Nazywam się Krystyna Albrechcińska, z domu Majczykowska. Urodziłam się w 1928 roku w Łodzi, w rodzinie rzemieślniczej, dzielnica Bałuty, ulica Malborska 6.
W Powstaniu przebywałam w Śródmieściu, a tylko mieszkałam na Powiślu.
Przed wojną byłam uczennicą, skończyłam cztery klasy szkoły podstawowej na ulicy Mickiewicza, nowa szkoła.
W Łodzi, tak, oczywiście. Miałam siostrę i brata. Mama, z domu Pietras. Ojciec prowadził takie małe przedsiębiorstwo wytwórni mebli. Dzięki temu później, w czasie okupacji, ponieważ miał takich znaczących klientów, dużo pomogli. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Byłam najmłodszą w rodzinie, nawet dosyć duża różnica wieku była. Do 1939 roku było wszystko ok, super, rodzice byli, kochali dzieci. Mama szczególnie była wyjątkowo… Kochała ludzi. Ojciec przychodził bardzo późno ze swojego zakładu. Kiedy wybuchła wojna w 1939 roku… Mama moja była ogromną patriotką, oddała sztućce srebrne, półmiski srebrne i pierścionki dwa, i obrączki oddała, to pamiętam. Stałyśmy, staliśmy właściwie, bo ojciec też i kilku jeszcze mężczyzn i kobiet, na tej ulicy Malborskiej i patrzyliśmy w niebo. I pamiętam, samoloty leciały, już niestety niemieckie, a wszyscy krzyczeli: „Oj! Samoloty polskie!”. Niestety, zaczęli ostrzeliwać, wtedy wszyscy skryli się do domu, bo już wiedziano, że to już jest wróg.
No i w 1940 roku, 12 stycznia, mamę moją aresztowali. W nocy gestapo ją zabrało – za chęć uratowania dwójki malutkich osesków właściwie, bliźniaków, takich niemowlaczków. Bo to była rodzina żydowska i mama, niestety, uratowałaby, ale zadenuncjował ją pracownik tej rodziny żydowskiej… Dzieci zabrały… Na pewno by uratowała. I moją mamę aresztowali.
Tak, to byli sąsiedzi.
Tak, tak. Mieszkali w tym domu. Dom był wcześniej wybudowany przez moich dziadków. Dom po śmierci mojego dziadka moja babka sprzedała. Odkupili ten dom państwo Niesich, Niemcy. Zresztą później pomogli nawet w takiej krytycznej sytuacji. I mieszkałam do 1941 roku w Łodzi.
Oni mieli jakieś przedsiębiorstwo, zdaje się, że to produkcja była mydła. Mieli też taką starszą córeczkę, miała na imię Chawełe, pamiętam, bardzo ładna, przyjaźniłam się z nią. Troszkę była młodsza ode mnie. I później, nie wiem, już nie pamiętam, czy wyjechali, czy do getta ich zaaresztowali, w każdym razie straciłam kontakt. Zresztą byłam w tym wieku, że ludzie dorośli raczej siłą rzeczy nie utrzymywali kontaktu z dzieckiem. To, co tam sama wydedukowałam, to to, a tak nie opowiadali, nie mówili o swoich wówczas aktualnych [sprawach], życiu czy zajęciach. Tak że w 1940 roku, w czterdziestym pierwszym, do 1941 roku byłam w Łodzi, w domu. Aha, jeszcze kiedy moją mamę aresztowali, to jakiś czas, parę miesięcy trwało, niedługo, gdzieś około pół roku. Wówczas jeszcze Niemcy zawiadamiali o śmierci aresztowanego…
Do Oświęcimia, została aresztowana. Ponoć jeszcze w Łodzi tam ją gdzieś, ale tego już nie pamiętam. I później wysłano ją do obozu oświęcimskiego w Auschwitz. Kiedy mama już nie żyła, przysłano zawiadomienie o śmierci mojej mamy, że umarła na zapalenie płuc, że są prochy, że może przyjechać ktoś z rodziny i zabrać. Takiego sąsiada też mieliśmy, tylko że on do Dachau był wywieziony. Też żona dostała zawiadomienie, że może prochy zabrać po nieżyjącym mężu. I ojciec pojechał, odebrał tę urnę z prochami i dzięki temu mam grób mojej mamy w Łodzi. I pogrzeb się odbył.
Natomiast ojca grobu niestety nie mam. Zginął w czterdziestym czwartym. Początek czterdziestego trzeciego został aresztowany. Ukrywał się we wsi Bartoszewice. Aresztowany został w momencie, kiedy był duży, duży, duży, bardzo duży zrzut „cichociemnych”. Niemcy tyralierą szli i wszystkich, kto wydawał im się, że nie jest rolnikiem – ojciec absolutnie nie miał cech takiego rolnika – został aresztowany. No i już ojca… Zresztą ukrywając się, też nie widywałam się z nim.
Kilka miesięcy, chyba nie więcej jak pół roku.
Dwie córki i syn. I ojciec już wówczas – podejrzewam, że już wówczas, wtedy jeszcze nie wiedziałam – należał gdzieś do organizacji podziemnej. Był taki moment, czy to wtedy jak był w tym… Był taki moment, że weszłam do mieszkania, ojciec zapomniał widocznie zamknąć drzwi. Klęczał przy łóżku, nakryty był do pasa kołdrą i dotknęłam go. Wychylił się taki mocno, mocno poddenerwowany, miał słuchawki na uszach, a wewnątrz pod tą kołdrą widziałam jakiś aparat. I ojciec bardzo, bardzo był zdenerwowany rzeczywiście i prosił, żebym zapamiętała, że nie wolno mi w ogóle wspominać o tej sytuacji, w której go zastałam. Wziął mnie pod brodę, tak ręką trzymał i kazał powtórzyć, że nic nie widziałam, nic nie widziałam – kilka razy – że wszystko zapomniałam. To taki był moment, który się [pamięta]. Nie bardzo wiedziałam, jak to przyjąć. Ale już wówczas domyślałam się, że to była jakaś praca, no, ryzykowna, że ojciec był w partyzantce, może nie partyzantka, w każdym bądź razie działał.
Tak. I kiedy ojca aresztowali (wyprzedzam trochę), to przysłali do jego brata list, nawet ten list miałam długo, że umarł na zapalenie płuc, ale już nic nie pisali, żeby prochy zabrać, tylko że był największym bandytą, bo wysadzał pociągi z żołnierzami niemieckimi i z żywnością, z uzbrojeniem, a bardzo chwalili natomiast jego brata, mojego wujka, że jest porządnym człowiekiem. Że sprawdzili go, że tacy powinni być obywatele dla tej III Rzeszy.
Mój ojciec miał na imię Stanisław. Mama Marianna.
Nie, Stanisław Majczykowski. Mąż mój był Albrechciński.
Babka moja przyjechała. To był czterdziesty, koniec czterdziestego roku, gdzie jeszcze była w Łodzi, bo ona mieszkała w Warszawie.
Tak. Sprzedała ten dom i wyprowadziła się do Warszawy. To była matka mojej mamy. Bardzo niedobra, chytra, kochała tylko pieniądze, to dla niej było tylko święta rzecz. Reszta ją nic nie obchodziło. I ona została jakiś czas po śmierci, po pogrzebie mamy… I przyszli któregoś dnia, siedziałyśmy w kuchni we dwie, przyszło dwóch esesmanów. Z takim krzykiem weszli i zaczęli pytać po niemiecku: Wo ist dein Vater? – krzyczeli. Sag! Sag! „Mów, gdzie twój ojciec”.
Znałam. Nie aż tak dobrze, ale na tyle, że właśnie więcej rozumiałam, jak mówiłam. Miałam koleżanki Niemki, Żydówki i one między sobą rozmawiały po niemiecku i ja się włączałam. Wszystko rozumiałam, aczkolwiek słownictwo trudności mi trochę sprawiało. I zaczęli strasznie krzyczeć, domagając się wydania ojca, bo byli przekonani, że moja babka, a szczególnie ja, wiem, gdzie jest ojciec. Trzymałam ręce na stole, babka siedziała obok mnie i w pewnym momencie moja babka ze strachu chyba siku zrobiła. I widziałam, jak to spływa na podłogę i się bardzo, bardzo i wstydziłam, i zdenerwowałam. A kiedy trzymałam ręce na stole, się strasznie ten jeden z nich zdenerwował i uderzył mnie w lewą rękę kolbą karabinu. Od spodu pękło, nawet mam jeszcze troszkę ślady. Pękła mi skóra na dłoniach. Uderzył mnie jeszcze kolbą w usta, dwa zęby się obruszyły. I w pewnym momencie przyszła do mieszkania sąsiadka, właśnie ta osoba, która odkupiła od moich dziadków dom, Niemka zresztą i zaczęła tłumaczyć. Tyle to ja rozumiałam, że tego ojca nie ma od dawna, że tutaj ta babka chowa tę wnuczkę. Siostra moja już była w Niemczech, aresztowana. Była blond, miała jasne włosy, niebieskie oczy. Na rasę ją aresztowali. Wówczas ojciec jeszcze żył. Dzięki temu, że miał takich, między innymi miał takiego klienta, Niemca, który zajmował jakieś stanowisko znaczące, i on dopomógł, że siostrę moją zwolnili z tego, no nie wiem, obozu, i wysłali ją do obozu pracy. Tak że tu już nie było zagrożenie, że tam będzie miała jakieś bardzo duże przykrości. A brat mój przeszedł granicę z, wówczas, Rzeszy do Protektoratu, nocą też. Bo była taka kobieta, która trudniła się przeprowadzaniem. Dużo osób uciekało z Rzeszy. I moja babka pojechała do Warszawy, wróciła do Warszawy też przez tę granicę. I mój ojciec wtedy zamienił to mieszkanie na mieszkanie większe w centrum Łodzi, róg placu Wolności i Północnej. Taka duża, wysoka kamienica. Na czwartym piętrze, to było ostatnie. I jak mój ojciec ukrywał się u swojego brata, bo już wtedy miał też przejść granicę, to prosił mnie, żebym poszła do domu i przyniosła mu, taki kożuszek, krótki taki, okrycie, żeby [miał] coś ciepłego. Więc ja wzięłam klucze, poszłam i już wzięłam to nakrycie, zamykam drzwi i w pewnym momencie, wówczas miałam słuch dobry… To były szerokie schody, takie marmurowe, echo niosło, akustyczne były te klatki bardzo. Słyszę w pewnym momencie, że ktoś idzie po tych schodach, później słyszę niemiecką rozmowę. To było ostatnie piętro, bariera. Wychyliłam się i zobaczyłam, że idzie dwóch takich – to było wiadomo, że to są esesmani – w takich płaszczach skórzanych, kołnierze tak postawione. I ja się tak strasznie zdenerwowałam. Obok było tylko moje mieszkanie i sąsiadki. Moje było tak, a jej na prawo, po prawej stronie. Nie utrzymywaliśmy, bo już to krótko było, żadnych [znajomości], nie znałam ich dobrze, natomiast wiem, że miała syna, w którym się zakochałam bardzo, przy ścianie siadałam i śpiewałam. I wtedy weszłam do tego mieszkania przerażona, z tym nakryciem i tak strasznie zdenerwowana mówiłam, że idą gestapowcy, pewnie po mojego tatę. A ta kobieta tak dużo zimnej krwi wykazała. „Rozbieraj się!”. Szybko zdjęła mi ten płaszcz, ojca kurtkę rzuciła. „Siadaj tu przy stole”. Herbatę mi postawiła, ulała trochę. „Dawno tu już jesteś. Pij herbatę i nic nie rozmawiaj, tylko pij. Jak wejdą, żebyś nic się nie rozmawiała, ja wszystko powiem”. Ale Bogu dzięki, nie weszli. Upłynęło jakiś czas i ona powiedziała, że pójdzie do sklepu zobaczyć (ubrała się w taką chustkę), czy nikogo nie ma, czy nie ma jakichś podejrzanych osób, które by wskazywały na to, że tam…
Tak. No i wtedy mówi: „To możesz już iść”. I ja wyszłam, zeszłam na przystanek na placu Wolności i taka byłam, to nawet mojej córce mówiłam, taka z tego dumna, że jak wejdę, to sobie myślałam: „Na pewno »ogony« mam, muszę zgubić i wysiąść po dwóch przystankach”. I rzeczywiście, w tramwaju się rozglądałam, żeby zapamiętać twarze. Wysiadłam dwa czy trzy przystanki [dalej] i wszystkich tych chętnych, którzy chcieli wsiąść do tramwaju, w którym jadę, ewentualnie jechałam, przyglądałam się. Chciałam bardzo zapamiętać, czy nie wejdzie ktoś. No i później znów jakiś… Wiem, że to tak na peryferiach miasta Łodzi ten wujek mieszkał. Dziś już nie pamiętam ulicy, nawet nie wiem, czy bym trafiła, bo taki raczej sporadyczny kontakt, jak mama moja żyła, utrzymywała z nimi. I w końcu zmieniłam ze trzy razy przystanek i dumna taka przyszłam i zaczęłam to opowiadać, i się zdziwiłam, że nie chwalono mnie.
Miałam tak dwanaście czy trzynaście. No i wtedy ojciec wstał, ucałował mnie, powiedział: „Dobre dziecko”. I odprowadzono mnie z powrotem (nocowałam) na drugi dzień na tę Północną, gdzie to mieszkanie było. Była tam taka mojej cioci znajoma, mąż jej był też w obozie, poprosiła, żeby mogła tam nocować. Dosyć, że postanowiono, że mam jechać do mojej babki, do Warszawy.
Taty nie ma, gdzieś wyjechał.
Sama, zupełnie sama. Ani nie miałam mamy, ani…
Nie, to ta gospodyni, Niemka. I później zamieszkała ta znajoma mojej ciotki, już na Północnej, bo jak mieszkałam na Malborskiej, to moja babka jeszcze była i ta gospodyni. Kiedyś, pamiętam, już babki nie było, a ja miałam taką ambicję… I ona szła z zakupami, ta pani Niesich, ta sąsiadka. I ja miałam chleb umoczony w wodzie i w cukrze. Tak jem, wyszłam przed to mieszkanie. I ona się pyta: „Co ty masz, co ty jesz?”. A ja taka dumna byłam, mówię: „No bardzo dobrą mam [kanapkę], chlebek mam”. I ona tak popatrzyła i mówi: „Przyjdź później do mnie, mam naleśniki”. No więc rzeczywiście, poczęstowała mnie naleśnikami. Ale aż tak nie bardzo pamiętam, czy ja coś wtedy jadłam.
Nie, szkoły w Łodzi, w Rzeszy już nie było, nie wolno było. Nie, zamknięte szkoły, nie chodziłam. Swoją edukację skończyłam wówczas na czwartej klasie szkoły podstawowej. Ojciec bardzo chciał, żebym przyjechała do babki, do Warszawy, żebym kontynuowała naukę. Tymczasem moja babka, jak już mówiłam, że dla niej pieniądz liczył się, poza tym nikt inny i nic innego. Ojciec w miarę swoich możliwości i sił coś tam ponoć mojej babce dawał, pieniądze jakieś, bo ona skarżyła się, że nie ma pieniędzy, żeby [mnie] utrzymywać. A brat mój też był, ale gdzieś tam zatrudniony był, bo miał wtedy chyba z dziewiętnaście lat. A ja postanowiłam, że będę… Nawet właściwie to nie tyle ona. Na ostatnim piętrze, na Czerwonego Krzyża, w tym domu mieszkała taka pani, miała syna i córkę mniej więcej w moim wieku. Zaprzyjaźniłam się. A obok mieszkali tacy starsi państwo, bardzo, bardzo dobrzy ludzie i oboje pracowali w zakładzie fryzjerskim, Bracka 18. I kiedyś ta moja babka dała mi takie jedzenie, strasznie niedobre. Przywoziła mąkę taką, co to była taka, takie kolce były w niej. Z tej mąki zrobiła zacierki i kazała mi to jeść. Ja nie chciałam, zaczęłam płakać i ona rzuciła kubkiem we mnie. Poleciała mi krew. I ja biegiem poleciałam na piąte piętro do tych państwa, ta pani zeszła i bardzo, bardzo, bardzo babkę zawstydziła, no, że „nie ma pani córki, ma pani tę wnuczkę” i tak dalej, i tak dalej.
Wiem, że to był pan Antoni, jej mąż, a sąsiedzi obok to takie mieli niemieckie [nazwisko], Sztykiel. To była dziewczyna o rok czy dwa lata ode mnie starsza i chłopiec młodszy. I tam mnie też bardzo często zapraszali na pierogi ruskie, to mam sentyment do pierogów ruskich. W każdym razie ci państwo właśnie, którzy pracowali u fryzjera, mojej babce zaproponowali, żebym tam przyszła pracować jako uczennica i jednocześnie do szkoły będę chodziła, takiej fryzjerskiej. Jeszcze nie było Powstania, to był czterdziesty trzeci rok. Czterdziesty trzeci, na przełomie, blisko czterdziesty czwarty. Wtedy dostałam wiadomość o śmierci ojca. Cały czas ojca nie widziałam, bo ukrywał się. Dokładnie jeszcze wówczas nie znałam okoliczności, w których był aresztowany. W każdym razie zaczęłam tam pracować. Bardzo sobie chwaliłam, dostawałam kieszonkowe, już sobie mogłam kupić jedzenie, to, co chciałam, nawet mojego brata też dożywiałam. I tam zastało… Nie zastało mnie tam Powstanie.
Była to kobieta, jak już mówiłam, młoda osoba i w ten sposób zarabiała na życie. Przeprowadzała przez granicę. Nie było wówczas to bardzo niebezpieczne, w każdym bądź razie nie groziło śmiercią.
To był czterdziesty trzeci czy czterdziesty drugi, coś takiego. Ojciec postanowił, że ja do babki właśnie. I tam zgodzili tę osobę, która miała mnie przeprowadzić, tylko mnie. Ona była umówiona na konkretny dzień, godzinę, z Niemcem, który stał na granicy, bo też coś tam pewnie musiała opłacać. W pewnym momencie doszłyśmy do takiego zabudowania gospodarstwa rolnego, które było, ona mówiła, niemieckie, i mówi: „Cicho bądź, bo tu już Niemcy są”. Pies strasznie ujadał i się tak potwornie… Ale na pewno był uwiązany, bo gdyby nie, to by nie szczekał i do mnie by doszedł. I ona mówi: „To ty tu zostań, a ja pójdę zobaczyć, czy jest ten mój…”, no ten pogranicznik. I poszła, a ja siedziałam skurczona. Bardzo, bardzo się bałam, bo to wiedziałam… Ona powiedziała, że to jest Niemiec, że mam być cicho… Tutaj ten gospodarz. Bałam się, żeby ten pies się nie urwał. Wszystkiego się bałam. To trwało niedługo, a mnie się wydawało, że bardzo długo, i strasznie się martwiłam, że ona nie przyjdzie, że ja nie trafię ani do Warszawy, ani do Łodzi, z powrotem. Ale Bogu dzięki, przyszła, przeszłyśmy i doprowadziła mnie. Taka to była przed Łowiczem a Warszawą wieś Bartoszewice, gdzie, jak później się dowiedziałam, ukrywał się ojciec (krótko widziałam ojca). I tam czekała babka moja na mnie i zabrała mnie do Warszawy. Od tego momentu mieszkałam u niej. Nie było mi dobrze u niej, ale nie miałam wyboru, musiałam gdzieś mieszkać.
Zaczęłam chodzić do tej fryzjerskiej szkoły, ale przerwałam, bo ponoć byłam bardzo zdolną uczennicą, że chętnie wysługiwali się mną pracownicy fryzjerzy, powierzali mi takie bardzo trudne rzeczy. I był między innymi taki pan Władysław, nieduży, taki bardzo sprytny. Podejrzewali go nawet, że on był konfidentem, ale to tylko tak słyszałam. I on przeszedł do takiego nowego zakładu, na Kruczej to był wybudowany zakład, ale ja krótko tam byłam, odeszłam stamtąd, bo z kolei taki zakład fryzjerski był na Marszałkowskiej, pomiędzy Alejami a Wspólną czy Wilczą, Wspólną, chyba tak. Idąc od Alej po prawej stronie. I tak właśnie… To było dwóch synów i właściciel. I jeden z tych synów koniecznie chciał, żebym do nich przyszła, bo rzeczywiście, byłam chętna, sama miałam świadomość, że dużo potrafię. Była jeszcze jedna uczennica, to nikt nie chciał z nią współpracować. Nawet miałam ochotę po wojnie pójść, kontynuować. I tam właśnie on mnie [namówił], że dostanę pieniążki, że dużo będę miała kieszonkowego, i to zadecydowało, że przeszłam tam, nawet nie mówiąc nic, przeszłam tam, na tę Marszałkowską. I tam zastało mnie Powstanie.
Ano właśnie. Jak przyjechałam, nie miałam koleżanek. Siłą rzeczy – nie chodziłam tam do szkoły, nie mogłam zaprzyjaźnić się, ale z czasem zaprzyjaźniłam się… Tam na pierwszym piętrze mieszkali państwo: ciocia, tatuś i dwoje… Dziewczyna miała osiemnaście lat czy siedemnaście i chłopak, taki nieduży, starszy od niej. I oni ponoć, chyba należeli do organizacji podziemnej. Z czasem się bardzo, bardzo zaprzyjaźniłyśmy, bardzo. Uszyli mi taki beret, taki marynarski, z takim bardzo dużym rondkiem i taki brzeg to był, bardzo się dobrze trzymał na głowie. I tam ona mi dawała „bibułę”. Podszewkę odrywała, zaszywała. Nikomu, jasne, że nie mogłam, ani bratu, ani babce powiedzieć. I mówi: „Nie bój się, bo to jest tak dobrze zapakowane, że nic ci nie grozi”. A moja babka dawała mi do tej pracy, zresztą nie zjadałam, takie dwie czarne kromki chleba złożone i nieposmarowane, pomalowane, bo zeskrobała tę marmoladę, i w buteleczce czarną kawę. W torbie to miałam. I szłam jak zwykle Czerwonego… Ten dom był drugi od mostu Poniatowskiego. To było po lewej stronie, jak szłam, wchodziłam na schody, na most. Były schody proste, później taki jest do dzisiejszego dnia filar i później schody były zakręcone, i już na most te schody prowadziły. Weszłam jak zwykle na górę i w pewnym momencie już jestem na tych prostych schodach i co widzę: żandarm stoi w pewnej odległości od tych schodów i trzyma karabin. I ja stanęłam. A w głębi, nawet nie tak daleko, stała „buda”. I pamiętam do dzisiejszego dnia ten obrazek: Stał taki młody mężczyzna i trzymał się tak czegoś, tu się trzymał i obserwował tę scenę. W głębi widziałam jeszcze jakieś osoby. I ja stanęłam, on mówi: Komm, komm, komm. I ja jak króliczek do paszczy pytona szłam. I on pyta się: Wohin gehst du? Ja powiedziałam, że do pracy. I on tak stoi, miał koło czterdziestu lat, miał taką dobrą twarz – wszystkie te momenty właśnie utkwiły mi. I on tak stoi, z nogi na nogę przebiera: „No tak. A co tu masz w tej torbie? Was hast du hier? Zeige das! Pokaż to”. I ja pokazuję na te chleby. To mnie uratowało. I kazał mi to otworzyć. Ja otworzyłam. I wie pani, reakcja jego na twarzy to tak, tak diametralnie zmieniła się. On się tak jakoś jakby w siebie zapadł i patrzy tak na ten chleb. I ja miałam wtedy… Dlaczego mnie za Żydówkę brali? Bo ta moja wstrętna babka dała mi taki płaszcz. Była kieszeń wielka, na tej kieszeni łata, na tej łacie jeszcze jedna łata. Czarny. Rzeczywiście warkocze miałam, taka chuda byłam. Kiedyś przechodziłam w Alejach przez Bracką, chciałam przejść z Brackiej przez Aleje, a na tej takiej „beczce” stoi policjant i kierował ruchem. I ja tak czekałam, aż on wskaże i patrzyłam tak. I on w pewnym momencie, cały czas mnie obserwuje, jak już znalazłam się na jego wysokości, to on mówi: „Chodź tutaj”. I on patrzy na mnie: „Żydówką jesteś”. Ja mówię: „Nie, nie jestem Żydówką, jestem Polką”. – „A kto może to poświadczyć?” Więc powiedziałam, że pracuję na Brackiej, jestem uczennicą, żeby poszedł. Poszedł ze mną, rzeczywiście. Strasznie go skrzyczeli, strasznie. I tak myślę nieraz: „A gdybym była Żydówką, co by mu to dało, gdyby mnie zadenuncjował?”. Podły człowiek. Ale wracam do tej sytuacji na moście. On pyta się, czy jestem Polką. Ja mówię: „Tak”. Miałam kenkartę. I właśnie na ten chleb tak patrzy i widać, że tak jakoś zrobiło mu się chyba smutno. Może miał córkę w moim wieku, może… Kazał to złożyć i włożyć i pyta się: Was hast du hier in der Flashe? „Co jest tu w tej butelce?” Ja mówię: Das ist Kaffe. „Spróbuj”. Nie, najpierw kazał mi to wyjąć i korek otworzyć. I wziął to przez tego i kapkę, troszkę wylał na chodnik. Cienka była, to była z żołędzi mielonych kawa, niedobra. Nawet mi ona cukru żałowała. I kazał mi to spróbować. Ja to spróbowałam i on się pyta: Schmeckt? „Smakuje?” Ja mówię: Nein, das ist nicht gut. „To jest niedobre”. – Warum? „Dlaczego?” Ja mówię: Es ist hier kein Zucker. Uśmiechnął się, zakorkował i tak kazał mi to schować. Trwało to pewnie ze trzy minuty, ale to w moim odczuciu to to musiało – tak mi się wtedy wydawało – dużo, dużo czasu więcej zabrać. W każdym razie widzę, że on waha się, patrzy na tę „budę”, patrzy na mnie i tak z nogi na nogi przebiera. Odkręca się, patrzy znów na tę „budę”, na te schody i w pewnym momencie mówi: Gehe ab! „Idź”. Pokazuje na te schody. A ja stoję. Myślę: „Tak, pójdę, a on mi w plecy strzeli”. I sobie myślę: „Nie, nie ruszę się. Jak pójdę do tej »budy«, to przynajmniej będę żyła”. I on pewnie się zorientował i mówi: Keine Angst. „Nie bój się, idź”. I w końcu poszłam. I wstyd aż się przyznać, to histeria jakaś, poczułam straszny ból w plecach. I tak sobie myślę: „Boże, krew mi nie leci, nie czuję i idę, a on mi strzelił. Nic nie strzelił, ale to z histerii ja jakaś… Zeszłam na dół i tam już jak te schody były na ulicę, te drugie, usiadłam, oparłam się i cała aż drżałam. W pewnym momencie widzę, leci taki chłopak, ze dwadzieścia lat, a ja już nie mogłam powiedzieć, tylko tak ręką [dałam znak], a on tak usiadł, mówi: „No co? O co chodzi?”. I ja mówię już tak: „Ła… łapanka. Żandarmi” A on usiadł, mówi: „No to mamy problem. Bo zejść nie możemy, bo zobaczą nas, będą strzelać, a wejść też nie możemy. No to musimy czekać”. No i siedzieliśmy tam dosyć długo, żeby mieć już całkowitą… Właśnie to on, ten chłopak decydował, czy już możemy pójść, czy na górę, czy na dół. To to było takie bardzo, bardzo… Zawsze wiedziałam, że jak mnie coś bardzo, bardzo przykrego spotkało, to wiedziałam, że to moja mama mi… Tak wówczas w to wierzyłam, bo zawsze się w duchu modliłam: „Mamo, pomóż mi”. I absolutnie w to wierzyłam. I ta wiara pomagała mi. To to było takie, bardzo takie…
Później jeszcze miałam taki przypadek, który też wiem, że to łut szczęścia. Bo postanowiłam iść do domu. A jeszcze zanim Powstanie… Otworzyłam drzwi, strzały słychać. Było tam kilka kobiet, pracownicy i nikt nie wiedział, co [się dzieje]. Może niektórzy wiedzieli, w każdym razie ja nie wiedziałam, otworzyłam drzwi i tak wychyliłam się. Od narożnego domu Wilczej wyszedł mężczyzna. W pewnym momencie strzał i on upadł. I wyleciała z tego samego narożnego domu kobieta i znów strzał, i też ona na niego upadła. I wtedy ja się cofnęłam. I panika taka powstała w tym zakładzie. A taki był, powiedzmy, w cudzysłowie, pokój socjalny. Schodziło się na dole, schody kręcone i tam na dole były drzwi od zaplecza, które wychodziły na bramę, tak jak w przedwojennych kamienicach te bramy takie, długie dosyć. I tam wszyscy zeszliśmy. W pewnym momencie słychać straszny krzyk, ale płacz, krzyk w tej bramie i tupot wielu nóg, takich ciężkich butów. Można było wywnioskować, że to żandarmi i cywile. Okienko było nad samą ziemią i widzimy w tym okienku masę nóg, takich dziecięcych i cywilów, wszyscy krzyk, płacz, i żandarmów prowadzących ich. Jeden z tych fryzjerów to był starszy pan, nie zapomnę tego (był na dziale męskim), dostał jakiejś histerii. W momencie kiedy ci żandarmi prowadzą tych ludzi, to on położył się na podłodze i zaczął nogami kopać i krzyczeć. I ci fryzjerzy złapali jakiś płaszcz i jemu narzucili na twarz, bo się wszyscy baliśmy, że usłyszą ten [krzyk], bo on zaczął głośno krzyczeć, ale w porę go zasłonili i on się zaczął dusić. Do czego to jest strach ludzi doprowadzony. I jak jego tak trzymali, on strasznie kopał nogami, między innymi innych, mnie też kopał. Ale w końcu żandarmi poszli, ludzi zabrali, zrobiło się cicho. On jakoś tam oprzytomniał. Kolejno te panie, które były klientkami, powychodziły od zaplecza. Fryzjerzy… Została taka młoda osoba, manicurzystka, ja i syn fryzjera. Bo rodzice jego byli gdzieś na wsi, w Radości. On mówi, że blisko mieszka, że zabiera nas do siebie do domu, mnie i tę dziewczynę. Ładna dziewczyna, dwadzieścia jakieś kilka lat. I tam byłam chyba koło tygodnia, może nawet nie. Czułam, że jestem tutaj persona non grata, że chętnie się by mnie pozbyli. I tak usłyszałam kiedyś, jak ona do niego mówi, że dowiedziała się, że jest noclegownia dla ludzi, których Powstanie zastało na mieście.
Tak jest. To już jak ja stamtąd wyszłam na Noakowskiego, to już chyba było 4 albo 5 sierpnia, już tak dwa czy trzy dni Powstanie trwało. I ona mnie właśnie zaprowadziła na Noakowskiego 10 i że tam była ta noclegownia. Rzeczywiście, na pierwszym piętrze, ta frontowa kamienica, był taki duży, duży pokój, materace były i tam ludzie byli, ja też tam zanocowałam. Tam poznałam dziewczynę, która miała pokój przy rodzinie w oficynie, nieduży pokoik. Bardzo miła, sympatyczna, ona pomagała tam pewnie przy gotowaniu czy… W każdym bądź razie była zajęta, bardzo taka… Wszystkiego się bała. Naprzeciwko… To były bardzo duże okna, po wojnie nawet tam byłam, parę lat po wojnie. Naprzeciwko tych okien były okna Politechniki, też duże takie. I jeszcze takie dwie, przepraszam, dwie idiotki, totalne idiotki, stanęłyśmy w tym oknie od tej noclegowni. Ona blondynka ładna i trzyma się framugi. A ja tak byłam szczęśliwa, że ona chce się ze mną przyjaźnić, taką smarkatą. Położyłam tak głowę na niej i tak rękę. I w pewnym momencie: fiuu, świst i kula przestrzeliła jej rękę. Do dzisiejszego dnia jestem absolutnie pewna, że to z dobrego serca, bo łatwo było mu trafić w serce, w głowę jej i mnie, a on chciał prawdopodobnie, żebyśmy odeszły od tego okna. I być może, że chciał we framugę, bo ona trzymała się framugi, być może, że chciał w tę framugę, może celowo w rękę. W każdym bądź razie krzyk powstał, odeszłyśmy od tego okna, zaraz jej zrobili opatrunek. Ja mówię: „To co teraz będziesz robiła?”. Ona mówi, że ona tu mieszka. Więc ja mówię: „To jak to? Ty mieszkasz i tutaj nocujesz? Ja to – mówię – mieszkam na Powiślu, to ja muszę”. A ona mówi, że ona się boi tam nocować. Ja mówię: „To ja pójdę z tobą, będę nocowała”. I nareszcie poszłyśmy. I nareszcie byłam tak szczęśliwa, że mogę zdjąć suknię, dolne partie odzieży. I na jednym tapczanie spałyśmy.
Nieduży to był pokój. Przy ścianie był tapczan, a po prawej stronie okienko nieduże i dach spadzisty. I w pewnym momencie, to już chyba drugą czy pierwszą noc spałyśmy, w pewnym momencie: fiu, fiu, fiu, kule takie po tym dachu latają. Uderzyła kula. Ona się zerwała i tak nieubrana wyleciała. A ja wzięłam pierzynę, podciągnęłam i oparłam się taka śpiąca, i sobie myślę: „Ja nie pójdę, jeszcze zasnę”. I w pewnym momencie, znów to była kula czy odłamek może, że odprysk jakiś uderzył w tę pierzynę. No to już wystarczyło mi. Zerwałam się na bose nogi, bez majtek, w koszuli, z tą pierzyną wyleciałam na korytarz i stoję na tym korytarzu, trzymam tę pierzynę. A to był totalny wtedy atak na Politechnikę, bo akowcy byli wtedy w Politechnice. Straszne to było. Ludzie schodzą z tych pięter, bo to było pierwsze piętro, gdzie nocowałam. I z dziećmi, krzyk taki, tego… I schodzą państwo z małym dzieckiem, i piesek, pinczer taki. I ten pinczer złośliwy zaczął szarpać pierzynę. No niestety zrobił dziurę i to pierze zaczęło fruwać. I strasznie się ludzie zaczęli denerwować, bo to pierze utrudniało. Jakaś kobieta mówi dosłownie: „Cholera jasna! Człowiek życie ratuje, a tu z pierzynami wychodzą! Pierzynę ratują!”. I ja się tak zdenerwowałam, bo taka złość była w tych ludziach, że się zaczęłam bać i zaczęłam płakać, ale autentycznie ryczałam. I schodzi taki kolejarz, dochodzi i mówi: „Czego ryczysz?”. A ja płacząc mówię, że: „Nie mam ubrania, nie mam butów. W pokoju kula uderzyła – mówię – w tę pierzynę i uciekłam. Nie mogę iść, bo jestem nieubrana”. A on machnął ręką: „Gdzie?”. – „Tutaj, w tym pokoju”. Wyniósł buty. Nie moje. I ja mówię: „To nie moje”. I znów tak machnął ręką. Wyniósł właściwe buty, moje ubranie. „To to?” Ja mówię: „Tak”. I trzyma pierzynę. „No to ubieraj się”. Ubrałam się i bardzo mu, bardzo podziękowałam i też zeszłam. Zdążyli tylko wszyscy zejść… W bramie było mieszkanie dozorcy, z bramy wejście. Nieduży to był pokój, wszyscy tam weszliśmy, ja też i ta pani z tym złośliwym pinczerem i z tym malutkim dzieckiem na ręku. I stoimy wszyscy, tak nie wiadomo, no strach przez podwórko przelecieć. W pewnym momencie, nie wiem, czy to pocisk, czy jakiś duży szrapnel uderzył w komin. Proszę państwa, co to się stało. Wyleciały sadze z tego, ale w sekundzie wszyscy byliśmy czarni na twarzy, tylko język czerwony, usta i oczy. I co się dzieje? Ten mały dzieciak, ten malutki dzieciak na ręku, widząc matkę czarną od tego –on też był czarny, tylko siebie nie widział – tak zaczął strasznie drzeć się, nogi, nóżki podniósł do góry i o brzuch tej matki odpycha się i… Ale tak strasznie krzyczy, że ja niestety zareagowałam. Tak zaczęłam się strasznie śmiać. Ale to było coś takiego – dwa razy w życiu tak się śmiałam – że mnie zaczęły żebra boleć. Zaczęłam się trzymać i chciałam przestać. Nie mogłam przestać. A to był jakiś atak śmiechu. Zaczęli na mnie krzyczeć. I ja tak zasłoniłam usta, odwróciłam się. No, po pewnym czasie wreszcie przestałam. I też na tyle się uspokoiło, że ludzie się znów porozchodzili.
Wtedy poznałam taką panią, mieszkała na pierwszym piętrze w oficynie, nazywała się pani Rydzewska. Mąż z synem byli na letnisku, a córkę Powstanie zastało na Pradze. [Córka] starsza była ode mnie trochę. Ona mówi: „Chodź do mnie. Mojej córce może też ktoś udzieli pomocy. Chodź, będziesz u mnie mieszkała”. Pierwsze piętro. Wystawiła tapczan, niewysoki, w przedpokoju. Dwa, ona miała jeden, ja drugi. I później ona była inicjatorką wszystkiego.
Później Politechnikę zaczęli… Bo ta Politechnika przechodziła niestety z rąk do rąk. A był na tym podwórku, kręcił się chorąży. A miał tak przepiękny mundur, że ja po prostu byłam zafascynowana, skąd on taki [mundur ma], jakby wyszedł dopiero od krawca. Ale po prostu niemalże zazdrościłam. A jak się wchodziło, od Politechniki wejście było główne na Noakowskiego, po lewej stronie oficyna na parterze, mieszkała pani i dwie córki, wszystkie trzy śliczne, śliczne jak laleczki porcelanowe. Ta mama też młodo wyglądała. I jedna z tych córek, starsza, była pewnie sympatią tego chorążego w pięknym mundurze, bardzo fajny ten mężczyzna. I tak jakoś często spotykali się razem. I jednego razu jest tak straszny, tak strasznie mocno… Granaty. Wszystko co było, że strzelają na ten dom, głównie na tę oficynę. Zaczęło się palić. I pełno rannych na noszach. Ja się też włączyłam, też starałam się być użyteczna, też do tych noszy się rwałam. Ale to było, masakra, masakra. Strasznie dużo chłopców zginęło. I w pewnym momencie patrzę, ten mój chorąży w pięknym mundurze, jego niosą. Otwarty ma brzuch i trzyma wnętrzności, takie ogromne… To tak się zsuwa… Ja zaczęłam strasznie krzyczeć i płakać. Jakoś nie wiem, tak się przejęłam. I ta dziewczyna właśnie, która mieszkała tam z rodzicami, jego tak głaskała. I to tak bardzo, bardzo przeżyłam, bo cały czas sobie wmawiałam, że przyczyniłam się do tego, bo mu zazdrościłam, że tak pięknie wygląda. Niepotrzebnie, ale czasami człowiek ma takie beznadziejne myśli.
W każdym bądź razie tak… Zaczęło się palić, zaczął się palić dach w tej oficynie, gdzie mieszkała ta pani Rydzewska i gdzie ja z nią. I ksiądz tam urzędował, bardzo aktywny był, który jak coś trzeba było, to apelował, na ochotnika kto się zgłasza. I wówczas, jak się zaczął ten dom, dach palić, też: kto na ochotnika pójdzie zrywać papę na podwórko, żeby się dalej nie rozprzestrzenił pożar. No i naturalnie ja się zgłosiłam i pani Rydzewska. Wzięłyśmy nosze, bo podejrzewano, że tam być może są ranni. I jak szłyśmy, to właśnie okna od tej klatki schodowej wychodziły dokładnie na Politechnikę. Noakowskiego nie jest szeroka. Jak chodziłyśmy pod okna, to się schylałyśmy i te nosze ciągnęłyśmy. I tak na każdym piętrze. To było piąte piętro, strych. Schody, windy nie było. I tak do wejścia na ten strych bariera taka była. I jak ja weszłam pierwsza i stanęłam, to, co zobaczyłam, to przeszło w ogóle, przeszło wszystko. To było dwóch harcerzy. Kobiety, której córka zginęła przed tymi chłopcami na pierwszym piętrze w oficynie – ona była gorseciarką, blondynka, dosyć korpulentna, koło czterdziestu lat – to byli jej synkowie. Jak stanęłam na progu tego strychu, zobaczyłam takie nogi, oddzielnie mundurek na tej nodze, tam gdzieś ręka, no w ogóle to było coś strasznego. I ja stałam i po prostu nie mogłam ani do przodu, ani do tyłu się cofnąć. W pewnym momencie uderzył pocisk i ten pocisk [miał] taką siłę, że odrzucił mnie na tę barierę. I ja nieraz się zastanawiam, jak to się stało, jak ja się znalazłam na dole. Czy ja na poręczy zjechałam? Nie wiem, bo dosłownie… Nie wiem, jak się na dole znalazłam. Tak szybko, że szybciej nie można było. I ta pani Rydzewska też później zeszła, ale ja to jak granat przebiegłam. I nie pamiętam, jak to się stało, że tak szybko. Pewnie leciałam szybko, bo miałam wtedy, no ile, trzynaście lat. No i znalazłyśmy się na dole, zrelacjonowałyśmy, że tam już nie ma kogo zbierać, bo są porozrywane ciała harcerzy. Dwóch to było synków i jeszcze mężczyzna. Później słyszałam, ale nie wiem, czy to prawda, że to ponoć był ojciec, ale nie sądzę, nie wiem. W każdym razie jest teraz decyzja, czy tej pani powiedzieć. Ksiądz mówi, że trzeba. No więc tam chyba ze trzy osoby, ja też z tyłu idę, no bo byłam świadkiem. I właśnie jej mówią, że jej synowie nie żyją, że są niestety zabici. I ona w ciągu pół godziny, ja pierwszy raz coś takiego widziałam, dosłownie siwa się zrobiła, osiwiała, nie wychodziła, zamknęła się. To to było takie straszne, straszne przeżycie. I ja postanowiłam wówczas, że ja sobie do domu wrócę na Powiśle. Przeszłam z taką dziewczyną, która mieszkała u mojej babki, pokój jeden zajmowała z bratem. I już przeszłam tak całą [część], do Książęcej szłam. Naprzeciwko Instytutu Głuchoniemych jest brama…
To tak [dokładnie] już nie pamiętam. Przez plac Trzech Krzyży przeszłam. Od Kruczej tu była barykada, a tu był kościół na placu Trzech Krzyży. I tam siedział snajper i kto się pokazał, strzelał. A naprzeciwko Instytutu Głuchoniemych do dzisiejszego dnia stoi dom i ta brama taka. Szłam z tą dziewczyną, i w pewnym momencie ona się pochyliła, patrzę, że krew jej z nóg leci. Chciałam ją podnieść, bo już byłyśmy naprzeciwko tej bramy na Książęcej. I krzyczą: „Zostaw ją! Zostaw!”. I ja tak stoję. „Zostaw ją!” I te strzały lecą. „My jej linę rzucimy!” I rzeczywiście, rzucili jej taką linę, ona się chwyciła, wciągnęli ja. I ja już tak myślę… „Gdzie ty chciałaś iść?” Ja mówię: „Na Czerwonego Krzyża, bo tam mieszkam”. A tam taki pan mówi: „Słuchaj, daruj sobie, bo – mówi – na moście Poniatowskiego jest umieszczony cekaem, który strzela – co się rusza, to do każdego, do wszystkiego strzela”. No to myślę: „Muszę wrócić z powrotem”. Ona została, [wzięli] ją do szpitala. Ale tak się bałam przejść pod tą barykadą, żeby mnie też nie zabił. Na szczęście przeszłam i wróciłam z powrotem na Noakowskiego, do pani tej Rydzewskiej.
Barykada była od placu Trzech Krzyży, przy Kruczej. Taka była dosyć wysoka ta barykada. Na tyle wysoka, że nie można było iść prosto, trzeba było się schylić. Zresztą każda barykada wymagała pochylenia. I tak wróciłam z powrotem do tej pani Rydzewskiej, i bardzo się rozchorowałam, bardzo. Do dzisiejszego dnia nie wiem, to nie mógł być… Moje córki mówią: „To był tyfus”. Ja mówię: „Nie mógł być tyfus, bo by mi włosy wyszły…”. I takie inne. Ale tak [byłam chora], że wszyscy, bo jeszcze kilka osób mieszkało u tej pani, schodzili do schronu, a ja leżałam. Ta pani Rydzewska mówi, że „w ogóle nie było nadziei, że ty przeżyjesz”. Spadłam ponoć tam z łóżka. Nikogo nie było. Było znów straszne bombardowanie, bo znów ta Politechnika, wszystko o tę Politechnikę. W pokoju środkowym stała balia z wodą i ja wstałam, taka byłam słaba i chciałam do toalety pójść. A ta woda była do przelewania tego. I byłabym się przewróciła. Chwyciłam się tej balii i tę balię ściągnęłam z tą wodą. Ale dzięki temu od razu oprzytomniałam, bo zalana zostałam zimną wodą, mokra. Jak wróciła pani Rydzewska, to mówi. Ona mówi: „No to szczęście, bo tak to gdyby nie ta woda, może byś leżała”. A tak to dzięki temu oprzytomniałam szybko. To był taki moment, że wróciłam do zdrowia, nie wiedząc, co to było.
No kilka dni podobno leżałam.
Żadnej. Nawet powiedziała: „Lekarza nie wzywano, bo – mówi – w ogóle wszyscy mówili, że nie ma co, bo w ogóle to… I dziwili się, że rano ty jeszcze żyjesz”. I nie wiadomo, nie wiem, co to było. Czy jakieś zatrucie może? Tyfus na pewno nie. A też taki moment, tylko nie mogę sobie przypomnieć, jaka to ulica…
To był początek, może jakieś tydzień Powstanie trwało. Być może to było tuż przed przyjściem na Noakowskiego. Czułam, że strasznie mnie wszystko gryzie, swędzi. I tak patrzę, tam z taką panią siedziałam, rozmawiałam. I patrzy, mówi… Coś zaczęłam drapać, a wyskoczyła… Ona mi później powiedziała. Ja mówię: „Boże, co to jest?”. Taki malutki, pełno miało łapek i tak zaczęło mi tu latać. Ja mówię: „Boże, co to jest?”. Ona mówi: „To jest menda. Menda taka, siedzą ci w ciele”. I ja się tak strasznie zmartwiłam. I ona: „To musisz mieć pełno tutaj”. Postanowiłam coś z tym zrobić. I znalazłam (właśnie nie wiem, gdzie to było) taki dom, gdzie ściana była jedna zwalona. Te schody były takie bardzo niepewne. Weszłam po tych schodach, weszłam do takiego pomieszczenia, do pokoju. Pusty był, tu przestrzeń otwarta i fortepian stał. I ja weszłam, za tym fortepianem stanęłam. Miałam taką brązową sukienkę. I marnie tak było obrzucone, takie frędzle szły. Zdjęłam tę sukienkę i patrzę, mówię: „Boże…”. Aż białe te szwy takie były – było robactwo, gnidy i takie, były odzieżowe wszy. I zaczęłam tak zdrapywać to. Położyłam. Później zdjęłam koszulę, a koszulę miałam taką ażurową, dziurki były i w każdej prawie dziurce siedziała taka odzieżowa wesz. To są duże, białe, takie… Różnią się, bo później w obozie miałam wszy w głowie, to one zdecydowanie są inne. Zwinęłam to i włożyłam do piecyka. Tam był kaflowy piec. Wsadziłam to do pieca. Ubrałam tylko tę suknię, niestety, już bez koszuli, bo już nie miałam, i zeszłam. Ale usiłuję sobie przypomnieć, jaka to była ulica. To była albo tuż przed przyjściem na Noakowskiego… Na pewno, bo już później mieszkałam tam, to bym raczej [znała], inaczej to by wyglądało. To jeszcze chyba, jak byłam tam, może jak u tego fryzjera mieszkałam.
W każdym razie to był drugi taki raz, gdzie… Przy tym oknie to było też szczęście, że nie mnie, tylko ją. Na moście Poniatowskiego też puścił mnie. I później w końcu, jak już tam byłam na tym Noakowskiego, bardzo, bardzo aktywnie… Dlatego na mnie taki „Maniuś” wołali, bo wszędzie chciałam: nosze, nosze, proszę bardzo, już się rwałam, żeby sama. „Weź ten jeden, tu drugi weźmie”, a ja już tak chciałam sama w ogóle. To było jakieś takie nienormalne na pewno. W każdym razie bardzo, bardzo – gdzie tylko trzeba było tam, właśnie ratować ten dach czy rannych, czy nosze… I wodę nosiłam cały czas z panią Rydzewską. Stałyśmy właśnie… Polecam książkę Ruth, nazwisko sobie przypomnę, Żydówka uciekła z getta, też była na Noakowskiego 10, też nosze nosiła. Altbeker nazwisko, Ruth. Tytuł: „Skok dla życia”. Coś niesamowitego. Jeżeli się pani uda wypożyczyć, bo ja wypożyczyłam. Po prostu szok. I ona właśnie też tam opisuje. Była później taka… Ksiądz apelował, żeby właśnie kto może, żeby się zgłosił. Ona też o pójściu do Haberbuscha pisze w tej książce.
No na pewno. Tak, wie pani, ja już tak…
Nie, on cały czas urzędował tam. On cały czas, jak trzeba było właśnie ochotników, właśnie wtedy: „Kto na ochotnika?”. Nie wyznaczał. „Kto na ochotnika do Haberbuscha po zboże?” […] Ja się zgłosiłam, pani Rydzewska się zgłosiła, no i chyba jeszcze z pięć osób, taka spora grupka. I co trzeba było? Rzeczywiście, duża to odległość i trzeba było przejść tak zwaną barykadę śmierci. To była barykada w Alejach Jerozolimskich, z jednej strony na drugą. Dlaczego „barykada śmierci”. Bo na placu Napoleona, to plac Powstańców, to tam był snajper i strzelał. I jak się o tym dowiedziałam, to ja się strasznie bałam tam [iść]. Ale u wylotu stał żołnierz, który jak już jedna osoba była na końcu, to wtedy puszczał drugą. I tylko krzyczał: „Głowę schylić! Głowę schylić!”. Ale to nie jest łatwo lecieć i schylać głowę. Ja co chwila, bo on później mnie puścił, co chwila lecąc, podnosiłam się, bo chciałam jak najszybciej, a szybciej mogłam biec, stojąc. Ale w końcu, Bogu…
Tak, przez Aleje, przez barykadę na drugą stronę, do Haberbuscha.
Tak, tak. No i tam tego zboża wszyscy wzięli. A ja wzięłam tak dużo i tam mówią: „Słuchaj, ty nie dasz rady, nie bierz tyle”.
No, zboże jakieś to było. W każdym razie ja sobie tak wykoncypowałam, że jak będę miała mało, to worek będzie cienki, to jak strzeli, to mnie zabije. Więc pomyślałam: „Jakoś dam radę przez tę barykadę, przez ten przekop”. To właściwie był przekop w ziemi, głęboki i wały takie z ziemi były, tak że to podwyższało jeszcze ten przekop. I ja wzięłam strasznie dużo tego zboża, nie mogłam dźwignąć. Położyli mi na ramię, to dosłownie przyginałam się. Tak że sobie pomyślałam: „Nie będę się musiała schylać, bo to zboże mnie przygniecie”. I pani, która szła przede mną, starsza pani, właśnie miała bardzo mało tego zboża i ją postrzelili. I ściągali ją później z tym zbożem. To wpłynęło [na mnie] tak, że się bardzo bałam, bardzo.
Tak, przez ten przekop. Ale pomyślałam: „Dlatego że ona nie chciała tego zboża dużo, miała mało, pusty prawie worek, a ja mam dużo”. Na ramieniu, na plecach, tutaj na piersiach. No to było ponad siły. W każdym bądź razie nawet nie mogłam iść szybko, tyle że mogłam iść pochylona, to to było na plus, że ten worek siłą rzeczy mnie przygniatał. Z tym że różnica jest taka: W książce, tej pani Ruth, zapomniałam w tej chwili znów nazwiska…
Tak. Ona też pisze o tym, że była. Z tym że taka różnica, że ona później pisze, że to zboże trzeba było na młynku kręcić, żeby placuszki [robić], a ja to zboże położyłam na… To była kuchnia tam, taka polowa, dla wojska, więc to mnie…
Tak, wszystko już teraz na Noakowskiego. To to zboże położyłam…
No to tak dosyć długo, bo to daleko było, trzeba było iść wolno. No na pewno ze dwie i pół godziny, jeżeli nie dłużej. Głodna wiem, że byłam bardzo i pić mi się chciało. A właśnie ona tam opisuje, że to zboże to na jej własny użytek. A wodę bez przerwy nosiłyśmy z Lwowskiej. Tam była taka studnia, nawet Powstańcy ją zbudowali, i był naprzeciwko studni korytarz taki, tam się ustawiały… A pisze ta pani Ruth, że po sześć godzin się stało za wodą. Nieprawda, może ona akurat – nigdy dłużej jak czterdzieści minut, tak mi się wydaje. W każdym razie nie mieścili się już, kolejka była duża po tę wodę i druga kolejka ustawiła się na Lwowskiej, tak zakręcona, przy wejściu do tego podwórka. I stoimy. Ja stoję też. I obok mnie, przede mną stoi, tak z lewego ramienia, pani, starsza wówczas. No, ja byłam w ogóle smarkata, [a ona] miała około czterdziestu lat, więc dla mnie to była starsza.
Piętnaście, tak, skończone. Szesnasty, jak już w obozie byłam. I obserwujemy wszyscy. Jest taki moment: meserszmit i kukuruźnik. Ale to było fascynujące. Takie płomienie leciały od jednego samolotu, od jednego do drugiego. Ale to było, to było… Wszyscy patrzyliśmy w górę. Ja też patrzyłam. A nie wolno było stać blisko. Już wszyscy wiedzieli, że pewne odstępy trzeba było. To samo po zboże: jedna doszła do końca, dopiero drugą. Nigdy nie stało się blisko. W pewnym momencie pani, która stoi koło mnie, oparła się i mówi: „Ojej, jak mi słodko”. A ja tak patrzę na nią i pomyślałam: „Pewnie głodna jest bardzo i dlatego tak jej niedobrze”. Ale widzę, że ona się obsuwa, nogi jej tak i coraz niżej. Patrzę, że z nóg jej krew leci. Odłamki zaczęły… Ale dziwne, że ją, a nie mnie, a przecież tak daleko nie stałam. Ale przed nią osoba też nie była poszkodowana. W każdym razie to był drugi raz cud, że mnie się nic nie stało. I później właśnie to przed tą Politechniką też taki był właśnie…
Nie, to była kuchnia wojskowa. Być może, że ja dostawałam miseczkę takiej zupy. To było dla wojska, to była kuchnia wojskowa. I ta woda, którą nosiłyśmy z tą panią Rydzewską, też była przeznaczona dla kuchni wojskowej.
Nie, nie. To była kuchnia wyłącznie przeznaczona… Głodni wszyscy byli, wszyscy. I ja dostawałam tak… ale raczej, raczej prawie zawsze. Ale też wiem, że byłam głodna. Dostałam kiedyś takie skórki spleśniałe i usiadłam u tej pani Rydzewskiej przy oknie i wiem, że tak łzy mi leciały, bo byłam głodna, a te skórki tak mi nie smakowały, bo były zielone, taki puszek był na nich. Ale tak wycierałam i jadłam. I zeszłam… Właściwie rzadko kiedy, żeby pominięto mnie taką miseczką zupy. No cóż. I później koniec Powstania.
Oczywiście, co wieczór, co wieczór. Był ołtarzyk i co wieczór, nawet przed Powstaniem. W każdym prawie domu… Jak szłam do domu na Czerwonego Krzyża, też był w takim korytarzyku ołtarzyk Matki Boskiej i ludzie tam [śpiewali]. Często jak wracałam z pracy, to ludzie stali, zawsze w tej godzinie i śpiewali. I zawsze kończyło się, że… Zapomniałam w tej chwili, taki hymn, że jest… Zapomniałam. W każdym razie takie budujące pieśni były, żeby tak podnieść na duchu. To nie „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”, tylko to była też inna, taka znana w czasie Powstania pieśń. No cóż, wtedy już było to kilkakrotnie, to było bardzo, bardzo… Tam było później już bardzo niedobrze, bo te walki między Wehrmachtem… Bywało tak, że na jednym poziomie Niemcy, na drugim poziomie Polacy. Tam na Politechnice. I oni już później wtoczyli, jakieś takie ciężkie działa tam wjechały, zrąbali strasznie wtedy. Wtedy to już w ogóle masakra była, masakra, dosłownie, tego nie można inaczej określić. Tych zabitych i rannych było tak strasznie dużo.
Tak, tak, byli tacy, co się dekowali w piwnicy.
Nie. Ja po prostu sobie nie wyobrażałam, żebym się dekowała. Ja wręcz przeciwnie – bardzo mi było przykro, że nie wszędzie mnie chcieli wziąć. Bo dopuszczono mnie do noszy, a już broń Boże, żebym dwie rączki [noszy trzymała], broń Boże. „Puść to, trzymaj tu, w jednym, bo upuścisz”. I tak byłam upokorzona, że tak niepoważnie mnie traktują, a wydawało mi się, że jestem silna mimo niedożywienia.
No ja w piwnicy to nie byłam, nie siedziałam tam, to trudno mi powiedzieć, ale wiem, że tam ludzie coś podobno gotowali, mieli… Każdy miał tam swoją piwnicę. Tam w ogóle mieszkali, były łóżka. A w ogóle przejścia z ulicy na ulicę to były przekopane, mury były [przebite] i napisane było: „Ulica Pańska”, strzałka do Alej. Tam ulica, wiesz, taka, że to było… Ruch odbywał się, był nie na powierzchni, piwniczny. Tak że wszystkie nazwy ulicy były napisane. Tak że nie chodziło się na powierzchni, bo wiadomo, czym się to kończyło.
Wiem, że był bardzo pozytywny. Ale później, pod koniec, może to nie było aż tak, nie wszyscy może tak, ale byli tacy, którzy przeklinali, że: „Chcieli wojenki, a my tutaj cierpimy”. Bo i niestety cywile też dosyć gęsto… Byli zabici, ranni, no bo to siłą rzeczy – wyszedł nawet na… To właśnie tak jak ja stałam po tę wodę, później jak przy tym oknie; szłam, chciałam na Książęcej, chciałam do domu – no to bardzo dużo, bardzo dużo ginęło cywili.
Tak, były. Najpierw to było tak, pamiętam, jedna może czwarta podwórka. Pierwsze groby to były nawet tak uklepane, forma była grobu, tak starannie. Później już takie były, tak pozasypywane, a już na koniec to już na kocu składali, to już nie chowali. Pod koniec Powstania już nawet nie było gdzie, to już pół, połowę podwórka już to był cmentarz, to już nie chowali.
No właściwie to takie przelotne, sporadyczne. Jak mówię, że ja jeszcze wyglądałam nawet młodziej, jak miałam, bo byłam chuda taka. To tak…
Tak, dziecinnie. Nieraz tak zażartowali… Ja się zresztą garnęłam, bardzo chciałam, żeby poważnie mnie traktowano, ale to tak [traktowano] z przymrużeniem oka. Później był taki w oficynie – jak już Powstanie skończyło się, był koniec – mieszkał, ponoć to był Ukrainiec, mieszkał od frontu w domu, gdzie, jak mówił, ma rzeczy pełno takich supermodnych, ciotki swojej młodej, której też Powstanie… Miał na imię Waldemar. A ja tuż przed Powstaniem przeczytałam książkę „Waldemar Michorowski” Mniszkówny i byłam tak pod wrażeniem, i to był Waldemar. I tak strasznie chciałam, żeby on na mnie zwrócił uwagę, ale niestety, bardzo podrywał tę dziewczynę, która tam właśnie w tym pokoju spała, ta, co została ranna. I on wyniósł bardzo dużo rzeczy, i powiedział, żeby wszyscy wybierali, co kto chce. On dał mi, pamiętam, takiego lisa. „Ty – mówi – sobie tu zapnij, będzie ci ciepło”. I taki sztuczny płaszcz, z takiego futra sztucznego, taki pluszowy. Buty dostałam. O! To buty to były ważne, bo miałam takie letnie sandały.
Tak, już… Ja już zresztą wyszłam z Powstania, jak już w ogóle była podpisana…
Tak, już był upadek, całkowicie już, już wychodziło wojsko i z wojskiem ludność cywilna, wtedy już bardzo dużo ludzi.
Cały czas, tak, cały czas, za wyjątkiem tego tygodnia właśnie na Marszałkowskiej, u tego syna fryzjera. A później jak już zobaczyłam, to był tak strasznie długi ogonek do wyjścia. To takie były punkty wyznaczone, gdzie się wychodziło. Tam wojsko szło i ludność cywilna.
Szczerze mówiąc, ja tak pamiętam, że ludzie się… Byli zadowoleni. Były takie z samolotów zrzucane ulotki, były wyznaczone punkty, gdzie wzywali ludność, żeby wychodziła, i gdzieś tam przy Pańskiej, gdzieś tam przy Wspólnej. I było dużo osób, którzy decydowali się na wyjście. Ale później już takie były pogłoski i to ponoć autentyczne były sprawy… Bo na tych punktach byli „ukraińcy” i oni podobno tak byli podli, że nie tylko kazali zdejmować, jak… Kolczyki to zrywali podobno. Tylko ludzie mówili, że jak pierścionek nie mógł zdjąć, to palec ucinał. Byli bardzo okrutni, bardzo. Tak że później już trochę się tak wystudziło, już ludzie nie szli tak, bo to już było tak głośno, właśnie to zachowanie wstrętne, bandyckie tych „Ukraińców”, że ludzie bali się już wychodzić.
Tak, jeszcze Powstanie było. I niektórzy już, no jasne, że nie wytrzymywali, woleli wyjść wcześniej, ale ponieważ takie właśnie pogłoski były o tym okrucieństwie „ukraińców”, to już tak masowo nie szli. Natomiast przy wyjściu…
Ja już wychodziłam, jak wojsko wychodziło.
Absolutnie, tak. Już nikt, już w ogóle walk nie było. Tak jeszcze tkwiłam, aż w ogóle wszyscy z tego domu wyszli. Wojsko, ci akowcy, ustawili się w szereg, na końcu za nimi ludzie cywilni i ja też tak bliżej tych Powstańców się [ustawiłam].
To był ostatni dzień już, bodajże dwudziestego trzeciego czy siódmego października, gdzie „Bór” Komorowski podpisał…
Sierpień i wrzesień. A jeszcze…
Tak, tak, już wie pani, gubię się. W każdym razie też przed wojskiem ponoć, przed którym ja szłam, to szedł podobno komendant „Bór” Komorowski, szedł z wojskiem. Ja nie widziałam, tylko ludzie tak, że: „Idzie komendant na przedzie”. No i tak właśnie. Później selekcja była.
Nie, ja już szłam sama. Już tak, nie wiem, jakoś się później tak zgubiłyśmy.
A no tak, już tak. Ale to wie pani, już tak nie trzymałam się tych ludzi, tylko tak każdy chciał się jakoś wcisnąć w tłum, żeby nie stać na zewnątrz, bo jeszcze… A jeszcze. Jeszcze Powstanie było, już nie trwało, a naprzeciwko tego… Właśnie do mojej córki mówię: „Jak to było?”. Bo mówię: „Wiesz, wychodziłam z tego domu od…”. A moja córka mówi: „Bo to z drugiej strony”. I tam było wyjście na działki, na Polu Mokotowskim. Niemcy zachęcali, żeby wejść na te działki, żeby sobie [zdobyć] żywności: rzodkiewki, ziemniaki. Szeroka brama była otwarta i przy tej bramie stał Niemiec z karabinem. Pamiętam, tak się wahałam: iść czy nie iść. Byłam bardzo głodna. Szczerze mówiąc, bałam się. Ja w ogóle nie wierzyłam im, zawsze myślałam, że strzelą w plecy. Ale ludzie po prostu nieprzytomnie lecieli, tłum taki. W końcu zdecydowałam się wolno przejść. Weszłam w te pierwsze redliny, zobaczyłam trupa. To był mężczyzna, spuchnięty taki cały, much pełno było. I się wycofałam, myślę: „Nie”, nie mogłam się przemóc. I wyszłam, ten Niemiec tak na mnie spojrzał, ale nic nie mówił i wróciłam z powrotem do tego domu pod dziesiątym. Ale tłum atakował, że tak powiem, forsował bardzo mocno te działki, wszystko: ziemniaki, w co się dało, to brali. Jeszcze nie szli, ale już Powstanie, już wojsko… Już nie strzelali do Niemców, Niemcy do akowców nie strzelali. Już było wiadomo, że Powstanie upadło. Niektórzy bardzo żałowali, bo w końcu tyle ofiar było, a niektórzy, właściwie chyba większość była tych, którzy ulgę poczuli, że to już [koniec]. „Cokolwiek będzie”, każdy mówił, to nie będzie gorzej, jak było, bo przynajmniej nie będą strzały.
Proszę pani, Powstanie trwało, jak ten czołg wjeżdżał do Politechniki i tam tak jak właśnie Powstańcy mówili, że straszne spustoszenie. W ogóle podpalili podobno tamtą… Tak, i ten wydział techniczny, Na parterze, to się później Politechnika już paliła. To właściwie na skutek tego, że wjechał ten czołg i później granatnikami obrzucili. To już nie było co tam bronić, bo już później całkowicie Niemcy tam urzędowali, już wojsko tak… To już było tak prawie ku końcowi.
Nie, absolutnie, żadnych, nie. A jeszcze właśnie à propos wiadomości. Też ta pani Rydzewska tak mną dysponowała. Byli harcerze, którzy nosili pocztę.
Tak. I ona mówi: „Słuchaj – mówi – no ciągle nie będziesz tutaj zboża nosiła, rannych. Weź parę listów, idź, zanieś – mówi. – Do mojej córki to wiadomo, że nie dojdziesz, bo to za Wisłą…”. I wtedy właśnie kilka razy mnie tak namówiła. A to było też bardzo niebezpieczne, też nosiłam te listy. Ale szczęście wielkie, radość, jak taka matka dostawała list, że córka tutaj żyje czy matka do córki. To była wielka, wielka sprawa. Tak że takie… Na takich druczkach to były wiadomości. Kilka, nie powiem, że cały czas, ale kilka razy zgodziłam się doręczać te listy. A to były dosyć odległe ulice. Szczerze mówiąc, bałam się. Rzeczywiście, ja nie należałam do tych bardzo odważnych, bardzo chciałam pomagać i pomagałam dużo, bo jakoś było mi wstyd za tych, którzy się dekowali w piwnicy, i sobie powiedziałam, że absolutnie nie. Ale dziwnie jakoś wierzyłam, że ja muszę przeżyć, muszę przeżyć. Wiem, absolutnie to się może wydać dziwne i śmieszne, ale wierzyłam, że moja mama nie pozwoli mi, żebym zginęła. Nie wiedziałam, czy siostra żyje, czy mój brat [żyje]. A mój brat po Powstaniu, bo mieszkała na Powiślu, to pytam się: „Słuchaj, a co babka? Przecież miała tyle złota”. Bo mnie się przypomniała moja mama, mówiła, jak ją głodziła. Że miała taki kufer francuski i tam trzymała tę żywność. I ona mówi, że znalazła taki jakiś, metalowy gwóźdź czy coś i mówi, z zawiasów wybijała to i nogami odsuwała, ten kufer otwierała. To opowiadała nam, dzieciom swoim. To mąka była uklepana – przed wojną, gdzie takie były dołki i policzona kartka była: tyle i tyle tam jest tych dołków. Słonina, mama mówi, że była pokrojona, to ona mówi, że sobie z każdego ścięła, a mąkę też wzięła, uklepała, tyle samo dziurek zrobiła. Chleb, jeżeli był zaczęty, to mama mówi, że był ponadkrawany i ile było tych kresek na tym chlebie, była kartka. To mama mówi: pajdę odkrawała i też nacięła tyle. Więc o tyle, że byłam też bardzo głodna. Bo ona handlowała jakoś tam gdzieś, na wieś jeździła, przywoziła żywność. I mnie się przypomniało, to po prostu jak bumerang wróciło to, że ten sam kufer babka ma przecież i tam ma tę żywność. I też znalazłam taki przyrząd. Identycznie mąka uklepana. Ale oprócz tego wszystkiego znalazłam puszkę, taka była…
W stołowym, w pokoju stał ten kufer, przed Powstaniem.
Tak jest. Już później do końca byłam u babki. I znalazłam wśród tej żywności – taka puszka. Wzięłam tę puszkę i myślę: „O Jezus, cukierki”, bo grzechocze. Otworzyłam, wzięłam, z trudem otworzyłam, ja patrzę, a tam pełno złota: pierścionki, bransoletki, no w ogóle majątek. Dolary. I sobie zakręciłam, z pogardą odstawiłam to i tak rozczarowana byłam, że to nie cukierki. Właśnie jeszcze dzisiaj mojej córce o tym mówiłam. Tak że ona była strasznie skąpa, strasznie.
Właśnie, pytałam się mojego brata, bo na Powiślu Powstanie trzy dni podobno trwało. I ja mówię: „Słuchaj, a co babka? Czy wzięła to swoje złoto?”. „A skąd”. Ja mówię: „To co ona wzięła?”. On mówi: „Durszlak ściągnęła ze ściany…”. I takiego pinczerka małego ja miałam, dostałam – tego pinczera wzięła i ten durszlak, i wyszła, bo piętnaście minut dali Niemcy. Później się dowiedzieliśmy, to znaczy wszyscy tam, że córka dozorczyni tego domu jeździła – bo nie wszyscy wyszli, byli tacy, którzy pozostali w piwnicy – i zobaczyli ją, że ona z takim żandarmem jeździ i znosi, jakieś wartościowe rzeczy znosiła. Bo ten dom nie został zniszczony w czasie Powstania, Niemcy go spalili już po Powstaniu. Tak że jeszcze ona zdążyła to wszystko tam [zabrać], nie tylko od mojej babki, ale wiem, że u mojej babki to się dobrze obłowiła, bo wiem, że tam miała [schowane]. I mój brat później mówi… I ja mówię: „I gdzie później was zapędzili?”. Takim tunelem pędzili ich do Muzeum. W pewnym momencie mój brat mówi: „Słuchaj, całuj mnie, bo brata byś nie miała”. Bo znaleźli tam sporo broni Niemcy. Stał taki szereg ludzi i brat mi opowiada, że powiedzieli, że jeżeli się nie przyzna właściciel tej broni, to co dziesiąty będzie występował, pójdzie na rozstrzał. I mój brat mówi: „Słuchaj, portki trzęsły się, bo – mówi – już czułem, że będę dziesiąty”. I był rzeczywiście dziesiąty. Ale w pewnej [chwili], jak już było tak dużo ludzi, co dziesiąty, to w pewnym momencie wystąpił taki młody człowiek i powiedział, że to jest jego broń. No i wszystkich wtedy tych co dziesiątych cofnęli. Tak że mojego brata też wywieźli do obozu.
Nie wiem, chyba nie. No nie, dlatego że on był na Powiślu, po trzech dniach go do obozu wywieźli, tak że nie.
Tak, do Pruszkowa. I tam Czerwony Krzyż rozdawał jedzenie. I mimo że byłam głodna… Taki pod filarem siedział ranny mężczyzna, starszy, obandażowany… Rozdawali w miseczkach ślimaki w takim sosie. I jak ja to zobaczyłam, to tak mnie jakiś straszny, nie wiem, ale nie mogłam się zmusić i tak mieszam. A ten mężczyzna ranny mówi: „Co, nie możesz tego zjeść?”. Ja mówię: „Nie”. – „To dawaj”. Ja patrzę, jak on to łyka, takie, o Jezu… No nie mogłam się [zmusić] mimo głodu. No i selekcja była: na prawo, na lewo, prosto. No, mnie na prawo, do wagonów bydlęcych. Strasznie, strasznie ciasno. I taki był mężczyzna, który świetnie mówił po niemiecku. Obchodził z czapką ludzi, żeby każdy dawał coś, co może, bo mówi: „Chcą do Oświęcimia nas wywieźć – to mówi – trzeba ich przekupić”. A on taki był, no rzutki taki, był rzeczywiście z inicjatywą facet. I wyszedł z tego, zaczął tam walić. Otworzyli drzwi, wyszedł i długo tam pertraktował. I wiem, że strasznie długo jechaliśmy i ponoć, że to do tego Oświęcimia. Później się dowiedziałam, że wieźli, ale już nie było… Nie wiem, czy to właśnie na skutek tej łapówki, czy właśnie rzeczywiście tam już nie przyjmowali więcej, bo już nie mieli gdzie. A już po Powstaniu to już był tłum ludzi. I te wagony były zamknięte. I w pewnym momencie te wagony stanęły, otworzyli, żeby każdy mógł wyjść, siusiu zrobić, no bo to kilka, kilkanaście godzin. I ja też wyszłam. I wszyscy przed tym wagonem siadali, tutaj Niemcy, ale nie było rady, każdy siusiu robił. I ja tak się schylam, patrzę tam pod tymi wagonami, widzę, że drugi tor. I wyszłam tam pod tymi wagonami. Wyszłam i zeszłam… Patrzę, jest taka łąka, tutaj ten tor wysoko, trawa. I stanęłam. I właściwie mogłam wtedy uciec. Ale tak stanęłam i sobie myślę: „Co ja zrobię sama? Nie mam tu nikogo. Może być jeszcze gorzej. To już lepiej wśród ludzi”. Wróciłam z powrotem. Jak mówię to moim córkom, to mówią: „Mamo, ty chyba…”. Ja mówię: „Może, ale bałam się, że tam nie wiadomo co”. Nie widziałam żadnego domu ni ludzi, nie wiadomo co. I pomyślałam, że może być gorzej.
O to chodzi. I później mówię: „Wiesz, pomyślałam, że tyle ludzi na raz nie zabiją przecież”. W każdym bądź razie numery już później w moim obozie…
Najpierw w Erfurcie jeszcze była taka selekcja. Byłam w obozie REIMAHG II. REIMAHG to jest skrót: Reich, marszałek… Hitler nazwał: REIMAGH. „M” – marszałek, „MAHG” – Göring, Hermann Göring. To była ta nazwa, skrót. Tam była fabryka, produkcja broni, broni palnej. I tam właśnie dwadzieścia siedem zdążyli… tam właśnie budowali te meserszmity, 42 bodajże numer. Takie wzgórze było wysokie i taki ogromny pas startowy był. I tam właśnie oni próbowali ponoć już w czterdziestym… Dwadzieścia siedem podobno [było] tych samolotów. Ale to był – cud techniki. Podobno po wojnie właśnie ten, który [leciał] na księżyc, Amerykanie sondę puścili, to ponoć wzorowali się dokładnie na tych samolotach. Była tak technika wysoko, że byli pełni podziwu. Więc na pewno wojna by się przedłużyła, aczkolwiek by już nie wygrali, gdyby nawet zrobili tych samolotów dużo.
Nie. Rano Ukraińcy walili w prycze. To były trzypiętrowe prycze. Ja byłam na parterze, koleżanka, taka, z którą się zżyłam, była na drugim piętrze, a na trzecim taki chłopak, który co noc sikał i te siki leciały na nas. W końcu mu zaproponowałyśmy, żeby on na parterze, a ja z tą koleżanką na drugim piętrze, bo ona miała koc i ja, to już było cieplej, po dwa koce przytulone. I rano Ukraińcy walili w łóżko: Podmajsa! Podmajsa! – krzyczeli. I to, mówię, te baraki to był obóz Włochów. Pierwotnie był lagier eins, [czyli] jeden, lagier dwa, lagier trzy. Ja byłam w lagrze dwa. I tych Włochów przenieśli do lagru trzy. Bardzo dużo, gdzie ich piętnaście tysięcy tam podobno zginęło. Te baraki były tak rozstrzelone na górze. Jak deszcz padał, to glina była, to się zjeżdżało. Rano biegiem marsz, apel, wszyscy się ustawiali, odliczyć trzeba było. Codziennie musiała się ilość ludzi zgadzać. Taki kucharz był Włochem, podobno to był lotnik, i tak jakoś mnie polubił. Bo trzeba było stanąć w kolejce, [dawano] ćwiartkę chleba na cały dzień. Ciężki ten chleb. Więc on mi dawał więcej, podsuwał i tak mi rękę zacisnął. Ja to zsuwałam do torby, później się dzieliłam. A zupę przywozili na budowlę. Raz taki moment pamiętam, w tej misce pełno robaków pływało, to takie liszki malutkie i siwe takie. I ja tak mieszałam. Mimo że byłam głodna, widocznie byłam nienormalna, bo nie mogłam tego zjeść. A wokół stało kilku Włochów. Oni byli bardzo źle traktowani. Oni źle, i ruscy. Esesmani stali przy tym kotle, z psami. I pamiętam, mieszam tak i tak ten Włoch patrzy. Widzę, spojrzałam, te jego oczy, nie zapomnę, takie rozgorączkowane patrzą na tę, jak ja podnoszę tę łyżkę i nie mogę. I tak trzymam i chcę dać temu Włochowi tę miskę, a ten esesman zabiera mi tę miskę, łyżką zabiera kartofel i rzuca. I ten pies się rzuca, ten wilk na tego kartofla, i ten Włoch. W rezultacie to ani pies nie zjadł tego, ani ten Włoch, bo i pies drapał to i ten Włoch. Tak że oni przegrywali, ale nadal byli wstrętni. A ja byłam zatrudniona… Tam właśnie była przed wojną (to było znane) sztolnia porcelany, niedaleko Kahli. I tam później oni to pogłębili, i to była nowoczesna fabryka. To właśnie głównie Niemcy w tej sztolni pracowali, tam właśnie budowali te meserszmity. A na dole przed tą sztolnią byli zatrudnieni Belgowie i Holendrzy. Oni byli lepiej traktowani. Rowy takie były, Polacy musieli to wykopać. Ja też dostałam taki kilof ciężki i obozowe ubranie, buty, takie z drewna, w których nie umiałam chodzić. I tak stoję na dole, tam instalują te instalacje. Nie wiem, czy to był Włoch, czy to był Belg, czy Holender, bo to te dwie narodowości były. Stałam na tej ziemi wykopanej, skurczyłam się, oparłam się na tym kilofie. Kilof ciężki. I mówię tak: „Nie umiem chodzić”. Taka dziewczyna stała, ponoć to była córka jakiegoś pułkownika. Ładna blondynka, koło dwudziestu lat. Ona mówi: „Co ty? Zobacz – mówi – ja swinga tańczę w tych butach”. I ona mówi: „Spróbuj”. I ja też wstałam i pokręciłam się. W pewnym momencie zsunęłam się z tymi drewniakami na plecy, nie wiem, tego Belga czy Holendra. On się podniósł i ja wtedy na plecy upadam. Jak ja zobaczyłam jego wzrok, myślałam, że on mnie uderzy. Ale on zobaczył też taką nędzę chudą, machnął ręką, wziął mnie pod pachę i podał. Wyciągnęli mnie i wszyscy tak mówili: „No widzisz, no widzisz”. Ja mówię: „Boże, nie wytrzymam tu”. I co ja, proszę panią, wykazałam bardzo dużo inteligencji i sprytu. Był barak majstra, barak był dla robotników i później po przeciwnej stronie był barak tak zwanego biura, gdzie był gestapowiec, taki żółtek. Zatrudnione były dwie starsze kobiety i jedna młoda. I ja tam weszłam, kręciłam się po tym, żeby jak naj… Bo się bałam już, że drugi raz wpadnę. A tu pilnowali… A to już trwało jakiś czas, zaczęli już ludzie umierać. Więc najpierw ciało puchło, bardzo się robiło grube i jak się wcisnęło, to się robił dołek i wolno, wolno się to ciało… To już wiadomo było, że to jest skazane na śmierć. Po pewnym czasie już biegunka, że… Bo nikt nie zdejmował ubrania i wszyscy spali w tych ubraniach. To już spodnie były mokre, bo to już biegunka, te nogawki. Już się chwiał, a mimo to musiał worki nosić. I ja tak już patrzę, mówię: „Boże, no na pewno nie przeżyję tego”. I poszłam. Tak się kręciłam, otworzyłam wolno te drzwi, patrzę, barak. Stół taki długi, ławy takie dwie i kuchnia taka, taka „suka”. Ja tak patrzę i sobie myślę: „Nikogo…”. Bo my już tam byliśmy, o piątej musieliśmy być, a Niemcy na siódmą czy na ósmą. I ja pozbierałam, na takich budowlach jest pełno takiego drewna, pozbierałam drewno, pożyczyłam ogień od jednego z panów i powkładałam tam papiery i napaliłam w piecu. Usiadłam sobie, oparłam się, wzięłam krzesło i się grzeję. W pewnym momencie drzwi się otwierają, wchodzi robotnik, bo to był barak dla robotników, i patrzy tak na mnie. Ja się tak skurczyłam i patrzę tak na niego, a on dochodzi do tej kuchni i patrzy na mnie. I grzeje tak ręce, i mówi: Schön, warm, schön, warm – ciepło, wspaniale. I później drugi, trzeci, czwarty, już wtedy wszyscy tam zaczęli coś mówić. W każdym razie tolerowali mnie. Byłam tak szczęśliwa.
W tym moim baraku taka była pani, której córka była w ciąży i nawet dzięki mnie urodziła w szpitalu niemieckim. Ja tak naprawdę potrafiłam jakoś się wcisnąć, gdzie ktoś inny nie mógł. W każdym bądź razie ta pani pyta się: „Mania – bo nadal mówili – gdzie ty jesteś? Nie widzimy ciebie tam”. Ja mówię, pochwaliłam się: „Jestem u robotników w baraku, palę w piecu i – mówię – ciepło mi”. A ona mówi: „Słuchaj, weź mnie, dziecko, ja muszę przeżyć, weź mnie tam”. Ja mówię: „No nie wiem, czy to da radę, ale – mówię – no to najwyżej wyrzucą nas”. No i wzięłam ją tam i obydwie siedzimy, patykami tam w tej kuchni, w tym piecu tak dziobiemy, że jesteśmy zajęte bardzo. I ciepło. Przychodzą robotnicy, znów patrzą – po prostu nic, jakby nas nie było, nie przeszkadzało to im, że tutaj dwie więźniarki siedzą w obozowym ubraniu, litera „P”. I tam była też w moim baraku dziewczyna, która mieszkała na pierwszym piętrze, która tę „bibułę” dawała mi. Z ojcem była. I tak ona była… Prycza i tutaj druga prycza była i ona, ojciec wyżej i tam ktoś trzeci. I ona mówi: „Gdzie ty teraz jesteś?”. I ja jej to mówię. Ona mówi: „Słuchaj, no weź mnie tam, no na litość boską”. I zaczęła mnie tak prosić. Ja mówię: „Och – mówię – trzy, to – mówię – wiesz, chyba to marnie będzie”. Ale mówię: „Chodź. To wiesz co? – pani Suska to była – pani Suska będzie u robotników, ty będziesz paliła u majstra”. Bo zaczęłam u majstra też palić. On miał tylko biurko. I tam siedzą. On wchodzi i patrzy na mnie zdziwiony. Ale w kuchni ciepło, pali się. Mówi: „To ty napaliłaś?”. Ja mówię: Ja – tak. Ja mówię: „Czy mogę palić?”. – „No tak, tak”.
Tak, cały dzień siedziałam w tym baraku. I ja mówię: „Wiesz co? To ty u tego majstra, bo on taki tolerancyjny jest. A ja pójdę do biura, będę paliła, chociaż – mówię – strasznie się boję, bo tam taka niemra siedzi – mówię – i ten żółtek”. Napaliłam w piecu i tam tak tego… A tu już naprzeciwko widzę, tak po przekątnej, siedzi taka starsza pani, Niemka, a naprzeciwko niej młoda, taka „Gruba Berta” siedzi, blond włosy. I ja tam grzebię. W pewnym momencie ona do tej [starszej] mówi: Sehr stinkt hier. Że śmierdzi tu bardzo. A ta starsza pani, bo ja to obserwowałam, opuściła głowę i zaczęła pisać. I ja się wyniosłam. W każdym bądź razie starałam się tak, żeby napalić, bo nie chciałam stracić tego, bo by te dziewczyny… I wychodziłam, jak już tam [napaliłam]. Tylko wpadałam, dokładałam tego drewna. To im odpowiadało. Majster okazał się super facetem. Kiedyś do mnie mówi: „Wiesz co? Idź do kantyny, przynieś mi obiad, bo nie chce mi się tam iść”. Jak ja ten obiad dostałam… Dał mi taką menażkę. Boże, patrzę: kotlecik, buraczki, kartofelki, w menażce zupa. Myślę: „No tego to nie mogę, bo będzie widać, ale zupy to upiję trochę”. Położyłam tę menażkę z tym drugim daniem, upiłam zupy. Mówię: „O Jezus, jak się dopięłam, za dużo upiłam. Tak malutko tej zupy”. Podeszłam do pompy, bo tam była pompa. Za dużo się zrobiło tej zupy. Upiłam znów, bo myślę: „Tej nie mogę, bo ten majster się…”. W każdym bądź razie paskudna była ta zupa z wodą, za dużo wody się wlało. Przyszłam do tego majstra, usiadłam przy ścianie i czekam, co to będzie. A on tę zupę próbuje i w pewnym momencie: Christ! Donnerwetter! Mówi: „Coraz to gorsze gotują! Tfu! Chcesz?”. Ja mówię: „Tak”. I resztę tę zupę wypiłam. Ale później się już tak rozzuchwaliłam, że już zupa mi nie wystarczała, zaczęłam się dobierać do drugiego dania. Jak przechodziłam, to pełno Ukraińców było, bo tak… To był taki nalot wtedy, pamiętam. Strasznie, strasznie dużo samolotów było. To dosłownie między samolotami takie były blaszki, kręcone, takie bardzo cieniutkie, które leciały w dół i brzęczały. I między tymi samolotami… Dosyć, że ja tak patrzyłam, to sobie myślę: „Boże, że one nie najadą na siebie”. Oni jechali na Weimar. I tak strasznie zrąbali, że z ziemią zrównali prawie tak jak Warszawę. Jak szłam z tym jedzeniem, patrzę, pełno Ukraińców. I wysypali na ten swój mundur, na te obozowe ubranie, palce z pierścionkami, uszy. Jezu! Jak ja to zobaczyłam, szoku doznałam. Tacy Ukraińcy właśnie, bo to była jakaś… To były nie ludzie, to zwierzęta. W każdym razie tego dnia już później omijałam… Dobrałam się do drugiego dania. Buraczków troszkę mi się za dużo zjadło. Wzięłam patyczek i zaczęłam podnosić te buraczki, żeby wydawało się więcej. Kotlecika nie mogłam, ale kartofelki także popróbowałam, troszkę dzieliłam się z majstrem. Nie wiem, czy on się domyślał, raczej nie, bo starałam się tak to robić, żeby nie stracić nawet tego troszeczkę.
Do samego końca. Wyzwolili ten obóz Amerykanie, no to było super, super. A później niestety w wyniku…
To był czterdziesty piąty rok, maj. Później w wyniku podziału terenów niemieckich, to te tereny przypadły Rosjanom, a Amerykanie musieli się wycofać. Pamiętam, takiego Amerykanina znałam, który odbierał tych ruskich. Takimi ciężarówkami podjechali, podjeżdżali do tego budynku, gdzie ci Amerykanie urzędowali. Tam było pięciu Amerykanów. Nadjeżdża taki ciężarowy z budą. I ci Rosjanie – to było żenujące – czerwonymi wysypami byli poprzykrywani, piór pełno, zeskakiwali tutaj przed tym, a ci Amerykanie czyści, krawaciki, spodnie, no w ogóle, salutowali. A oni: Zdrastwujtie! Zdrastwujtie! I ten Amerykanin, jest taki moment, bo on też, żebym ja tłumaczyła, bo tak troszeczkę, parę słów znałam rosyjskiego. I on w pewnym momencie, Amerykanin, w tym pudełku dziurkę robili i tak wystukiwali, i chciał go poczęstować. Wypadły dwa papierosy i ten ruski się schylił: Dla kamrata, i tutaj sobie wsunął. A on mówi, żeby nie zbierał tego, i zawołał tam jakiegoś żołnierza, który wyniósł karton papierosów i dał mu to. Więc to było takie żenujące.
O ile Amerykanie byli cudowni, przynieśli mi, dla mnie, bo byłam w ogóle nędza, walizkę z ubraniami: suknie, płaszcz. Nawet mam zdjęcia w tym. Moja córka mówi: „To ten płaszcz, który ci przyniósł Amerykanin”. Tak. To o tyle jeżeli Amerykanie dawali, to Rosjanie wszystko, co by mogli, to zabrali. Jak weszli Rosjanie… W drugim baraku były rodziny, które się szykowały już do wyjazdu do Polski. A my zajęłyśmy barak… Takie trzy siostry poznałam, które tak się trzymały i ja z nimi. I byłyśmy cztery w tym baraku. Jedna zawsze siedziała na warcie i pilnowała, bo oni wpadali i gwałcili kobiety. To była reguła. Jedna z nas zawsze musiała siedzieć i w razie czego od razu budzić: „Wstawać, bo ruscy!”. I słyszę, jak oni tam weszli i ci Polacy mówią: „To są dziewczyny, idźcie tutaj”. I zaczęli się włamywać. Więc alarm. Drugie okno było z drugiej strony, naprzeciwko takiego placu. Rów był w stawie. Myśmy krzesło… A tam dalej byli mężczyźni, fajni chłopcy z Krakowa. I mówili: „Dziewczyny, w razie czego uciekajcie, postawcie tego i lećcie do nas”. I tak rzeczywiście [było]. Zaczęli się włamywać. Ja, że byłam najsprytniejsza, najchudsza, najmłodsza, pierwsza się od razu przez ten parapet [wspięłam], później taka średnia, a taka była nędza, taka chuda jedna z tych sióstr i już dopadli [ją] Rosjanie. I my ją ciągniemy za ręce, a Rosjanie za nogi. Strasznie krzyczymy. Wylecieli ci krakusy z takimi kijami, no i odstąpili, ale to było co noc. I jest taki moment, bo wywiesili kartkę Rosjanie: Kto nie rabotajet, nie kuszajet. I tam było: Do Polski jedziesz współczesnej czy teraźniejszej albo z Amerykanami dalej jechać. W każdym razie ludzie byli zdezorientowani, co to ta Polska współczesna, co to dawna czy coś takiego. No i trzeba było schodzić tam do tej stołówki, gdzie wlewali taką zupę mleczną, ohydną. I ja przyniosłam tę zupę, wchodzę, patrzę, ruski jakiś siedzi w tym naszym baraku przy stole. I tak patrzę, a te moje koleżanki mówią: „No przyszedł – mówi – no co tak się patrzysz?”. No i wlałyśmy tę zupę w miseczki i on też chce. I on zupę on ma też w miseczce, a już był mocno taki na rauszu, i pyta się, czy… Bo ja miałam bardzo ładne ręce, rzeczywiście i on to zauważył, mówi: Grajesz na fortepianu? Łatwo zrozumieć. Ja mówię: Niet, nie graju. A on tak walnął pięścią: Job twoju mać! – mówi. W pewnym momencie mówi: Znajesz Chopina? Ja mówię: Niet, nie znaju. I znów [pięścią] huknął. A znajesz Puszkina? Ja mówię: Niet. O, jak się zdenerwował. Pochylił głowę i ta zupa się wylała na niego. I upadł na podłogę. I teraz nie wiemy, co zrobić. On tak trochę oprzytomniał, kazał się wnieść na łóżko. Więc byłyśmy cztery: jedna za jedną nogę, druga za drugą, wsadziłyśmy go. No i właśnie ta jedna z koleżanek, najstarsza, miała koło trzydziestu lat, mówi: „Trzeba iść do starszyny, żeby go zabrali”. No i poszła do tej starszyny, a ten starszyna się rozsiadł i w ogóle jego nie mogłyśmy później wyprosić. I tam ktoś z zewnątrz, bo poszłyśmy mówić, że ten siedzi, nie chce wyjść. A przed barakiem był taki dół i tam, już po wyzwoleniu, zlewali tam różne takie zlewki od gotowania, od mycia, od… Wszystko, co się dało. I on wyskoczył z pistoletem, zaczął strzelać i do góry, tego, i wpadł w ten dół z brudną wodą. Jak to wyglądało – koszmarnie, bo on uniósł rękę, ten pistolet trzyma, na czapce mu się zwieszają obierki, no strasznie. I tak krzyczał i strzelał. Tak że ruscy dali nam do wiwatu. Bardzo, bardzo to było nieprzyjemne.
No, ja niestety, nie powinnam wrócić, bo wiedziałam już, że rodziców nie mam. Nie wiedziałam, czy siostra żyje. Ale te koleżanki parły koniecznie, żeby wrócić do matki, bo matkę zostawiły. I ja miałam wyjechać dalej z Amerykanami, ale ta najstarsza, nie wiem, czemu jej tak zależało na tym, cały czas mnie namawiała: „Nie jedź. Co ty, poznasz tam jakiegoś Amerykanina, to zobaczysz, na ulicy się znajdziesz, bo cię wyrzucą”. I taką scenę mi przedstawiła bardzo… że uwierzyłam w to. „Jedź z nami, będziesz naszą czwartą siostrą”. No i jak najszybciej, bo chciały do matki wrócić. Aczkolwiek ja, szczerze mówiąc, nie bardzo chciałam, bo nie wiedziałam, gdzie będę mieszkała, u kogo. Nie wiedziałam, czy moja babka żyje, czy mój brat żyje – tego nie wiedziałam. W każdym razie: „Zamieszkasz z nami. Nie martw się, bo będziesz naszą czwartą siostrą”.
Przyjechałam. Ale życie ma swoje prawa, zupełnie się później źle okazało. Moja babka w każdym bądź razie znalazła mnie, mieszkałam właśnie po wyzwoleniu róg Nowowiejskiej i placu Zbawiciela. To był taki, część domu była… A, to ja chyba tutaj te wszy wyjmowałam, nie wiem. W każdym razie tam mieszkałyśmy we cztery. Jeszcze mieszkały dwie. Taki pan z żoną mieszkał, tapicer i później skrzypek, który w operze pracował, z żoną. I babka później mnie… „Absolutnie – mówi – do Łodzi cię zabieram”, bo mieszkanie już w Warszawie spalone. Więc rok mieszkałam, rok czy dwa lata byłam w Warszawie. I później te koleżanki pisały: „Wróć do nas, wróć, co będziesz ze starą babką…”. No i wróciłam. Niestety nie podjęłam nauki, bo musiałam się zająć jakąś pracą, żeby zarobić na jedzenie. Bo jak pani wie, nie było przemysłu, nie było w ogóle sklepów, nic, tak że było ciężko. Później zaczęłam pracować, ale nie bardzo udawało mi się podjąć naukę. W każdym bądź razie znacznie, znacznie później zaczęłam kontynuować. Skończyłam piątą, szóstą, siódmą [klasę], poszłam do szkoły średniej. Skończyłam na Nowowiejskiej, róg alei Niepodległości, tam było gimnazjum. Miałam już wtedy dzieci, ciężko mi było. Malutka moja córka miała chyba wtedy ze dwa albo trzy lata, zabierałam ją ze sobą do tego liceum. Skończyłam, maturę zdałam. Później zapisałam się na studia, to było organizacja i zarządzenie. Tam główny nacisk to była psychologia. Był psycholog, super facet, który bardzo mnie podrywał. I tak wszyscy zauważyli: „Słuchaj, zaproś go kiedyś – to było akurat 13 marca, moje imieniny – i weźmy indeksy, żeby nam tam trochę ułatwił”. I pamiętam, zaprosiłam go, mówię: „Panie profesorze, 13 marca…”. „No to co?”. Ja mówię: „No, moje imieniny, zapraszam pana na kawę do Bristolu”. No i sześć osób nas było. Oon mówi: „No wiem, o co wam chodzi. Dawajcie indeksy”. Wszędzie: „zaliczone”, „zaliczone”. I prosto stamtąd pojechałam do męża siostry, też Krystyna była, na Pradze. W każdym razie nie skończyłam. Jakieś siedem czy osiem miesięcy wyjechałam do Wiednia, tam na taki kurs poszłam, bo bardzo mi zależało, żeby psychologię skończyć, bo jakoś tak bardzo mi to leżało. Później przyjechała moja córka młodsza do mnie, później starsza i niestety przerwałam. Ja wróciłam, one tam kontynuowały naukę. Później też wróciły.
Wyszłam za mąż. Nie było najlepiej, bo z kupiliśmy z mężem mieszkanie w Rembertowie od milicjanta. Mieliśmy trochę oszczędności, jeszcze dzieci nie mieliśmy. Ja byłam wtedy bodajże w ciąży. I ten policjant wziął od nas, pamiętam, piętnaście tysięcy. Akurat tyle mieliśmy. I później jakoś doszli, bo tam milicja doszła do tego, że on już nie pracuje, wyjechał, że sprzedał to mieszkanie. Przyszła milicja i wyrzucili nas, dosłownie. „Które rzeczy wasze?”. No to, to, to. Na podwórko tak. I naprzeciwko nas mieszkał lekarz i on był tak oburzony tym, bo widać było, że ja w ciąży. A mojego męża aresztowali, wsadzili go na milicję do aresztu, siedział za takimi kratami. Ja przyszłam, ten brzuch już przede mną i rozmawiamy przez tę kratę. I tak nie wiem, co robić. Te graty stoją na podwórku…
No to absolutnie, tak. W każdym razie zwolnili mojego męża. I poszliśmy, pamiętam, na Karowej był wtedy kwaterunek i cały dzień spędziliśmy tam. I taki był kierownik, taki sensowny. No i tak go prosiłam, mówię: „Nie mamy gdzie mieszkać”. A nie mogli nas przesiedlić do mnie, bo ja mieszkałam kątem, róg Złotej, w tym Pekinie, a mój mąż mieszkał na Targówku, też tam gdzieś kątem. Więc do komórki wsadzili te graty, tam gdzie mój mąż mieszkał. I ta gospodyni męża mówi: „No ja nie mogę was przyjąć. Pani w ciąży jest. No nie mogę”. I poszliśmy właśnie do tego kwaterunku i dostaliśmy taki mały pokój w willi przedwojennej, w Międzylesiu. Wiśniowa Góra koło Międzylesia. I tam mieszkaliśmy parę lat. Moja córka miała już wtedy chyba ze cztery lata. Mój mąż dostał mieszkanie, gdzie obecnie mieszkamy, na Siennej. Jeden pokój z wnęką, a drugi pokój dostał taki samotny kawaler. W każdym bądź razie źle było, bo on nocami nie spał, balangi różne tam… Samotny był. Dzieci się budziły, zaczęły płakać, krzyczeć, no…
Absolutnie tak. Wiem, że powstały u mnie kompleksy. Bardzo, bardzo jakoś zawsze… A to w momencie przede wszystkim… Dostałam taki… Pamiętam dokładnie moment, miałam taką Niemkę, koleżankę i zazdrościłam jej, że… Bo się przyjaźniłyśmy. Później jak weszli Niemcy, ona biała bluzeczka, krawat BDM (to był związek dla dziewczyn), z siateczką…
Tak, w Łodzi. Z siateczką, pomarańcze. Mijała mnie, podnosiła brodę i nie istniałam. I ja się wtedy (już moja mama nie żyła) nabawiłam [kompleksów] – pamiętam ten moment, że czułam się bardzo, bardzo jakoś gorsza. Kiedyś przyszłam do niej, siedzimy w kuchni, jej mama gotuje jakiś obiad i dała jej czekoladę. I mnie tak było bardzo przykro i słyszę, ona po niemiecku: Gibt die Mädel auch. Bo ja dużo rozumiałam i już wiedziałam, że ona ma mnie poczęstować. I tak się wzbraniałam, nie chciałam, bo czułam się jakoś taka strasznie nędzna, biedna. Bo właśnie, że zazdrościłam jej matki, bo ja nie miałam matki. A później, jak już ojca też straciłam, to w ogóle się jakoś tak zapadłam w siebie i przestałam w ogóle wierzyć w siebie, że w ogóle… To absolutnie zostawiło taki [ślad], szczególnie śmierć rodziców, a szczególnie matki mojej. Bo byłam zbyt młoda, wymagałam jeszcze… W nocy, jak przyszli po moją mamę, jak oni strasznie krzyczeli, jak po ojca później przyszli – to wszystko to się jednak odbiło. To tak, wydawałoby się, że to spływa, a to się gdzieś odkładało.
Absolutnie tak, absolutnie. […]
Warszawa, 28 listopada 2018 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska