tego folksdojcza z Wilanowa, to był stolarzem przed wojną, w Wilanowie miał stolarnię, robił wszystkie stolarskie roboty dla rolników. Ojciec mój przyjaźnił się z nim, do nas przed wojną przychodzili do Natolina. Bo do Natolina nie wolno było wchodzić nikomu postronnemu, tylko takiemu, co pracował, ewentualnie jak mieszkał. Polubili nas, że to tak dużo dzieci i że do Natolina mogą wejść przy nas, to przychodzili. Przychodził właśnie ten Dyszer, przychodził Ścisłowski, fryzjer, aptekarz z Powsinka. Ta trójka jakoś się zaprzyjaźniła i przychodzili do nas. On pierwszy w 1942 albo na początku 1943, nie pamiętam, chyba w 1942 roku uprzedził ojca. Ojciec miał Jan na imię. Mówi: „Janek, wasi donoszą do naszych, że u ciebie konspiracja działa”. Ojciec w zaparte szedł, że nieprawda. „Janek, wiem kto, ja ci powiem kto, ale po wyzwoleniu, bo teraz, jakby Niemcy się dowiedzieli, że ci powiedziałem to by mnie rozstrzelali. Ale tobie grozi, że całą rodzinę ci rozstrzelają, jeśli cokolwiek u was znajdą”. Jak poszedł Dyszer, to między rodzicami kłótnia. Rzeczywiście działo się, była konspiracja, były gazetki, były spotkania ludzi, schodzili się, różni ludzie byli. Okazało się, że jeden z akowców do nas strzelał. Żeby przybudówki nie rozebrali, to były ślady, chyba ze cztery strzały w kole między naszymi głowami padły [strzały]. Ruszaliśmy się.
To był 1942 albo [początek] 1943 roku, wtedy Niemców w Natolinie nie było. Chodziły tylko ewentualnie patrole, a pies ujadał. Tak przeszkadzał nam, że nie mogliśmy nawet bawić się normalnie, w obitkę żeśmy grali. Jak strzelił jeszcze następne dwa czy trzy razy, pyłu było tyle, że już nie dało się grać, przykucnęliśmy i w tym czasie spuściliśmy psa. A pies jak sunął prosto do niego i prosto za nogi łapie, bo gdzie było młode drzewko, stał na gałęzi i trzymał się ręką. A za ogródkiem jego zasłaniał krzak bzu. Normalnie to krzaków nie było, żeby nie było widoczności, tylko drzewa i widoczność była dosyć daleko. Tak że jakby gdzieś ktoś był to by go się dojrzało. Pies go dopadł: „Weźcie tego psa!”. – „Do nas ktoś strzelał”. – „Ja do was nie strzelałem”. Siedział na drzewie i stąd padły cztery strzały. Żeby ściana nie była rozebrana [to by był ślad], bo jest rozebrana. Byłem po wyzwoleniu, wziąłem żonę i jeszcze jedną znajomą, chciałem pokazać to miejsce. Rozebrane to jest i w miejscu, gdzie była kuchnia, teraz jest wejście do budynku. Bo kiedyś [było] od strony parku, a teraz jest od strony Powsinka.
- To był jakiś bandyta? Dlaczego do was strzelał?
To był gajowy, który brał udział w spotkaniach w naszym domu, brat tego, który był w szkole woźnym. Jednakowo się nazywali. Jeden był gajowym, a drugi był woźnym. On był w AK i po wyzwoleniu przyszedł z opaską na ręku MO, z karabinem na ramieniu. Jeszcze nam dał postrzelać, mnie i bratu: „Tylko uważajcie”. Rzeczywiście, karabin kopał strasznie, jeszcze nam mówił, że do nas nie strzelał. Myśmy go nawet nie pytali o to, przecież nie mieliśmy śmiałości, żeby mu takie zarzuty stawiać. Byliśmy dzieciaki. Ale jego pies dopadł. Pies nam przeszkadzał w grze, dosłownie krążył, bo chciał się wyrwać, bo tu akurat kończył się mu drut, dalej nie mógł sięgnąć. Chciał widocznie dorwać się do niego. Pewnie jakby mu się zerwał łańcuch, to by sam pobiegł do niego.
- Niech pan opowie jeszcze o drugiej rodzinie folksdojczów.
To była rodzina wysiedlona z Pomorza. Było dwóch synów, jeden był folksdojczem, a drugi pracował razem [ze swoim] ojcem w ogrodzie. Był trochę starszy, może dwa, trzy lata ode mnie. Jak to chłopaki, to w piłkę żeśmy grali, różnie żeśmy się bawili. On z nami się bawił, do nas przychodził, my do niego przychodziliśmy. Mieszkał nad powozownią w Natolinie. Już jesień była dobra, przychodzi stary Jessa do nas do domu, ojciec ich, i mówi do mamy te słowa: „Pani Niedźwiedzka, syn powiedział, wie pani, ten co jest w wojsku, że dobry znajomy donosił do Niemców, że u was konspiracja działa”. Dosłownie te słowa. „Niech pani uważa, bo grozi wam wszystkim śmierć, rozstrzelają was”. Mama mówi, że tu nic się nie dzieje. „Ale pani Niedźwiedzka, syn powiedział, że wam powie. To wasz dobry znajomy z Natolina donosił do Niemców”. To kto? W Natolinie tylko trzem ludziom dawałem gazetki, reszta to byli analfabeci, nie pisaty, nie czytaty. Było kilka rodzin dosłownie, nie wiem, czy dziesięć rodzin było wszystkiego. Wernio, Wachowicz, na skraju mieszkaliśmy. Reszta: Staniszewski, Radomski, Prokopowicz, Komorek, tyle tych rodzin wszystkiego było. Tylko były trzy rodziny, które czytały. Tym dawałem gazetki. Nawet jeden z nich to już nie chciał ode mnie odbierać gazetek, tylko w domu gospodarczym dołek był, cegła i pod cegłę mu wkładałem gazetki. Nie wiem dlaczego, ale jak już mi pokazał to miejsce, to już tak wkładałem. Co miałem zrobić?
- Ogrody, w których pański tata pracował, należały do Niemców?
Nie, to się nazywało Sady Wilanowskie, Ogród Natolin. To były wszystkie posiadłości Branickich, majątki. Ogród Natolin podlegał pod Wilanów i ojciec pracował w Natolinie cały czas. Tak to wyglądało.
Warszawa, 17 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus