Zbigniew Remigiusz Kamiński „Złamaniec”
- Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie.
Urodziłem się w Warszawie i mieszkałem do momentu wybuchu Powstania w Warszawie. Urodziłem się na ulicy Siennej, w tej chwili jest koło Pałacu Kultury kawałek wolnego placu, gdzie stał ten dom, to była Sienna 13. Nie wiem, czy to pechowy numer, czy nie. Mieszkałem, już nie pamiętam tego, ale gdzieś do szóstego roku życia. Potem przeprowadziliśmy się z rodzicami na ulicę Chmielną 49, to był akurat taki dom na wprost ulicy Wielkiej. Do szkoły powszechnej chodziłem na ulicę Królewską 16, kończyłem dwie klasy tej szkoły. Potem przeprowadziliśmy się na ulicę Marszałkowską 77 róg Wilczej. Od trzeciej klasy zacząłem chodzić do szkoły powszechnej chyba numer 75, na ulicy Żurawiej niedaleko od placu Trzech Krzyży. Skończyłem sześć klas akurat w 1939 roku. W 1939 roku, we wrześniu, zdawałem do Gimnazjum Zgromadzenia Kupców na Prostej, była Prosta róg Waliców. Dlatego do tej szkoły chodziłem, ponieważ mój ojciec był krawcem, prowadził spory warsztat, bo było kilkanaście osób zatrudnionych w tym warsztacie. Zgromadzenie Kupców to trochę pasowało lepiej do profesji ojca. Akurat tak się złożyło, że w 1939 roku szkoły istniały dwa tygodnie i Niemcy gimnazjum zamknęli. Zresztą w ogóle budynek na Waliców był zajęty przez wojsko niemieckie i myśmy w ogóle nie mogli wejść. Zastępczo byliśmy ulokowani na Nowogrodzkiej róg Emilii Plater, to było, zdaje się, żeńskie gimnazjum, nie pamiętam jego nazwy. W jednym ze skrzydeł myśmy byli, a w drugim skrzydle dziewczęta. Pamiętam, żeśmy na przerwach z okien do siebie przekrzykiwali. To było dwa tygodnie i skończyło się. Dyrektor przyszedł ogłosić nam, że szkoła została na razie zamknięta, że jak będzie otwarta to nas zawiadomią. Oczywiście nie otworzyli do końca tej szkoły.
Żeby nie siedzieć w domu, właściwie nie miałem żadnego kontaktu z jakąś nauką, poszedłem do siódmej klasy szkoły powszechnej. Była jakaś szkoła na Kruczej, który to był numer też nie pamiętam. Skończyłem siódmą klasę. Po skończeniu siódmej klasy trzeba było coś dalej robić. Niedaleko na Wilczej, w gmachu, gdzie później w czasie Powstania była poczta harcerska, zorganizowana była właśnie Szkoła Zgromadzenia Kupców, tylko że była to handlówka. W swojej naiwności myślałem, że jaka to różnica – handlówka czy nie handlówka. Poszedłem do tej szkoły, ale po pierwszej klasie, po pierwszym roku nauki zrezygnowałem z tego. Okazało się, że absolutnie mnie nie interesowały sprawy handlowe i jakieś kupieckie. Udało mi się dostać do gimnazjum Konarskiego. Wtedy ta szkoła była na ulicy Sandomierskiej. Budynek szkolny przedwojenny był na terenie getta, niestety nie można było z niego korzystać. Konarskiego skończyłem w 1943 roku, zresztą Niemcy nam skrócili trochę naukę. Zostaliśmy skierowani do pracy, zresztą moja klasa na lotnisko Okęcie. Akurat w międzyczasie tak się złożyło, że klientem mojego ojca był inżynier Jenike, oni mieli przed wojną fabrykę wind, dźwigów na Grochowie. W czasie wojny Niemcy im to zajęli i urządzili
Kraftwagenpark, taki park samochodowy, to podlegało też pod wojsko. Właśnie inżynier Jenike wkręcił mnie do tego, żeby nie jeździć na lotnisko tylko na Grochów do
Kraftwagenparku. Zacząłem w tym
Kraftwagenparku pracować jako
Hilfsmonter – pomocnik montera. Oczywiście miałem już wtedy papiery czeladnicze, bo po skończeniu szkoły dostaliśmy papiery czeladnicze. W dalszym ciągu chciałem się uczyć, udało mi się dostać na kurs przygotowawczy do liceum. Oficjalna nazwa to była
Sonderklasse der Berufsschule – czyli klasa specjalna szkoły zawodowej.
Zresztą dzięki temu po wojnie udało mi się dostać do liceum bez problemu. Skończyłem kurs przygotowawczy, wybuchło Powstanie, wtedy miałem zamiar właściwie iść do szkoły Wawelberga, bo można było w ten sposób, ale to wszystko się pozmieniało. Zacząłem chodzić po wojnie do liceum technicznego, to nazywało się Liceum Mechaniczno-Samochodowe.
- Kiedy się pan zetknął z konspiracją?
Z konspiracją to było w ten sposób, że jeszcze przed wojną w 1937 roku wstąpiłem do harcerstwa. To była 99. Warszawska Drużyna Harcerzy imienia księcia Jeremiego Korybut-Wiśniowieckiego, oczywiście po wojnie to była nazwa nie do przyjęcia. Do tej szkoły chodził mój młodszy brat, on właściwie poszedł do zuchów. Mnie namówił, że jest drużyna harcerska, zaczepiłem się wtedy w drużynie harcerskiej; to był początek mojego flirtu z harcerstwem. Później oczywiście wojna przerwała to, ale w 1942 roku zgłosił się do mnie mój zastępowy, przedwojenny jeszcze, namówił do dalszej pracy harcerskiej.
Na początku to było właściwie tylko praca w drużynie, niezwiązana z żadną organizacją, to było tak na dziko, można powiedzieć. Właściwie dopiero do „Szarych Szeregów” wstąpiłem na wiosnę 1943 roku do hufca żoliborskiego, dlaczego akurat tam – nie potrafię w tej chwili powiedzieć. W tym hufcu żoliborskim był nasz przedwojenny zastęp harcerski, myśmy w dalszym ciągu pracowali; właściwie byliśmy tam do momentu Powstania. W tej części organizacji „Szarych Szeregów” to były „Szkoły Bojowe” (BS). „Szare Szeregi” dzieliły się na trzy grupy: „Zawisza”, „Szkoły Bojowe” i „Grupy Szturmowe” – to była najstarsza. Myśmy właściwe celowali do tej najstarszej grupy, ale tak się złożyło, że nasz zastęp potraktowali jako jednostkę kadrową do ewentualnej dalszej rozbudowy. Zostaliśmy w plutonie 227., który miał być osłonowym plutonem dowódcy Żoliborza. Bodajże po siedmiu dniach Powstania dowództwo plutonu doszło do wniosku, że taki układ nam absolutnie nie odpowiada, ponieważ byliśmy plutonem w Kompanii Sztabowej. W skład kompanii wchodził pluton łączności i pluton żandarmerii. Żandarmi wykorzystywali nas do różnych akcji, które z punktu widzenia harcerskiego były sprzeczne raczej z ideologią harcerską; było to na przykład transportowanie więźniów, Niemców złapanych jakichś, czy takie historie różne niejasne, których lepiej… Nasz dowódca doszedł do wniosku, że to jest raczej dla nas niewskazane i zostaliśmy przeniesieni do linii, jako pluton liniowy do Zgrupowania „Żyrafa”.
- Proszę opowiedzieć o wybuchu Powstania.
To było trochę dziwne, bo pierwsza koncentracja była w bursie na ulicy Czarneckiego. W bursie byli właściwie synowie przedwojennych wojskowych, to była taka szkoła, która zresztą przed wojną jeszcze była szkołą dla dzieci wojskowych, właściwie dla synów, bo to była tylko męska szkoła. Mieliśmy pierwszą zbiórkę, która została zresztą odwołana. Później 1 sierpnia miejsce zostało zmienione na ulicę Krechowiecką, zresztą całe dowództwo było na Krechowieckiej.
Niestety tak się złożyło, że wybuch Powstania na Żoliborzu był nie siedemnastej, jak w całej Warszawie, a to stało się przed czternastą. Myśmy mieli wyznaczone zgłoszenie się na punkcie na godzinę wpół do czwartej. Jechaliśmy na koncentrację we trzech z kolegami na rowerach. Już na placu Inwalidów żandarmeria zatrzymywała wszystkich i nie puszczali w kierunku placu Wilsona nikogo, tylko nas skierowali w bok w Czarneckiego. Usiłowaliśmy Czarneckiego dojechać do Krasińskiego, od drugiej strony dostać się na Krechowiecką, ale Krasińskiego był pod silnym ostrzałem, bo stał karabin maszynowy na placu Wilsona i prowadził ostrzał w kierunku Wisły, nie można było przedostać się przez Krasińskiego. Wróciliśmy z powrotem, poszliśmy do bursy, że może jakiś kontakt złapiemy z plutonem, ale nie było nikogo już w bursie. Na razie myśmy doszli do wniosku, że nie ma co tutaj dalej szukać, bo nie możemy żadnego kontaktu złapać, wracamy do Śródmieścia, będziemy łapali kontakt z naszym dowódcą drużyny, który wtedy nie dojechał. Przez wiadukt przejść już nie było można, zresztą na szczycie wiaduktu stał czołg niemiecki, jeszcze Niemcy strzelali kto się pokazał idąc w kierunku wiaduktu. Ktoś z mieszkańców, nie wiem kto, powiedział, że można Wisłostradą brzegiem Wisły przejść w kierunku do Śródmieścia. Wtedy nas była grupa dziesięć osób, było kilka kobiet, mężczyzn, między innymi jeden, który zresztą nie krył się z tym, on miał koncentrację na Mokotowie, był z „Baszty”, też chciał się dostać; żeśmy już razem szli Wisłostradą. Mniej więcej w połowie długości cytadeli dostaliśmy ostrzał. Nie wiedzieliśmy, skąd do nas strzelają. Myśmy z Wisłostrady zbiegli w kierunku Wisły, żeby się schować, podejrzewaliśmy, że strzelają gdzieś z cytadeli. Okazało, że po Wiśle pływała kanonierka i z tej kanonierki strzelali do nas. Akurat traf chciał, że mnie trafili. Wtedy dostałem postrzał, zresztą tak mało dyplomatyczny, bo w pośladek. Myśmy leżeli na trawie przy tym wale, akurat pocisk trafił mnie. Mówimy: „Nie ma co dłużej tutaj siedzieć, bo nas wystrzelają wszystkich”. Ten z „Baszty” mówi: „Chodź, wracamy na Żoliborz”. Żeśmy wrócili, on mi jeszcze pomógł, bo nie bardzo mogłem iść, miałem przestrzelony mięsień.
Właśnie na Czarneckiego trafiliśmy do bursy, bo tam już się zaczął organizować szpital, taki punkt opatrunkowy. Byłem jako pierwszy pacjent tego szpitala. Jest książka szpitala, właśnie pod numerem jeden zapisany, że udzielili mi pomocy. Po opatrunku zabrał mnie kierownik apteki, która organizowała się przy tym szpitalu, pan magister Głuchowski pamiętam jego nazwisko, nie pamiętam imienia już. Mieszkał na ulicy Haukiego na Żoliborzu, zabrał mnie do siebie, ponieważ nie było przygotowanego miejsca w tym szpitalu, żeby zostawili. Zresztą wtedy prawdopodobnie jeszcze była tendencja, żeby nie grupować rannych tylko ich rozproszyć wśród cywilnych, wśród mieszkańców. Właśnie do tego pana Głuchowskiego trafiłem na Haukiego. Tak że nie wychodziłem do Puszczy Kampinoskiej z całym zgrupowaniem, jak uciekali, wychodzili do puszczy i potem wracali, to mnie ominęło. Przypadkowo, a ponieważ mogłem już trochę chodzić, to było gdzieś po trzech, czterech dniach, poszedłem właśnie do tego szpitala i po prostu pomagałem, jak było coś do zrobienia, coś przenieść, coś wynieść, żeby nie siedzieć ciągle u tych ludzi. Nie pamiętam którego to było dnia, ale na samym początku to było… może czwarty dzień może piąty, ci, którzy byli w bursie stanowili jedną z drużyn naszego plutonu, nie wiem jak to załatwili, nie wiem czyja to była inicjatywa – obiady gotowała im bursa, mimo że były normalnie obiady, dostawaliśmy fasunek normalny to oni mieli jeszcze dodatkowe obiady z bursy, przychodzili po obiady do bursy. Poznałem wtedy jednego z tych, którego poznałem przy pierwszej koncentracji, rzeczywiście od razu go złapałem, gdzie tutaj są nasi? On mówi: „Na siódmej kolonii stoimy”. To mówię: „To lecę z wami”. Złapałem swoje ciuchy, jakieś pakunki, jakie miałem, razem z nimi doszedłem do plutonu. To był gdzieś może szósty dzień Powstania. Potem już cały czas byłem z plutonem. Na początku byliśmy na siódmej kolonii, potem nas przenieśli na ulicę Krasińskiego 20, gdzie byliśmy do końca Powstania. Jest tablica pamiątkowa wmurowana w bramie tego domu, że właśnie tutaj, w okresie Powstania, był pluton harcerski 227.
- Co robiliście na Krasińskiego 20, jak to wyglądało?
Stacjonowały dwa plutony. Był nasz pluton i drugi pluton 234. Oprócz tego właśnie na Krasińskiego było dowództwo „Żyrafy”. Właściwie my byliśmy pierwszą linią. Teraz jest ulica Popiełuszki, przed tym nazywała się ulica Stołeczna, ale to tylko była nazwa, właściwie ulicy nie było, były ogródki działkowe, nic więcej nie było. Po lewej stronie na Krasińskiego był klasztor zmartwychwstanek, oni byli bardziej do przodu wysunięci. Byliśmy na pierwszej linii, bo przed nami były tylko pola i nic więcej. Dopiero dalej była ulica Elbląska, Niemcy stali w szkole na Elbląskiej, mieli baterię artylerii przeciwlotniczej na polu, tak że ta bateria może stała w odległości trzystu metrów od nas.
Właściwie specjalnie nie atakowali, tylko raz kolumna samochodów niemieckich pomyliła drogę, to było 17 sierpnia. Trzy samochody podjechały aż pod naszą barykadę, dopiero zorientowali się, jak zaczęliśmy do nich strzelać, że pomylili drogę, wjechali nie w tą ulicę co trzeba. Uciekli, zostawili samochody. Nie wiem, czy ktoś z nich zginął, w każdym razie nie udało nam się złapać nikogo z nich. Uciekli, Niemcy zaczęli walić po tych samochodach z artylerii, myśmy ich nie mogli zabrać.
Ponieważ to było po południu, akurat tak się złożyło, że wtedy miałem przepustkę i byłem na mieście, właściwie samego tego faktu nawet nie widziałem, tylko potem brałem udział, bo pluton został postawiony w stan alarmu i żeśmy wyszli w ogródki działkowe jako osłona. Ale do samochodów nie można było podejść, żeby je rozładować, zabrać czy coś z tym zrobić. W efekcie tego obstrzału artyleryjskiego…
Podjechały trzy samochody z tym, że trzeci zdążył zawrócić jeszcze i uciekł, dwa już nie miały szans, żeby się ewakuować. Niemcy ostrzeliwując samochody, drugi samochód zapalili, spalił się a temu jednemu nic nie zrobili.
Myśmy poczekali aż się ściemni, pod osłoną nocy żeśmy dobrali się do tego samochodu. Był sprzęt saperski głównie, trochę mundurów, trotyl, trochę granatów, właściwie taka zdobycz to może mało przydatna, chociaż trotyl się przydawał. Natomiast w tym drugim samochodzie, który się spalił, była broń, tylko że ta broń też się spaliła, tak że z tego pożytku już nie było.
Następnego dnia Niemcy podjechali czołgiem i samochód zabrali: wrak spalony zabrali i ten, który myśmy rozładowali. Ściągnąć go usiłowali, zapuścić go, żeby wjechać, ale silnik nie dał się uruchomić, a to był za duży wóz, za ciężki, trzeba by było barykadę rozbierać, żeby przeciągnąć go, tak żeśmy go zostawili i Niemcy go zabrali.
- Od czego wziął się pana pseudonim?
Mój pseudonim, tak się złożyło, że przed wojną jeszcze będąc bodajże w czwartej klasie prawą rękę dwa razy złamałem. W 1938 roku byliśmy na obozie na Czantorii i mieliśmy nocne ćwiczenia. W czasie tych ćwiczeń nocnych wpadłem do potoku i złamałem nogę. Jak się koledzy dowiedzieli o tym: „No to kochany, to ty jesteś złamaniec”. Ręka była złamana dwa razy, noga złamana raz, tak że właśnie pseudonim wziął się jeszcze sprzed wojny, z 1938 roku.
Tak przetrwał.
- Czy po spotkaniu z Niemcami, z tymi samochodami, miał pan jeszcze kontakt z nieprzyjacielem?
Właściwie były tyko kontakty patrolowe, jakiegoś natarcia takiego większego Niemcy od tej strony nie urządzali. Zresztą było duże pole przed nami, tak że podejście pod nasze pozycje było dosyć utrudnione, nie było budynków, przez ulicę przeskoczył, może dlatego od tej strony nas nie atakowali. Zresztą zaraz był Instytut Chemiczny obsadzony przez Niemców i żeśmy [brali udział] w czasie tego organizowanego przebicia, to było 21 sierpnia, wtedy miało być połączenie ze Starówką, przez Dworzec Gdański, zresztą przyszły wtedy do nas też oddziały z Kampinosu. Myśmy wtedy w tym natarciu brali udział w taki sposób, że ubezpieczaliśmy prawe skrzydło tego natarcia od strony Instytutu Chemicznego, żeśmy tyralierą leżeli w takim polu, jeszcze jakieś okopy były, nie pamiętam już tak dokładnie, żeby przytrzymać Niemców, gdyby wyszli i chcieli atakować z Instytut Chemicznego, ale oni nie wychodzili. Tak że tylko żeśmy tylko tyle co wychodzili patrole nasze; niemieckie patrole chodziły też po tym polu. Czasami żeśmy się spotykali. Spotkania były często niespodziewane, prawie że się wchodziło jeden na drugiego. Ale to kończyło się jakoś wyjątkowo łagodnie. W każdym razie w tych [patrolach], w których brałem udział, to żaden nie oberwał przy okazji tego spotkania.
- Czy później też był pan ranny?
Tak, później byłem ranny 29 września, to było to generalne natarcie na Żoliborz, już właściwie likwidacja Żoliborza. Właśnie wtedy Niemcy podjechali czołgami przez pole, już nie bawili się w piechotę, a przecież piechota była też. Właśnie obrona była zorganizowana w ten sposób, że były potworzone takie patrole. W skład tego patrolu wchodziła rusznica przeciwpancerna, ta rosyjska, którą żeśmy dostali z rzutów. Do tej rusznicy były przydzielane dwa pistolety maszynowe jeszcze. Ponieważ miałem pistolet maszynowy Sten, byłem też do tego patrolu przydzielony i jeszcze drugi kolega. Mieliśmy pozycję pierwszą od barykady. Jak się natarcie zaczęło to widzieliśmy (była mgła tego ranka) jak czołgi wyłaniają się z mgły, zaczęły iść w naszym kierunku, to była odległość dwieście metrów, może mniej, kolega zaczął z rusznicy strzelać do tych czołgów. Myśmy z kolegą mieliśmy pistolety maszynowe, piechota jak podchodziła, już wtedy już nie miałem stena, bo w czasie bombardowania udało mi się uciec, ale sten został zasypany gruzem, jakoś wyrwałem się z tego a on się skończył, miałem pepeszę. Ostrzeliwaliśmy z kolegą z pistoletów maszynowych piechotę niemiecką, która podchodziła, w międzyczasie czołg został uszkodzony przez tego kolegę z rusznicy, tak że nie mógł obracać wieżyczką, zaczął się ustawiać gąsienicami, zauważył skąd strzał padł. Oni w tym czasie z tą rusznicą wycofali się, myśmy zostali z tym kolegą. Kolega mówi do mnie: „Idź, zobacz, co z tą rusznicą jest, bo tutaj będzie potrzebna, już czołgi podchodzą”. Poleciałem, bo oni w piwnicy byli z rusznicą, jakieś uszkodzenie, zacięcie było w tej rusznicy. Powiedzieli, że już idą. Wracam z powrotem na górę. W tym czasie czołg wystrzelił, wpadł pocisk przez okno do pokoju, byłem w przedpokoju, w jakiej odległości ode mnie nie wiem, to było cztery czy pięć metrów, pocisk się rozerwał. Oczywiście było dużo kurzu, bo to cegła, wszystko się porozsypywało. Nawet nie wiedziałem, że byłem ranny, nie zdawałem sobie z tego sprawy, czułem jakby mnie coś uderzyło, gdzieś jakieś po hełmie chrobotało. Za kilka sekund kolega, który był w środku i pokazał się, biały od kurzu wapiennego, pyta się: „Żyjesz? Dostałeś coś?”. Mówię: „Nie, tylko cegłą”. On tak spojrzał na moje ramię i mówi: „Tutaj dostałeś”. Spojrzałem się na to, zrobiło mi się niedobrze wtedy. Widać było ranę, porozwalane kości, tkanka mięśniowa. Kolega to dostał w prawą czy w lewą rękę pięć odłamków, tylko że malutkich. Mój odłamek ważył, bo mi wyjęli, odłamek tylko wpadł do mnie, ale nie wyleciał, wyjęli w Milanówku tutaj już gdzieś po dziesięciu dniach pewno, przez przypadek tylko, dlatego że ropień mi się stworzył wokół tego odłamka, to na piersi, pierś zaczęła rosnąć, lekarz się śmieje: „Co ty chłopie, piersi ci rosną”. Punkcję robili co to jest takiego, to ropa. To trzeba przeciąć, żeby to wypuścić. Jak ciął lancetem to zawadził o odłamek: „O! Tutaj coś jest”. Odłamek mi wyciągnęli stamtąd. Dwanaście i pół deko ważył, zresztą mam go jako pamiątkę.
Po tym to oczywiście już na linię nie wróciłem, bo już ledwo chodziłem, przesiedziałem już w piwnicy, zresztą miałem krwotok, nie mogły sanitariuszki zatamować tego, przeprowadzały mnie do sąsiedniego bloku do lekarza, to w końcu się to udało. W nocy przetransportowali mnie na noszach na ulicę Krechowiecką do szpitala. Z tego szpitala Niemcy już zabrali do niewoli.
- Już był koniec Powstania?
Już koniec. Byłem 29 września, a 30 była kapitulacja.
- Jak pan pamięta okres kapitulacji?
Jeszcze do tej pory jestem pod wrażeniem tego, jak Niemcy zajmowali szpital. Myśmy leżeli w piwnicy, nas było nie wiem, dziesięciu, było gęsto poukładane, jeden koło drugiego. W pewnym momencie (oczywiście już wtedy żeśmy polikwidowali wszystkie odznaki swoje, dokumenty) wpadło dwóch Niemców w saperkach, rękawy w kurtkach zawinięte powyżej łokcia, granaty ręczne za pasem powtykane, z pistoletami maszynowymi:
Wo sind diese polnischen Banditen. Tymi pistoletami machają. Niezapomniane wrażenie. Ale pokrzyczeli, pokrzyczeli, polatali, nic się nie działo, poszli dalej. Wyrzucili wszystkich cywili z tego domu od razu, kazali wszystkim się wynosić, zaczęli plądrować mieszkania. Wyrzucali, nie wiem, czy to była potrzeba, czy po prostu chęć zniszczenia. Co się tylko dało przez okno wyrzucić, to wyrzucali. Tak że na podwórku, dopiero widziałem następnego dnia, jak wyszedłem, stosy ubrań, bielizny, pościeli, jakichś mebli, ogromna góra tego na podwórku była, to wszystko co z okien powyrzucali. Właśnie między innymi stamtąd miałem koszulę, ponieważ jak byłem ranny to koszula była zakrwawiona, sanitariuszki już wyrzuciły. Właściwie nie miałem żadnej koszuli tylko miałem jakiś pulowerek założony na sobie. Jak już zakwalifikowali mnie, ponieważ miałem zdrowe nogi, do wymarszu na Powązki do Pionierparku to sanitariuszka, która się opiekowała naszą piwnicą, naszą salą, jak to się nazywało, powiedziała: „Czekaj! Nie masz koszuli, w tych rzeczach coś ci zorganizuję”. Poszedłem z nią na podwórko i ona szukała jakiejś koszuli. Ale to wszystko były koszule wciągane przez głowę, wtedy jeszcze nie było mody rozpinanych koszul, jak w tej chwili jest. Miałem tą rękę na temblaku, założenie koszuli na to przykrywa wszystko, nie mam w ogóle możliwości nic zrobić. Znalazła koszulę frakową, frakowa koszula była rozpinana z przypinanym kołnierzykiem. Kołnierzyka nie było, trzeba było mieć spinki specjalne, żeby przypiąć kołnierzyk do tego. W każdym razie tą frakową koszulę z takim pięknym gorsetem (była w takie falbanki) założyła na mnie, w tej koszuli już dojechałem do szpitala a później do Milanówka.
- Najpierw wyszedł pan na Powązki.
Najpierw nas wyrzucili, było nas nie wiem, pięćdziesięciu może sześćdziesięciu, do wyjścia. Pilnowało nas pięciu czy sześciu żandarmów, kolumnę utworzyli i wokół kolumny oni szli, nas prowadzili. Wyszliśmy z Krechowieckiej na Słowackiego, ze żeśmy szli Słowackiego w kierunku Marymontu. Na Słowackiego po obu stronach paliły się domy. Przypomniały mi się wtedy opisy Sienkiewicza z „Ogniem i Mieczem”, bo to były oddziały ukraińskie, śpiewali pieśni swoje ukraińskie, po melodii można poznać, że to oni. Wyrzucali znów przez okna z mieszkań, jakieś były pierzyny, jakieś poduszki, jakieś coś… Właśnie taki pijany jeden podskoczył do nas z pistoletem i zaczął wyzywać nas, rwał się, żeby któregoś uderzyć. Żandarm akurat z boku był, odpychał go, a ten pijany nie reagował na to odpychanie, koniecznie chciał któregoś uderzyć. Akurat z drugiej strony szedłem, nie groziło mi to uderzenie. W końcu Niemiec zdenerwował się i kolbą karabinu palną go, nie wiem czy w pierś czy gdzieś trafił, uspokoił go. Szliśmy do Włościańskiej, potem Włościańską do Elbląskiej, Elbląską do Powązkowskiej, Powązkowską do Pionier-Parku. W Pionier-Parku byliśmy przyjęci przez wojsko. Polegało to na tym, że nas zaczęli bardzo dokładnie rewidować, nie wiem co oni szukali, broni może, żaden tego nie miał. W każdym razie zabierali nam wszystko. Miałem właśnie w tym samochodzie, który podjechał, taki piękny nóż składany, oprawiony, okładki miał z rogu czy coś takiego. Zabrali mi to, klucze od domu zabrali, w ogóle papierosy jeśli ktoś miał to zabierali wszystko, zostawiali jedynie dokumenty, a tak to wszystko zabierali.
Ponieważ żeśmy byli gdzieś koło południa w Pionier-Parku, czekaliśmy do godziny jakiejś czwartej czy piątej, potem podjechały samochody, na samochody nas załadowali i jechali. To były samochody z plandeką zresztą, ciężarowe. Akurat tak stałem, że była pęknięta czy urwana plandeka, taka dziurka była, można było patrzeć i widziałem, jak jechaliśmy Powązkowską, potem skręciliśmy w Okopową, Okopową do Wolskiej, właśnie widziałem jak wygląda miasto już wtedy, było okrutnie zniszczone. Zastanawialiśmy się, dokąd nas wiozą. Myśmy w dalszym ciągu nie wiedzieli, że zostaliśmy uznani za kombatantów, żeśmy w dalszym ciągu myśleli, że z nami tak będą postępowali jak postępowali z partyzantami. Przy tej dziurze w plandece było: „Co widzisz? Dokąd jedziemy?”. Ponieważ orientowałem się, gdzie jesteśmy, mówiłem: „Jedziemy Wolską, Bema pod tym wiaduktem przejeżdżamy”. Jedziemy dalej, wiozą nas w pole, żeby w polu wystrzelać czy jak, co oni kombinują. Potem żeśmy już minęli Włochy, jedziemy dalej, to gdzieś nas wiozą, dokądś nas wiozą. Dopiero szok był jak przez tą dziurę zobaczyłem ludzi na polu, którzy zbierali jakieś pomidory, jakieś coś, normalnie chodzących, to nie boją się tak, chodzą sobie spokojnie, to było raczej takie niespodziewane.
Zawieźli nas do Pruszkowa, w Pruszkowie wyładowali samochody. Były dwie hale – hala siedem, hala osiem – otoczone były drutem kolczastym, warta stała niemiecka, wyładowali nas. Mnie od razu wzięli na halę dla rannych, przyszła od razu do mnie sanitariuszka, przyniosła mi kolację, chleb, jeszcze jakieś. „Kochana! Skąd wy to macie, coś takiego, niespotykane?”. Zresztą akurat wtedy dwa dni nic nie jadłem, bo już nie było jedzenia, tak że to pamiętam wypiłem jakiejś lury, kawa to była zbożowa czy coś takiego. Ona mówi: „Nas uznali jako kombatantów, dostajemy fasunek. To jest chleb masz biały, masz czarny, którego chcesz?”. To był znów następny szok. Ale to długo nie trwało, bo oni po dwóch dniach wyjechali do obozu, ich wywieźli. Myśmy zostali sami. Przywozili nam jedzenie, znaczy był obiad, bo rano przywozili kawę, ale nic więcej poza kawą, ale to też był niewielki z tego pożytek, bo nie było naczyń, kawy nie było w co wlać, niektórzy mieli puszki po konserwach, to w tych puszkach sobie nalewali, ale to zanim ta puszka pokrążyła po wszystkich to już kawy nie było. Z zupą była podobna sprawa. Przywozili, to była zupa, to była jakaś kapusta czy coś takiego rozgotowane, a to też trzeba było w coś wziąć, już nie mówić o łyżce, żeby puszka chociaż. Udało mi się zdobyć puszkę, w tą puszkę dostawałem zupy, ale tą kapustę to palcami się wyjmowało, resztę można było wypić. Z takim jedzeniem byliśmy właściwie do momentu wyjścia. Z tym, że jak przyjechały szpitale cywilne to się okazało, że wśród tych była jedna znajoma sanitariuszka, mnie przyniosła jeszcze puszkę na własność, miałem już swoją puszkę na jedzenie, jakiś przyniosła kilim czy dywan, żeby przykryć się czymś, leżeć a nie było się czym przykryć. Jak wychodziłem z Krechowieckiej sanitariuszka dała mi koc, mówi: „Masz, żebyś mógł się czymś przykryć”. Ale ten koc się okazało był niemiecki i na tej rewizji, co było z gapą stemplowane, jak Niemiec zobaczył, to mi zabrał oczywiście, już byłem bez koca. Przykryć się nie miałem czym, właśnie dopiero wtedy mi jakiś kilim dała czy dywan do przykrycia.
Podziwiam organizację jaka jednak istniała w Pruszkowie. Jak tylko przyjechały cywilne szpitale, to przychodzi do mnie całkowicie nieznana jakaś sanitariuszka czy łączniczka, nie wiem, kto to był, pyta się: „Czy masz tutaj kogoś w okolicy komu chciałbyś dać znać, że tu jesteś?”. Miałem wysoką temeraturę, nie bardzo byłem przytomny, mówię: „Nie, nie mam nikogo”. Widziała, że jestem w takim stanie. „Przypomnij sobie, pomyśl, masz tutaj kogoś może?”. W Milanówku mieszkał mojej matki brat, żeby się od niej odczepić, bo męczyła, mówię: „Mam, tu w Milanówku mojej matki brat jest”. – „To napisz do niego”. – „Nic nie będę pisał, daj mi spokój”. – „To ja napiszę. Powiedz, co mam napisać?”. – „Napisz jestem ranny, jestem tu, co więcej można pisać, że żyję”. Ta kartka następnego dnia była u mojego wujka, już wiedzieli, bo moi rodzice nie mieli o mnie żadnej wiadomości przez cały czas Powstania, nie wiedzieli, co się ze mną dzieje – żyje, nie żyje?
Moi rodzice przyszli dzień wcześniej z Warszawy, dowiedzieli się z tej kartki. Dom, w którym jesteśmy jest wybudowany przez mojego ojca przed wojną jeszcze, jako letni domek miał służyć, to nie jest wcale letni domek. Tutaj zatrzymali się, mama chciała kogoś z Pruszkowa wyrwać, ale to była beznadziejna sprawa. Organizacja była fantastyczna. Wysłałem kartkę, już następnego dnia była u adresata.
Organizacja nowej listy do wyjazdu. Niemcy sporządzili listę rannych do wyjazdu, została podmieniona na listę tych, którzy muszą wyjechać z obozu jak najszybciej. Przychodzi sanitariuszka i pyta się: „Czy coś ci kupić do jedzenia?”. Jedzenie to była rozgotowana kapusta, to było kiepskie jedzenie. Zamówiłem sobie, pamiętam, dwie bułki z wędliną. „Pieniądze masz?”. Pieniądze miałem jakieś, byłem zdziwiony, że te pieniądze są ważne jeszcze przez cały czas Powstania, przecież nie korzystało się z tego. Jednego dnia wieczorem przyjmowała zamówienie, drugiego dnia przynosiła. Przyniosła bułki, akurat wtedy wyczytywali do wyjazdu. Wziąłem bułki z sobą i po drodze zjadłem je jeszcze. Przewieźli nas furmankami do Tworek. W historii Milanówka jest zapisana w jakiś sposób pani Kiełbasińska, ją nazywali wszyscy pani doktór, podobno była tylko pielęgniarką, która wyciągała z obozu pruszkowskiego ludzi i rozmieszczała po okolicy. Cały wagon kolejki EKD przyjechał z Milanówka, ona przywiozła nas do Milanówka. Byliśmy w willi „Perełka”, to jest przedwojenny pensjonat, jeszcze Gałczyński w tym pensjonacie nawet mieszkał. Pensjonat był jako szpital. Kolejka przejeżdżała obok „Perełki”, zatrzymała się, żebyśmy wysiedli. Nie wysiadamy, bo nie przygotowali miejsca na nowy transport. Pojechaliśmy dalej, jak dworzec PKP, bo to był koniec kolejki przy dworcu PKP. Czynszowa kamienica, nazywa się dom Piekarskiego, właścicielem jest Piekarski, nas w trochę hotelowym systemie, bo długie korytarze i po obu stronach drzwi do pokoi i na tych korytarzach na pierwszym i drugim piętrze nas poukładali, dopiero następnego dnia do „.Perełki”. Do kolejki w Tworkach wsiadłem sam jeszcze, ale jak zobaczyłem na samym wstępie Milanówek, Grudów to siły mnie opuściły, nerwy prawdopodobnie przestały działać już na to napięcie. Prawdopodobnie zdawałem sobie sprawę, że jak jestem w Milanówku to będzie miał się kto mną opiekować, że nie muszę już sam o sobie myśleć i że ktoś będzie za mnie to wszystko myślał. Jak kolejka dojechała do dworca PKP, gdzie był koniec, już nie wysiadłem sam, już mnie doktór Kiełbasińska, która była wyższa ode mnie, dosyć tęga kobieta, wzięła pod pachę, z kolejki wyciągnęła i zaniosła na korytarz.
Następnego dnia, bo jedną z lokatorek prosiłem, żeby zawiadomiła mojego wujka, że już jestem, bo nie wiedziałem czy rodzice są, przypuszczałem, że wujek to jest.
To było wieczorem. Wysiedliśmy z kolejki, był duży zegar wewnętrzny, była siódma dziesięć, pamiętam tą godzinę, jak żeśmy przechodzili. Lokatorka mówi, że dzisiaj nie pójdzie do mojego wujka zawiadomić go, że jestem, jutro idzie na [niezrozumiałe]. Jutro raniutko, jak tylko będzie można, to ona poleci i zawiadomi. Była godzina koło dziewiątej, moja mama się zjawiła, jej nie spodziewałem się zobaczyć. Zorganizowali nosze, żeby mnie zabrać, ale już nie miałem siły samemu się na te nosze wdrapać. Przekładali mnie właściwie z podłogi na nosze i przenieśli mnie do „Perełki”. W „Perełce” do końca listopada prawie byłem jeszcze. Przez październik to była taka sytuacja właściwie i w prawo, i w lewo, nie wiadomo w którą stronę ma się przeważyć. Ważyło się. Dopiero pod koniec października nastąpiło przesilenie, stopniowa poprawa, do domu zabrali. Z kolei miejscowa placówka AK przysłała po mnie furmankę z końmi i przewieźli mnie do domu, do rodziców. Później, po zajęciu Warszawy przez Rosjan, po wypędzeniu Niemców z Warszawy, mama poszła z moim bratem, bo ja nie nadawałem się do chodzenia do Warszawy, mój ojciec nie mógł iść, bo był tak samo ranny jak ja, miał lewy bark, identycznie jak ja, uszkodzony.
Dom był spalony po wyjściu, chociaż jak wychodziliśmy to dom stał. Dopiero na początku marca żeśmy się przenieśli do Warszawy. Akurat ojciec znalazł na Mokotowie znajomego z Podkowy, który udostępnił nam jeden pokój, też przechodziło się przez jakiś spalony dom, jakby ktoś nie wiedział, że można mieszkać, to by nikt się nie zjawił; piętra były wypalone, tylko parter nie był spalony. Krótko żeśmy mieszkali, potem żeśmy przenieśli się do znajomego na Poznańską w Warszawie, w Centrum już. Później udało się znaleźć mieszkanie na Śniadeckich. Potem ze Śniadeckich wyprowadziłem się, ożeniłem się i gdzie mieszkać. W Warszawie nie było szans, a tutaj było puste. Na tymczasem żeśmy się z żoną sprowadzili, tymczasem to jest już pięćdziesiąt dziewięć lat.
- Czy był pan represjonowany po wojnie?
W zasadzie represji jakichś takich nie [miałem]. Po wojnie zacząłem pracować z powrotem w harcerstwie. Prowadziłem drużynę, potem byłem zastępcą hufcowego w Hufcu Śródmieście. Jeśli można nazwać to represją, to nachodziły nas różne podejrzane typy, były różne propozycje, straszenie, to właściwie tylko było tyle. Aresztowań nie było.
- Jak na pana osobiście wpłynęło Powstanie?
Trudno jest powiedzieć. W każdym razie z kolegami, z którymi się spotykam, mimo że spotykam się z nimi rzadko, to jednak czujemy do siebie jakąś taką więź, której w stosunku do innych znajomych nie odczuwam. Może tego nie można nazwać przygodą, ale ta wspólna walka tak przywiązała jednego do drugiego, mimo że tylko przez dwa miesiące byliśmy razem. Jeśli ktoś coś ma do załatwienia, a drugi ma możliwość załatwienia, bez mrugnięcia okiem drugiemu załatwia i ułatwia życie.
Natomiast jeśli chodzi o jakieś odczucia innego rodzaju, nie potrafię powiedzieć. Na przykład, jak mi zadają też takie pytanie: „Czy uważasz, że Powstanie było potrzebne, czy musiało być, czy mogło go nie być?”. Na to nie potrafię odpowiedzieć, raczej skłaniam się do tego, że musiało nastąpić, chociaż podają, jako przykład, Czechów, że oni nie robili powstań i na tym lepiej wyszli.
Mam jeszcze taką scenkę w oczach, to było w 1938 roku w szkole podstawowej na Żurawiej. Kierowniczką szkoły była pani Zawadzka, podobno stara panna, dla mnie była starą kobietą, miała ze trzydzieści parę lat. Robiła nam pogadanki patriotyczne, sadzała całą szkołę na sali gimnastycznej i mówiła na temat różnych zdarzeń politycznych. Pamiętam jej wypowiedź po tym, jak nasze wojska zajęły Zaolzie. Opowiadała taką scenkę, że nasi żołnierze, jakieś fortyfikacje były, przejmowali od czeskich wojaków. Czeski żołnierz oddawał broń i płakał, a polski żołnierz, który to od niego przyjmował, powiedział: „My nie będziemy płakać, my się będziemy bić”. Tutaj jest takie porównanie mentalności czeskiej i polskiej, które stanowisko jest słuszne, nie potrafię powiedzieć. Czy lepsza jest taka ugoda, jak Czesi to robili, czy takie stawianie się jak my. Przypuszczam, że Polacy nie potrafili postępować w ten sposób jak Czesi. To nie leży w naszej naturze, to kłóci się z naszą całą historią, jesteśmy niestety dziedzicznie obciążeni. Gdyby Powstanie nie wybuchło, co by mogło być. Czy Rosjanie by zajęli Warszawę – prawdopodobnie tak, tylko czy w międzyczasie nie byłoby jakichś spontanicznych wystąpień, które mogłyby się odbić na bezpieczeństwie ludności Warszawy? Ale już pomijając nawet to, co z nami, co z całą Armią Krajową by się działo wtedy. Działo by się prawdopodobnie to, co było w Wilnie, we Lwowie, że kto chce to iść do wojska ludowego, a kto nie chce to na Syberię. Może to też w jakimś stopniu przeważa. Wydaje mi się, że dobrego rozwiązania to nie było, bo walka bez pomocy z zewnątrz była beznadziejną walką. Zresztą to się okazało. Nie walczyć i wpuścić Armię Czerwoną, to oni by też spacyfikowali. Co lepsze – trudno powiedzieć.
Milanówek, 25 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska