Nazywam się Ryszard Krokwa, urodziłem się 26 lipca 1926 roku, pseudonim Kruk.
Miejscem pobytu była Starówka, ulica Freta, przy budowie barykady wąska Freta i Świętojerska.
[…] W czasie Powstania byłem w oddziale „Gozdawa”. Dowództwo jego mieściło się Freta 49.
Urodziłem się w Warszawie w 1926 roku na ulicy Podwale 3. Miałem siostrę, ona się urodziła w dwudziestym roku. […] I później, nie mając jeszcze pełnego roku, zostałem przeprowadzony, łącznie, razem z rodziną: matka, ojciec i nas dwoje, na ulicę Freta 23. Na tej ulicy przeżywałem od trzydziestego dziewiątego roku do Powstania, dni i miesiące.
Rodzina, która utworzyła rodzinę, przybyła ze wsi. Ojciec był sąsiadem matki, odległy o jakieś może o trzysta metrów. To były tak zwane gospodarstwa wiejskie.
Ojciec, też po powrocie z udziału w wojnie…
W I wojnie. Był w Rosji wzięty, ale to była już polska armia. No i zwolniony został z tego wojska. Był mistrzem szewskim, matka tylko gospodynią. Prowadziła całą rodzinkę, karmiła, no [chodziliśmy] i na spacery. W czasie ferii szkolnych dowozili nas statkiem, nie autobusem a statkiem, który chodził tam do tej wsi. To rejon Płocka.
W której rodzice mieszkali, mieli swoich rodziców. Z tym że matka straciła ojca. To mi babka powiedziała. Przepraszam, że mówię o babci, nie o sobie, ale o pewnym szczególe chcę powiedzieć. […] Otóż u niej był taki obrazek na ścianie.
U babci, tak, u babci, która mieszkała też ze swoją rodziną. I ona do mnie pierwsza, powiedzmy sobie, przy matce, mówi: „Rysiek, dlaczego ty mnie się nie pytasz, co to za obraz?”. A ja mówię: „No, miałem zamiar, no ale nie miałem jeszcze takiej chęci”. – „No właśnie, no to ja ci teraz powiem. Zapytaj się, co to jest za obraz”. No i ojca babcia wymieniła. Ale mówi: „Ale dlaczego, to nie pytasz się”. Ja mówię: „No nie, no bo babcia mi powie”. I babcia zaczyna: „Ty wiesz, że ojciec jak sięgnął po ten obraz, a sięgnął po to, że przyszedł oficer – wtedy cara, oficer carowy – no i ojciec jak zdjął to, i ten jak go nie wyrżnie pięścią. Padł na łóżko. Ty widzisz to łóżko?”. Ja mówię: „Tak, tak. Dziadka już nie ma”. On później zaraz umarł. I tyle o tym. Ale mówi: „Zaraz ci dopowiem. Ponieważ za tym zdjęciem świętej…”. Otworzył tenże oficer [skrytkę za zdjęciem] – a ich było trzech, nie dodałem – i mówi: „A co to?”. A to był orzeł polski. To był rok, no bardzo, bardzo dawno przed trzydziestym dziewiątym rokiem.
Przed pierwszą… To znaczy tak, już to było w trakcie, to było w trakcie [wojny]. Podziękowałem babci. Następuje burza. Wtedy też się dowiedziałem: babcia zawsze chwytała [obrazek], czy z córką, czy z synem wychodziła przed chałup, [obrazek] do góry – rzekomo wiatr przestał wiać w tę stronę. Przyszła, powiesiła z powrotem. Mówi: „Widzicie? Pomogło”.
W Warszawie na Starówce, na ulicy Starej była taka szkoła, oczywiście tylko męska. I tam chodziliśmy w mundurkach, tam była religia. No i mijały lata. Aha, jeszcze oprócz tego, że mijały lata, to dodatkowo co niedzielę pod sztandarem tej szkoły chodziliśmy na msze.
Imienia Kilińskiego. To był dowódca rzemieślników i tak dalej. Tam zakończyłem szóstą klasę. Później tę szkołę przenosili z ulicy Starej na ulicę… od Długiej, taka nowa ulica i tam budynek był wybudowany, Barokowa. I do tej Barokowej, znaczy w tej Barokowej uruchomiono szkołę z oddziałem siódmym. Mój ojciec mówi: „Słuchaj, Rysiek, tutaj przy kościele dominikanów…”. […]. Na ulicy Freta za szesnastym był kościół i przy kościele było wychowańców, znaczy będących jeszcze w ramach szkoły, znaczy taki oddział wychowawczy. I ten oddział wychowawczy prowadziła siostra, [była] dyrektorem tej szkoły. Ojciec mnie namówił: „Idź i tam siódmą klasę skończysz”.
Jeszcze przed trzydziestym dziewiątym rokiem. Tak, jeszcze przed trzydziestym dziewiątym rokiem.
Tam skończyłem siódmą klasę i dopiero zacząłem… Już się interesowałem, gdzie ja teraz [pójdę]. Zamierzyłem skończyć gimnazjum zawodowe jako ślusarz, jako mechanik. I do tego to trochę już uczęszczali do nas, do mieszkania, ludzie. Jeden sąsiad, niedaleko mieszkał, mieszkania się łączyły, tak zwany Franciszek Knyt, wysokiej klasy policjant, tylko po cywilnemu. I zaczął przyprowadzać… A najpierw się zapytał ojca: „Panie Stanisławie, przychodzi do mnie kolega. Czy razem z nim mogę przyjść?”. A ojciec mówi: „No dobrze, przecież jak koledzy jesteście, dobrze, to i ja przynajmniej też skorzystam”. A ojciec już prowadził też zawód, wykonywał między innymi eleganckie [buty] dla pań, no i dla panów oficerki wojskowe. I jednym z tych jego znajomych był przedstawiciel już Armii Krajowej.
Już po [wrześniu 1939 roku], to znaczy w czasie okupacji.
Tak, tak.
1 września, tak.
No święto, które obchodzono w szkole też.
Tak, tak.
Zaraz. Jeśli już mówimy o trzydziestym dziewiątym roku, to rozpocznę od tego, co sobie przypominam. W trzydziestym dziewiątym roku, jak tylko rozpoczęła się wojna, to na wsi, u babci… Bo to były wakacje. Już żeśmy słyszeli ze wschodu armaty. No takie, że rano czy wieczorem… Słyszeliśmy to.
Ze wschodu, tak, ze wschodu. No i 1 września matka mówi: „Słuchajcie, jutro wracamy do domu”. Babcia: „Nie, po co? Słuchajcie, wojna”. Mama: „Nie, jedziemy – to znaczy – płyniemy”. No więc tam syn babci: „Dobra, słuchajcie, łódką was przewiozę przez Wisłę”. Bo po drugiej stronie Wisły była przystań statku. I rzeczywiście tak było. Z siostrą, matką, zapakowaliśmy się do tego i wyruszyliśmy. 1 września dobrnęliśmy do lądu, chyba na piechotę, znad Wisły. Weszliśmy do budynku i wchodzimy po schodach. Raptem samoloty. To są szczegóły, które przekazuję. Ja patrzę, widzę jeden samolot, drugi samolot. I w końcu otwiera drzwi, bo usłyszała, że my wchodzimy, córka gospodyni i gospodarza tego budynku, Freta 23. „Jesteście, no jak to dobrze”. I matka mówi: „Przypłynęliśmy”. A ja mówię: „O! Już zaczynają bombardować”. A ona mówi: „Nie, to nie bombowce, to nasze samoloty”. Wyjaśniła, bo ja już myślałem, że to były samoloty niemieckie. Okazuje się, że nasze z Okęcia zostały poderwane, no już wiedzieli, że nacierają na tego. Odleciały te, następny nalot. I z maszynowych karabinów… Taki był początek trzydziestego dziewiątego roku. No i wszyscy czekaliśmy na koniec, ale to nie koniec, to po prostu początek. Doczekaliśmy się tego, że weszli żołnierze, weszły niemieckie [wojska]. Z siostrą przy wejściu… Przepraszam, to jeszcze przed tym pewien szczegół. Nacierali na Warszawę Niemcy, ale Warszawa jeszcze funkcjonowała. I myśmy z siostrą, no dostarczali jakiegoś znaczy jedzenia. Coś kupić, coś kupić, coś tego. I matka mnie z samego rana… A po dachach chodzili tak zwani gołębiarze. Kto to był? To byli niemieccy cywile, tylko z bronią. I kogo zauważyli i chcieli tego – bach. No i przewrócił się i tego. Ja wyszedłem, stanąłem, tam [była] piekarnia czy tego, byłem chyba siódmy czy ósmy – za mną było jeszcze trzech czy czterech jakichś dorosłych, a ja jako dzieciak stanąłem. A już nasze wojska weszły. Jeszcze wojsk nie było. Przepraszam, że tak wyprzedzam, ale pewne szczegóły.
Tak, tak, tak. Bo armia…
Bo armia wycofując się, zatrzymała się w Warszawie, no bo jeszcze miała miejsce. No i w tym czasie, ja z samego rana, godzina szósta chyba, wstałem, stanąłem w kolejce. Stoję jako któryś tam. To jeden z panów się tak [dopytuje]: „A gdzie ty, gówniarzu?!” – no, ja jeszcze byłem zupełnie [dzieciak]. – Gdzie ty stoisz? Idź do… nie wiem, albo siostra, albo matka [niech tu przyjdą]”. Ja mówię: „Nie, kazała matka mnie tutaj”. – „No to stój”. I w tym czasie, kiedy on tak tego, strzał z przeciwnej strony, z budynku. Wszyscy padli i ja też. Okazuje się, że za mną stojący, drugi, został trafiony i nie tego. I w tym czasie żołnierze, to znaczy oficerowie polscy, dochodzą do wejścia, bo otwiera się akurat sklep. No i oni pierwsi weszli, no bo dla żołnierzy i to w stopnie [oficerów], kapitanowie, chyba jeden z majorów. Wychodzi jeden i drugi i tak trzymają ręce, no i takie bułki długie. I jeden z tych oficerów idzie tak po kolejce i dochodzi do mnie. I mówi: „A co ty robisz?”. Ja mówię: „No po chleb”. „W tej chwili ze mną! Przede mną! Do domu. Ja cię doprowadzę. Gdzie ty mieszkasz?”. To mu powiedziałem: „Freta”. I on mnie nawet za rękaw chwycił: „Ale przede mną”. Mówię sobie: „No, dobry…”. Doprowadził mnie do dwadzieścia trzy. On sięga po trzy bułki: „Masz, tylko wejdź, ja poczekam, jak zamkną się drzwi bramy. Nie wolno ci wychodzić. Ty wiesz, co się tu za chwilę będzie dziać?”. To tylko powtarzam, co… Ja jemu już nic nie mówiłem. No zadowolony, że [mam bułki], zaniosłem. No, matka to [często] później wspominała.
Jeszcze te pierwsze dni. W tych pierwszych dniach, dlaczego matka mnie… A to już jeszcze przed tym, do nas, do siostry: „Słuchajcie, idźcie, coś może zobaczycie. Przecież berlinki stoją”. A jeszcze Niemców nie było. „Berlinki, to przecież na berlinkach jest owoc. Idźcie może nad Wisłę”. I poszliśmy nad tę Wisłę, ale idąc nad Wisłę, przechodziliśmy koło Zamku, tego Zamku na placu Zamkowym.
Tak. W końcu widzimy, że ktoś wchodzi, to i my też. Okazuje się, że dyrektor tego Zamku. Mówi: „Kochani, nie pchajcie się, pomału, wejdźcie. Słuchajcie, są żołnierze, sucharki wam dadzą”. No to ja tak siostrę wołam: „No widzisz – mówię – po sucharki do ten…”. Dostaliśmy sucharki, jakąś tam garść tych sucharków. Ona mówi: „Czekaj, czekaj, ja coś tam mam takiego”. Włożyliśmy i wyszliśmy. Wyszliśmy, po drodze poszliśmy jeszcze nad Wisłę, bo tam jakieś tego. Rzeczywiście tam było. Tylko sprawa wejścia na te berlinki komplikowała się. Ja mówię: „Józia, ty już nie wchodź, bo popatrz, podają…”. Jest kładka, deska tylko taka. Ta deska jest nad wodą. Ta woda dość głęboka, to takie bosaki położyli. I ja mówię: „Słuchaj, to ja się przytrzymam, ale ty…”. Ale już trochę umiałem pływać. No, w każdym razie jakoś się dostałem. No to ja, koszula i te jabłka za koszulę. Gorzej mi było z tym wyjściem, ale wyszedłem. No i przyszliśmy do domu, matka zadowolona.
Ale już, już czy jeszcze przed… Jeszcze przed, jeszcze Niemców nie było, były nasze wojska. Kolega mój, razem żeśmy chodzili do szkoły, w tym samym budynku mieszkał, Grochowski Stefan się nazywa. […] I [byłem] z nim. On mówi: „Rysiek, chodź, pójdziemy na ulicę Kościelną”, przy Nowym [Mieście]. Idziemy, tam stoją tabory, nasze, polskie. I oficerowie kawalerii, którzy z tymi końmi byli… Tylko Stefan mnie tak puka: „Patrz”. A ten koń nogę ma przednią bo tego. Ja patrzę, rzeczywiście, tak. On mówi: „Rysiek, chodź, staniemy tam, zapytamy się, gdzie mu się to stało”. I rzeczywiście tak było. Stanęliśmy i widzimy, nadchodzi jakichś dwóch oficerów, no to Stefan mówi: „Rysiek, chodź, odejdziemy od tego konia”. A przy koniu stał opiekun jego, ale już nie ten właściciel. No i on tak się spojrzał: O, jesteście, dobrze”. Tak patrzymy, tych dwóch oficerów. Okazuje się, że ten jeden do drugiego mówi: „Słuchaj, ja to zobaczę. Dobrze, że mnie wzywasz”. Okazuje się, że to weterynarz był jakiś, też w stopniu, nie wiem, kapitan czy tego. I ten drugi: „Słuchaj, ratuj, jeśli możesz”. Doszedł najpierw zobaczyć. Mówi: Słuchaj, ja dojdę”. Wziął tę nogę, ta noga powyżej kolana, na tego. I w końcu odchodzi. Ja patrzę, a on sięga po pistolet i do tego swojego kolegi czy tam [żołnierza]: „Masz, słuchaj…”. Przy głowie. On mówi: „Nic tutaj jemu nie pomożemy”.
To zjawisko… Tylko ja jeszcze dodam: ten zaczyna płakać, tenże właściciel. Mówi: „Słuchaj, nie, ja tego nie zrobię”. Człowiek o zwierzęciu. […] No i tak było, to znaczy on tego nie [zrobił]. „Zrób to, pomóż”. I ten wtedy wziął ten [pistolet], dochodzi do łba, wziął go tak za tego: bach, bach, dwa razy. To nie było raptowne, to było takie… Czy te szczegóły są potrzebne w życiorysie? Mam, znaczy miałem i w dalszym ciągu, ale ja to widziałem. Czy [wspominam], żeby się rozczulić? Raczej nie, ale…
Tak.
Ale wróciłem już… To było po trzydziestym [dziewiątym] zaraz.
Okresie okupacji, tak. To już zacząłem chodzić do gimnazjum, tylko żeby zacząć chodzić do gimnazjum, muszę wymienić dwa nazwiska. Jedno nazwisko już powiedziałem: Franciszek Knyt. Drugie nazwisko, to był ten pierwszy z Armii Krajowej, to był reporter i dostawca […].
Więc osobą, tą pierwszą, to był sąsiad – po sąsiedzku, przez ścianę mieszkał. Nie sam, znów może to dodatkowe, ze swoją ciocią. On [mieszkał] u niej.
Franciszek Knyt.
Z Jerzym Sarneckim…
Tadeusz, tak. Tadeusz Jerzy. Tak, tak.
Porozmawiać, zapytać się: „A jak się pan czuje?” – ojca i: „Jak się pani czuje?” – matkę. No i mówi: „No, przecież macie tego…”. Siostra akurat była w szkole, a ja jakoś czy nie byłem, czy przyszedłem, nieważne.
Tak, tak. I w końcu on się tak patrzy na mnie… Bo ten Knyt to już tak dawno… Ale on tak się patrzy i mówi: „Rysiek, co ty taki smutny jesteś?”. Ja mówię: „Nie, jak to smutny? No może się zamyśliłem”. – „Ale czym? Powiedz, tylko od razu powiedz”. No to ja mówię: „Ukończyłem szkołę powszechną i gimnazjum. Ubiegam się do liceum. Okazuje się, że złożyłem podanie do tego liceum - to była Koszykowa, gdzie architektura jest aktualnie jeszcze – i otrzymałem odpowiedź: za młody jesteś, jeszcze ci rok brakuje”.
No właśnie. I jak to usłyszałem, mówię: „No ale dlaczego?”. Dokończę, bo który to rok, to nie tego. I on w końcu mówi: „Ja ci pomogę, przyniosę ci akt urodzenia. Gdzieś ty się urodził?”. No mówię: „Na Podwalu”. [Chrzest] na Zakroczymskiej. No, w każdym razie dałem mu kościół, tego. „Jutro przyniosę ci. Złóż to jeszcze raz”. I rzeczywiście, przychodzę… On mówi: „O tej samej porze”. I rzeczywiście on: „Masz, jesteś…”.
Tak. „Masz, składaj to natychmiast. Niech oni to wiedzą, że tego”. Tak zrobiłem. Ale to może już dodatkowo. On jak zaczął przychodzić już tak non stop, no tylko po to, żeby: jak my żyjemy, a może coś potrzebujemy.
Mówię i o tym drugim.
Tak, tak. Ale często przyszedł sam tylko Sarnecki. Tylko sam to on nie przyszedł, zawsze przyprowadzał kogoś, dziewczynę, dość młodą. To dopiero później nam ten Knyt wyjaśnił. „On sam – mówi – no to…”. Bo ona też taka bardzo spokojna, bardzo tego. Zawsze jak przyszła, to zawsze do matki: „No, ale pani tak dobrze… A może coś pani potrzebuje?”. A matka mówi: „Nie no, staram się jakoś tego, nic nie [potrzebuję]. Dziękujemy, dziękujemy”. A ona mówi: „No tak, no ale ja też chciałabym coś wyczyniać”. Okazuje się, żeśmy się później dowiedzieli. Okazuje się, że to była Żydówka. Bo to getto było. Ja już nie mówiłem o tym, co się działo w Warszawie za czasów okupacji.
Tak, tak. Tylko… A to, że on przyszedł, to ja wtedy byłem.
No getto to było przed Powstaniem, no to który rok…
Likwidacja, tak, likwidacja. A początek tej likwidacji… Znów powiem pewne zjawisko. To było święto Wielkiej Nocy, powstanie w getcie. Wychodzimy z całą rodziną do kościoła, znaczy ojciec, matka… I w tym czasie słyszymy strzały. Ojciec mówi: „Słuchajcie, słuchajcie, ja tylko na Świętojerską spojrzę”, a tam był mur, mur getta. I ojciec tak [odsuwa się] i tak mnie: „Rysiek, Rysiek! Chodź, to ci coś pokażę”. I rzeczywiście, stanąłem, patrzyłem, a tam jest budynek jakiś na tej Świętojerskiej i balkony. I z tych balkonów kobiety, młode, powiedzmy sobie, rzucają się na [ulicę], to znaczy zabijają. Ojciec mówi: „No że tam im pozwalają…”. No że to same robią. No przecież na balkonie staje, buch. I tylko słychać, bo to przecież pewna odległość: Pach! Pach!. Żeśmy chyba z cztery czy pięć takich tego. Ojciec mówi: „Chodź, idziemy, idziemy”. Wyszliśmy, poszliśmy na uroczystość. To szczegół, szczegół, który się rozpoczął… Czy żeśmy powinni to oglądać, to już inna sprawa. Czy ojciec zatrzymał, powiedzmy sobie, czy też tego… No, ja to widziałem, matka i siostra tego nie widziały, bo one stały, czekały, jak my wrócimy.
Tak, tak.
Tak.
Nie, nie. Oni z ojcem… Czy oni rozmawiali? No może rozmawiali, tylko ja w sumie…
Pośrednio no to już w czasie… No po trzydziestym dziewiątym roku i najwcześniej to wtedy, kiedy rozpocząłem naukę w architekturze, w budynku [Wydziału Architektury], tam miałem kolegów. Znaczy to była nie koedukacyjna, tylko dla mężczyzn, powiedzmy sobie, na tego. I jeden z nich coś zaczął opowiadać, że on był w szkole, do szkoły przyszedł ksiądz. Przyszedł ksiądz i on mówi tak. I on mówi: „Jak przyszedłem, to z kieszeni wyjąłem rewolwer i położyłem na biurku, a ksiądz tak popatrzył i mówi: »No co ty? Co ty, broń nosisz?«”. A on mówi: „No jak noszę, to źle robię?”. I ten powiedział: „Nie, nie, nie, to ja już nic nie pytam”. I on przyszedł później i tak się spotkaliśmy jako koledzy i on opowiada.
No właśnie to gdzieś miałem zapisane.
I on mnie wprowadził. Bo mówi: „Słuchaj, mam spotkanie, chodź, umówimy się. Ja jestem o godzinie czternastej”, coś tam takiego. Ja mówię: „Dobra, gdzie?”. „Na Hożej ulicy”. No punkt był gdzie tego i tam schodzili się już zorganizowani. No rzeczywiście, ta godzina nadchodzi. On: „O, jesteś, no to dobra, chodź, to cię zabiorę. No bo pytałeś się, czy ja coś mogę tego. No to powiedz, jak wejdziemy tam, że ty chciałbyś tego. No, zainteresować się kiedy możesz…”. No i tam już byli tacy starsi, co bez mundurów, bez… I mówią: „Ale naprawdę tak chciałbyś tego – mówi – tak jak ten?”. Ja mówię: „No tak”. No i on mówi: „Słuchaj, będzie przysięga na placu Inwalidów. Zanotuj sobie, ale lepiej, żebyś zapamiętał: plac Inwalidów 10. Tam jest szkoła. O godzinie ósmej rano przyjdź”. – „Dobra, dziękuję. Mogę teraz wyjść?” – „Tak, możesz wyjść”. No i wyszedłem. Bo też wyszedł, pochodzili trochę, przyszedł, ale on jeszcze został. Ten „on”, mówię, ten kolega. No i ja wyszedłem. Ta niedziela to była chyba taka kolejna czy też niedługo trzeba było czekać. A to był miesiąc jakiś taki, może czerwiec, może maj. No i wtedy te dojście… Poszedłem.
Proszę panią, czterdzieści cztery, początek.
Tak, tak. Tak że to było przed Powstaniem. No i kiedy już to otrzymałem i tego… Ze Stefanem zawsze żeśmy się spotykali czy też tego, nawet na wycieczkę. Ja nawet mam zdjęcia, bo jeśli pytanie, to mam zdjęcie jego. Żeśmy wychodzili do Lasku Bielańskiego porozmawiać. Przynajmniej usiedliśmy na trawie pod drzewami i tam żeśmy sobie rozmawiali, ale nie politykowali, nie, nie, to nie było z tych rzeczy. I on tak w końcu mówi: „Rysiek, słuchaj, a jak ja bym ci powiedział, że też bym chciał być…”.
W tej konspiracji. Ja mówię: „Stefan – tak jak mój kolega postąpił, to ja mówię – słuchaj, przygotuj się w niedzielę, ja tam mam być, wezmę ciebie. No i w końcu wezmę i tam się zapytam”.
Nie, to było przed, to było w czasie przyjęcia i przysięga. To nie tylko nas. No, dojechaliśmy do tej szkoły, tam tramwaj chodził jeden, trzeba było dojechać tramwajem, to było lepiej. No i doszliśmy tam. On w końcu… To znaczy, on – no Stefan. Wchodzimy tam razem. Jak tylko otworzyliśmy drzwi tego budynku szkoły, wychodzi woźny. „Zaraz, słuchajcie, a wy tutaj to co tego…”. – „Tu mamy zebranie”. – „Aha, na górze?” Ja ruszyłem, że nie wiedziałem, tego. „Dobra, idźcie na górę. Tylko przypominam, wychodzić to będziecie nie tędy”. – „Tak, dobrze”. Przecież nie będę mu opowiadał, bo wiem, że nie tego. I tak było.
Tam było jakieś może dwanaście takich, którzy przysięgali, plus trzech tych prowadzących. Wejście samo na tej sali – zrobiło to pewne wrażenie nie tylko u mnie, ale i u Stefana. W końcu zatrzymaliśmy się, bo drzwi były otwarte, proszę państwa, orzeł biały duży na ścianie, duży orzeł, pod tym flaga biało-czerwona, dość szeroka. Stoimy tak i ten ktoś z trzech, no takich już poważniejszych mówi: „Słuchajcie, zamknijcie drzwi, chodźcie”. Zamknęliśmy te drzwi, wchodzimy. „Siadajcie”. No, dosiedliśmy do tych. „No krótko. Słuchajcie, przysięga będzie. Ja będę czytał, wy to powtarzajcie, ręce podnoście”. Ale Stefan tak mnie stuka, mówi: „Słuchaj, a ten karabin maszynowy to widzisz?”. Karabin maszynowy z prawej strony stoi i na stole przy tym karabinie jest karabin automatyczny i zwykły karabin. Takie trzy bronie. Po przysiędze mówi: „Słuchajcie, dziękujemy wam, jesteście przyjęci. Spokojnie teraz podchodźcie i wam instruktor będzie przekazywał, jak się otwiera, jak się zamyka. Tylko spokojnie. Nie piszcie nic, jak coś nie będziecie wiedzieli, dopytajcie, to wam powiedzą”. I ten, który to wszystko przygotował, to był podchorąży, no już będący, powiedzmy sobie, [trochę starszy]. Młody chłopak, ale taki, no, na studiach, powiedzmy sobie. Mam nawet zapisane, ale musiałbym odszukać. No i tyle było. To żeśmy wszystko wysłuchali, to wszystko, powiedzmy sobie, poobstawiali się za tego. Rozmowa tychże. Mówi: „Słuchajcie. Słuchajcie tylko, inne informacje, że macie przyjść na szkolenie, to jeszcze teraz, dzisiaj powiemy, że przyjdziecie dwa tygodnie po tym. No i będą również wykłady. Ale czy będzie tam wszystko, to nie, no bo my magazyn mamy…”. To nikt nawet się nie zapytał: „A gdzie macie?”. W każdym bądź razie magazyn broni na Żoliborzu, bo to Żoliborz, mówię. No i tak było. I tak było. Z tym że jak wracaliśmy, to już nie dopowiedziałem tego, to innym wyjściem wychodziliśmy. I tylko uwaga była: „Słuchajcie, wychodzić maksimum po dwóch, ale nie więcej”. No i wysłuchaliśmy. Stefan mówi: „No widzisz, nawet mamy powiedzenie, jak mamy chodzić. To znaczy ja z tobą mogę, ale tego…”. A ten mój kolega, on był tylko o miesiąc młodszy ode mnie. On mnie uważał, że: „To słuchaj, ty już jesteś starszy, nawet ten miesiąc, ale to też tego”. No i to takie uwagi. No i tyle.
Tak, byliśmy dwukrotnie, ale…
W mieszkaniu, w mieszkaniu. I to było na Hożej i tylko na Hożej.
Nie, było inne, było inne. Ale bardzo krótko, no bo tylko pistolet ręczny.
Tak, tak, nic więcej. Ja już nie dopowiadam jednej rzeczy, że pistolet to już ja tak wiedziałem i znałem, bo ojciec mój, on dawno jeszcze, no nie wiem, jeszcze przed wojną, przed trzydziestym dziewiątym rokiem miał broń. I z tą bronią to też była historia, ale historia w sensie nie jakaś nieszczęśliwa, bo przyjeżdżał do nas na wakacje, a my już byliśmy z matką u babci. A on przyjeżdżał, mówi… A matka miała kilku synów.
Tak, tak. No i ojciec… Ten Władek jak tylko usłyszał, że ojciec przyjechał: „No i dobrze, to sobie postrzelamy”. Oni później, jak już ojciec był na tym urlopie, no to z tym pistoletem. I tak ćwiczyli, powiedzmy sobie, tego. Taka gruszka była i ta gruszka była tarczą. To oni tam sobie urządzali tarczę. Tylko przez cały czas: „Tylko uważajcie, czy tam ktoś nie nadchodzi”.
Dobrze, powiem. Widziałem. Ale jeszcze, powiedzmy sobie, to już nie było strzelanie przez Niemców, tylko to było strzelanie przez naszego policjanta. Kolega, z którym chodziłem do klasy, Żelazny się nazywał. On miał ojca dzielnicowego i ten dzielnicowy opiekował się między innymi – to była dzielnica – między innymi ulicą Freta, bo oni mieszkali na ulicy Freta, tylko tam za Nowym Miastem. I on po sklepach chodził, żeby sklepy były w odpowiednim czasie zamykane, żeby już nie handlowali. Mówię o tym, bo znam fakty, ale na razie powiedzmy sobie, to pierwszy czy tego. Idę ja ulicą Freta i wszedłem na te szerokie Freta, słyszę strzał, ale i krzyk przedtem: „Złodziej! Złodziej! Ratunku!”. I patrzę, policjant stoi i z pistoletem. Bach, bach, coś dwa razy i od razu tenże padł. Okazuje się, że to był złodziej. Bo ja już nie poszedłem dalej, tylko cofnąłem się. No patrzę, że to dzielnicowy. A on doszedł do tego, okazuje się, że tak strzelał, żeby nie zabić człowieka. On strzelał w stopy. I tak było. No ten jedną stopę zatego, to nic nie tego, ale to tylko dlatego, że… I on w końcu mówi… A ta, która krzyczała: „Złodziej! Złodziej!”, że jej coś tam ukradł, do niego doszła – ja to wszystko widziałem –i mówi: „No widzi pan, no dobrze, dobrze, no przynajmniej ja odzyskam…”. A on mówi: „Dobra, dziękuję, to jest mój obowiązek”. Nic więcej. I poszedł.
Nie, to ja się już tym nie interesowałem. Nie, tylko… Ja tylko jak przyszedłem do szkoły, Żelazny tam jakoś tego. Ja mówię: „Słuchaj, ja widziałem, jak twój tato strzelał do człowieka i dobrze, bo to do złodzieja”. A to, że to był ten złodziej, to ta kobieta, co później mu dziękowała, przyszła, to ja to widziałem.
W czasie okupacji tak, widziałem. W czasie okupacji na Freta szerokim (to było tuż przed dominikanami taki budynek, róg Mostowej i Freta) była kawiarnia. I ja z okna u siebie na Freta ten obszar mogłem widzieć i widziałem. I w tym czasie było tak, że słyszę strzały. Co się dzieje? Okno otworzyłem, ojciec też był. „Co tam się dzieje?” Ja mówię: „Nie wiem”. Ale widzę, że samochód niemiecki z policją podjechał i w tym czasie poza strzałami widzę, że z balkonu granat jakiś leci. Okazuje się, że punkt tam, naszej niepodległości, może tak to nazwę (nie wiem, bo ja nie sprawdzałem, tylko jako widok), okazuje się, że przed tym sklepem (to kawiarnia była, coś takiego, że można było [kupić]) tam przyjechali Niemcy. I w tym czasie oni dojechali, żeby tam, nie wiem, tamtych obronić czy nie tego, w tym czasie nasz jeden wyskakuje z tej [kawiarni] czy z tego sklepu, czy też tego i biegnie. Przekroczył ulicę Freta, szeroką, zaraz za budynkiem dominikanów, nie dominikanów a paulinów. Jest na rogu i skręca i w tym czasie – a ja patrzę, to wszystko widzę – strzela w tego człowieka, który uciekał, a miał też pistolet. I tam upadł. To był nasz…
A strzelał Niemiec. Bo to nie tylko jeden, ale tam chyba ze trzech może otworzyło ogień. No, w każdym razie ja widzę, że on broń ma na tego i tak leci, ręce rozszerzone, i później na samym rogu upadł. To widziałem. Kto to, co to…
Tak.
A to tego nie wiem, ja tego nie sprawdzałem. Tylko wiem, że spadł na ulicę, buch! I akurat Niemcy w tym czasie stali samochodem. Nic się temu samochodowi nie stało, bo oni później wsiedli i odjechali, zostawili to wszystko. A to był taki policyjny samochód, czerwony, no takie jakie były.
Tak.
To, że jest przygotowywane, to tak, tylko jak to było, to ja mówię: pierwszego to słyszałem już, zresztą miałem podpowiedź: „Czekaj na informacje, gdzie masz się zgłosić” jako już doszkolony czy przeszkolony, mniejsza z tym, gdzie. Czekałem. Okazuje się, że nie, ale zamiast czekać, no to trzeba budować barykadę. Więc żeśmy przystąpili do budowy tej barykady, już bez żadnych rozmów. To ojciec był, to ten Grochowski też, na tego. No i w końcu my tylko rozmawiamy… No czekamy, czekamy, okazuje się, że informacja… Jacyś, powiedzmy sobie, już z opaskami czy też tego, to widzimy, że to żołnierze. I mówią tak: „Słuchajcie, czekajcie jeszcze, na pewno… A jeśli nie dostaniecie, to jutro – to znaczy drugiego – z samego rana organizowana jest grupa ludzi. Zgłoście się tam, jeśli nie dostaniecie żadnego [przydziału], zgłoście się tam i przejdziecie do Śródmieścia”. – „Tak jest!”
To znaczy Freta… Dyrektor jak zobaczył tę fotografię, a tę fotografię zrobiłem, no i kiedyś żeśmy się spotkali, mówi: „Jak to jest… Bardzo proszę o przyniesienie”. Zaniosłem to, jest w Muzeum. No, w każdym razie… A! I drugiego z samego rana Stefan… Nawet Stefan po mnie przyszedł, mówi: „Przyszedłem wcześniej jak ty. Chodź, pójdziemy”. „Dobrze”. No i wyszliśmy. Pożegnałem się z ojcem, z matką. I to tyle, no bo jak na razie to tego…
2 sierpnia. Trasa, no to nie będę już wymieniał jak, no w każdym bądź razie do placu Bankowego, już pod obstrzałem…
Proszę panią, jakieś, no nie wiem, dwadzieścia osób. No i te dwadzieścia osób ruszyło. A zebranie było róg Freta szerokiego i Długiej, na samym rogu tam żeśmy się [zebrali] i stamtąd ruszyliśmy. Jak się poruszać. Ten, który prowadził, on z jakiegoś zgrupowania był. Czy on był z „Gozdawy”, nie wiem. To nawet nie było mi zresztą… Tych historii nie pisałem, no w każdym bądź razie tych szczegółów nie [pamiętam], ale szczegóły inne są tego. Więc tylko nam powiedział: „Słuchajcie, pojedynczo, szeregowo przeskakujemy. Idziemy, tylko najpierw ja muszę upewnić się, czy jest obstrzał, czy nie, no i wtedy daję znak: »tak«, ale nie wszyscy naraz, tylko czekać i patrzeć, z której strony ten strzał, i ewentualnie cofnąć się, przyspieszyć. A jak nie, no to zostać”. I takich przeskoków było dużo, ale już nie będę o wszystkich mówił. Dobrnęliśmy do tak zwanych Hal Mirowskich. One już w pożarze. Za blisko nie można, bo te płomienie pod jakimś podmuchem, bo to wiatr. Żeśmy je mijali. Krzyki tych z przodu: „Tylko nie za blisko!”. No bo to pod ciśnieniem, to tak jakby z dołu coś było takiego jak wiatr, jak… Co to było? No w każdym bądź razie było i trzeba było uważać, no bo można było bez nóg [zostać]. I taki przeskok: jedna hala, druga hala. Wreszcie wszyscy [przeskoczyli]. Plac Wszystkich Świętych. Trzeba było zatrzymać się, ale gdzie? No, problem. Najważniejsze, że… Znów to chodziło o przeskok na ulicę… No to taka bliska ulica, na prawo od kościoła Wszystkich Świętych. Tam była Bagno i później ulica… nie Złota. Do PAST-y co się dochodziło. Trzeba było przeczekać, bo ulica, no znów ta, ale już nie Marszałkowska, tylko do Marszałkowskiej to trzeba jeszcze było przeczekać te obstrzały, bo w Paście byli Niemcy. No więc tam dość długo, no do takiego pół wieczora, żeśmy na Zielnej… O! Ulica Zielna. I tak żeśmy przeczekali tam przy tej ulicy, co PAST-a była. Trzeba było ludzi, rannych żołnierzy na noszach. No to już żeśmy… jak tylko przeskoczyli, to tylko patrzyli, no bo tam machają rękoma. A tam też była tak zwana barykada i trzeba było poniżej tej barykady noszami przenieść tego człowieka, co [został ranny].
Tak, tak.
Tak, tak.
Żadnego przygotowania, to znaczy tylko jakaś marynarka była. No ale opaska tak, no bo to kwestia, powiedzmy sobie, na tym… No i na tych noszach, to znaczy przy noszach, bo w końcu jak się też przechyliłem przy tej barykadzie, to w końcu tam niosący jeden mówi: „Gdzie się [pchasz]. Słuchaj – mówi – przecież tu strzelają. Schyl się!”. To ja się schyliłem. I w końcu oni doszli, postawili to tego i ten, którego nieśli, tak mówi: „Ty – chyba „Tadeusz”, ten, który go niósł tu od strony nóg – mówi – słuchaj, »Tadeusz«, przejmujesz moje dowództwo”.
Nie, nie. Nie, to nie była pora… To tylko pora… Znaczy mówię o słowach, takie słowa słyszałem. A ten mówi: „Słuchaj, spokojnie, najpierw ciebie umieścimy…”. A gdzie oni go nieśli, nie wiem, bo po drodze nawet szpitala nie było jakiegoś. No najwidoczniej gdzieś tam w piwnicy były jakieś ratunki. No w każdym bądź razie nie w Paście, nie koło PAST-y, a przecież ta PAST-a to długo, długo jeszcze istniała. No i myśmy tak…
Poczekaliśmy, żeby ulicę przeskoczyć Marszałkowską, to cała grupa, no nikt z naszej grupy nie z tego… No i żeśmy doczekali, że podali nam znak, to już było tak pod wieczór, ale jeszcze pogoda była dobra. Podeszliśmy, zatrzymali i: „No już, teraz”. No i takimi przeskokami na plac Dąbrowskiego.
To był 2 sierpnia. I tam żeśmy dobrnęli, ustawiono nas w dwurzędach, to znaczy dwójkami. Odczyt, znaczy liczebność, odlicz. No i to tak jak powiedziałem, było nas około, nie wiem, dwudziestu, dwudziestu kilku. I tam w końcu: „W prawo zwrot! Idziemy, gdzie będziecie się zatrzymywali”. No i żeśmy doszli tam, gdzie był Arbeitsamt. To było róg… Jakżeż ta ulica się nazywa? I Mazowiecka. Na samym narożniku budynek. Ja tam chyba raz nawet za czasów okupacji byłem, ale po co, to też nie wiem. Nie w tym rzecz Ale już piętro zawalone. Czy bomba, czy, powiedzmy sobie, nie tego. No i oni mówią: „Wchodzimy do piwnicy, tam będziecie czekali na zrzuty”. Na te zrzuty? Które celem… Ale to było wyłączne zadanie tego oddziału. Znaczy „oddziału” – to jeszcze nie był oddział, to była grupa ludzi, każdy był z jakiegoś oddziału. Zeszliśmy tam na dół, piwnica. No można ukucnąć, może się położyć, no ale tam tak jak beton, jak coś tego. No to każdy sobie ukucnął, później sobie przysiadł, no bo to już wieczór następuje. Posiedzieliśmy bodajże… A co się działo [na zewnątrz], to my tylko słyszymy, że jakieś strzały. No i siedząc, wchodzi tenże, który nas przyprowadził: „Słuchajcie, podwójnie będziecie wychodzili i w gruzach leży człowiek, który ma przyciśniętą nogę. Chcemy go wydostać. Słyszeliście wszyscy?”. No to tam każdy: „Tak, tak”. – „Dobrze”. No i zaraz po wyjściu, on i dwóch, a tych dwóch to było chyba, nie wiem, może czterech z tej prawej strony ode mnie, oni wrócili, no to następni. No i w końcu znaleźliśmy się razem ze Stefanem, my wychodzimy. Sytuacja jest… No, gruz, to już jest prawie ciemno, tam jakieś latarki zaświecili, no i z tą nogą. No ta noga tu od tej strony to jeszcze zawalona, a tylko ta. To znaczy, przepraszam, nie ta, tu zawalona tylko, natomiast góra już nie. Ta też już dobra. No i dochodzimy… No co, tam szpadla nie ma, zupełnie nie tego, no to rękoma. No ale trzeba czymś metalowym takim. No tam taka rurka była, Stefan wziął tę rurkę i skrusza, no i jakoś do tego. Nadchodzi chyba dowódca (mówię „chyba”, bo przecież ja się nie pytałem o tego), ale ten dowódca mówi: „Panie doktorze, niech pan popatrzy, co z tym zrobić?”. To tak jak podobny szczegół zjawiska odnośnie konia. Ja celowo, powiedzmy sobie, wie pani, [wspominam], gdzie byłem świadkiem czegoś, powiedzmy sobie, co było tragedią, no pewnym z kolei na tego… I w sumie on patrzy na Stefana, no ta rurka. „Pan nie może uderzyć, bo pan może uszkodzić jemu tego…”. – „Nie no, staram się tylko, żeby to skruszyć”. I on tak się popatrzył podwinął tego i mówi do tego… To ja akurat, ja się znajdowałem i jego temat, to mi przypomniał się temat, co było w trzydziestym dziewiątym roku. Okazuje się, że te pewne zdarzenia… No w każdym bądź razie on mówi: „Panie doktorze, no jak to [nie da rady], no może uciąć”. A on mówi: „A najbliższy szpital gdzie?”. I mówi: „No bandaż ja mam, ale naprawdę to nawet jak on się znajdzie w tym, to tego nie będą robić w aktualnym czasie”. I ten mówi: „Nie no, to co?”. A on mówi: „No uciąć i odjąć tego człowieka”. – „No a jak się utnie, jaka gwarancja, że go się uratuje?” – „No, ale jedyna sprawa”. No i w końcu ten dowódca mówi: „To my poczekamy. Już nie odgrzebujemy, tylko czekamy, jak pan doktór może kogoś znajdzie”. I żeśmy zostawili tego [człowieka]. I już od tej pory nikt z nas siedzących nie [pomagał].
No to co robić? Śpiewać. Ale co? No, różne piosenki, ale takie raczej żołnierskie. Co niektórzy mówią: „Nie, nie”, ale co niektórzy z tych młodych ludzi: „No jak to? No co to? Jesteśmy tu sami, nowi. A dlaczego… Po cichu”. Spór, nie wiem, polityczny.
To dopiero tej prawdy to żeśmy się domówili z tymi, co przeżyli: Sytuacja taka, że rano i to bardzo rano, naloty. Są samoloty. „Zrzuty”. Okazuje się, że to nie były samoloty i zrzuty, tylko Niemcy dokończyć, powiedzmy sobie, tego. Znaczy, myśmy tak myśleli, że to [zrzuty]. Proszę panią, jak bomba jakaś… Bo Niemcy poza artylerią to mieli jeszcze bomby tonówki, to jeszcze ją znałem od strony Freta, no ale to nie tutaj. No w każdym bądź razie niesamowicie zagrzmiało, poruszenie, tylko schylenie tego człowieka. Z lewej ręki gruz, prawa – Stefan, reszta gruz. I on mnie stuka: „Rysiek”. Ja mówię: „Co?”. – „Jesteś zawalony?” Taka rozmowa. I mówi: „Co my teraz…”. I w końcu ja mówię: „No, może popróbujemy się wygrzebać”. A naprzeciwko nas ściana i jakieś półtora metra czy dwa, takie małe okienko z podwórka było do tej piwnicy. I ja przez cały czas słucham, czy poza Stefanem coś [słychać]. Mówię: „Stefan, no dobrze i co?”. A on mówi: „Nie wiem, tam jest gruz sam”. Proszę panią, zostaliśmy we dwóch z tych wszystkich, którzy [tam byli]. I po tym ja się rozgrzebałem. Paznokcie, już nie mówię o palcach… Stefan również. I mówi… On się czołga w tym kierunku, już kierunku nie mógł [ocenić], tylko światełko takie, jakie zauważyłem, mówię sobie: „To jest chyba to okienko. No, obym tylko mógł dobrnąć tam”. I Stefan: „A te światełko widzisz?”. Ja mówię: „Widzę. No właśnie w tym kierunku…”. I tak żeśmy zaczęli się odgrzebywać. Wreszcie. Nie wiem, nie będę określał, ile to czasu trwało, jakoś to trwało na pewno. Jedynie tylko co, że bomby czy też artyleria przestała działać. Tam żeśmy się wydrapali w końcu, a tam gruz tylko był. Bo ci, co zabici zostali, to ci, co po drugiej stronie ściany. I ta reszta, była taka wolna, że można było do tego. Tam żeśmy się doczołgali, ja do tego okienka i wie pani, podniosłem ręce i mówię: „Stefan, może ty, bo ja jakoś nie tego”.
Trzeba było podskoczyć, bo to jeszcze nie tego… I ja mówię: „Stefan, tak próbowałem ja tego”. – „Rysiek, to ja pierwszy spróbuję”. Mówię: „Bo ja tam rękoma nie będę mógł”. Mówi: „Słuchaj, żebym ja się wydostał, to ciebie wyciągnę, jak tylko ręce poczuję”. I tak było. On się jakoś wykaraskał, no i później: „Rysiek, podłóż sobie jakiś gruz, bo przede wszystkim z piwnicy ciebie muszę wyciągnąć przez to okienko”. Tak to było. Podsypałem sobie to, podskoczyłem, ale on ręce widzi już. I mówię: „A ja teraz będę w pewnym sensie…”. A tam słyszę tylko strzały. Że on to robił… No, w każdym razie robił. No i wreszcie czuję, że mnie złapał na tego i czuję jego siłę, on jednak miał tej siły. I tak ciągnie. A mówi: „Słuchaj, przynajmniej łokciem sobie jakoś pomagaj”. No, zacząłem to wyczyniać. Raptem wyciąga mnie tam na [zewnątrz]. Pył, strzały, ale jakiejś [zwykłej] broni, powiedzmy sobie, już nie bomby, nie tego… Zagruzowane to, ta pozycja, powiedzmy sobie. Padłem, patrzę, gdzie Stefan. On tak koło mnie, ale w końcu wstaje. Słyszę krzyk: „Przestań wstawać, połóż się, do cholery!”. Przepraszam, że to [mówię], ale powtarzam słowa polskie. I [ktoś] mówi: „Natychmiast padnijcie! Patrzcie, coś jest na podwórku!”. I każe na razie spocząć. I tak było. Spokojnie, to opadło trochę, ja patrzę, a w bramie stoi jakiś oficer z opaską i mówi: „Kochani, wyście wyszli z tej piwnicy, a gdzie reszta?”. – „Nie wiemy. Jedynie te…” – „Ale po co wstajecie? Zobaczcie, ilu tu leży już na tym…” Okazuje się, że na tym podwórku w czasie tego nalotu czy też [bombardowania] i [w czasie kiedy] myśmy siedzieli, to tam ludzi się zebrało trochę. Skąd? Nie wiem, może to akurat ten oddział, który walczył na tym odcinku. To jest znów inna, powiedzmy sobie… Nawet nie zapytaliśmy. I on tak mówi: „Słuchajcie, wstajecie wtedy, kiedy to wszystko się jakoś [uspokoi]. Leżcie, nawet się nie ruszając, bo ktoś na was może patrzeć”. I tak żeśmy poleżeli. Sytuacja rzeczywiście się wyciszyła, patrzymy, a tam same trupy leżą. Tylko my ze Stefanem przeżyliśmy.
No i w sumie ja mówię: „Stefan, chodź, zapytamy się tego szefa”. On na pewno był z tak zwanego, bo na Mazowieckiej był ten Okręg Warszawski. I wyszliśmy, no ledwo żeśmy tam [doszli], a on tak się patrzy na nas: „Chłopaki, wracajcie jak najszybciej do siebie”. No co to znaczy: „do siebie”? „Słuchajcie, to tam się zapytajcie. Idźcie na Starówkę. Tu u nas was nie przyjmiemy, bo jeszcze broni nie mamy. Miały być zrzuty, ich nie ma”. No to już nam powiedział, po co żeśmy przyszli, po zrzuty, a już nie ma i nie wiemy, kiedy będzie. No, z tego co mówił, no to mówił ktoś, kto ma orientację, on w piwnicy nie był, on musiał mieć jak pewne… No tak to żeśmy przyjęli, znaczy przyjąłem. Zresztą nie wiem, może to inaczej było, ale mówię to, co moje myśli powiedzmy sobie, przetego. No i do Stefana mówię: „Stefan, którędy mamy wychodzić? Czy tutaj tą bramą co jest ten, czy gdzie?”. A on mówi: „A to drugie miejsce to ty widzisz?”. Ja mówię: „Nie”. No to mówi: „No to tylko to nam zostało. Może do ulicy, na ulicy po tego…”. Tak było. On jeszcze taki zdziwiony: „To wy tędy chcecie wyjść?”. No bo tam indziej… A ten mówi: „To ja nie widzę, nie widziałem”. – „No to chodźcie, chodźcie. I idźcie teraz, tylko spokojnie i przejdźcie, tylko znów Marszałkowską musicie przechodzić, no i jakoś, jakoś tego. Tylko hasło to wy znacie?” – „A jakie hasło?” I on nam dopiero podpowiedział: „Zamek”. „I jak was tylko będzie żandarmeria – Powstańców, taka była – pytać, krzyknijcie tylko: »Zamek« i od razu… Oni nie będą nic [pytać]”. I tak było. Dzięki zdobyciu klucza…
Wróciliśmy, tak.
Ile to trwało? No chyba dwa dni, dwa dni, żeby to wszystko poprzeskakiwać. Dalej, no to zgłosić się do dowódcy któregoś. Zgłosiliśmy się, tylko Stefan już się nie zgłosił, no bo on już tak, on z nogą miał pewne komplikacje. To już ja nie powiedziałem, nie będę opowiadał o tym. On to przed Powstaniem nawet leczył tę nogę, bo gdzieś tam jakiś zbiornik gazowy, gdzie on pracował, gdzieś w pracy, gdzieś pękł czy wybuchł, no i jemu tę nogę uszkodził i on już z tą nogą nie [szedł]. I mówi: „No popatrz, tę nogę poczułem i teraz… No i ja – mówi – ja nie zgłoszę się”. Mówię: „No słuchaj, Stefan, to jest twoja sprawa, a – mówię – ja się zgłaszam”. I zgłosiłem się znów do tego Batalionu „Gozdawa” zapytać się. „No, dołącz. Do konkretnego plutonu to cię nie przekazuję, ale do prac dodatkowych” – rannych noszenia, broń, granaty przenieść, tam gdzie potrzeba, w [gaszeniu] domu brać udział, powiedzmy sobie, no bo niezależnie od ludzi cywilnych no to włączali i się, powiedzmy sobie, żołnierze.
Proszę panią, zaczął się palić mniej więcej w tym czasie, no te kilka dni po [wybuchu], kościół garnizonowy. Ja przy tym spotkałem się z Sempką. On mówi: „Rysiek, no słuchaj, jesteśmy w oddziale, chodź, idziemy gasić”. Dobra, gasimy. Na czym to polegało? No, kubełki przekazywać. To już nie w kościele, ale na wieżę żeby tam dojść, bo tam się wieża zaczęła palić. No i tak żeśmy kilka kubełków pozmieniali. No, reszta… no były takie dodatkowe historie.
Tak, tak, w tak zwanych sytuacjach pomocy, bo przecież ludzi do pomocy potrzeba było i to bez żadnych jakichś tego. I w sumie mnie też już zdrowie zaczęło [odmawiać] i ja w końcu zgłosiłem się do… Już nie mogłem chodzić, w głowie mi się [pokręciło]. Poszedłem do dowódcy „Gozdawy” i mówię: „No, proszę pana…”. – „Na przepustkę idź i odpoczywaj. Masz gdzie być?” – „No – mówię – mam, w piwnicy ojciec, matka, siostra są”. – „Idź tam i odpoczywaj”. Ale to już były końcowe, powiedzmy sobie, reszta tego [Powstania na Starym Mieście]. I ja będąc w tym, po lotniczym zbombardowaniu między innymi tego… To znaczy nie lotniczym, przepraszam, tak zwane krowy były. Kilka takich „krów” spadło na, na… To znaczy myśmy nie wiedzieli, bo to przecież jest tego. I ojciec mówi: „Rysiek, chodź, z samego rana zajrzymy, co się dzieje. Ja wchodzę pierwszy na piętro, a ty za mną, jak możesz”. Mówię: „Tato, zobaczysz, na pewno tak”. No i wchodzimy i w tym czasie znów jakaś „szafa”, powiedzmy sobie [walnęła]. Ojciec nie wszedł jeszcze na to ostatnie piętro, a myśmy mieszkali na ostatnim piętrze. Ja też się zatrzymałem. W końcu tuman kurzu i widzę, że ojciec ze schodów się podnosi i ja też, i idzie. I w końcu otwarte są drzwi mieszkania i ojciec w te otwarte drzwi wchodzi, a ja patrzę, a na podłodze mieszkania leży ta „szafa”, cała czerwona, nierozwalona. I ojciec tak… „Rysiek! Ja muszę tu wejść!”. Ja mówię: „Tato, niech tato nie rusza tego, bo…”. I w tym czasie następny, powiedzmy sobie tego. I ja stojąc tak drzwiami do tego i patrząc na [mieszkanie], chwytany jestem przez powietrze i odwrócony, [wypchnięty] na klatkę schodową. I na tej klatce schodowej bosak, też to poniosło, oparł się o poręcz schodów i okno. I ja tak patrzę, a ja na takim bosaku bujam się. Przepraszam, bujam się. Nikogo nie bujam, opowiadając o tym. I w sumie zaczynam się zbierać, ale mówię, no przecież jak to usunę, to muszę na nogach, bo tak na schody głową i w sumie tego. No ale nasłuchuję, co z ojcem jest, bo też ojciec nic nie tego. I wreszcie sobie jakoś rozsunąłem to. Całe szczęście, że na ręce spadłem, a nie na głowę. I to odwrotnie jak się schodzi po schodach. Dalej już się nie tego, tylko jak się zatrzymać. Zatrzymałem się, odwracam… Mówię: „Przynajmniej zobaczyć ojca”. Nie, no nie dam rady. To już nadal się, znaczy po prostu…
Zsuwam się tą klatką schodową, a ona nie jest z metalu, bo ona była z drewna. No i się zsunąłem i w końcu do piwnicy. Bo tam sąsiad, taki strażnik był: „Rysiek, to ty ocalałeś?”. A ja mówię: „Ja nie wiem, co ja…”. No i on mówi: „Tylko spokojnie schodź do piwnicy”. Tak było, zszedłem.
A ojca nie ma. Ja w końcu do matki: „Mamo, no dobrze, tam ojciec został, ale nie wiem, widzieliśmy się”. I tak jak jej się pytam, patrzę, wchodzi on i tak…
Ojciec. I tak ręką machając, do mnie wkroczył. Siostra siedzi, gospodyni też. Panie, już matka powiedziała: „On już nie żyje”, a on… Nic nie będę opowiadał. Usiadł, na mnie [spojrzał]: „I ty dotarłeś”. Ja mówię: „Tak, tylko ja już leżący”. I w tym stanie doczekaliśmy do ataku Niemców od strony Nowego Miasta. Gdzieś tego samego dnia, a może na drugi dzień, trudno mnie w tej chwili [ocenić], w każdym razie jakiś czas to wytrwało. I otwiera się pomieszczenie. Piwnice między budynkami przed Powstaniem były rozrzucane, żeby można było piwnicami dostać się do następnego budynku. Po co? No po to, żeby pomagać ludziom albo ludzie żeby mogli przechodzić nie powierzchnią nadzianą kulkami czy też jakimś tego, tylko normalnie…
Były przejścia. No i to było tak, że w tym przypadku, mówię, w tym otworze pokazuje się dwóch chłopaków, jedna dziewczyna, z opaskami, no, żołnierze. No i w końcu jak weszli, a ona tak patrzy, że ja tak leżę… I marynarka z opaską wisiała na ścianie. I ona tak jak weszła… „No a tutaj to kto to jest ten?”. No, ojciec mówi: „Powstaniec”. A ona: „To…”. A ojciec pokazuje na tego, ona tak tego… „Natychmiast wyłaź! Pomóc ci?”. Ja mówię: „No pozbieram się”. – „Niemcy za chwilę idą i rzucają do piwnic granaty”. Trwało to niedługo, matka to już spakowała wszystko, ojciec już też przygotowany i wychodzimy. No ile to trwało? Trudno. Ale oni przeszli dalej, no bo Niemcy gdyby ich zobaczyli, no to na pewno by zginęli. Czyli piwnicami przechodzili dalej, do Freta 21 i tak dalej, i tak dalej. W każdym bądź razie sytuacja taka, że już wychodzimy. Z nami też wychodziła młoda kobieta z dzieckiem. Małe to dziecko, ale już chodziło. Okazało się, że wysadzała ją siusiu, ale przez bramę –granat jakiś czy kulka – w rękę dostała. Cała ręka owinięta. Bo jakiś był pielęgniarz, ale tylko na razie, to i z odłamkiem. Na razie jak my, wychodzący, nie mieliśmy żadnego odłamka, jedynie tylko wychodzimy. Ojciec doszedł najpierw i otwiera drzwi. Drzwi nie może otworzyć. Ja, jak zobaczyłem, mówię: „Tato, zaraz przyjdę”. I ja też… To drzwi rzekomo, powiedzmy sobie, robią szczelinę otwarcia, ale ciężko je otworzyć. No, o coś się opierają, tylko opierają się na czymś takim luźnym, to znaczy, że troszkę [można otworzyć], ale nie całkowicie. Ojciec pierwszy odgadł. „Słuchajcie, to są wszyscy zabici i nie możemy przejść przez te [przejście]”. Okazuje się, że to wąskie Freta było zaatakowane, ale w jaki sposób. Po sąsiedzku w budynku 25, sąsiednim, był rusznikarz i on sobie nazbierał różne pociski po to, żeby naprawić jakiś, no musiał mieć tam jakąś dodatkową część. I w końcu samolotem zrobiono tak, że na Freta było bardzo dużo ludzi, bo albo oni uciekali, albo też domy się waliły i było dużo ludzi. I wtedy to rozerwanie, to nie było, powiedzmy sobie tego… ale w ogóle rozsadzenie spowodowało, że tych ludzi naprawdę warstwa. To jeden czy trzech ludzi… To wąskie Freta, słuchajcie, na samej jezdni, to i na chodniku. I to przed bramą było, że po prostu tych ludzi żeśmy siłą… Oni już nie żyli. Przy moim wyjściu, ale to później ojciec też mi powiedział: „Słuchaj, ty coś pomyślałeś?”. No pomyślałem, stanąłem, bo ojciec jeszcze mi mówi: „Słuchaj no, szybciej, szybciej! Bo Niemcy już… Widzisz Niemców?”. A oni rzeczywiście już jakieś ile, pięćdziesiąt metrów od nas, ale z karabinami, no na razie nie strzelają, tylko wpuszczają nas na Nowe Miasto. I ja mówię… Co zrobiłem, to tylko… „Można wejść na człowieka?”. Bo jeszcze na człowieka nie wchodziłem, nie było sytuacji takiej. I taka myśl. No, okazuje się, że nie no, ratując siebie, nawet się wchodzi na człowieka. Tak że są pewne rzeczy, z których naprawdę się wyciąga.
A ja nie dopowiem jeszcze jednej rzeczy, ale to tak już dla rozrywki, przepraszam państwa. Ojciec wracając po trzydziestym dziewiątym roku cało do domu, wracał z kolegą. I kiedy wrócił, opowiada takie zdarzenie. Mówi: „Nalot jest niemiecki. Wracamy. Okazuje się, że…”. Wracał z kolegą, z którym przyszedł już po trzydziestym dziewiątym roku, i do nich dołączył ktoś. Mówi: „Chłopaki, patrzcie, samolot. Słyszycie? Samolot leci”. No i taka ubikacja była na dworcu kolejowym, taka tego i w końcu [kolega] mówi: „O! Jest tutaj miejsce, ja wejdę, bo chce mi się”. – „Dobra, idź, no to my poczekamy”. I wyobraźcie sobie, w tym czasie bomba spadła i niestety ta ubikacja została zburzona. I ojciec mówi: „Słuchajcie, i co wy na to?”. No co my na to? Bardzo ciekawe. To znaczy, mówi: „Mieliśmy wracać we trzech, no to zaczęliśmy wracać już we dwóch”.
Proszę pani, no to ta ścieżka była dla wszystkich, mianowicie, pierwsza sprawa, na Nowe Miasto, a na Nowym Mieście już nie Niemcy są, tylko „kałmucy”. Wie pani, to był rodzaj, powiedzmy sobie, na tego… No i kolejki. Kilka kolejek tam było, ojciec środkową wybrał, wychodzimy. I widzę, że ci „kałmucy”, co stoją, mają ręce poodkrywane, rękawy. Dlaczego poodkrywane, to nie [wiem], ale widzę, że on na ręku ma gęsto te…
Zegarki. Jedna ręka, druga. I tak wyglądali wszyscy żołnierze. […] I mówię o przejściu tam z piwnicy przez Nowe Miasto. Naprzeciwko kościoła Sakramentek, który tam był, bo tam szkoła też na tym Starym Mieście była, ale edukacyjna, to znaczy nie edukacyjna, żeńska. Bo to siostra kończyła do tej szkoły. Tam kilka razy byłem też u niej w szkole, bo mnie zabrała: „No chodź, zobaczysz”. No i później na prawo się skręcało. Poza kościołem Najświętszej Marii Panny górka taka i ta górka schodziła na dół, na plażę nad Wisłą. I oni kierując, to znaczy, zabierając zegarki, bo nic więcej… A przy tym, ja jak podchodziłem, siostra pierwsza wyszła, ja w końcu jej powiedziałem, że: „Słuchaj, zobacz, oni zabierają zegarki”. I ona zdjęła zegarek i schowała do kieszeni, no i już nie miała zegarka. A ja jak podchodziłem, to ten „kałmuk” mnie za lewą stronę jak nie złapie. A ja miałem wypchane, szczególnie lewa strona. Matka mi herbatę zrobiła już na wyjście. Ja ją trzymałem, nie wiem, może ze dwa dni, bo żeśmy już byli przygotowani. I on: Granat! No i w końcu mnie za kołnierz i w kierunku kościoła. I tam gruzy już były. Myślę sobie: „Cholera, to nie granat, tylko butelka”. No i wyciągam to i pokazuję mu. Nu! – machnął ręką. Ale już jestem przy gruzach i tak się [obejrzałem]… Zauważyłem, on już zupełnie odwrócony i ja w te gruzy. Przewróciłem się i mówię sobie: odpocznę. A wiem, że tymi gruzami można już dojść do tej komórki, tam schodki są. Tak było. Poleżałem i tylko przez cały czas patrzyłem, jeśli mnie zobaczą, no to chyba skończą. Udało mi się przeleżeć i później tylko się przeczołgałem. Już tej butelki nie brałem, żeby mieć [spokój]. Wyczołgałem się tam do zejścia na dół. No, ludzie idą. No gdzie? No wszyscy w jedno miejsce. Tam taka plaża była nad samą Wisłą i tam widzę mnóstwo ludzi. No to mówię, na pewno tam będą, bo gdzie indziej. Dobrnąłem do tego, zaczynam szukać. Okazuje się, jest ojciec, jest matka. Oni się kupili za tego. Zobaczyli mnie, to nawet krzykiem ściągnęli. Ja im macham ręką. No i później tam jest sprawa, gdzie, no dokąd. Okazuje się, to żeśmy usłyszeli, że tam co niektórzy już wiedzieli. Najpierw do szkoły nad Wisłą, do szkoły w parku Traugutta.
Już Niemcy się włączyli, już od Wisły byli Niemcy, bo tu jakiś podział robili. No i do tej szkoły na tego. Dobrnęliśmy. No i też: a co dalej? No to tam co niektórzy już usłyszeli: „Czekajcie, uzbiera się pewna ilość, wszyscy w takim razie będziemy prowadzeni na Dworzec Zachodni, tylko ulicami, którymi można jeszcze przejść”. To była ulica Wolska, między innymi, ale już nie mówię szczegółów. Ulica Wolska. Mijamy kościół Świętego Wojciecha, wiadomo, gdzie on jest. Nadchodzimy z ludźmi, ja między innymi z ojcem, matka i siostra wcześniej. I dwóch Niemców wypada z ogrodzenia tego kościoła i do mnie i do ojca. Ojca za tego i mnie, i wepchnęli na cmentarz. Znów szczegół. Jak tylko wepchnęli, idziemy. Tam już dookoła chodzą inni mężczyźni, ale sami mężczyźni. Natomiast z kościoła słychać od czasu do czasu: pa-pach, pa-pach. Ojciec: „Ty słyszysz?”. „Słyszę”. Ale więcej nie pyta, tylko czy słyszę. Aha, ale ja do ojca znów: „Ojciec, słyszysz?”. A ja mówię: „Ojciec… Widzi ojciec?”. Tam jakiś dom starców przywieźli. Jak tylko myśmy tam weszli i idziemy spokojnie, bo to nie to, że nas tam… Jedynie tylko wyszarpnęli z tego, ale później nie, wepchnęli i resztę…
Tak, tak, na cmentarz, na cmentarz. Tylko na tym cmentarzu leżą ludzie, kobiety. Rękę wyciąga: „Jeść, jeść. Ratunku, tak mnie boli”. Starzy ludzie i tylko ten temat, nic więcej. „Ratujcie”. I: „Jeść”, przeważnie: „Jeść”. Czyżby oni w ogóle już dawno nie jedli… No to w każdym bądź razie taka [myśl]. No i my tak… Aha, a Niemcy tylko powtarzają: „A wy dookoła kościoła chodźcie”. No i tak ktoś inny jeszcze mówi: „Słuchajcie, wiecie, po co my tak mamy do tego? Bo mają dojechać do kościoła czołgi i wy będziecie grupy przed czołgami na Powstańców kierowani”. Tam, gdzie Powstańcy, to będzie najpierw czołg, w nim wiadomo co, no a przed tym będą sami, bo to chodziło jeszcze o te opaski.
Tak, jeszcze, powiedzmy sobie, nie… jeszcze nie.
Tak, tak. I w końcu jak to usłyszałem, to w końcu sam tę opaskę [zdjąłem]. Ojciec mówi: „Dobrze zrobiłeś. Szkoda, że nawet tutaj przy tego”. I ściągnąłem. Już od tego nie. Proszę sobie wyobrazić, że pokrążyliśmy chyba z godzinę czasu, słysząc te strzały. Okazuje się, że być może gdybym nie zdjął… Może to chodziło tylko o sprawę co niektórych, no bo tam nie słychać było, że ci, co chodzą, to… Tylko mówię, no wprowadzają tam i tego. No, w każdym bądź razie tak się stało. No i sprawa wyjścia. Informacja: nie, czołgi nie przyjadą. Nikt się nie zapytał: „A dlaczego nie?”, tylko: „Będziecie wyprowadzani na dworzec”. No to wyprowadzani jesteśmy na dworzec. Słuchajcie, z Wolskiej, z ulicy Wolskiej wchodziło się… Tam przy Dworcu Zachodnim były drzewa i jakiś taki wał. Wyobraźcie sobie, idziemy czwórkami, sami mężczyźni i tylko zza tego wykopu, bo więcej nie widzimy… A zza wykopu wypadają czy Niemcy, czy to byli inni, to tego [nie wiem], w każdym razie to wieczór. No i co dwóch z tego szeregu i za to. Słyszymy tylko strzały, być może, że tam… Nie, bo to już ciemno było, zupełnie tego. Dotarliśmy do tego dworca. To właściwie to już nie dworzec, a… Nie, dobrze, dworzec, bo dowieźli nas później z tego dworca do tak zwanego, no tam gdzie przechowywano ludzi z Powstania.
Pruszków, do Pruszkowa. Wioząc, trzy razy się pociąg zatrzymał i do pociągu doskakiwali ludzie z Armii Krajowej. „Skaczcie do nas! My was przechowamy! Was wiozą do obozu!”. I tak dalej, i tak dalej. Więc chyba było dwóch co [wyskoczyło] i ja do ojca mówię: „Tato, wyskakuję”. A on mówi: „Nie, poczekaj, nie rób tego”. Tak jest, zrobiłem to. Dowieźli nas do tego… Ciemno, baraki stoją, takie kupki ludzi przed tym. Widzę, co niektórzy śpią. I ojciec mówi: „Rysiek, połóż się, naprawdę uśnij, a ja wyjdę i zacznę szukać matki i Józi”. A! I jeszcze siostra matki, też z mężem, też, ale to już mniejsza z tym. Położyłem się, no nawet szybko usnąłem. Jakoś się widno robi, ktoś mnie puka, ojciec. „Rysiek, znalazłem je i już wiem, co my mamy robić". Ja mówię: „A kto tacie powiedział?”. A on mówi: „A po co to ci wiedzieć?”. I taka rozmowa. No i ja jestem śpiący, on mówi: „Słuchaj, jak wyjdziemy, to będą takie kolejki. I ja jak znalazłem matkę i Józię, spotkałem siostrę”, taką medyczną. Ona na rękawie, siostra…
Tak, tak. „I w końcu ona mi powiedziała, w jakiej kolejce mamy stanąć. I ona będzie, ona będzie patrzyła, czy my to spełniamy i co się dzieje”. Jak on z nią rozmawiał, […] wszystko później opowiedział. To ja mówię: „Tato…”. Że akurat tam trafił na tego człowieka, takiego człowieka i taką, powiedzmy sobie, PCK. A ja do Czerwonego Krzyża jak chodziłem do szkoły, to się zapisałem. Przepraszam, ale to taki dodatek. No i w sumie stoimy w tej kolejce, przed nami też stoją co niektórzy. Ja patrzę, a ojciec tylko obserwuje tę siostrę i prawie że idzie tyłem do tego. No w końcu już żeśmy weszli na dworzec, mamy wsiadać do pociągu. Pociąg, zwykłe wagony bydlęce, to znaczy bez sufitu, tylko takie, powiedzmy sobie, [towarowe]. Wsiedliśmy do tego i ojciec tylko jeszcze do mnie mówi: „Rysiek, ty wiesz, że siostra nawet ręką… Dziękowała”. Bo okazuje się, że to nie były transporty do Niemiec. Bo chodziło o to, że tam wszystkie podstawowe transporty były po to, żeby ludzi do roboty przywieźć, a do jakiej roboty, co to, to mniejsza. I to był jedyny, oczywiście w tym dniu, bo ja wcale nie mówię, że jedyny [w ogóle], bo przecież tam w końcu dojeżdżali. I nas dowieźli do takiego miasta Opoczno. Przystanek, znaczy przystań… Jak to się… Z kim się jechało, jak to było, no nie będę [mówił], to są szczegóły, ale szczegóły, które później… No na wsi to ocenili. „Rysiek, żebyś ty tyle wszy nam przyniósł…”. Okazuje się, że w tym wagonie byli ludzie, no zupełnie… No skąd? No z jakiegoś obozowiska, gdzieś z jakiejś… no nie jakiegoś… no piwnic, no ale to wszystko było z Warszawy, no bo przecież… I niesamowicie czuć od tego człowieka…
Tak, do Opoczna. Tam w końcu na przystanku czy stacji kolejowej [stały] różne wozy, poprzyjeżdżali chłopi i rozbierają tych wszystkich to tego. No wybierają sobie czy rozbierają, trudno to powiedzieć. I nas wybrał jeden, nie tylko po prostu nas, ale i tę sąsiadkę, bo ona się pilnowała matki, Józi, no i ojca, no i mnie. I proszę sobie wyobrazić, że na furmance dowiózł do siebie, do swojego gospodarstwa. „Wysiadajcie, chodźcie, zjedzcie, żona ugotowała zupę mleczną. Zjedzcie to”. To nas było: ojciec, matka, Józia, ja – sześcioro, bo i tego dzieciaka, powiedzmy sobie, na tego. No najedliśmy się, podziękowaliśmy. Przychodzi ta pani i mówi: „No to proszę pań, mam taką robotę, pracę, trzeba kartofle wykopać. Chyba pomożecie”. No to każda mówi: „No tak, to na pewno”. No i w końcu ona mówi: „Chodźcie, narzędzia będą”. No ale tak na mnie patrzy, ojciec też. Na mnie tak patrzy: „No chodź, dlaczego ty się nie podnosisz?”. „Bo ja odpoczywam”, w sensie, powiedzmy sobie, tego. No ale ona mówi: „No nie, no to słuchaj, no co to takie kopanie, co to jest?”. To ja wiedziałem, co to jest, bo ja u babci kopałem, bo mnie pokazywała, jak to [się robi], tylko już tutaj zacząłem, powiedzmy sobie, myślowo na tego. I ona przynosi mi motykę i mówi: „Proszę bardzo, masz”. No i wszyscy już razem. No i jak tak wymieniłem tych… Aha, no nie było tej sąsiadki z córką, co była, no bo ona ma tę ranę, dlatego. Ale rozpoczynamy, tego. No i wszyscy tak już wyprzedzili, kopią to, a ja mówię sobie tak: „Co ja mam się tak śpieszyć?”. Wykopałem to, ale wygłębiam dołek, większy dołek, no i już kartofli tam nie ma, ale mówię sobie… Przynajmniej czas spędzam. I tak jeden, drugi. Przychodzi ten gospodarz, tak popatrzył: „A po co pan takie doły wykonuje?”. Ja mówię: „Nie, nie – no bo kartofli już nie było – ja myślałem, że kartofle dalej będą”. Kłamałem, no ale wyłącznie tylko pod tego. I w końcu on mówi tak: „Proszę pana, to ja pana zwalniam z tej pracy”. Ja mówię: „No dobrze, a ojca to pan nie zwolni?”, a on mówi: „Ale ojciec przecież dobrze robi, nie wykopuje takich dołów”. Ja mówię: „No tak, ale odpocząłby”. „Dobra, pójdę i powiem, niech on nie robi”.
Tak.
Proszę panią, no właśnie tego mi brakowało przez cały czas. No niestety, ja nawet [nazwy] wsi nie zapisałem. Jaka to była, co to była. Nie no, to byli ludzie… I zaraz powiem teraz, co to za ludzie.
Proszę posłuchać. Więc tenże gospodarz w odpowiednim… Aha, co. To chyba ojciec powiedział jemu, bo nie ja, że z nami mieszka w tym samym czy w tych samych pokojach kobieta z córką, tylko ona ma ranę. I ten słysząc, gospodarz, mówi: „Proszę pana, żaden problem. Po sąsiedzku są żołnierze czy oficerowie, no, Węgrzy. No to ja powiem, mają tam lekarza, czy on może [pomóc]”. Po tej informacji on z kolei… No jesteśmy w mieszkaniu, już chyba to kolacja była czy coś tego, przychodzi tenże właśnie tego, w mundurze…
Ten Węgier. „Dzień dobry – po polsku – dzień dobry”. No i mówi: „To u was jest ta pani, która ranę ma?”. – „Tak”. – „Można z nią porozmawiać?” Ona z kolei usłyszała rozmowę, wyskoczyła z drugiego pomieszczenia, mówi: „To ja! To ja!”. I pokazuje mu. A on od razu z torbą przyszedł. „Niech się pani położy”. Tam takie pierwsze łóżko. „Niech się pani położy, popróbuję tutaj tego”. Wyobraźcie sobie, no ile to mogło trwać? No, już nie chodzi o czas, tylko chodzi o, powiedzmy, sobie tego. On dostał się do tej rany, tam widzę, że jakiś nożyk, powiedzmy sobie, że [miał]. To wszystko wyjął, obsikał czymś, okręcił bandażem i mówi: „Proszę pani, ja to jeszcze raz wymienię tylko. To wszystko, naprawdę wszystko się goi, tylko za długo, tego nie można było nosić, bo można było…”. I tak po polsku jej powiedział, chociaż od czasu do czasu węgierski używał. On to zrobił, a ona mówi: „Panie doktorze, przepraszam, gdzie pan… jak daleko? Ja przyjdę do pana”. A on mówi: „O nie”. Ale to, wiesz, tak spokojnie. I mówi: „Proszę przyjąć do wiadomości: nie decydować. Nie wolno pani. Bo ja będę miał nieprzyjemności od Niemców. Oni nas obserwują”. On mówi: „Ja przyjdę tutaj. A kiedy? No to niech pani nie wychodzi specjalnie”. Ona mówi: „No nie wychodzę, no ale z córką, no to trochę na powietrze tylko”. On mówi: „To ja się będę pytał tylko o panią tu gospodarza, a nikomu więcej nie [mówię]”. Proszę państwa, za dwa dni jest. Przychodzi, mówi: „No, życzę tylko zdrowia”. Więc to znów opowiadanie, o czym nie chwalę. Nie, no przecież Węgrzy też są różni, a chociaż ja ich też poznałem z innej strony. Ale już po tym, po tym, już za czasów naszych… Ale jedynie tylko, żeby się zainteresować, czy się sprawdzi to, czy nie.
Nie. To znaczy ojciec już mówi: „Pobądźmy ze trzy dni, nie siedźmy. Nasze zadanie dostać się na wieś, do nas”. No i tak było. No to chyba było jakieś cztery czy pięć dni. Powiedzieliśmy temu panu. I teraz też będę charakteryzował narodowość, znaczy zachowanie narodowości. Proszę sobie wyobrazić, że wyszliśmy z mieszkania, ojciec mówi: „Słuchajcie, czynności to będą takie: ja będę tylko patrzył, że wszystkimi drogami żebyśmy nie chodzili, szczególnie drogami takimi, które… Są drogi do jeżdżenia, do tego, takie mniej, powiedzmy sobie, centralne, ale niech to będzie droga, gdzie samochód może jechać.”. Ojca tak posłuchałem: „Tak, dobrze, będziemy tak [wybierać]”. Proszę sobie wyobrazić, idziemy drogą i jedzie samochód ciężarowy, wojskowy. Ani ojciec, ani matka, ani ja… Jedynie tylko ja patrzę, no, wojskowy, no to niech jedzie, spokojnie idziemy. Okazuje się, że hamuje i stanął. Ojciec mówi: „Zatrzymał się”. Ale zatrzymał się tak na jakieś dwa metry czy trzy metry od nas. Ja się tak oglądam, ojciec czy matka też, powiedzmy sobie, na tego. Z niej wyskakuje kierowca, wojskowy, Niemiec i tak zachodzi nas z tej lewej strony i przed matką staje, wyciąga dowód czy jakieś tego i wyciąga z tego zdjęcie i matce pokazuje. I mówi tak… Ale najpierw, przed tym jak to pokazał, to najpierw na Józię stuka: „A kto to?”, po polsku. A matka mówi: „Córka”. Nu ot, z dowodu wyciąga i mówi tak: „Widzisz?”, do matki, a my z ojcem stoimy i tylko słuchamy. Ojciec tak tylko ogląda ten mundur u nich, ja stoję raczej spokojnie i raptem on w końcu mówi: „Słuchaj, to moja córka. Ty wiesz, gdzie ona jest?”. A matka mówi: „No skąd mogę wiedzieć?”. „Ona jest w Berlinie, ja nie wiem, czy ona żyje”. Proszę państwa, ja przed wojną poznawałem Niemców, którzy u nas w terenie mieszkali. To byli Niemcy tak zwani… No, synowie ich dorastając, szli do wojska, ale w Niemczech, nie u nas. Tylko oni u nas nad Wisłą po jednej stronie i po drugiej, szczególnie po tej płockiej stronie, zagospodarowywali się. Czy oni kupowali to od tych możnych ludzi naszych, to znów jest sprawa inna. To może, ale to znów ekonomia, znów nie tego. No w każdym razie sytuacja taka, że on w końcu zamknął i mówi: „Życzę wam zdrowia, ale chcecie, żeby was podwieźć? Wsiądźcie, tylko położycie się wszyscy, żeby was nie widać było. Dowiozę do lasu”. A ten las jest jakieś osiem kilometrów czy też i w tym lesie są „kałmucy”, ta jednostka. „I tam się zatrzymam, to będziecie mieli bardzo blisko duże miasto”. Jak one się nazywało, nie powiem, tylko w każdym bądź razie… Ojciec tylko jemu mówi: „Dziękuję”, a on: „Dobrze, dobrze, dziękuj, ale ja też szukam, żeby mnie ktoś pomógł”. Kto to był, co to był, nie wiem, albo to, to… To już ja nie w tych wojskach, mówię, czy nie w tych służbach w sytuacji, które, powiedzmy sobie, są, były wytwarzane czy są wytwarzane. I tak dalej, i tak dalej.
Tak, wysiedliśmy tuż przed tym lasem. Nawet tam patrol ona widziała, ale on przez ten las, znaczy przez tę jednostkę przejeżdżał, dojechał. Jeśli tam nie zobaczył kogoś, to myśmy nawet słyszeli na odległość. On sygnał dał jako wojskowy. Niemcy, rejestracja, to oni przecież wiedzieli, kto to trąbi. Czy oni widzieli, że my wysiadamy, jakżeśmy wysiadali, no to znów jest sprawa inna. No i tak żeśmy dobrnęli…
Tak.
Najpierw to przyjechał do babci starosta, jej czy ich, tych gospodarzy. Dlaczego przyjechał? No muszę powiedzieć, bo tego… Bo babcia go poprosiła… A, on się coś babci zapytał, babcia mu powiedziała, że myśmy przyjechali po Powstaniu, a on do babci mówi: „Słuchaj, ja przyjadę tam, ja chcę zobaczyć tego chłopaka”. Jakiego, no nie ojca. „Chcę zobaczyć tego chłopaka”. A babka mówi: „Ale powiedz mi, dlaczego?”. – „Widzisz, bo to co ja słyszałem o nim, może ty, może twój syn to mi powiedzieli i w sumie od razu to pomyślałem, że jak się tylko zjawi, to ja chcę z nim porozmawiać”. No i tyle, powiedzmy sobie. Proszę sobie wyobrazić, że na drugi dzień… Ja w końcu mówię: „Babciu, no przecież, no…”, mówi: „On ma jakąś robotę dla ciebie”. I tylko tyle. No ale nic mi nie [powiedziała]. I w końcu on [przyjechał], ale co, nie furą, tylko bryczką. No tak jak żeśmy jeździli czy jeździmy na tego. Mówię sobie, cholera, po co on tę… No ale przychodzi, do babci: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. – „Słuchaj, jest?” – „Jest. No przecież powiedziałam mu, że tego…” Woła babcia: „Rysiek, przyjechał”. A ja widziałem to przez okno i mówię: „Babciu, no to przecież nie…”. I on w końcu do mnie mówi tak: „Panie Ryszardzie, mam prośbę. Chcę do ministra jechać, on w Płocku w tej chwili jest i mam do niego prośbę, zresztą z nim już mówiłem, rozmawiałem. Chcę, żeby powstała u nas szkoła, bo u mnie szkoły Niemcy polikwidowali”.
No zaraz ten pierwszy rok…
Tak, tak.
Nie, nie, od razu… No bo do gruzów? No w sumie, powiedzmy sobie, nie tego.
No i on w końcu… […] Mówię: „Panie starosto, no ale naprawdę, ja… No nie jestem nauczycielem. Że mam liceum za sobą to jest co innego, no ale sprawa, powiedzmy sobie…”. On mówi: „Nie. Ja ministrowi wspomniałem o tym, że to jest mieszkaniec Warszawy, że on jakąś pracę wykona w tym zakresie. Co on będzie…”. A minister mówi: „Ja tego nie będę określał”. No jeśli on, to on chyba do szkoły. A on mówi: „To ja wiem, liceum on już ma, czyli szkołę ma zakończoną”. I on mówi tak: „Słuchaj, na razie nie, jutro ja przyjadę tutaj i ciebie zawiozę do tego”. Ja mówię: „Panie starosto, no naprawdę, no prośba. No przecież co ja mam…”. On mówi: „Dobrze, ja już ministrowi obiecałem, że przywiozę, pokażę i niech minister decyduje”. To był minister o nazwisku… To ten pierwszy, który był, taki bardzo niski, z żoną. Ale to dlaczego z żoną, no to później już, bo tego. No i w sumie, rzeczywiście, przyjechał.
Tak, do Płocka. A do Płocka trzeba jechać jakieś czterdzieści kilometrów, może trzydzieści, z tej wsi. No i tą bryczką, powiedzmy sobie, na tego. No i rzeczywiście, przyjechał. Przyjechał tą bryczką, ale mówi tak: „Rysiek, ty usiądziesz tam, gdzie pan siedzi, a ja jako kierowca”. Ja mówię: „Panie starosto, no niech pan nie żartuje”. A on mówi: „Nie, nie, to uważasz, że ja zażartowałem? Nie, nie, nie. To każę ci, żebyś usiadł tam”. A ja mówię: „O, to teraz mogę…”. Dojechaliśmy, dochodzimy do budynku, która to ulica, zupełnie nie [pamiętam], ale w każdym bądź razie tam już urzęduje. Otwiera on drzwi, mnie najpierw wpuszcza. Ja wchodzę, on siedzi… Jabłoński, tak? Tak się kiwa i mówi tak: „No, no czekam na to, żeby zobaczyć. To co, zakłada pan tę szkołę?”. A myśl o założeniu, to znaczy, żeby pałac, w którym tam mieszkali Niemcy, bo zabrali to właścicielce, wszystko i cały ten teren na tego. No po prostu powiedzieli, że oni tu będą mieszkali, jakiegoś władcę swojego tam posadzili. No i w sumie on mówi: „Ja tylko mam prośbę. Wierzę, że ty założysz tę szkołę. A jak się zakłada, to ty na pewno wiesz, na pewno kto uczy, na pewno też wie”. Ja mówię: „Panie ministrze, jeszcze raz mówię, ja nie jestem nawet… Nie chodzi o nauczyciela, chodzi o organizację, żeby ten budynek przygotować do tego, żeby on miał jakieś ławki, żeby… A przecież to jest pałac tak zwany, w związku z tym no cokolwiek…”. – „A poza tym dzieciaków to ty znasz czy poznasz”. Przecież tych dzieciaków trzeba gdzieś najpierw, no załatwić coś. I sam jemu dopowiadam: „No właśnie chyba do kościoła, żeby oni przystąpili do I Komunii”. – „Nie, nie, to, to na pewno ty”. No i w końcu, w sumie, wyobraź sobie, tak było, że… No, ja mu podziękowałem. On mówi: „Ale za pół tygodnia w niedzielę ja z żoną przyjadę, bo będę chciał zobaczyć, gdzie to jest”. To ja powiedziałem: „No dobrze”. I teraz ta niedziela, i ten dzień, co to było, to był…
I ta niedziela i ten przyjazd był w dniu 1 maja.
[…] To chyba był czterdziesty piąty.
Tak, tak. No tak, no bo to później, to już moja politechnika. To znaczy „moja” – nie moja. Już studia na politechnice.
Nie no, z historią to ja… Nie, to jeszcze przemyślę, dokończę, powiedzmy sobie, że ja rzeczywiście byłem, no nie wiem… A od razu zaznaczyłem temu ministrowi, że ja tylko mogę być do pięćdziesiątego szóstego…
Tak, tak. Że to tylko, bo ja naprawdę nie mogę ani uczyć, ani tego. A że organizować, dobrze, to będę. Siostrę jeszcze prosiłem: „Słuchaj”, mówię… Znów o nauce jeśli mówimy. Proszę państwa, ja później po tej wizycie u ministra wybrałem się do Warszawy. Po co? Znaczy do zburzonej Warszawy. Po co? Po to, żeby kupić jakieś książki, podręczniki dla pierwszej klasy. Wiem, że one były. I mówię: „Na bazarze”. A ja nawet czegoś takiego… Na wsi też posprawdzałem, bo nawet tacy troszkę możniejsi, właściwie jeden z nich czy jedna z nich, jak usłyszeli, że myśmy przyjechali, to przychodzi i mówi tak: „Panie Ryszardzie, ja mam prośbę. Mam córkę i syna. A mógłby pan się trochę zająć nimi, żeby oni coś posłuchali, żeby pan ich trochę nauczył”. Ja mówię: „Ja nie jestem nauczyciel”. – „No ale opowiedzieć pan im może, jak będą o coś pytali”. Ja mówię: „No dobrze, no ale – mówię – ja tu żadnego nie będę pod tego”. I to jeszcze nawet było przed tym, co później ten minister zatego. Więc ja mówię… […]
Mój powrót do Warszawy to znów też pewne szczegóły. Jeśli mogę, powiedzmy sobie, [opuścić]… Do Warszawy [wróciłem] już po założeniu tej szkoły. Chyba ojciec najpierw mówi: „Rysiek, no najwyższy czas. Ty już tutaj nie masz co do działania, wybierzmy się do Warszawy”. Pierwszy raz. I teraz do nas dołącza syn siostry ojca – syn w latach, trochę więcej miał tych lat – z którym żeśmy się widywali, jak ja byłem tam na wsi. I w sumie wyszliśmy, no wybraliśmy się… To znaczy, jak tam można było [dostać]. No najlepiej to było na drogę, w którym jadą samochody. No tak. No, ale autobusy nie, jeszcze takich nie było. No, ale samochody wojskowe. To ojciec tak [podpowiadał]. Proszę panią, Mała Wieś. To była taka wieś, która…
Mała Wieś.
Mała Wieś. Wieś, mała. Tak, tak, koło Płocka, pod Płockiem. I w sumie wyszliśmy we trzech i ojciec mówi tak: „Słuchajcie, jak będzie jechał jakiś samochód… No co to znaczy? Do Warszawy nie można się dostać?”. A Stach mówi: „No nie, wujku, no przecież dostanie to żaden sposób, to można na piechotę, ale nie samolotem, nie…”, powiedzmy sobie tego. Ojciec tak kiwa głową: „No dobra, dobra”. Jedzie samochód – samochody wojskowe. Ja tak się odwróciłem, a tam tych samochodów… Jak się odwróciłem, to ich chyba było z osiem. No, jakaś przeprowadzka czy, powiedzmy sobie, jakiś najazd. No i jadą. Stasiek do ojca: „Wujku, jadą samochody”. Tak się obejrzał, mówi: „Ja podniosę rękę, zobaczymy, który się zatrzyma”. Okazuje się, że ta ilość samochodów… Najpierw pierwszy, później wszyscy, zatrzymali się. […]
Warszawa, 28 stycznia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna