Anna Trzeciakowska „Grodzka”, siostra „Hanka”
Nazywam się dzisiaj Anna Trzeciakowska, ale nazywałam się Anna Przedpełska. Urodziłam się 5 lipca 1927 roku w Warszawie.
- Co może nam pani opowiedzieć na temat rodziców, rodzeństwa, wychowania, pracy swoich rodziców?
Miałam wspaniały dom. To nie był dom bardzo bogaty. To był dom przeciętnej warszawskiej inteligencji. Matka pochodziła z bardzo dużej rodziny, bo było ich pięcioro. Wszystkie córki skończyły wyższe uczelnie, więc jak na tamte lata – początek zeszłego wieku – to jest coś [znamiennego]. Ojciec był inżynierem, prowadził przedsiębiorstwo, które nabierało wiatru w żagle. Myślę, że w 1939 roku już był [w domu] drugi samochód, taki lepszy. Obydwoje – ja [i brat] – byliśmy w dobrych szkołach. Szkoła, do której chodziłam „Platerka”, z której jestem bardzo dumna, była szkołą, która kosztowała. Tak samo Górski – szkoła imienia Wojciecha Górskiego, do której chodził mój brat, była też szkołą, która kosztowała. [To świadczy o staraniu] rodziców, żebyśmy mieli dobrą edukację. Zresztą obydwoje [uczęszczali do tych szkół], ojciec kończył Górskiego, matka kończyła „Platerkę”, tak że byliśmy w [tej samej pozycji społecznej] z pokolenia na pokolenie. Wydawało się, że już tak będzie do końca świata. Byliśmy dobrze ustawieni i bardzo szczęśliwi w [naszym domu]. Nie był to dom bardzo zamożny – był to dom średnio zamożnej inteligencji warszawskiej.
Matka miała swojego ukochanego wuja, brata mojej babki, księdza Marcelego Nowakowskiego, który miał pewien wpływ na nasz dom. Wpływ, powiedziałabym, niepolityczny, bo był strasznym endekiem, a mój ojciec na pewno nie. Nasza rodzina nie była jakoś szczególnie pobożną rodziną, myślę, że byliśmy normalnymi, przyzwoitymi katolikami, matka tego pilnowała. Tak się to wszystko zaczęło. Przyszedł rok 1939, kiedy przechodziłam do gimnazjum, skończyłam dwanaście lat i w gruncie rzeczy chyba to [były ważne lata formacyjne].
- Jak pani wspomina 1 września?
Dzień wspominam dziwnie, dlatego że byłam w Warszawie 1 września, a przez następne dni byłam w bardzo dziwnych miejscach, ponieważ ojciec posłuchał wezwania [pułkownika Umiastowskiego], które [było] ogłoszone [6 września] przez radio, i postanowił wyjechać z Warszawy. Moja matka powiedziała, że go nie zostawi, a mój brat miał czternaście lat, czyli już mógł służyć, może nie w wojsku, ale w każdym razie [mógł] działać. Wyjechaliśmy i odbyliśmy niebywałą podróż, którą odbyło bardzo wielu warszawiaków – na Wschód przez Lwów, potem przez zieloną granicę z powrotem.
Do Warszawy wróciłam pewno w drugiej połowie października i pierwszą sprawą była oczywiście szkoła. Szkoła, która już nie istniała, to znaczy mogła istnieć [oficjalnie] tylko do szóstej klasy, zaczęła [się więc] organizacja [tajnych] kompletów. To była organizacyjnie niesłychanie skomplikowana sprawa, ponieważ większość klas w naszej szkole składała się mniej więcej z dwudziestu kilku uczennic, trzeba było klasy podzielić na poszczególne komplety i nauczyciele musieli [pracować], praktycznie biorąc, cztery razy więcej, to znaczy odbywać wykłady, lekcje czterokrotnie częściej, bo komplet nie mógł mieć więcej jak sześć osób. Poza tym co tydzień trzeba było zmienić adres ze względu na bezpieczeństwo, ze względu na to, że na ogół dozorcy – przykre jest takie generalizowanie – ale istniało podejrzenie, że może być donos, że coś się w danym mieszkaniu dzieje. To wszystko [organizowała] panna Reutt, dyrektorka naszej szkoły, osoba niebywała, którą nie bardzo lubiłyśmy, bardziej się jej [bałyśmy], niż [lubiłyśmy]. Dopiero po latach można było zrozumieć, kim był ten człowiek i jak niebywale sprawny był organizacyjnie. Proszę sobie wyobrazić: cztery klasy gimnazjum, dwie klasy liceum, czyli sześć klas razy cztery, dwadzieścia osiem kompletów, tajne matury co roku. Potem panna Reutt pilnowała, co z nami dalej. Tak to wyglądało. Nauczyciele przychodzili [punktualnie] w określonych godzinach, w określonym czasie. Zupełnie inny [był nasz] stosunek do nauczycieli. Zupełnie inny sposób uczenia, przecież [miałyśmy] wspaniałe warunki. Sześć osób na nauczyciela matematyki − nawet najbardziej zakute łby musiały coś z tego zrozumieć. Tak to wyglądało.
Mój brat zrobił maturę (oczywiście tajną) u Górskiego i wiedziałam, że działa [w konspiracji]. Trzeba pamiętać o jednym, że konspiracja była [naprawdę tajna]. Konspiracja to było zatrzaśnięte pudło, bo nie chodziło o [podejrzewanie], że się kogoś wyda, tylko o to, że jeśli kogoś aresztują i będą bardzo bili, to [powinno się] wiedzieć jak najmniej. Tego nas od razu uczyła rzeczywistość – jak najmniej pytać, jak najmniej wiedzieć, ale wiedzieć, co trzeba robić. Tak to wyglądało w czasie okupacji.
- Co w tym czasie robili dorośli?
Nic nie wiedziałam, co robi mój ojciec, chociaż wiedziałam, że coś robi. Matka musiała dom jakoś utrzymywać, zaopatrywać. Poza tym w domu działy się inne rzeczy. To znaczy mój brat miał jakieś spotkania. W czterech pokojach była konspiracja jakby dwutorowa, a pewnie i trzy [trójtorowa]. Dzisiaj to oczywiście wygląda śmiesznie, ale jak się pomyśli, że myśmy na trzy dni przed wybuchem Powstania byli zgrupowani – Jędrek (mój brat) w jednym pokoju, ja z moim zgrupowaniem w drugim, a między nami była sypialnia moich rodziców i to były dwie osobne organizacje. On był po podchorążówce, ich było czterech albo pięciu, ja miałam u siebie grupę sanitarną.
Przejdę do jednej sprawy, która była istotna – jak weszłam do AK? To jest ważne, To znowu przez szkołę. Ponieważ wiedziałam doskonale, że mój brat jest w podchorążówce tajnej, to oczywiście chciałam robić to samo. Tu może ze dwa słowa o tym, co to znaczy mieć starszego brata? To znaczy strasznie dużo, a w czasie okupacji szczególnie dużo – to jest wzorzec, za którym się idzie. Taka smarkata od dwunastego roku życia ma ten wzorzec starszego [brata], który jest, coś robi, w czymś działa, jest na pewno bardzo dzielny, bardzo szlachetny – jest [przykładem]. Chciałam być taka sama, [prosiłam, żeby mnie wprowadził] tylko że on mówił: „Jesteś smarkata” – i ja się tym nie zajmę. W związku z tym do AK weszłam przez szkołę. Zwróciłam się do mojej wychowawczyni z zapytaniem (a było nas pięć w komplecie, w którym byłam), czy może nam pomóc i tędy weszłam do Wojskowej Służby Kobiet w 1943 roku, chyba w marcu.
- Na czym polegała jej pomoc?
Na wprowadzeniu nas we właściwy nurt, to znaczy skontaktowaniu od razu z kimś, kto miał być naszym dowódcą – kobieta zresztą. Potem w sposób bardzo prosty i bardzo precyzyjny jednocześnie – przydzielenie zadań.
Na początek szkolenie. My − wszystkie pięć − [przeszłyśmy] bardzo [przyzwoite] szkolenie przygotowujące do działania. To był kurs sanitarny, który trwał wiele miesięcy, który polegał [najpierw na nauce anatomii − długiej i żmudnej, potem na praktyce w szpitalu]. Zostałyśmy odkomenderowane do [odpowiedniej komórki sanitarnej Armii Krajowej]. Nie wiem, jak [ją] nazwać. W każdym razie − Szpital Dzieciątka Jezus, chirurgia, pierwsza pomoc, na Nowogrodzkiej na rogu [Chałubińskiego] (do dzisiaj istniejący budynek szpitala); miał na wysokim parterze coś w rodzaju pogotowia [− izby przyjęć]. W każdym razie tam się zwoziło wypadki uliczne. To była nasza praktyka przy lekarzu chirurgu. W gruncie rzeczy chodziło o oswojenie nas z krwią. Przy lekarzu chirurgu trzeba było najpierw stać i nie zemdleć. Pamiętam mój pierwszy wypadek, to było po prostu zdejmowanie paznokcia chłopcu, [który] był z Kobrynia (nie wiem, gdzie jest Kobryń), [ale pamiętam tego chłopca]. Pamiętam, że to było [bardzo] krwawe i mnie się zrobiło słabo. Miałam niecałe szesnaście lat. Potem już było coraz lepiej i coraz lepiej. To nie były wypadki otwierania jamy brzusznej, to były wszystko wypadki cięć, złamań. W każdym razie nie byłyśmy przygotowywane do pomagania lekarzom przy operacjach brzusznych. To była typowa pierwsza pomoc i po to [nas tam posłano], bo [miałyśmy] udzielać pierwszej pomocy na ulicy.
To były miesiące w szpitalu i jednocześnie oprócz szkoły, oprócz naszych kompletów kursy [teoretyczne]: budowa ciała, bandażowanie, usztywnienie, głowa... Bardzo trudno jest bandażować głowę. Przygotowywano nas [solidnie]. Potem nastąpiła przysięga. Muszę powiedzieć, że jak dzisiaj czytam rotę przysięgi, to mi się zimno robi, bo to straszna przysięga, ale oczywiście składaliśmy ją – pamiętam – na ulicy Lwowskiej i trzeba było wymyślić bardzo szybko pseudonim. Pierwsza rzecz, która mi przyszła do głowy [jest zabawna] – przyjęłam nazwisko „Grodzka”, nie wiem dlaczego. Nigdy tego nie używałam, zawsze byłam jako sanitariuszka siostrą „Hanką”.
- Co w czasach okupacji działo się dookoła, jakieś sytuacje zagrożenia? Wiadomo, że na ulicy mimo wszystko jest wielu okupantów.
Tak. I tu jest rzecz, którą czasami wspominam niechętnie. Jednocześnie w Warszawie, która jest moim miastem, moją stolicą, [istnieje] sprawa żydowska. Muszę [przyznać] i jak mówię – myślę o tym niechętnie, ale [przyznaję], że ja się tym [problemem] nie zajmowałam. Dla mnie największym strachem było to, czy Jędrek wróci przed ósmą, przed godziną [policyjną], bo po ósmej strzelali; czy wszyscy będziemy w domu, bo ten moment po ósmej, kiedy się zamykało drzwi i kiedy byliśmy wszyscy wewnątrz, wydawał się takim momentem bezpieczeństwa. Wszystko inne było ryzykowne. Tak że nie mam tej świadomości, którą bym chciała mieć.
To znaczy była jeszcze jedna rzecz, że oczywiście były sprawy żydowskie, o których wiedzieli moi rodzice, bo po prostu ojciec miał przyjaciół, którzy byli pochodzenia żydowskiego, i wiadomo było, że ktoś [kto] jest u nas przez tydzień, potem [zostaje] przekazywany dalej. Też trzeba pamiętać, że w Warszawie, w domach takich, [w] jakich [mieszkaliśmy]– te domy były pod stałą obserwacją, bo każdy, kto wchodził, musiał przejść przez bramę, [a w bramie siedział dozorca]. W związku z tym było [rzucało się w oczy, że ktoś] wchodzi, [że] jest częstszy jakiś ruch. Każda taka działalność była ryzykiem, ale to była sprawa moich rodziców. Wiem, że ojciec miał tutaj swój udział, bo miał po prostu kolegów pochodzenia żydowskiego i tam działał, ja nie. [Jako] „platerki” po prostu nie miałyśmy żydówek koleżanek, może wskutek tego ta świadomość nie była tak strasznie ostra. Tyle mogę powiedzieć z pewnym poczuciem winy, bo ja mam to poczucie winy. Ktoś kiedyś nazwał to winą zaniechania, ale to [dopiero] teraz. W tamtych dniach nie [czułam się winna].
Od czasu do czasu jakiś komplet wpadał. Od czasu do czasu przede wszystkim [były] rozstrzeliwania [− egzekucje −] na ulicy. Nagle na plakatach znajduje się nazwisko kogoś znajomego, Jędrka kolegi… To jest nie do opisania, kiedy człowiek wie, że za trzy czy za cztery dni tego człowieka nie będzie. W mojej rodzinie zresztą pierwszą ofiarą czy pierwszym zamordowanym był właśnie ksiądz Marceli Nowakowski, którego aresztowano właściwie od razu w 1939 roku. Moje wspomnienie z tego wydarzenia jest dosyć ostre, dlatego że my [o tym] nie [wiedzieliśmy], wiedzieliśmy tylko, że „dziadek” (bo ja do niego mówiłam „dziadku”, chociaż był to ksiądz) jest aresztowany, że jest na gestapo, że jest na Rakowieckiej i nic nie wiadomo. Pewnego dnia przyszedł do nas Maciej Rataj, który jak się okazało siedział z dziadkiem w tej samej celi i go wypuścili. Potem aresztowali go ponownie. Jak wiadomo, były to zupełnie inne opcje ideologiczne. Mój dziadek był endekiem, Rataj był w PSL-u lewicowym. Miałam dwanaście lat, pamiętam, jak przyszedł Rataj, siedział w stołowym pokoju (to był ciemny pokój z ogromnym dębowym stołem), płakał i mówił: „Ratujcie Marcela!”. Mówił, że dopiero w tej celi zrozumieli, jak są blisko, jak można by było w przyszłości współpracować. [Pozostała mi] ostra pamięć [tego] wydarzenia. Wczesny 1940 rok, jak się okazało miesiąc później „dziadek” był rozstrzelany w ogrodzie sejmowym. Dziadek był posłem na Sejm Ziemi Grójeckiej, a Rataj [został w] dwa miesiące [później] powtórnie aresztowany i rozstrzelany. Tak się [tworzyła] kartoteka rodzinna.
Drugim człowiekiem, o którym wiedzieliśmy, że zginął, był brat matki – Tadeusz Wędrowski, Katyń. Lista katyńska w kwietniu czy w marcu [1943 roku] została opublikowana [w okupacyjnych gazetach] i Tadeusz Wędrowski był na tej liście. To wszystko tak nabrzmiewało, nabrzmiewało.
Trudno[mi] odpowiedzieć na przykład na pytania, które się stawia – czy [o Powstaniu] było słuszne, czy niesłuszne. To są pytania niewiele warte. Powstanie musiało wybuchnąć, ponieważ [taki wzbierał] nastrój w Warszawie, nastrój ulic – ten straszny nabój nienawiści, ta ogromna siła tego, żeby złapać wroga za gardło. Tego nie dało [by] się zahamować. To było [by] niemożliwe. Pamiętam, jak na parę dni przed Powstaniem przewoziłyśmy z [dwoma koleżankami] nosze. Naszym punktem [sanitarnym] miała być szkoła – [Piusa XI] 24. To było miejsce, gdzie miał być [nasz powstańczy] szpital, gdzie wszystko było przygotowane, składowane na dole [w piwnicach]. Przewoziłyśmy [te nosze] z jakiegoś punktu (pamiętam ten moment) na Koszykowej dorożką (bo w co by wlazły nosze), a tych noszy było z piętnaście, długie i dwie osoby [konwoju]. Trzeba było je okręcić. [Owinęłyśmy je] jakimiś kocami i jechałyśmy dorożką w stronę ulicy Piusa. Zatrzymał nas jakiś człowiek na ulicy i powiedział: „Na litość Boską, przecież widać, że to są nosze! [Okryjcie] je lepiej!”. Taki był nastrój. [Niemal otwartych przygotowań], tego się już zahamować nie dało. Zawiozłyśmy nosze, jeszcze zarzucając na nie coś [co miałyśmy pod ręką], ale właściwie to już było niemal [jawne].
Jesteśmy skoszarowane Mokotowska 49 mieszkania 10. W drugim pokoju między nami jest tylko sypialnia rodziców, jest Jędrek ze swoimi kolegami i [do naszej grupy sanitarnej przychodzi łącznik z meldunkami], że o piątej rozpoczyna się Powstanie, Jędrek [meldunku nie otrzymuje]. Czyli grupa chłopców nie jest [powiadomiona].
O piątej [zgrupowane] w pokoju, którego okno wychodzi na Mokotowską, to był parter, widzimy grupę chłopców biegnących ze sztandarem i krzyczących: „Niech żyje Polska!”. To była mała grupka, sześciu, ośmiu. Nie wiem, co mogli mieć, ile mieli rewolwerów, czy jeden, czy dwa. Wtedy zaczyna się ostrzał od placu Zbawiciela i mamy pierwszych rannych. Pierwsi ranni to jest rzecz dosyć prosta, dlatego że są [tylko] dwa postrzały. Nic wielkiego. Cisza. Zaczyna się strzelanina i od strony Pięknej i Alej Ujazdowskich, wzdłuż Pięknej. Nie potrafię powiedzieć, jak się buduje barykadę, ona się sama buduje. Znaczy się, to jest zupełnie oczywiste, że musi być barykada, bo jest ostrzał. [Płyty chodnikowe, meble, worki, co się da]. Pierwsi ciężko ranni byli poparzeni. Na rogu Mokotowskiej (czyli tuż koło naszego domu) i Pięknej był przewrócony samochód niemiecki, to była półciężarówka. Ten samochód [został] obrzucony butelkami [z benzyną]. Pierwsi ranni byli poparzeni, czy to na skutek złego użycia butelki, [nie wiem]. W każdym razie to były ciężkie poparzenia, bo poparzenia twarzy. Troszeczkę po piątej zaczął siąpić deszcz.
Pierwsze decyzje mojego brata i jego grupy – dwóch z nich postanowiło [szukać swojego oddziału – to byli Ignacy Jaworowski „Seweryn” i Władysław Rudziński „Jastrząb”]. Oni mieli punkt gdzieś koło Dworca Gdańskiego, ale nie [otrzymali meldunku]. W związku z tym mój brat [i Franciszek Żarnowski postanawiają] dołączyć do [Zgrupowania „Ruczaj”, które] jest na miejscu, a dwaj chłopcy idą [szukać swojej „Zagrobli”]. Znajdują swój [oddział „Zagrobla”], zresztą nie na Dworcu Gdańskim, bo by tam nie doszli, ale gdzieś na [Świętokrzyskiej]. W każdym razie to się tak zaczyna – buduje się barykadę, są pierwsi ranni, [Jędrek dołącza do „Ruczaja”].
Wiemy, że do szkoły się nie dostaniemy, bo jest już wzdłuż [Piusa] silny ostrzał. [Wtedy decyzję podejmuje moja matka oraz] w gruncie rzeczy [mieszkańcy] domu, że wszystkie mieszkania na parterze się opróżnia. To jest [kamienica], gdzie [wewnątrz] jest piwniczne podwórko. To znaczy są mieszkania frontowe (nasze mieszkanie było frontowe), ale i są mieszkania, które wychodziły również na podwórze (nasza kuchnia wychodziła na podwórze) i te mieszkania zostają oddane dla rannych. [Mieszkania od frontu były bardziej niebezpieczne]. Nie ma w ogóle żadnej [dyskusji], bo to jest oczywiste. Oczywisty jest również nastrój, każdy chce coś robić. W takiej sytuacji jest trochę bałaganu. Mamy pierwsze nasze opatrunki. Zasadniczo jesteśmy [patrolem, który powinien] działać na ulicy, ale działanie na ulicy nie jest możliwe, bo ulica jest pod stałym ostrzałem. Zaczynają się wytwarzać (tak jak w krwioobiegu – jak [się zatyka aorta], to się [robią boczne] naczynia. Zaczynają się przejścia piwnicami, tylnymi wyjściami, Kruczą. Sprawdzamy, jak można przeskoczyć przez Kruczą od tyłu do naszej szkoły. Potem [wytwarza] się stały kierunek i stałe przejście. Rannych jest sporo. Ponieważ nie jesteśmy na to przygotowani, trzeba im zrobić łóżka, myć ich. Jednym słowem w gruncie rzeczy zamiast patrolu sanitarnego jesteśmy pielęgniarkami. [Powstaje] pierwsza sala chirurgiczna. Są wypadki, gdzie trzeba interweniować. Wielki stół dębowy w naszym stołowym pokoju służy jako stół [operacyjny].
[W kilka] dni [później] zaczynają się pierwsze ataki od strony Szucha. Nie możemy [uruchomić szpitala i przenieść] rannych na [Piusa] 24 [ponieważ] prawie naprzeciwko [przy Piusa 19]jest tak zwana mała PAST-a. W budynku „małej PAST-y” jest Waffen SS i oni dobrze wiedzą, że jeżeli tam wejdą Powstańcy, to jest ich koniec, bo tam nie będzie prawa łaski. Mają na pewno radiowe połączenie ze swoim dowództwem z Szucha i z Szucha [rusza] dla nich pomoc. Przychodzą dwa czołgi, na których [Niemcy pędzą] kobiety i dzieci zebrane z okolic Szucha i z Marszałkowskiej. Jak się później okazuje, to są [mieszkańcy z ulic] Marszałkowska, Litewska... Trzeba [to] sobie wyobrazić – Mokotowska skrzyżowanie z [Piusa] – barykada zamyka Mokotowską. Żeby wyjść na [Piusa], trzeba przesunąć się bokiem [wzdłuż muru domu] przy barykadzie. Nie ma już możliwości przechodzenia [na druga stronę Piusa. Piusa] jest pod stałym obstrzałem. W związku z tym piwnicami, połączeniami przez podwórko, dochodzimy na ulicę [Piusa] 6 albo 8 i widzimy już pędzone kobiety, które krzyczą: „Nie strzelajcie! Nie strzelajcie! Nie strzelajcie!”. Za nimi idą czołgi. I to jest pierwsza duża akcja. Z bramy, w której stoję, wyskakuje młody podchorąży, którego potem opatruję (bo musiało się to tak skończyć) i krzyczy: „Rozbiec się w Mokotowską!”. Kobiety, dochodząc do Mokotowskiej, skręcają w lewą i prawą stronę, bo mamy w tej barykadzie zrobiony wyłom. Zaczyna się walka butelkami [z benzyną], bo te czołgi, które się wycofują, wycofują się tylko [pod gradem zapalających] butelek i ostrzału z karabinu maszynowego, a [tego] nie jest dużo. Mamy pierwsze ranne kobiety. Kobiety są ranne na ogół odłamkami.
Zaczynają się żmudne dni. Mogę się tylko śmiać, bo jedna rzecz jest w tym cudowna – żadna nie zginęła. To jest historia nie do wiary. Kobiety, które były na czołgach, pędzone przed czołgami, które były skazane na śmierć [i] żadna z nich nie zginęła. Te ataki powtarzane były jeszcze dwa razy, za każdym razem [czołgi się wycofały] a [my zbierałyśmy] rannych. Zebrałam właśnie tego podchorążego, który był lekko rany, miał postrzał ręki. Wieczorem zaczął [wysoko] gorączkować. To były pierwsze dni, kiedy się do siebie zwracaliśmy pseudonimami. Był to podchorąży „Jastrzębiec”. Wieczorem właśnie, kiedy bardzo zaczął [silnie] gorączkować, spytałam się go o nazwisko, bo wydawało mi się, że on mi odjeżdża. Powiedział: „Nazywam się Przedpełski”. Ponieważ [z domu] nazywam się Przedpełska, było to zaskakujące. [Okazało] się, że to jest nasz daleki kuzyn, którego matka zresztą mieszkała gdzieś na Mokotowskiej. Udało nam się z nią skomunikować i po paru dniach mogła [syna zobaczyć]. On wyszedł z tego zresztą bardzo dobrze. Miał pseudonim „Jastrzębiec” – jesteśmy herbu Jastrzębiec, więc [była to] zabawna koincydencja.
Pierwsze dni były wspaniałe, bohaterskie, wszystko szło, nie było jeszcze zabitych. Kobiety, które się uratowały! Właściwie można było śpiewać z radości! Ale było coraz gorzej. Myślę, że tak musiało być wszędzie, chociaż nie [mam] na to podstaw. Poczucie, że przede wszystkim nie ma co jeść, po drugie nie ma broni, po trzecie nie ma wody. Rannych [musiałyśmy] wykarmić. Więc [byłyśmy] od wszystkiego: od zdobycia jedzenia, wody, ich trzeba było myć, trzeba było wynosić baseny. Trzeba było zorganizować całą infrastrukturę szpitalną. Do tego byłyśmy [my]. To robiłyśmy przyzwoicie. Dopiero 19 sierpnia padła „mała PAST-a”. Dopiero po 19 sierpnia można było naszych rannych przenieść na [Piusa] 24, czyli do miejsca, gdzie z założenia miał być szpital.
Po 19 sierpnia przenosiłyśmy rannych do szkoły. Szkoła była przygotowana w jakiś sposób, miałyśmy nosze, było trochę bandaży, opatrunków, środków [aptecznych]. To była sytuacja o wiele lepsza, z tym że oczywiście nie można było przechodzić [Piusa], bo [ulica] była pod stałym obstrzałem z Alej Ujazdowskich. Poza tym walili w nas z góry, jak chcieli. Wobec tego przejście było przez ulicę Kruczą i przez tyły się wchodziło na teren naszej szkoły od strony ulicy Kruczej. Wchodziło się przez przejście na dziedziniec wewnętrzny i stamtąd salami szpitalnymi (jeżeli tak można nazwać), [które znajdowały się] w piwnicach i na parterze. Pierwsze piętro było już niebezpieczne ze względu na odłamki [i strzały] z ulicy. Chodziło o to, żeby ranni przynajmniej nie mieli dodatkowych możliwości [zranienia] po prostu ze strzałów ulicznych. W pewnym momencie, już nie pamiętam kiedy, wywiesiliśmy na [dachu] szkoły wielki czerwony krzyż z prześcieradeł, które się jakoś zszywało... Kilka dni [później] szybko go [zdjęliśmy]. Okazało się, że to był świetny cel [dla Niemców] do strzelania ze wszystkiego: z karabinów maszynowych, broni pokładowej, z samolotu. [Niemcy zniżali] się i walili w nas jak w kaczki. Największym problemem była woda i jedzenie. Bandaży nie było. Bandażowaliśmy papierem higienicznym. W pewnym okresie było tego papieru higienicznego więcej [niż] w PRL-u, jak się [później] okazało.
Jest coś, co chciałam powiedzieć, a co jest trudno przekazać. Jeżeli się mówi o okropnościach Powstania, o głodzie, to [tym], czego nie sposób przekazać jest zapach. Powstanie miało swój zapach i w końcu sierpnia, i we wrześniu miało straszny zapach. To był zapach gnijących w gruzach ciał. W szpitalu był zapach ropy. To był problem, którego nie byliśmy w stanie zwalczyć, bo z higieną było fatalnie. [Na ropiejące rany] był pewien sposób. Ponieważ myśmy mieli bardzo dużo amputacji... Przypuszczam, że większość tych nóg [i] rąk, dzisiaj by się dało uratować, ale wtedy jedynym wyjściem była amputacja. Zostawiałyśmy te kikuty, które zaczynały ropieć − otwarte. Przypuszczam, że dzisiaj każdy lekarz by [je] zamknął [opatrunkiem], chociaż mądry i doświadczony nie. Muchy, zostawiając larwy, oczyszczały rany z ropy. To był też sposób. Ale to dawało ten straszny zapach, który był [wszędzie]. Opowiadam o tym, chociaż to jest nie do przekazania.
Po upadku Starówki, komendę naszego szpitala przejął doktór Morwa, który przeszedł ze Starówki. Był w Batalionie „Gustaw”. Mówię o tym nie tylko dlatego, że był to świetny lekarz i dobry organizator – bardzo nas wtedy popędził. Popędził nas do zdobywania jęczmienia z dalekiej Woli. Myśmy w dzień pracowały, a w nocy [szłyśmy po ziarno]. Miał rację, bo nie było innego wyjścia. Dla mnie to jest wzruszające [wspomnienie, ponieważ to był] batalion i kompania harcerska, w której [służył] mój przyszły mąż. Wtedy [jeszcze go] nie znałam, a który już ranny leżał na Lwowskiej przeciągnięty [ze Starówki] kanałami, ze zmiażdżoną ręką. Był od 2 czy 3 września w szpitalu takim samym jak nasz.
Mniej więcej w tym czasie zaczęły się wyjścia nocne po jęczmień do „Haberbuscha” na Żytnią. Te wyjścia były [trudne], bo oczywiście trzeba było to robić nocą, żeby uniknąć ostrzału. W dzień byłoby to niemożliwe. W nocy trzeba było [iść] w zorganizowanym patrolu, znającym hasło [i] odzew, bo istniały nasze służby bezpieczeństwa w czasie Powstania i trzeba się było z nimi bardzo liczyć. I słusznie. Szło się piwnicami. Wtedy dopiero człowiek [zaczynał się orientować], co się dzieje w piwnicach wśród cywilów, i [zdawać] sobie sprawę, że Powstanie przestało być odbierane z takim entuzjazmem jak na początku. Były kobiety z małymi dziećmi, starcy, ludzie głodni, którzy nie mieli żadnej pomocy. Szło się tymi piwnicami do rogu Alej Jerozolimskich, tam był przekop. Nasza część [Śródmieścia nazywała się] Śródmieście Południe, trzeba było przeskoczyć na Śródmieście Północ w przekopie, który [był] na [szerokość] jednego człowieka, ewentualnie [jednych noszy. Służby łączności kierowały ruchem w przekopie – raz ze strony północnej na południową, raz odwrotnie]. Trzeba było czekać [na rozkaz przeskoczenia] na drugą stroną Alej. [...]
Ostatni dom na ulicy Kruczej, na rogu Alej Jerozolimskich to był dom, który ciągle się palił. Ciągle był palony, gaszony. [Pamiętam], że w tym domu było ciepło. Myśmy na rozkaz [przeskoku czekały] w tym domu, to był jakiś holl i schody. Tyle pamiętam, że były schody, na których można było dobrze spać, bo się człowiek układał, miał biodro na jednym [stopniu, ramiona na wyższym]. Jak się ma szesnaście lat, to się świetnie śpi na schodach, [a] co było bardzo ważne – tam było ciepło. Noce we wrześniu były strasznie zimne, w ogóle myśmy marzli. To jest też coś, o czym się mało pamięta, ale było strasznie zimno. [Ciepło] na [schodach] pamiętam, to jest moje błogie wspomnienie – ciepło i na schodach. Potem się przeskakiwało, szło się na Jasną. Oczywiście prowadził nas przewodnik. Jedno z moich wspomnień na Jasnej to jest [spotkanie oczekujących] na zrzuty, gdzie [paliło się sygnalizacyjne] ognisko. Stamtąd trzeba było się jednak szybko wynosić, bo to również widzieli [Niemcy]. Z Jasnej w lewo (nie wiem, jakimi drogami) dochodziło się na Żytnią, [gdzie leżały] zwały jęczmienia. Ładowałyśmy [ziarna] do worków i te worki znowu pamiętam jako coś ciepłego. Kiedy zadaję sobie pytanie – dlaczego te worki były ciepłe? To odpowiedź jest jasna – one już fermentowały. Zboże leżało w [stertach], deszcz na to padał, więc myślę, że stąd poczucie, że grzeje.
Muszę powiedzieć coś bardzo ważnego o mojej matce. Moja matka od razu na Mokotowskiej zajęła się aprowizacją i właściwie karmieniem wszystkich. Karmienie wszystkich również przeniosło się na [Piusa]. Gotowało się na jakichś... nawet nie wiem, na czym moja matka to gotowała. O określonej porze przynosiła wiadro jedzenia. To wiadro to było właśnie zboże mielone w młynkach od kawy, dolana jakaś woda i jeszcze coś – to [były] nasze [posiłki − tym karmiłyśmy rannych i siebie].
Od czasu do czasu widywałam oczywiście rodziców, mojego brata Jędrka, który [niekiedy] przeskakiwał na [Piusa], a który był w Zgrupowaniu „Ruczaj” na odcinku [Piusa] przy Alejach Ujazdowskich. 11 września przybiegła łączniczka z wiadomością, że Jędrek nie żyje. [Zginął na barykadzie na rogu Alej i Piusa]. Byłam na dyżurze na sali...
W gruncie rzeczy, może ważne jest, żeby powiedzieć, że pochować kogoś nie było łatwo, bo nie było gdzie, nie było w czym. Robiło się trumny z [desek, jeśli były]. Jędrek został przeniesiony do szpitala na Mokotowską 51/53, tam była duża sala zabiegowa, próbowano go ratować, ale nie było szansy, bo dostał postrzał w głowę, w lewą skroń. Kiedy przybiegłam, [już] nie żył. Była moja matka, mój ojciec. Trzeba było go pochować. Naprzeciwko [szpitala, na] Mokotowskiej był cmentarzyk, po prostu kawałek ziemi [za dużą bramą]. W [tym kawałku] ziemi po kolei [grzebaliśmy] naszych [kolegów]. Następnego dnia mój ojciec, który strasznie Jędrka kochał, miał perforacje wrzodu [żołądka] i na tym samym stole, na którym Jędrek leżał [został operowany]. Muszę powiedzieć, że operacje były bez znieczulenia, bo [już[] nie było środków znieczulających. Ojciec przeżył tę operację i matka już od tego czasu była tylko przy nim. Następnego dnia ten szpital zbombardowali. Rodzice byli przysypani, ale zostali odgrzebani. Przenieśliśmy ojca do naszego mieszkania, w którym się wszystko zaczęło, na Mokotowskiej 49. Moja matka wtedy wypowiedziała mi te słowa, które [dziś] zabrzmią potwornie teatralnie, ale ja je muszę powtórzyć. Matka powiedziała: „Wczoraj Jędrek, dzisiaj ojciec. Ty masz wracać do szpitala”. Wróciłam do szpitala. Mówię to, bo chcę, żeby moja matka była zapamiętana. To była niebywała osoba.
Potem jest normalna praca w szpitalu. Jest coraz gorzej, coraz ciężej, chodzenie po to żyto. Muszę powiedzieć, że na pewno mój wkład był [coraz mniejszy]... Nie chciałam o tym wszystkim mówić, bo w gruncie rzeczy to wszystko nie jest do przekazania. Myślałam sobie, żeby to opisać – jak można opisać, oddać to, że ranny, który ma siedemnaście czy osiemnaście lat mówi do mnie: „Siostro, ja nie chcę umierać”. Nikt z nich nie chciał umierać, a wiadomo było, że się już nie pomoże, bo jest... Jeszcze jedna rzecz, która jest ważna. Umieranie to jest bardzo ciężkie zajęcie. Nie umiera się od razu. To zabiera czas. Można mieć postrzał w serce, można mieć – tak jak Jędrek – postrzał w głowę; nie umiera się od razu. I wtedy jest [przy rannym] siostra. I to [była] też część naszej pracy.
Nie chciałabym kończyć na takich smutnych nutach… Koniec był taki, że przyszła kapitulacja i poprosiłam dowódcę „Morwę” o pozwolenie wyjścia z ludnością cywilną, ponieważ musieliśmy wynieść ojca, a do noszy są potrzebne dwie osoby. Dostałam od niego zgodę, zwłaszcza że była [pełna] obsada szpitala, nie było potrzeby, żeby siedzieć. Wiadomo było, że jest koniec.
- Jak zapamiętała pani kapitulację Warszawy?
Strasznie. Byłam w innej sytuacji, dlatego że dla mnie świat się skończył, [kiedy] zginął mój brat. Nie wiedziałam jeszcze, że zginęli wszyscy jego przyjaciele w innych oddziałach, czyli że skończył się również świat jego przyjaciół, moich przyjaciół… Oni byli w różnych miejscach, na ogół na Mokotowie. Nawet nie potrafię powiedzieć, czy to rozpacz, czy nie. Jakiś koniec. Myślę, że zarówno moja matka jak i ojciec, i ja bardzo byśmy chcieli, żeby w nas trzepnęła jakaś bomba i żeby to się skończyło, ale właśnie żyć trzeba. W związku z tym wyniosłyśmy ojca. Były pod politechniką podstawione chłopskie wozy. Niemcy [chłopom] z okolicznych wsi kazali przyjeżdżać i na taki wóz położyłyśmy ojca i tyle. Wozy szły, po drodze na Pruszków zeskoczyłam z wozu i ukryłam się w kartoflisku (taka była decyzja mojej matki) i doszłam nocą do mojej ciotki do Ożarowa. Tak wyglądało moje wyjście z Warszawy. Rodzice w Pruszkowie zobaczyli... Ojciec nawet nie został wniesiony do obozu w Pruszkowie, ponieważ ci Niemcy przy wejściu powiedzieli, że on i tak umrze, więc zrezygnowali. Ojciec rzeczywiście był w bardzo złym stanie. Matce się udało namówić jednego z chłopów i pojechała do mająteczku przyjaciół rodziców, [do Ostrówka].
- Czy już wtedy się mówiło o całej tej sprawie, która...
Nie mówiło się, co można było mówić. Był koniec świata. Oczywiście, jak się jest w tym wieku, to wiadomo. W tym wszystkim była moja matka, która była niebywała zupełnie. Myśmy się po paru dniach [wzajemnie] znalazły. Dowiedziałam się, gdzie oni są, a oni bardzo łatwo mogli mnie znaleźć. Ponieważ doszłam w nocy... Idąc po kartoflisku, zobaczyłam wieżę kościoła w Żbikowie, która jest bardzo typowa, ostra. To była noc, godzina policyjna, ale szłam, błąkałam się. Zobaczyłam wieżę kościoła i już wiedziałam, gdzie jestem, więc znalazłam w nocy dom mojej ciotki w Ożarowie, gdzie cudownie mnie przyjęli. Byłam przecież brudna, śmierdząca, zawszona. Wszyscy byli zawszeni. Położyli mnie do łóżka, wykąpali mnie, dali jeść. Pytali, co bym chciała najbardziej, powiedziałam: „Chciałabym kartofli” – i dali mi kartofle. Szczyt marzeń. Po paru dniach znalazłam moich rodziców w Ostrówku i matka powiedziała: „A teraz do nauki”.
Zrobiłam maturę w 1945 roku, tylko już w Kielcach. Nie straciłam ani jednego roku w ciągu wojny. To wszystko jest nie do opowiedzenia, nie do wypowiedzenia, dlatego dwa lata temu [odmówiłam prośbie o wypowiedź], a teraz sobie pomyślałam – mam wnuki, to jednak oni powinni też… Jakoś powinnam zabezpieczyć [wspomnienia], nie powinno to tak umrzeć razem z nami.
Warszawa, 9 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc