Krystyna Wirth „Diana”
Nazywam się Krystyna Wirth, pseudonim „Diana”.
- Proszę powiedzieć, gdzie się pani wychowała, gdzie pani spędziła dzieciństwo.
Na Żoliborzu spędziłam dzieciństwo, spędziłam najpiękniejsze chwile życia. […] Mieliśmy taki bardzo ładny domek z pięknym ogrodem i w ogóle tam było najwspanialej. Jak zwykle – byliśmy młodzi, byliśmy dziećmi, a potem już coraz bardziej dorośli. No i wybuchła wojna.
- Proszę powiedzieć o swoich rodzicach. Czym się zajmowali?
Ojciec był oficeremk, pracował w Cytadeli, miał blisko do pracy. Mamusia nie pracowała. Myśmy chodziły do szkoły – taka sobie [normalna], przeciętna rodzina.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam najpierw do sióstr zmartwychwstanek, potem chodziłam do szkoły powszechnej – tak się przed wojną nazywała: 64. szkoła powszechna. Dyrektorką tej szkoły była pani profesor Kościałkowska, żona ministra Kościałkowskiego – […] z historii może słyszeliście to nazwisko. W jego willi na rogu Śmiałej i „placyku generalskiego” (tak się nazywa taki […] „placyk generalski” – czterech generałów miało swoje wille; nie pamiętam, jak się nazywał ten dom, który to generał go miał, potem miał go Kościałkowski – a może on w ogóle wybudował sobie tam tę willę) w czasie Powstania był szpital polowy.
- Gdzie walczył pani tata, kiedy wybuchła wojna?
Ojciec był powołany do wojska i poszedł na front. Oczywiście pojechał w stronę Lwowa. Na szczęście go nie złapali i nie wysłali do Katynia. Ale szwagier mojej mamusi i jego przyjaciele byli wzięci do niewoli na Litwie i stamtąd Rosjanie zabrali ich do Katynia. Przeszli Ostaszków, Katyń i tam jeszcze… Nie wiem, jak to się stało: ponad czterystu oficerów nagle ni stąd, ni zowąd zostało wybranych, wywiezionych i oni ocaleli. Dołączyli później do armii Andersa i z Andersem wyszli tą słynną drogą przez Afrykę, aż do Afryki naprzeciwko Włoch. I jeszcze była kampania i walka pod Monte Cassino.
- Jak pani jako dziecko zapamiętała wybuch wojny?
Ja byłam strasznie dumna, że w ogóle mogę brać w niej udział. Już w 1939 roku w zespole harcerskim chodziłam po szpitalach wojskowych – nie tylko, bo Szpital Maltański, Szpital Ujazdowski, tam chodziłyśmy i pomagałyśmy przy chorych. Pamiętam, że pomagałyśmy sprzedawać ichnie wyroby – robili piękne pierścionki z włosia końskiego z orzełkami. Ach, jakaż to była frajda mieć taki pierścionek, pan sobie nawet nie wyobraża! No więc tak się udzielałam już w 1939 roku.
- Co pani robiła później, kiedy wojna się skończyła?
[…] Wojna się skończyła i przyszła niewola, okupacja. Tak się składało, że na przykład na Żoliborzu było dużo młodzieży, nikt na żadne wakacje nie wyjeżdżał, więc mimo woli ta młodzież zaczynała się poznawać. Tworzyły się grupy, zespoły towarzyskie; zaczęliśmy bywać u siebie. Początkowo ogarnęła nas taka żałoba narodowa; o tym, żeby ktoś śpiewał, tańczył, nie było w ogóle mowy. Ale nawet rodzice później, jak się zorientowali, że coraz bardziej zmniejszają się te grupy, bo ten jest wywieziony, ten aresztowany, ten zginął, tego zamordowali – i topniała ta młodzież, już wtedy, od pierwszego dnia wojny, jak tylko zaczęło pracować gestapo, to znaczy od czasów okupacji – to wtedy pozwalali nam, żeby był jakiś patefon, jakaś płyta i […] żeby młodzież się ze sobą kontaktowała i bawiła, [miała] chociaż chwilę zapomnienia. I rzeczywiście, u nas w domu było bardzo dużo młodzieży. Poza tym dom był tak usytuowany, że wejście było od ulicy i [z zewnątrz] wyglądał bardzo niepozornie, natomiast cały dom wychodził do ogrodu i był drugi w szeregu wzdłuż ulicy. [...] Myśmy nawet się tam bawili, tak że czuliśmy się bezpiecznie, bo nie było od ulicy tego słychać, widać. I tak dotrwaliśmy do samego Powstania.
- Jak się pani związała z konspiracją? Harcerstwo było już przed wojną, tak?
Tak, bardzo krótko przed wojną, bo takich małych dzieci to wtedy jeszcze nie brali. Ale później, jak już byłam większa uczennica, to właśnie wtedy. To była piąta, szósta klasa szkoły powszechnej. […] Miałam starszą siostrę, która już była mężatką, i mąż jej bardzo intensywnie działał w konspiracji. […] Ojciec wrócił z wojny; przez zieloną granicę z Lwowa przeszedł do Warszawy i zaczął z nami być. Oczywiście nie pracował – nikt z nas nie pracował, bo gdzie można było pracować? Tylko u Niemców. Ale nikt się nie… Już nie powiem co [śmiech]. Więc nie. W każdym bądź razie starsza siostra z mężem była bardzo zaangażowana w konspirację, bezpośrednio. Chyba już we wrześniu się zawiązywała ta cała sprawa. Gorzej, bo ona była taka zakochana, że w 1939 roku poszła na front za mężem. Jak wróciła do nas w rannych pantoflach, ale w szynelu, w czapce żołnierskiej – taki był prawdziwy żołnierz. Mało nie umarłam ze śmiechu, jak ją zobaczyłam w tym mundurze. Takie to były początki.
Jak myśmy na tyle dorosły, że już mogłyśmy stanowić o sobie, to oczywiście postanowiłyśmy, żeby ona nas wciągnęła do tej organizacji. Ja poszłam pierwsza, ponieważ byłam starsza od swojej młodszej siostry, ale ona zaraz potem za mną poszła (bo nas było trzy w domu). W Kampinosie była bardzo ciekawa i wzniosła uroczystość – zaprzysiężenie. Dowódcą tych wszystkich kobiet w wojsku była pani już dojrzała, miała pseudonim „Polka”. Siostra moja miała mnóstwo pseudonimów w zależności od sytuacji i [tego], gdzie się znaleźli […]. Był taki okres, że musieli się ukrywać przed Niemcami, bo ktoś wpadł ładnie na ich trop. Tu na [ulicy] Rozbrat przy ulicy Jezierskiego jest taka ogromna, ładna kamienica, to chyba była kamienica dla pracowników Banku Polskiego, tego na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. Tam pracownicy kupowali sobie mieszkania. Dzięki układom konspiracyjnym szwagier dostał posadę palacza – wobec tego zrobili sobie pseudonim pod tytułem „Kubeł”. „Państwo Kubeł”. Ale później przenieśli się do Kampinosu, bo tam dostali lokum, i już nazywali się „państwo Leśniewscy”, na przykład. Dzięki nim wkroczyłam do służby.
To był chyba początek 1943 roku. U nas w domu w czasie okupacji było bardzo ciasno, bardzo dużo ludzi. […] Z Grodna rodzina mojej mamusi pojechała do dziadków na wieś pod Łomżę. Tam był taki nieduży folwark i oni tam chcieli przeczekać wojnę, ale „uczynni” Polacy zadenuncjowali. Wiemy nawet kto, co i jak. Już nie żyją; dobrze, że nie muszę o nich dużo mówić. Mieli anse do inteligencji i nic nie poradzę na to, były takie jakieś kwasy. Proszę sobie wyobrazić, że wywieźli moich dziadków staruszków – staruszkowie już byli, porządni staruszkowie – siostrę mamusi z córką, brata mamusi z synem i jeszcze kilka osób – [wszystkich] na jakieś podwody i poszli w „Kazachstany”. Dziadek został uduszony w pociągu, wyrzucony i kruki go chyba rozdziobały, bo nie ma śladu; nic nie wiadomo, co się stało. A reszta całej tej rodziny wywieziona została w „Kazachstany”. To długa historia […], jak przyjaciel rodziny uratował ich, dostał zezwolenie od swojego generała, że może pojechać po nich w te „Kazachstany” (bo tak będę o tym mówić), w każdym razie uratował to towarzystwo. Babcia moja jest pochowana na południu Afryki. Ona już była w takim wieku, że się w ogóle do niczego ni nadawała, nie mogła służyć w armii Andersa, wobec tego takie osoby były odsyłane do domu starców, tam było widocznie bezpiecznie. Kuzyn nasz, który został w Anglii – on już nie żyje – dostał nawet zawiadomienie od kierownictwa tego domu starców, że taka i taka osoba zmarła tego i tego, pochowana jest tam. Jest nawet dokument w rodzinie o czymś takim.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało szkolenie, gdy już pani dostała się do konspiracji?
Ponieważ chciałam być koniecznie w służbie zdrowia, to mnie od razu wysłali na kurs, żebym się nauczyła robić opatrunki, obycia z chorymi, z ciężko chorymi, rannymi i tak dalej. Były różne przygody w czasie tego szkolenia – ale to już widocznie tak musiało być. […] Na przykład pierwszy dzień praktyki w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Tam była jedna wielka konspiracja: pan widział tłum białych ludzi. Tłum! Była konspiracja medycyny, konspiracja szkół pielęgniarskich, felczerów i tych wszystkich dziewczynek i chłopczyków, którzy chcieli pracować jako sanitariusze czy w ogóle być w jakiejś drużynie sanitarnej – więc zbiorowisko tego było ogromne. Proszę sobie wyobrazić, spędzili nas do ogromnej sali; nie zapomnę tego chyba nigdy w życiu: ze dwadzieścia parę osób na sali, klinika gruźlicy skóry, specyficzny zapach tej słodkiej ropy, białe postaci, panie doktór, które przyszły w charakterze instruktorek i pokazywały, jak pęsetą należy wziąć gazik, polać spirytusem denaturowanym. Jak powąchałam ten spirytus łącznie z tym zapachem ropy, już mnie nie było – zemdlałam. Pierwszy i jak do tej pory ostatni raz w życiu zemdlałam. Oczywiście wynieśli takie stworzenie gdzieś tam do gabinetu lekarskiego. Byłam zlana potem, kroplisty pot na mnie był i jak mnie ocucili, poczułam potworny głód […]. Dobrze, że miałam ze sobą śniadanie; zjadłam i natychmiast ktoś krzyknął, żeby wszystkie koleżanki biegiem na salę operacyjną, bo jakiegoś robotnika przywieźli, który był przygnieciony ciężarem – belką czy czymś – i trzeba było mu tętnicę… ciężki stan był. Siedem koleżanek zemdlało, a ja już nic i już więcej nie było żadnych sensacji z mojej strony. Uodporniłam się – ten zapach mi pomógł [śmiech].
- Na czym jeszcze polegało szkolenie?
Uczyli nas anatomii i wszystkiego, czego można mniej więcej w podstawach pracy przy chorym.
- Gdzie pani się znalazła przed wybuchem Powstania? Kiedy pani się dowiedziała, że trzeba będzie się zgrupować?
Myśmy w ogóle byli tak uprzedzeni, że jeżeli ma wybuchnąć Powstanie, to musi być tak zwana godzina „W”, będą nas łącznicy zawiadamiać. Tymczasem na Żoliborzu Powstanie wybuchło o godzinie czternastej i krótko przed tym czy może parę minut po tym, jak usłyszeliśmy strzelaninę, nastąpiło łomotanie do frontowych drzwi, od ulicy. Ktoś otworzył i wpadł strasznie zdenerwowany jegomość, który wyglądał na konduktora tramwaju czy coś takiego. Był okropnie zdenerwowany, mówi: „Zaczęło się. Zaczęło się”. A dwa, trzy dni przed tym dniem już widać było, że niemiaszki zaczynają mieć pietra, i już były ogromne ilości wojska. Wisłostradą i potem w stronę Bielan wszystko to maszerowało i jechało samochodami, tak jakby uciekało. Czuło się tę atmosferę, że oni uciekają, a tu się nic nie dzieje! Coś trzeba zrobić przecież, tak nie może być!
Bardzo silnie była rozpracowana straż ogniowa przy ulicy Potockiej; tam była szkoła straży ogniowej i ci chłopcy to wszyscy byli z konspiracji i to wszystko było wojsko. Fajne chłopaki – śliczne, mądre i dzielne. Chyba któryś z nich nie wytrzymał i jak zobaczył, że ci tak sobie uciekają i im się nic nie dzieje, to może by tak puścił jaką seryjkę – i się zaczęło zwyczajnie.
Ja z młodszą i starszą siostrą przedzieramy się do Kampinosu, bo tam jest nasze dowództwo, tam musimy być. Mąż siostry był cały czas w Kampinosie; nasz dowódca się nazywał (wtedy był kapitanem) Krzyczkowski, pseudonim miał „Szymon”, a mój szwagier był jego zastępcą. Następnego dnia dowiedziałyśmy się, że był atak naszych chłopców na lotnisko bielańskie z tamtej strony i on niestety został ciężko ranny i tam zginął – jeden z pierwszych, którzy polegli w czasie Powstania. Jak ta wiadomość przyszła do nas, zawiadomili siostrę, myśmy po prostu zameldowały się u pułkownika „Żywiciela”, dowódcy okręgu żoliborskiego, i zapytałyśmy, co mamy robić – nie mogłyśmy się dostać do Kampinosu, czy znajdzie się jakaś służba dla nas tu.
Dostałam służbę w szpitalu u doktora Raczka na ulicy Śmiałej (róg Mierosławskiego, w tej willi Kościałkowskiego), bardzo ładny szpitalik tam był już; on był początkowo przy ulicy Felińskiego w gimnazjum „Poniatówki”, bo tam Niemcy zrobili sobie swój wojskowy szpital, ale jak zaczęła się już porządna rozróba na Żoliborzu, to szkopy uciekły. Nie pamiętam szczegółów, czy myśmy zdobyli… Sprzęt cały, wszystko, co się tylko dało, przenieśliśmy na Śmiałą. To był bardzo ładny szpitalik. No i zaczęłam pracować. Zameldowałam się u doktora Raczka i tak pracowało się normalnie jak w szpitalu – były dyżury dzienne, nocne, popołudniowe, jak wychodziło z planu. Z jedną z koleżanek jeszcze w jakimś sensie utrzymuję stosunki, bo ostatnio już nie udzielam się tak jak na początku – niestety, zdrowie mi nie pozwala [...]. Pracowała ze mną pani o pseudonimie „Dora” – ona jeszcze pracuje w gimnazjum Sempołowskiej na Żoliborzu, tam sekretarką jest i z młodzieżą pracuje, jest bardzo aktywna i udziela się w kole środowiska „Żywiciela”. Ja się już nie udzielam – już nie pracuję, już dość.
- Proszę powiedzieć o warunkach, jakie panowały w szpitalu.
Na tamte warunki to było cudownie. Ale przecież myśmy nie mieli niczego – ani morfiny, ani… To, co się dało, to apteka nam dawała; chodziło się do apteki albo Felińskiego, albo drugiej – nie pamiętam, jak się nazywała, na Mierosławskiego była taka duża apteka, też prywatna – i oni nas wspomagali, leki dawali. Chodziło się z takim koszem – kiedyś były takie ogromne kosze, gdzie się składało bieliznę i szło się czy służąca niosła z kimś bieliznę do magla. Więc z takim koszem chodziło się do apteki po kapcie dla chorych, […] płyny do kroplówek, najrozmaitsze rzeczy, wszystkie możliwe lekarstwa, jakie można było zdobyć […]. Czasami trzeba było nawet wmówić w chorego, że dostaje na przykład morfinę, a dostał cukier, bo nie było morfiny, ale jemu pomagało. Sugestia czyni cuda.
- Do kiedy pełniła pani służbę w szpitalu?
Kiedy są imieniny Wacława? Koniec września, tak?… Nam 17 września rozwalili chałupę na Żoliborzu i tam już było niebezpiecznie mieszkać. Starsza siostra pracowała w samym dowództwie, bezpośrednio przy „Żywicielu”. Przez jakieś kontakty – nie wiem jakie – dostała przydział na piwnicę przy alei Wojska Polskiego i myśmy dostały skierowanie, żeby zamieszkać w tej kwaterze. Ale to były dwa czy trzy dni tego mieszkania. To był koniec września już. Zeszłam z ostatniego dyżuru, poszłam do domu i już nie mogłam stamtąd wyjść, bo szło natarcie od Dworca Gdańskiego na Żoliborz. Potem się dowiedziałam, że siostra moja z całym dowództwem wyleciała w powietrze – takie chodziły plotki. Nas już Niemcy pogonili przez Wolę. Pamiętam nocleg w kościele Świętego Jerzego. Za poduszkę miałam cegłę pod głową; maleńkie dziecko kilkumiesięczne – siostry córeczka – cały czas na rękach u mojej mamy, która jak szła, to myśmy ją trzymały pod łokcie, jak ci, co księdza prowadzą, kiedy trzyma monstrancję – żeby trochę odpoczęła, bo ta mała uczepiona babci nie dała się potrzymać żadnej z nas nawet na chwilę. Targali nas do wagonów bydlęcych i wywieźli do Pruszkowa. To był jedyny obóz, który przeszłam. Koszmarny. Koszmarny. Tam były sceny i widoki nie do zapamiętania.
- A jak Niemcy traktowali panią po dostaniu się do niewoli?
W pewnym momencie była taka sytuacja, że ktoś krzyknął, że jest jakiś lekarz, który przyjmuje ciężko chorych i robi listę, żeby oni byli wypuszczeni z obozu. No więc zaczęli wszyscy być nagle ciężko chorzy i wszyscy szli do tego lekarza. Ja miałam kilka chorób strasznych [śmiech]. [Mówili:] „Spokojnie, czekajcie, zaraz będzie”. Ale jak myśmy [czekali] – ta grupa chorych wyczytana przez lekarza, którzy proszą o wyjście z obozu – to z każdym [wyczytanym] nazwiskiem przylepiało się trzy osoby lub więcej i nagle z tych kilkunastu osób zrobił się potworny tłum! Niemcy się zezłościli, podarli tę listę i powiedzieli: „Teraz ogólna selekcja i wio! Wszystkich do obozu weźmiemy”. No i tragedia. I proszę sobie wyobrazić – nie znam tego lekarza ani nazwiska nie pamiętam […] – on w pewnym momencie wpadł tam do tych Niemców i powiedział: „To wszystko jest nieprawda! Tu mam listę, to są właściwi chorzy!”. Myśmy były na tej liście. Jak on pamiętał te nazwiska podane… i on nas uratował. Przeszliśmy przez bramkę […], a mamusia, korzystając z tego, że miała dziecko na ręku, wyszła jako matka z dzieckiem do jakiegoś oddziału. Potem szukałyśmy mamy z tą małą, żebyśmy mogły być razem. Same dziwne rzeczy się działy, były po prostu nieplanowane, nie myślało się… Pan nie był w stanie w tym tłumie kogokolwiek odnaleźć. Zupełnie! I proszę sobie wyobrazić, że już wsiadałyśmy do jakiejś lory, odkryte wagony – i jest mama z tą małą! I tak nas upchnęli.
Jak pan jechał odkryty, deszcz siąpił, jak panu nogi zdrętwiały i jedną pan podniósł, żeby odpoczęła (bo tak się stało jedno przy drugim), to jak pan chciał zmienić tę nogę, to już nie było miejsca, żeby postawić tą pierwszą, która była pewniejsza, żeby druga mogła pójść do góry. Tego się nie da opowiedzieć! To straszne rzeczy były. I teraz gdzie? W nieznane jedziemy, wszyscy myślą o najgorszym. Tymczasem nas dowieźli do Jędrzejowa – to jest miejscowość czy wieś pod Kielcami – i tam popas: po prostu wyrzucili ludzi z wagonów. Pamiętam, że mamusia za jakąś bajońską sumę kupiła bochenek chleba od jakiegoś wieśniaka – świeży, wspaniały chleb. Potem doszła wiadomość, że kto ma rodzinę na terenie Generalnej Guberni, to może tam dostać przepustkę i pojechać, a jeżeli nie, to do chłopa na wieś, oni już wyślą w jakiś kierunek. Myśmy mieli brata mojego ojca w Częstochowie, to od Kielc do Częstochowy było raczej niedaleko; dostałyśmy przepustkę i nas puścili.
W jakimś RGO spałyśmy… Nie wiem, czy w Pruszkowie, czy w tym RGO tak strasznie nas wszy oblazły – czegoś takiego w życiu nie przeżyłam – jak krowy dosłownie; ogromne wszy po nas chodziły! Żeby pan wiedział, co się działo w głowie tego małego dziecka! Nie do opisania zupełnie. W Częstochowie jak żeśmy dotarły, to nie było żadnego środka, żeby likwidować te wszy. Przyznać się tej rodzinie nie mogłam, to wszystko rozhisteryzowane – [obawiano by się] żebyśmy jakiejś choroby nie przywiozły, dżumy czy tyfusu. W ogóle przez pierwszy tydzień nas traktowali jak, bo ja wiem, […] bohaterskie towarzystwo. Potem zaczęli z powrotem koce i poduszki od nas zabierać […]. Myśmy się z siostrą młodszą zaangażowały w Czerwony Krzyż czy co to było. Chodziłyśmy bladym świtem do piekarni, kupowałyśmy bułki, a potem te bułki sprzedawałyśmy w barakach rannym, którzy tam byli zgromadzeni, i to było nasze zajęcie. A ponieważ mój wuj był z wykształcenia chemikiem, postanowił robić pastę do butów i myśmy były z siostrą jako laborantki, pracowałyśmy przy wyrobie pasty do butów. A najstarsza, która nas wreszcie odzyskała – ta, która miała zginąć i wylecieć w powietrze na Żoliborzu z całym dowództwem – pojawiła się pewnego dnia. Ale była ciężko ranna, miała rękę na szynie, więc miała większe możliwości poruszania się po Częstochowie, bo raczej takich uszkodzonych co nieco to Niemcy nie brali na roboty. [...] Może nie będę mówiła, jakie tam były powiedzonka. Zresztą my jesteśmy z pochodzenia warszawiacy, to mieliśmy specyficzny humor; zawsze był jakiś dowcip i zawsze była jakaś sytuacyjna historyjka, która powstawała...
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
W marcu 1945 roku. Co się stało: siostra moja, ta starsza, przypomniała sobie, że jej teść, to był pułkownik… Podczas służby jeszcze mieli oficerowie ordynansów; [on] miał takiego ordynansa długi czas, a jak przeszedł na emeryturę jeszcze przed wojną, to utrzymywał kontakt z tym ordynansem, który okazał się góralem. Siostra sobie przypomniała, że tam wyjeżdżali na wakacje zawsze, przyjaźnili się, bardzo cenił tego żołnierza, bardzo dobrym żołnierzem był ten góral, [teść] miał sentyment do niego. Ona wpadła na pomysł, żeby napisać do nich, bo oni siedzą w jednym miejscu, to może ktoś z rodziny czy ze znajomych [nawiązał] kontakty – myśmy się wszyscy szukali bez przerwy. Więc [chciała napisać] do kogoś, kto w jakimś punkcie siedzi, żeby go można było chwycić. Napisała do nich list i oni przysłali natychmiast odpowiedź, że czekają z otwartymi rękami, żebyśmy natychmiast przyjeżdżały, że u nich jest dobrze, bezpiecznie i w ogóle mamy przyjeżdżać – nie ma dyskusji. Myśmy bardzo szybko [wyruszyły] z Częstochowy, w której była taka konspiracja, tak wojowali, czego ci częstochowiacy nie wyprawiali… I nikt nie wiedział, że już ofensywa się zaczęła, Warszawa już jest wyzwolona, już 17 stycznia minął, a my siedzimy w Częstochowie. Wobec tego jedziemy do Zakopanego.
Ci górale nam tam urządzili lokum. Ale tak: pieniędzy nie ma, pracy nie ma, co robić? A oni przychodzili do nas, ci wszyscy górale, siedzieli do bladego świtu, kopcili fajki w tej chałupie i słuchali opowieści z wielkiego świata, jak to te panie ze stolicy opowiadają o Powstaniu, o wojnie, o konspiracji. I z otwartymi ustami tego wszystkiego słuchali, co myśmy im opowiadały. Nie przesadzałyśmy w niczym. Ja byłam „naczelnym chirurgiem”, jak się który skaleczył albo bił się o jakąś góralkę (bo ciupagi Niemcy im zarekwirowali, ale mieli noże, mieli siekiery, więc tym mogli też się lać, nie?). To raz. Jeden, pamiętam, taki był ciężko ranny, to go bardzo dobrze wyleczyłam. […] Siostra moja starsza była w charakterze internistki, bo ona się w ogóle interesowała medycyną, dużo czytała na ten temat, więc wiele wiedziała. To, co miałyśmy jeszcze – jakieś pieniądze – przy sobie, to [się] szło do Zakopanego, kupowało lekarstwa i rozdawało się tym ludziom, bo trzeba było jakiś ratunek im dawać. A oni… Po tej wieczerzy, jak przyszli, siedzieli i słuchali tych naszych opowieści, to rano pan znajdywał pod ławą tu śmietanę, tu kartofle, tu opał, tu tytoń, i nie wiadomo było, komu powiedzieć „dziękuję”, bo żaden się nie przyznał. Śmietana, mleko, mięso – ci górale nas żywili. To ludzie, którym nie jestem w stanie się nigdy wypłacić za to, co zrobili. No i wreszcie wyzwolenie. Przyjechały wojska radzieckie. Pojawiły się plakaty w Zakopanem, żeby uważać na takich, bo partyzantki chodzą. Jak ci górale nas chowali po różnych szałasach, żeby nas żaden ruski nie zgwałcił! Matko, co tam się działo, to ludzkie pojęcie [przechodzi] – bo „wielcy towarzysze” przyszli nas ratować i po swojemu mordowali. Szkoda gadać.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o [powrocie do Warszawy].
Jesteśmy kiedyś w Zakopanem i [widzimy], że idą jacyś oficerowie, czy ja wiem, wojacy jacyś; wszystko rozmamłane, rozpięte płaszcze, tak idą, śpiewają sobie, może byli po jakimś alkoholu. W pewnym momencie jeden z nich się rzuca na szyję mojej mamie, ściska, całuje i mówi: „Nic się nie martw, Michał już jedzie do Warszawy!”. A Michał to mamusi brat, który w oflagu siedział razem z nimi. […] Potem rozmowa była i wszystko było wiadomo, o co chodzi. [Michał] wykombinował w jakimś majątku piękną bryczkę i parę koni, wsiadł, kogo mógł załadował i tą bryczką do Polski, do Warszawy. Przecież Woldenberg był na terenie naszych ziem odzyskanych. Jak on się nazywał po polsku… Już nie pamiętam. Pięć i pół roku siedział w tym oflagu. No i wraca do Warszawy on, my i mama. To jedyny mężczyzna, który jeszcze żył, bo ojciec zginął w czasie Powstania. O naszych chłopakach w ogóle nie ma żadnych wiadomości.
Postanowiłyśmy wracać. Siostrę z małym dzieckiem zostawiłyśmy […], a same poszyłyśmy sobie (gaździna nam pomogła) plecaki z jakiegoś płótna, papucie na nogi; dali trochę żywności, placków upiekła na blasze, w garnuszku masło, narysowali nazwy wsi od wsi do wsi – i to tak, żeby nie po szosach, bo ruscy na podwodach zasuwali i było niebezpiecznie. Nie wiem, co by z nami było [gdybyśmy ich spotkały]. W każdym bądź razie myśmy z Zakopanego do Suchej poszły piechotą. Nie pamiętam, ile to jest kilometrów; […] połowa drogi mniej więcej z Krakowa do Zakopanego. Przyjechałyśmy do Warszawy. Ale to, co się działo w tym pociągu, [jak jechał] przez Śląsk, to było coś niesamowitego.
Straszliwe tłumy ludzi, ciasno, ludzie sobie dosłownie odgryzali łokcie, żeby się tylko dostać; oknami, wszystkimi możliwymi szczelinami włazili do tego pociągu, żeby jechać, jechać, jechać. No i myśmy w tym strasznym tłoku jechały. W pewnym momencie jakiś młodzian podniósł kapelusz i zaczyna mówić po chłopsku: „Ceść! Sie masz!”. Moja młodsza siostra spojrzała zgorszona, mówi: „A Kryśka wszędzie ma jakichś znajomych! Zawsze ona coś tam wykombinuje! Kto to jest? Z kim ty się zadajesz?”. No, zadałam się. To był dowódca jednego z plutonów. Przychodził, bo był dwukrotnie ranny i znał mnie, bo go ratowałam, [robiłam] jakieś opatrunki, jakieś cuda niewidy. I wie pan co? Oni się pobrali! Takiego jej męża przygotowałam. No więc było później dobrze. Ale jak myśmy zaczęły rozmawiać, używając samych pseudonimów – gęś z prosięciem, nikt się nie mógł zorientować, o czym my mówimy. A myśmy tylko wymieniali różne pseudonimy i wiadomo było, o co chodzi.
Ponieważ wiedziałam, że jedna z naszych łączniczek w szpitalu jest zainteresowana naszym panem podchorążym „Betonem” – taki miał pseudonim – a jej matka jest architektem i już pracuje w Częstochowie, to [pomyślałam, że] może on dostanie przez nią pracę, bo też był na politechnice jako student jeszcze, nie pamiętam, na którym roku. Pchnęłam go do Częstochowy, dałam adres tej dziewczynki – jak kocha, to będzie miała go blisko. Tym razem z tego nic nie wyszło i któregoś dnia, jak już byłam w Warszawie, siedzę w ogródku i przychodzi taka ofiara losu. „Ceść, ceść”. No i nie ma… Rodzice w obozach, rodzeństwo w obozach, a on sam bez dachu nad głową. Mówię: „Poczekaj, siedź tu na ławeczce”. Poszłam do mamy. (W suterynach żeśmy się urządziły, gruzy naokoło, a nasz jedyny zamek w domu to były drzwi podparte deską do prasowania – to była obrona przed złodziejami i innymi kłusownikami.) I mówię: „Mamusiu, mamy rannego, trzeba mu nogę opatrzyć. Nie ma rady, coś [trzeba] zrobić, on musi leżeć”. To z sąsiednich ruin wyciągnęłyśmy jakieś sprężyny po łóżku, cegły się poustawiało, zrobiłyśmy leżańsko dla niego. Spał w kuchni i mieszkał jakiś czas, aż się noga wygoiła. Ale któregoś dnia wracam do domu i widzę, że moja siostra, która się zawsze wszystkiego brzydziła – a już broń Boże rany […] – opatrunek zrobiła i już, już… Potem, jak się skończyła ta cała zabawa i zaczęłyśmy remontować własnymi siłami, to pan podchorąży powiedział do mojej mamy: „To ja już, proszę pani, tą Hanię chyba zabiorę”. I zabrał sobie Hanię. Też już nie żyje.
Jestem z zawodu rehabilitantem. Pracowałam na fizykoterapii i rehabilitacji i miałam w jakimś sensie kierownicze stanowisko, w każdym razie miałam pod sobą cały personel – trzydzieści parę osób; to się ciągle rozbudowywało. Pracowałam w wojskowym szpitalu. Szłam, szłam, tu nie było [pracy], tu nie było, tu nie było, tu weszłam – był etat, przyjęli i zostałam. Wtedy poza dowództwem w postaci pani „wracz” – jakiejś ruskiej pułkownik, która tylko bale urządzała i ciągle chodziła dosłownie pijana – lekarze byli w większości ci, którzy wrócili z oflagów, z różnych obozów, z tej słynnej sanitarki, podchorążówki, która mieściła się w parku Ujazdowskim. Był Szpital Ujazdowski, tam jest Zamek Mazowiecki, w nim były koszary i tam chłopcy studiowali medycynę. Potem stali się lekarzami. Większość z nich była w oflagach, to wrócili. To byli dobrze wykształceni ludzie po dobrym Uniwersytecie Warszawskim […]. Od razu ich do wojska wzięli na etat i pracowali. Mnie zachęciło to, że oni byli z tej sanitarki. Ruscy byli krótko, bo tylko do wiosny i pani komendant szpitala pierwsza dostała rozkaz wyjazdu do Rosji. Urządziła histerię straszliwą, że nie pojedzie; nie chciała za nic. Miałam u siebie taką lekarkę, której mąż był generałem i pracował w szefostwie służby zdrowia, a ona była u nas na fizykoterapii i rehabilitacji. To ta się zachowała rzeczywiście w bardzo kulturalny sposób, gdy dostała rozkaz wyjazdu – pożegnała się, zresztą to była kulturalna pani, bardzo sympatyczna, dużo nawet widziała. No i czterdzieści lat wypracowałam w służbie zdrowia. Nie powiem, nawet przyzwoicie się ze mną obchodzili, bo i dostałam dużo odznaczeń, i w ogóle było całkiem fajnie.
Warszawa, 10 grudnia 2009 roku
ozmowę prowadził Michał Wojciechowski