Nazywam się Ewa Porwit, z domu Krzemieniewska. Mam dziewięćdziesiąt jeden lat, niedługo skończę dziewięćdziesiąt dwa.
Całe życie mieszkałam w Warszawie. Chodziłam do bardzo dobrej szkoły prywatnej Popielewskiej i Roszkowskiej. Te nazwiska to są nazwiska dyrektorki szkoły powszechnej, czyli [obecnie] podstawowej, i gimnazjum, i liceum. Dwie takie starsze panie. Szkoła była bardzo dobra, z tym że jak tylko weszli Niemcy, to zlikwidowali część ogólnokształcącą i kazali przerobić szkołę na zawodową. W tym przypadku była to szkoła ekonomiczna.
Mieszkałam na ulicy Willowej, w willi, którą mój ojciec, inżynier budowlany, wybudował sobie, bo sam zajmował się budownictwem. Przed wojną mieszkałam najpierw na ulicy Filtrowej. Tam mój ojciec zajmował się budową tak zwanej kolonii Staszica. Był cenionym inżynierem. I jak nas Niemcy wyrzucili i chcieliśmy wrócić do Warszawy, to udało się jemu po pewnym czasie dostać bardzo dobre mieszkanie, ponieważ inżynier budownictwa w tamtej Warszawie był bardzo cennym pracownikiem.
No, jak się skończyło Powstanie, to wyrzucili nas wtedy. Wtedy kiedy wszystkich wyrzucili z Warszawy.
Moi rodzice bardzo sensowne zrobili przygotowanie do wojny, dlatego że zaangażowali Niemkę mieszkającą u nas w domu, która nauczyła nas perfekt języka niemieckiego. Tak że ja mówiłam tak jak Niemka, łącznie z akcentem niemieckim, co bardzo mi się przydało. Nie będę tutaj już tych wszystkich szczegółów opowiadała, bo to było by za dużo.
Tak. Słuchając wypowiedzi Hitlera przeciwko Polsce, byli pewni, że to się skończy wojną.
Miałam jednego brata, który niestety w wieku lat dwudziestu zginął pierwszego dnia Powstania.
Jedenaście.
Byłam w Warszawie i radio było nastawione. Zresztą wtedy tych aparatów radiowych to tak nie było masowo, ale było u nas radio, było nastawione. Wiem, że moja mama wybuchła ogromnym płaczem, jak usłyszała o wybuchu wojny. A potem zaczęły się natychmiast naloty. I nasza willa była… Były jakieś pociski w krótkim czasie – dach był płaski, ale stale był walony jakimiś pociskami. Nie był zburzony, dom nie został zburzony, ale był obsypywany jakimiś pociskami.
Owszem. Jedyna taka rzecz, która została mi w pamięci, to było to, że u sąsiadów siedzieliśmy przy stole i jedliśmy jakiś obiad czy coś takiego, bo żeśmy razem bardzo blisko się stykali, żeby się razem, jednym słowem, trzymać. W pewnym momencie nastąpił wybuch i między nami przeleciał taki kawał gruzu, szczęśliwie nie trafiając w niczyją głowę. Ale przeleciał. Więc to był pierwszy taki bardzo bezpośredni objaw tego, co nas może czekać.
Ja tego dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że ona w pewnym momencie wróciła do Niemiec, jak się zbliżała już [wojna]. Możliwe, że jej kazali wrócić, bo może… W każdym razie zniknęła.
Ale bardzo ją lubiłam, bo nie dość, że mnie nauczyła bardzo dobrze języka niemieckiego, to jeszcze mnie nauczyła bardzo dobrze jeździć na łyżwach.
Chodziłam do tej samej szkoły, jak Niemcy zajęli Warszawę i już panowali tutaj, ale szczegółów to ja już nie pamiętam.
Tak. To był bardzo duży budynek zajmowany przez różne rzeczy. Róg placu Unii i Bagateli, tam. I wysoko, na ósmym, dziewiątym piętrze, była ta szkoła, a reszta była zajmowana przez różne inne instytucje.
Tak, status materialny się zmienił, dlatego że ojciec już nie zajmował się budownictwem, bo to nie był czas na to, żeby budować. Tak że status materialny w czasie wojny był trudny.
Mój ojciec był bardzo dobrze zorganizowany, więc miał jakieś zapasy, jakichś monet złotych na przykład. Jednym słowem żyliśmy skromnie, ale można było jakoś przeżyć. A poza tym dom nasz był zaopatrzony w różne rzeczy, więc korzystało się z zapasów domowych.
Najpierw został usunięty nasz sąsiad, dyrektor Mirkowskiej Fabryki Papieru, pan Wiktor Opęchowski, więc myśmy się spodziewali, że lada moment spotka to i nas. On się przeprowadził tutaj do domku z ogrodem, który mu wskazali Niemcy, róg Malczewskiego i Krasickiego. I jak do nas Niemcy przyszli i powiedzieli, że mamy się wyprowadzać, to myśmy się zwrócili do niego z prośbą, żeby się rozejrzał, czy nie ma jakiegoś miejsca tam obok niego. I on znalazł w dużym [budynku], trudno powiedzieć willa, bo to nie był duży blok, ale domek składający się z czterech dużych mieszkań. I ci państwo Lgoccy, starsi państwo, którzy byli właścicielami, powiedzieli, że mają jedno puste mieszkanie, ale takie, że tylko do końca wojny, co nam właśnie odpowiadało, bo mieliśmy tę swoją willę. I żeśmy się tam natychmiast przeprowadzili.
Trudno powiedzieć, dlatego że zanim myśmy się wyprowadzali, to Niemcy z sąsiednich domów nam wynieśli z naszego domu. Nie pytając, przyszli i powynosili. Były bardzo dobre meble, jakieś skórzane na przykład fotele, kanapa i tak dalej. Stolik. Przyszli: „O, to, to, to zabrać. I ten obraz proszę zabrać”. I tak przez jakiś czas pozabierali, a resztę można było zabrać, ale już tej reszty nie było tak strasznie dużo.
Nie. Nie zaglądałam dlatego, że ja po prostu się poświęciłam… Dużo czasu mi zajmował sam dojazd do szkoły, dlatego że była bardzo trudna komunikacja. Chodził jakiś jeden tramwaj, bardzo zapełniony, do którego trudno się było wepchnąć. A z Malczewskiego na plac Unii to trudno tam było chodzić na piechotę, więc żeśmy razem z tą Ireną Kietlińską (wówczas nie Kietlińską, ona się nazywała wtedy Fulde) starały się jakoś dojść do tej szkoły.
Nie, myśmy się poznały w szkole, po prostu posadzili nas na jednej ławce. I okazało się, że mieszkamy, potem, bardzo blisko siebie. Dlatego że stąd właśnie do tego domku, gdzie ona mieszkała, to jest bardzo blisko, a z Krasickiego, tam gdzie myśmy wtedy mieszkali, było chyba jeszcze bliżej.
Powiem, to może być trochę śmieszne, co powiem, ale bałam się tylko z jednego powodu. Ja zawsze bardzo lubiłam zwierzęta, rośliny i zwierzęta, i strasznie chciałam mieć psa. I rodzicom trafił się jakiś spaniel i kupili czy dostali, nie wiem, w każdym bądź razie dali mi tego psa i ja się tym psem zajmowałam i chodziłam z nim na spacer. Pies był śliczny, jak szłam z nim… A Niemcy bardzo lubili psy. Jak ja z nim szłam, to żołnierz niemiecki podchodził do mnie, uśmiechał się i och, chce go pogłaskać. Pies nie znosił Niemców i jak spojrzał na niego, to: wrr, wrr. Myślę sobie: „Ojej”. I to ja się wtedy bałam. Myślę sobie: „Ojej, on jego zabije i może jeszcze mnie zabije za to, że ten chce mnie ugryźć”. No ale dzięki temu, że mówiłam po niemiecku, to ja mu mówiłam, że on nie lubi mundurów i dlatego on nie jest taki łagodny. Ale poza tym nie miałam jeszcze doświadczenia z Niemcami, że oni są tacy okrutni.
To znaczy domyślałam się bardziej, niż wiedziałam, dlatego że miałam starszego brata, starszy brat o cztery i pół roku. Wiedziałam, że różnymi takimi sprawami się zajmuje. Ale nie wyciągałam od niego informacji, ponieważ wiedziałam, że jak się za dużo wie, to w jakichś trudnych okolicznościach człowiek może niestety wydać.
Rozstrzeliwania szczęśliwie nie widziałam. Opowiem trochę właśnie taką specjalną, osobistą może bardzo sytuację, dlatego że moi rodzice poznali się wtedy z panią Zofią Porwitową, żoną pułkownika Mariana Porwita, ponieważ państwo Opęchowscy znali ich i przyjęli ich do swojego domu, bo oni stracili mieszkanie, bo mieszkali w Wilnie, w dzielnicy wojskowej. I była taka sytuacja, że mój przyszły mąż Krzysztof Porwit został złapany na mieście i jakoś dał znać, miał możliwość jakąś, żeby zatelefonować do matki i powiedzieć, że: „Niestety jestem złapany i czekam tutaj, nie wiem, co się ze mną stanie”. Ale w pewnym momencie któryś z pilnujących ich Niemców zapytał się jego: „Dlaczego ty utykasz?”, bo on lekko utykał, bo miał tak zwaną łękotkę, jednym słowem, naruszoną w kolanie. Kostka taka. Więc on mówi: „A, mam taką kostkę, która jest – jednym słowem – uszkodzona”. Niemiec spojrzał na niego i mówi: „Nam takich nie trzeba, to idź sobie!”. Trzeba było znać niemiecki. No i on zadzwonił do matki, że: „Ja idę! Wypuścił mnie!”. No i stanęła jego matka róg Puławskiej i Malczewskiego i czekała, aż on dojdzie. A myśmy akurat tam przechodzili i stanęli. I opowiada nam tę historię, i w tym momencie on przyszedł. I ja na niego spojrzałam i pomyślałam sobie: „Ojej! To jest człowiek mojego życia”.
Dwanaście.
A on? No on był starszy o pięć lat ode mnie. A oni łapali po prostu do pracy, do Niemiec. Po prostu chodziło o to [tam pracować przymusowo]. Więc ten Niemiec… Po pierwsze nie wszyscy Niemcy byli okrutni i paskudni. I mógł mu przypominać kogoś z rodziny na przykład. Może chciał po prostu dobrze i znalazł powód, dla którego jego wypuszcza. No i tak się zaczęła moja znajomość, która się skończyła potem sześćdziesięciotrzyletnim małżeństwem.
No przecież mój brat [Eugeniusz Krzemieniewski] nie przeżył, zginął pierwszego dnia Powstania, więc co ja mogę powiedzieć.
Nie robiło się takich rzeczy, dlatego że one były po prostu, nie to, że niebezpieczne dla siebie, ale po prostu mogły wpaść w ręce Niemców i dać im, jednym słowem, informacje, gdzie można kogoś o coś oskarżyć i zabić.
To znaczy szczegółów nie, tylko wiedziałam, że jest.
Dobrze. Chcę to powiedzieć, bo to nie było wszystko takie proste. Jak wychodził do Powstania w czasie… Kiedy zginął, to wychodził trzeci raz do Powstania. Za pierwszym razem wyszedł, nie padł ostatni rozkaz, że już Powstanie zaczyna się, i on wrócił. I tak było w następnym czy drugim dniu i dopiero za trzecim razem został już.
Zginął na Okęciu, w tamtych okolicach. To znaczy nie tyle na samym Okęciu, ale tam ich wysłali do zdobywania bardzo nikłymi siłami Okęcia, które było niesłychanie mocno obsadzone.
Z jakiego powodu szczególny? Kiedy się zorientowałam, że już… Myśmy mieszkali na Krasickiego. Za oknami naszego stołowego pokoju był kawałek takiego pola pustego i tam usłyszeliśmy strzały i tam biegła grupka młodych ludzi, Polaków, w stronę gimnazjum Królowej Jadwigi, które tam było dalej. Prawdopodobnie zginął tam mój jakiś daleki kuzyn, Janek Rucki, dlatego że miał atakować, zająć gimnazjum Królowej Jadwigi i tam w sąsiedniej willi został zastrzelony. Bo ja byłam potem na jego ekshumacji… Tak że on tam zginął tuż koło tego. I być może, że w tej grupce, która biegła i były strzały, to prawdopodobnie on był.
Grupę powstańców biegnącą zająć gimnazjum Królowej Jadwigi.
Ja już takich szczegółów to nie pamiętam.
Z bardzo prostej, aczkolwiek niebezpiecznej przyczyny. Dlatego że ja… Ja już może wspominałam, że myśmy mieli w naszym domu, w naszej piwnicy bardzo duże zapasy żywności, ponieważ mój dziadek miał folwark niedaleko Warszawy, w którym pracował dzierżawca. Pieniądze nie miały szczególnego znaczenia, ale duże znaczenie miały artykuły żywnościowe, które w tym folwarku były produkowane. I oni nam co pewien czas, do mnie, bo dziadek był bardzo już wiekowym człowiekiem, więc od nas [przysyłał] – zostawały małe porcje, a u nas się gromadziło to, co on przysłał. I przysłał na trzy dni przed Powstaniem, co było nieprawdopodobnie cenne, i to się właśnie bardzo przydało, dlatego że u nas w domu stał kocioł na kuchni i była gotowana [zupa. Stał] duży gar zupy i kto przyszedł głodny, to mógł dostać duży talerz zupy. To też przydało się, ponieważ… Ja miałam problem, bo tak, ja byłam zawsze bardzo krótkowzroczna, więc nie mogłam się, jednym słowem, wieloma rzeczami zajmować, bo bym narażała się na natychmiastowe zabicie. Ale mogłam coś robić i wiedziałam, że na ulicy Krasickiego jest kuchnia gotująca dla Powstańców. I ja się tam zapytałam, czy czegoś nie potrzebują. „A tak, idź i przynieś nam stąd to i to, bo tam powiedzieli, że nam dadzą do naszego gotowania”. I ja dostawałam polecenie, że mam przynieść jakieś artykuły żywnościowe, które będą przydatne przy gotowaniu pożywienia dla powstańców, a równocześnie korzystałam z tego, co miałam od tego dzierżawcy, prawda.
Na ulicy Krasickiego był taki sklepik, do którego się schodziło po schodkach, on był właściwie na poziomie piwnic. I zaplecze tego sklepiku stanowiła ta kuchnia.
Na północ czy na południe… To było na Krasickiego.
Ach, od Goszczyńskiego. No to było w ogóle bardzo blisko, więc trudno mnie jest powiedzieć.
O, w bardzo różne miejsca, w bardzo różnych miejscach, do różnych osób.
Nie, nie, do sklepów to nie, to raczej były właśnie jakieś takie prywatne możliwości.
No wtedy kiedy dostałam polecenie. No przecież tak bez przerwy… Oni nie mieli takich możliwości, żeby dostawać, więc jak ja im przywoziłam, przynosiłam, jak nie było dostaw, a przynosiłam im z moich zapasów, to było bardzo cenne. Ale dlaczego ja to opowiadam. Bo Niemcy wysyłali z Okęcia co jakiś czas tam – ale krótkie okresy czasu, godzina, dwie – samoloty, które kontrolowały z góry, co się tam dzieje. I jak zobaczyli, że dym leci z komina jakiegoś domu, no to znaczy, że coś tam się dzieje, to trzeba go zbombardować. I tam gdzie myśmy mieszkali w tym domu państwa Lgockich, gdzie myśmy mieli to mieszkanie po przeprowadzce z Willowej, oni tam nastawili na ten dom, ponieważ tam się gotował też między innymi ten kocioł zupy, bo na czymś musiał się gotować, a jak się gotował, to z komina coś tam leciało, wiec oni widzieli. To oni nastawili tak zwaną krowę, czyli ten ryczący taki…
Jednym słowem przyrząd do ostrzeliwania. Pierwszy strzał poszedł po dachu. To był płaski dach, więc niewiele stało. Ale zorientowali się, że nie trafili. I przeleciał jakiś samochód, zobaczył: „Ooo! Nic się nie stało”. To zniżyli wobec tego i puścili. I jak ten dom był taki, to o, ta część środkowa i te połówki zostały, a ten środek cały został zburzony.
No z tej „krowy”.
Z tej „krowy”, tak, tak. To były bardzo silne pociski. Szczęśliwie nie zwaliło się na nas. Ja mówię, że czasami Duch Święty mnie ostrzegał, żebym nie stanęła tam, gdzie jest niebezpiecznie.
Tak, trzy czy cztery osoby zginęły.
Nie, no bo to się rozsypywało. Tak że jak nawet któraś z pań mnie się pytała, żeby jakieś dokumenty, to jak ja mogłam wtedy dokumentów szukać. Ja starałam się przeżyć, a nie szukać papierków. Mój pokój, akurat tam gdzie miałam ewentualnie jakieś dokumenty czy coś, to był w rozsypce.
Wyszliśmy, tak jak staliśmy, tylko że to było bardzo duże mieszkanie, więc z części mieszkania można było wziąć, ale akurat z mojego pokoju i pokoju mojego brata nie można było, bo nie tyle, że one były całkiem rozwalone, ale trzeba by było przejść przez całkiem rozwaloną część do nich.
No tak, tu już nie można było mieszkać. Więc wtedy się porozumiałam, czy możemy tam u nich nocować chociażby. No i oczywiście zaprosili nas tam.
Gdzie? U nich?
No tak, tak, w piwnicy, w piwnicy były…
Na czym się dało. Wystarczyło jakieś koce w kąciku sobie położyć i żeby było trochę spokoju.
Nie, to byli tylko Irena, jej rodzice i my, moi rodzice i ja.
No, ja wtedy tylko myślałam o tym, że… Źle myślałam o Rosjanach, którzy nie chcieli nam pomóc. Jest taki wiersz: „Czekamy na ciebie czerwona zarazo, byś wyzwoliła nas od…” niemieckiej nędzy.
Tak, coś takiego.
Tak, tak. Jest taki wiersz dłuższy…
No o tyle wiedziałam tylko, że jest… W ich domu stacjonował jeden oddział i ona się tam z nimi stykała, ale jaki był jej udział wtedy, to trudno mi było powiedzieć.
Jak tylko się mogłam jakoś przedostać. Bo chciałam powiedzieć, że nie można było chodzić po ulicy, to było niemożliwe, dlatego że nie było tych zabudowań, które… Tu ten Mokotów wyglądał inaczej. Była pusta przestrzeń, gdzieś w oddali był jakiś domek, w tym domku siedział doborowy strzelec z lupami i patrzył, czy ktoś się tam pojawił, czy nie. Jak się pojawił, to wobec tego nastawiał przyrząd do strzelania i strzelał, i zabijał, tak. Więc chodziło się tylko tam, gdzie można było przejść głębokimi wykopami.
No żeby dojść w ogóle na Krasickiego, to nie można było inaczej, dlatego że… Ponieważ człowiek był wtedy jeszcze młody i był czasem lekkomyślny, więc robiło się czasem na próbę. Brało się laskę, na laskę nakładało się kapelusz i wystawiało się zza wykopu. Wtedy padał strzał i wiadomo było, że nie można wyjść i przejść, tylko trzeba czołgać… Jeżeli człowiek jest wysoki i wystaje z wykopu, to musi iść w kucki. Tak że tam gdzie można było przejść, to przechodziłam i coś zrobiłam, jeżeli było do zrobienia, natomiast możliwości były nienadzwyczajne.
Ja się kontaktowałam tylko z tymi, którzy byli w domu Ireny Kietlińskiej, wówczas Fulde. To znaczy stykałam się z nimi, bo oni tam mieszkali.
Były czasami wieczorem takie [okazje]. W ich domu był taki ganeczek, nie od strony, skąd mogły paść strzały, ale był taki zasłonięty ganeczek i myśmy (tam niewiele osób się mieściło) tam czasem siadały. Ale tak jak ja mówię, ja czułam czasem, że jestem pilnowana przez Ducha Świętego, który mi każe niektóre rzeczy robić. I w pewnym momencie czułam… Rozmawiam, ale mówię: „No, ja wstanę i pójdę”. Wstałam i poszłam. I w tym momencie padał strzał na wysokości mojej klatki piersiowej w to miejsce, gdzie ja siedziałam. Więc mówię, to były jakieś niebywałe zupełnie ostrzeżenia.
Nie było, właściwie nie było praktyk. […]
No nie było mowy, nie było możliwości, żeby pójść do kościoła na przykład. To w ogóle wykluczone było zupełnie. Trzeba zrozumieć to, że człowiek nie mógł się normalnie poruszać między domami, a przecież nie można było wykopać wszędzie rowów takich, gdzie się człowiek mógł schować.
No, w gruncie rzeczy nie było kontaktów, bo nie było możliwości kontaktów, nie było przyrządów do kontaktów. Przecież różne rzeczy były powyłączane, nie było możliwości telefonowania. Przecież w tej chwili mamy dużo więcej różnych środków mechanicznych, takich które ułatwiają kontaktowanie, a wtedy tego tak nie było.
Nie, nie, nie. Nie było tak.
Niewiele. Jeżeli w ogóle coś docierało… Nie mogę tego powiedzieć teraz z całą pewnością, nie pamiętam tego, nie przypominam sobie, żebym miała jakieś możliwości, żeby się dowiadywać.
Tutaj nie było takich aktów ludobójstwa, jakie były na przykład na Woli. Myśmy się jeszcze bardziej od Niemców bali „własowców’, którzy byli bardzo okrutni.
Woda była, jeżeli miało się gdzieś w okolicy jakąś studnię i można było zaczerpnąć z tej studni. Więc ja codziennie z Ireną chodziłyśmy i stawałyśmy przy studni i czerpałyśmy wodę, narażając się w gruncie rzeczy na ostrzał.
Tak.
Gdzieś na Pilickiej.
Tak, tak, taka prymitywna. Nie było wody w kranie.
Nie, to było wykluczone.
Znaczy, ja chodziłam do Szpitala Elżbietanek przez jakiś czas, żebrząc o lekarstwa dla mojej matki, która zaczynała chorować bardzo na przewód pokarmowy, ale nie przypominam sobie, żeby to było pod koniec Powstania.
Tak, Salol.
Dlatego się nie zgłosiłam, tak, dlatego że nie mogłam jej zostawić samej, dlatego że ona by tego nie przeżyła, bo ona była bardzo słaba nerwowo.
Nie pamiętam, jaka to była dokładnie data, ale to był koniec Powstania. Niemcy zaczęli się posuwać i zaczęli jednym słowem zajmować coraz większe tereny Powstania. I zdecydowaliśmy się przesunąć, wyjść, żeby przesunąć się, jednym słowem, oddalić się od Niemców. No i wyszliśmy w stronę ulicy Grażyny. No i tam to w ogóle już nie było żadnych warunków do życia, ale tam, nie wiem, trzy, cztery dni może, a potem tam Niemcy też już zajęli i zaczęli nas wyrzucać i gromadzić ludzi i wysyłać do Pruszkowa.
Z Krasickiego to nas wyrzucił zbombardowany dom.
Tak, od Ireny. Tak, myśmy sami wyszli. Różne rzeczy były. Na przykład musiałam zdecydować o bardzo przykrej dla mnie sprawie, ale uznałam, że zrobiłam konieczność. Poprosiłam któregoś z chłopców: „Zabijcie mojego psa”. Bo nie można było… On histeryzował w ogóle – te huki – on był w ogóle już nienormalny. A rodzina Ireny zostawiła takiego starego bardzo terierka – zostawili go w ogóle żywego tam pod domem. I zastali potem jak przyszli zobaczyć trupa leżącego pod domem. Więc ja już doszłam do wniosku, że trzeba psa niestety zabić. Potem myślałam, że zrobiłam dobrze, że to było konieczne. Poza tym pies denerwował ludzi strasznie.
A poza tym jak go karmić.
Tak, do końca dotrzymałam go, ale potem doszłam do wniosku, że ja już nie mogę go więcej trzymać.
Tego to ja nie wiem skąd, nie wiem. Możliwe, że po prostu chłopcy, powstańcy nam powiedzieli, jak się przedostać i w którą stronę iść. Stamtąd nas w stronę Okęcia popędzili, bo potem nas zajęli Niemcy.
Nie, nie, nie. W jakichś piwnicach, gdzie można było wejść do piwnic, bo…
No tak. Tak, tak. To było trudne do opisania.
Rozpacz to okazywała moja matka, ale ludzie, ludzie byli tacy zagubieni, nie wiedzieli po prostu, co ze sobą zrobić.
Tak, przyszli Niemcy. Myśmy się bali „własowców”, bo „własowcy”, to znaczy Rosjanie, którzy wstąpili w szeregi niemieckie, byli bardzo okrutni i nie wiadomo, czego się można było spodziewać, a zwłaszcza kobiety były bardzo narażone. Mój ojciec się specjalizował, żeby mnie obrzydzać – ubrudzić, rozczochrać, żebym wyglądała odstręczająco, żeby się nikt, broń Boże, nie czepiał.
Tak.
No kto się zdarzył, albo Niemiec, albo „własowiec”.
No widziałam, oczywiście, oczywiście, ale ja się nie zbliżałam do nich na wszelki wypadek.
Tak. I tam powiedzieli, że stąd przyjedzie pociąg, który was zawiezie do Pruszkowa, a z Pruszkowa to do Niemiec prawdopodobnie. Więc myśmy doszli do wniosku… Zaczęliśmy pertraktować, zwłaszcza że dużo osób mówiło w naszym gronie (była taka grupka ośmiuosobowa) po niemiecku, czy my możemy pójść pieszo do Pruszkowa. Bo doszliśmy do wniosku, jak będziemy szli pieszo, to może nam się uda umknąć w bok. I powiedzieli: „Dobrze”. Zrobili taką grupę, to duża była grupa, no i zaczęliśmy rozmawiać z kierującym tym pochodem Niemcem, czy my możemy, ile on chce za to, żeby nam pozwolił umknąć w bok. I on podał minimalną sumę. No, tak jakby było teraz na przykład pięćset złotych, tyle. No więc myśmy powiedzieli: „Dobrze, oczywiście. Jest księżyc, więc jak księżyc zajdzie za jakąś chmurę, to wtedy my się…”. No i tak było i myśmy się jego zapytali. I tu przykład, jak potrafili Niemcy być też uczciwi i porządni. Bo on mówi: „Teraz? Wykluczone. Tu po drodze siedzą „własowcy”. Jeżeli wy wyjdziecie, umkniecie tutaj, to was natychmiast zabiją”. Mógł tego nie powiedzieć.
Tak. My: „To my za jakiś czas”. Za jakiś czas ponownie taka sama sytuacja. On mówi: „Tak, tutaj możecie iść”. No i myśmy w osiem osób umknęli do jakiejś chałupy, do ludzi, którzy nas przyjęli. I tam od nas zażądali sumy kilkakrotnie wyższej, za to, żeby dotrwać – to był wieczór późny – do rana, bo rano myśmy postanowili iść do folwarku mojego dziadka, a tam się rozejrzeć. No i tak się stało, musieliśmy…
Ale trzeba było zapłacić, żeby nas nie wyrzucili natychmiast. Bo jakby nas wyrzucili, to by nas inni gdzieś złapali i małe szanse by było. No i rano żeśmy wyruszyli. To było stamtąd koło trzydziestu kilku kilometrów do tego folwarku.
Szliśmy jakoś tak, żeby nas nie było widać. Jakimiś bocznymi przejściami, żebyśmy byli bardzo mało widoczni. Ale trzydzieści kilka kilometrów to jak człowiek zmęczony, zmordowany, nie mówiąc o tym, że już nienajedzony. No ale jakoś żeśmy doszli tam. A tam było dużo przyjaciół mojego ojca z politechniki. Ojciec w politechnice działał bardzo społecznie tam i wiedzieli o tym, że tam jest takie miejsce, i wiedzieli, że tam można dojść, że tam na pewno… I tam był dom, ale niezbyt rozległy, cały zasłany sianem i tam wszyscy spali po prostu na sianie pod dachem. I tam żeśmy dwa tygodnie tak przeżyli, a po dwóch tygodniach przyszli Niemcy i nas stamtąd wyrzucili.
Tak, zajęli to miejsce. I wtedy żeśmy chyba jakąś furą (wtedy bardzo często się korzystało z furmanek) dojechali do Łowicza. W Łowiczu ojciec miał jakichś znajomych zawodowych, bo ojciec był też pracownikiem BGK, czyli Banku Gospodarstwa Krajowego, bo po prostu potrzebowali specjalistów przy udzielaniu jakichś pożyczek na budowę.
Tak, w czasie wojny. Przecież Niemcy tam byli, rządzili wszędzie.
W tym Łowiczu właśnie ojciec przypomniał sobie, że tam jakiemuś panu, który budował sobie dom, domki, załatwiał pożyczkę po jego zgodzie i poszedł do niego i uprosił, żeby [znalazł] nam jakieś minimalne chociaż, ale mieszkanie, dach nad głową. I oni nam znaleźli jakiś taki na poddaszu ciasny pokoik, w którym były dwa łóżka i tam można było, jednym słowem, przycupnąć.
Myśmy byli tam do już po zakończeniu wojny, do zakończenia wojny. Bo jak nastąpił pokój, już był podpisany pokój, ojciec pojechał do Warszawy, do Radości pod Warszawą, bo tam miał swoich przyjaciół jeszcze z dzieciństwa, żeby znaleźć dla nas jakieś miejsce, póki nie dostaniemy jakiegoś… I tam rzeczywiście mu się to udało zrobić, w tej Radości dostaliśmy jakieś dwa pokoiki, na jakiś czas tylko mogli nam dać. I potem załatwiliśmy sobie z sąsiedniego jakiegoś majątku, tam ktoś się po prostu trudnił w ten sposób, że wynajmował się jako woźnica, właściciel i wiózł wozem ludzi, którzy nie mieli czym dojechać. I on nas dowiózł z Łowicza tą furmanką do Radości.
Nie, znowuż się przydała moja znajomość niemieckiego, dlatego że ten pan, który był, okazało się, za niewojennych czasów jakimś tam naczelnikiem ruchu w mieście czy coś takiego, czym się zajmowali Niemcy, powiedział, że u niego ja… On tam chodzi do tej pracy, tam rządzą Niemcy, ale jest telefon, który trzeba obsługiwać, ale nie ma komu obsługiwać, bo nie ma osoby, która zna niemiecki. Więc mnie zatrudnił jako telefonistkę niemieckojęzyczną.
Trudno mi by było policzyć, ale powiem jedną rzecz: paru bardzo przyzwoitych znalazłam. Między innymi ten, który nas nie wpuścił w ręce „własowców” na przykład, albo ten doktor, który mnie wyleczył rękę i dzięki niemu miałam całe życie sprawną rękę.
Od kiedy można było w ogóle dojść do Warszawy i powstał punkt Czerwonego Krzyża, to moja matka chodziła ciągle do Czerwonego Krzyża się dowiadywać. No i mówię… Znaczy ja to chyba opowiadałam, że poszła dowiedzieć się o syna swojej znajomej i mówi: „Przy okazji się zapytam jeszcze o Gieńka”, bo też był Eugeniusz. I wtedy jak się zapytała, to ta pani aż, mówi, podskoczyła. „Proszę pani, wszystkie dokumenty pani syna mam. Niestety nie żyje, jest do pochowania, bo trzeba go ekshumować z tego tymczasowego cmentarza”.
Byłam, ale nie odważyłam się, żeby oglądać zwłoki. Mój ojciec poszedł i obejrzał zwłoki, bo przecież te zwłoki już były w stanie rozkładu i powiedział: „Ale to jest on, na pewno”. Dlaczego. Myśmy obydwoje mieli przednie zęby krzywe w jednakowy sposób i te zęby były charakterystyczne.
Nie, nie, nie. Ale moja matka czuła, że on nie żyje. Była bardzo załamana.
Dobrze. Z willą było w ten sposób. Jak ojciec tam poszedł, to tam mieszkał już taki przygodny mieszkaniec. Ale mój ojciec nawiązał znajomość z ambasadą austriacką i udało mu się… Ta willa była nadpalona. To znaczy nie była spalona, bo mury się nie palą, ale podłogi, okna, znaczy te obramowania, drzwi i tak dalej. Więc jakeśmy znaleźli to mieszkanie w tej Radości, to ojciec z nimi się umówił, że odmieszkają tam rok czy dwa, czy nie wiem, już nie pamiętam tego ile i odbudują to, co zostało wypalone. A potem jak ten okres się skończył, to był taki krótki okres czasu, kiedy można było załatwić sprzedaż im tego domu i oni odkupili tę willę…
Austriacy, tak. I dzięki temu mamy ten dom na Goszczyńskiego. Gorzej jakby nie miał pieniędzy, żeby kupić sobie taki dom. A tutaj ojciec miał kontakty różne…
Ten dom był ledwo wybudowany, tyle tylko że jak myśmy się tu sprowadzili, to podobnie brudnego domu świeżo wybudowanego to nie widziałam. Wanna była w środku taka brązowa, bo w ogóle jej nie myli. Tak że kilka rzeczy trzeba było wymienić, dlatego że po prostu osoby, które mieszkały ze dwa lata po wybudowaniu, to po prostu zniszczyły. A ja miałam takiego bardzo dobrego, bardzo zaprzyjaźnionego robotnika, który do mnie przychodził i robił mi różne rzeczy, wmalował mi całe mieszkanie. O, takie różne rzeczy mi tam porobił. A łazienkę to już trzeba było całą przerobić, bo była zniszczona, ale jednym słowem, było za co to zrobić.
Ja powiem, że bardzo. Nawet powiem, że muszę ograniczać czytanie tej książki Alexandry Richie, dlatego że mnie to za bardzo… No, jednym słowem za duże wrażenie na mnie robi.
Ale ja go znałam dobrze. Mój przyszły mąż wtedy musiał wyjść z Powstania i został zawieziony do obozu w Niemczech i po Powstaniu do zakończenia wojny był w tym obozie. A jego ojciec był w obozie…
Też jenieckim, tak.
Tak, tak. Więc oni się tam skontaktowali. Ojciec pojechał do Londynu i sprowadził syna swojego do Londynu. No i tam byli… Jak tam trochę pobyli, to pomyśleli: my musimy wrócić do naszych, do Polski. I co śmiesznego, że Polacy, którzy tam zamieszkali, mieli do nich pretensje: „Co? Tam będziecie wracać?”. Ale jednak wrócili.
Tak.
Opowiadał mi, opowiadał. Myśmy nie mieli za dużo czasu, żeby tak chodzić i patrzeć wszędzie, tylko mi opowiadał.
No w każdym bądź razie nie był traktowany jako osoba pewna. Przede wszystkim jest jedna rzecz: Myśmy postanowili zrobić wyższe studia, więc ponieważ ja już zaczęłam z konieczności w szkole Popielewskiej-Roszkowskiej szkołę zawodową tam robić, ekonomiczną, więc ja się… Ach, to jest jeszcze bardziej skomplikowane. Przede wszystkim ja miałam zrobioną pierwszą licealną na kompletach tajnych. Brakowało mi do matury drugiej licealnej. Jak pojechaliśmy do Radości, o której wspominałam już, to ja się tam zapytałam: „Czy tu jest szkoła?”. – „Tak, tak, mamy szkoły”. Ja poszłam tam do tej szkoły i powiedziałam, jak jest. Powiedziałam tak: „Ja jestem z Warszawy, zrobiłam na kompletach pierwszą licealną. Brakuje mi do matury drugiej licealnej. W tej chwili nie mam możliwości, żeby już zdawać, bo ja…”. Bo to było koło 15 marca mniej więcej, więc nie ma możliwości, żeby zdać maturę w tym roku, ale w następnym. „Chcę pochodzić do końca tego roku do pierwszej licealnej w tej szkole, żeby dostać zaświadczenie, że ja ten pierwszy rok mam zrobiony i wtedy będę miała zaświadczenie i będę mogła w następnym roku skończyć drugą licealną i zdać maturę”. I tak było. Bez problemu dali mi zaświadczenie. I jak ja wróciłam już do Warszawy, jak ojciec dostał tutaj na ulicy Okólskiej koło kościoła Świętego Michała, dostał mieszkanie…
To znaczy ja dostałam w Radości zaświadczenie, że mam opanowaną pierwszą licealną. I tutaj otworzyła się szkoła Rejtana i zgłosiłam się do tej szkoły. Powstała klasa maturalna składająca się z osiemdziesięciu osób, wszyscy po przejściach i szalenie się zaprzyjaźniliśmy wskutek tego. I tam zrobiliśmy tą drugą licealną, tam zdaliśmy maturę.
Zastanawiam się. Mnie się wydaje, że myśmy się głównie szykowali do matury. Trzeba było zdać maturę i…
Jednym słowem… Dobrze. Wszystko było bardzo skomplikowane, bardziej skomplikowane, niż można było myśleć. Zdałam maturę. Ojciec był bardzo zadowolony. Przyszedł i mówi: „Oj, zdałaś maturę, to ja cię teraz zabiorę na lody wobec tego. Chodź ze mną, jak chcesz”. Zabrał mnie do jakiejś bardzo dobrej, starej jakiejś firmy, na lody do Śródmieścia. Szczęśliwie jego bolało gardło i zjadł ciastko, a ja zjadłam lody. Jak ja się strasznie po tych lodach rozchorowałam – dostałam żółtaczki. Nie wiem, co oni robili, widocznie musieli rozmrozić, trzymać te rozmrożone, potem zamrozić z powrotem. Chciałam iść na medycynę, nie mogłam zdawać, bo byłam ciężko chora. Wobec tego zapisałam się na SGH, Szkołę Główną Handlową, ponieważ już miałam też i wstęp robiony… I wiedziałam też, że mój mąż jest zainteresowany ekonomicznymi studiami. I jak przyjechał, to już trwały studia tam i ja miałam… Wiedziałam, że on przyjedzie trochę spóźniony, więc przygotowałam mu materiały, żeby miał…
Tak, tak. Tak, bo myśmy się bardzo dobrze znali po sąsiedzku i bardzo się lubiliśmy. Z tym tylko, że początkowo miałam dwanaście lat.
Przede wszystkim był wstręt do rządzących.
No ale on nie… Wtedy myśmy studiowali i nie zajmowaliśmy się sprawami politycznymi, nie chcieliśmy rządzić. Nie chcielibyśmy być opozycją jakąś czy coś, tylko chcieliśmy zrobić studia.
Prawdę powiedziawszy, to nie wiem, dlatego że nastrój do wybuchu Powstania był bardzo napięty, ludzie chcieli, żeby Powstanie wybuchło, ale powinno było być lepiej przygotowane i lepiej nie narażać ludzi na taką pewną śmierć.
Nie pamiętam, czy on się wypowiadał na ten temat. To była bardzo trudna opinia, bo tu już tak narosła chęć do wybuchu Powstania, że…
Tak, ale nie można było wypuszczać garstki nieuzbrojonych ludzi na przykład na to lotnisko, które było pełne dobrego uzbrojenia i pełne żołnierzy.
No tak, tak. Nawet wiem, jak on się nazywał: Bogdan Osiński, Bohdan Osiński. No mówi, że musieli się wycofywać i prawdopodobnie padł mój brat w czasie wycofywania się, że go tam trafili.
Tak samo jak mój ojciec, Eugeniusz Krzemieniewski.
Warszawa, 28 stycznia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna