Zofia Minkiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Minkiewicz, primo voto Tomaszewska, z domu Leszczyńska. Mam 85 lat, urodziłam się 11 listopada 1924 roku w Warszawie.

  • Pani Zofio, bardzo proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym oraz jak pani zapamiętała lata przed wybuchem wojny?

Powiem ogólnie – moje życie składało się z bardzo dziwnych sytuacji: bardzo wspaniałych, bardzo bogatych i bardzo biednych. Przeżyłam komfort w życiu i przeżyłam głód i nędzę. Jeśli chodzi o czasy przedwojenne, ponieważ miałam wybitnego ojca, który był na bardzo wysokim stanowisku, miałam dobrobyt, miałam najlepszą szkołę w Warszawie, mój brat chodził również do najlepszej szkoły w Warszawie; uprawiałam sporty, grałam na fortepianie. Miałam babkę, która była wielką pianistką, bardzo wielką artystką. W ogóle życie toczyło się cudownie.

  • Na jakiej ulicy pani mieszkała?

Mieszkałam na alei Szucha 8, mieszkanie 6. Nawet pamiętam jeszcze telefon.

  • Ile rodzeństwa pani miała?

Miałam brata starszego ode mnie, który chodził do gimnazjum Reja, a ja chodziłam do Kowalczykówny – naprzeciwko sejmu, potem, w czasie okupacji, ponieważ wszystkie szkoły były zamknięte, chodziłam do Roszkowskiej-Popielewskiej na placu Unii Lubelskiej, to była handlówka i jednocześnie chodziłam do konserwatorium, ponieważ jestem muzykiem wykształconym. Całe to moje wspaniałe dzieciństwo skończyło się w 1939 roku tragicznie, dlatego że mój ojciec został powołany do wojska i we wrześniu 1939 roku został rozstrzelany. Tak jak Polacy w Katyniu, tak on został rozstrzelany w Tomaszówce na obecnej Białorusi, a wtedy to jeszcze były ziemie polskie. Rosjanie weszli parę dni przed tym przez granicę polską i spotkali piętnastu żołnierzy na szosie i ich wszystkich rozstrzelali. Przez sześćdziesiąt lat nie miałam możliwości pojechania tam, aż w tym roku, dzięki pewnym szczęśliwym zbiegom okoliczności, ktoś mnie zawiózł na Białoruś, do tej Tomaszówki; byłam tam na grobie ojca. To jest dla mnie bardzo ważna sprawa. Tak to się skończyło moje dzieciństwo.
Potem zostałam przyjęta ze swoim bratem do mojej rodziny – bardzo dobrej, bardzo opiekuńczej i tam mieszkałam u nich pięć lat, aż poznałam mojego pierwszego męża Bohdana Tomaszewskiego […].

  • Proszę opowiedzieć o latach okupacji.

Chciałam powiedzieć, że w czasie okupacji miałam do czynienia z cudowną młodzieżą. Tak jak w książce „Kamienie na szaniec”, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, mowa jest tam o cudownej młodzieży, o wspaniałych dziewczynach i chłopcach, to ja z takimi miałam do czynienia. Myśmy się wszyscy kształcili, myśmy wszyscy organizowali spotkania polityczne. Wszyscy starsi ode mnie prawnicy (bo to byli studenci prawa), brali udział w jakichś akcjach politycznych. Dziewczyny przygotowywały się do zawodów pielęgniarek. Ja też odbyłam taki kurs pielęgniarski. Urządzaliśmy przynajmniej raz w tygodniu spotkania literackie. W tym czasie przyjechał z Wilna [Czesław] Miłosz, którego żeśmy zaprosili, był u mnie – w moim domu, co bardzo miło wspominam. W końcu wyszłam za mąż za Bohdana Tomaszewskiego.

  • W jakich okolicznościach się poznaliście?

Poznaliśmy się w bardzo dziwnych okolicznościach, mianowicie miałam przyjaciela Romka Weisbroda, który mnie kiedyś poprosił, żebym poszła do szkoły handlowej, do której on chodził. Ponieważ ja chodziłam też do handlówki, więc mogłabym tam wejść, pomóc, popodpowiadać, powiedzmy, jemu, ewentualnie jego kolegom, w zakresie ekonomii czy jakichś innych dziedzin. To była bardzo znana szkoła, zdaje się, że na ulicy Ordynackiej. Udałam się tam i na jednym z wykładów poznałam właśnie Tomaszewskiego, który siedział przede mną. Właściwie nie uważaliśmy absolutnie na to, co się dzieje, wykład nas w ogóle nie interesował, interesowało nas po prostu nasze spotkanie. Potem była jakaś przerwa, myśmy się spotykali zupełnie luźno gdzieś na ulicy, aż w końcu żeśmy się spotkali na dłużej. On wszedł, że tak powiem, w grono tych ludzi, z którymi ja się przyjaźniłam, został zaakceptowany i po paru miesiącach, pół roku przed Powstaniem, myśmy się pobrali. To było 31 grudnia 1943 roku, w dzień Sylwestra. Po paru miesiącach byłam już w poważnym stanie i w lipcu, będąc już w piątym miesiącu ciąży zostałam wysłana przez mojego męża i moją rodzinę do Józefowa pod Warszawę – to był lipiec, czyli jakieś trzy tygodnie przed Powstaniem – do takich znajomych, żebym oddychała świeżym powietrzem. Przebywałam tam może dwa tygodnie. Pod koniec lipca zjawił się nagle mój mąż z moim bratem, powiedzieli: „Słuchaj, zabieramy ciebie z powrotem do Warszawy, bo zbliża się front rosyjski”. Muszę tutaj powiedzieć, że będąc światłą dziewczyną i mając do czynienia z inteligencją, absolutnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ten front rosyjski, który się gdzieś tam zbliża, jest dla nas tak szalenie groźny. W ogóle nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, że może wybuchnąć Powstanie. To jest dla mnie przedziwne w tej chwili. Jak czytam różne publikacje, to ja po prostu nie mogę tego skojarzyć.

  • Państwo nic na ten temat nie wiedzieliście, że ma wybuchnąć Powstanie?

Nic nie wiedzieliśmy i absolutnie żeśmy się nie bali niczego. Muszę tutaj dodać, że jak byłam na dworcu w Józefowie, przejeżdżał pociąg w odwrotną stronę, nie do Warszawy, tylko w stronę Lublina, zobaczyłam przy oknie mojego kuzyna, znanego satyryka Janusza Minkiewicza, którego spytałam: „Gdzie ty jedziesz?”. On: „Ja jadę na wschód – do Lublina”. Ja mówię: „No ty żartujesz chyba?!”. On: „No tak, ja jadę na wschód, a ty gdzie jedziesz?”. Ja: „Ja do Warszawy”. On: „No to jesteś wariatka kompletna”. Tak się stało.
Wróciłam do Warszawy, w Warszawie mieszkałam wtedy na Czerniakowie, przy ulicy Hołówki. Byłam tam w domu może ze dwa dni i mój mąż wziął mnie razem z moim bratem i wywieźli mnie na Starówkę, na koniec ulicy Miodowej, dokładnie Miodowa 23 – do swojego brata, ponieważ Bohdan miał już prawdopodobnie jakieś przydzielenie [do udziału w Powstaniu], więc oddał mnie do swojego brata, do mieszkania, żeby mieć mnie, że tak powiem, przy sobie, żeby mną się jako tako opiekować, a jednocześnie pełnić jakieś tam swoje funkcje. Dzień czy dwa dni przed wybuchem Powstania ja tam rzeczywiście trafiłam na Miodową. Tam już było kilka osób; była tam rodzina, a oprócz tego dołączyli jeszcze niejacy państwo Grunwaldowie, których spotkaliśmy na dole, na ulicy Miodowej. To był bardzo znany rzeźbiarz; oni tam się znaleźli zupełnie przypadkowo i mój szwagier wziął ich do siebie. Czyli mieliśmy tam właściwie kilkanaście osób. Jeszcze tam coś niecoś było do jedzenia, jeszcze jako tako to wszystko trwało. Wybuchło Powstanie; w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy z grozy sytuacji, absolutnie.

  • Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?

Biegają ludzie, na rogu Miodowej i placu Krasińskich budują ogromną barykadę, trzony z autobusów, w każdym razie wszystko było poprzewracane, ogromna była ta barykada. Ludzie biegają, noszą opaski, nawet, pamiętam, były opaski AL-u, chaos absolutny, właściwie przerażenie. Nikt nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, i oczywiście słychać było detonacje pod Warszawą, zbliżający się front rosyjski, czego żeśmy się potwornie bali. Jak wybuchło Powstanie, powiedzmy 1, 2 sierpnia nic się specjalnego nie działo, a potem się zaczęło normalne, potworne bombardowanie. Szczególnie na placu Krasińskich – były robione zrzuty.

  • Zrzuty alianckie?

Tak, alianckie, z południowej Afryki. Samolot, który spadł naprzeciwko obecnej szkoły teatralnej, to było dosłownie na wyciągniecie ręki, można powiedzieć, prawie że nas zawadził. To było dosłownie vis-à-vis naszego domu, który już był właściwie spalony. „Krowa”, czyli ta straszna broń, która ciągle w nas godziła na Starówce, uszkodziła nasz dom. Dom nasz się spalił, ten samolot tam leżał, mój mąż z moim bratem ratowali lotników; oni oczywiście nie żyli już, nieśli ich w kocach, potem gdzieś tam ich chowali na jakichś skwerkach. Wszystko to żeśmy przeżyli, co oczywiście jest w dokumentach; i wybuch czołgu, który był bardzo niedaleko nas na ulicy Kilińskiego.

  • Pani była świadkiem tych wydarzeń?

Nie byłam. Ja byłam w tym czasie na Miodowej, w którymś tam miejscu, a Kilińskiego to jest bardzo blisko, tak że ten huk na pewno słyszałam, ale nie widziałam tego na oczy, ale oczywiście wiedziałam o tym, ile ludzi tam zginęło, jaka to była ogromna tragedia.

  • A członkowie pani rodziny byli przy pani wtedy?

Różnie to było. Jeśli chodzi o członków mojej rodziny, to tak: mój mąż był w zgrupowaniu, które nazywało się „Kuba”; Bohdan miał pseudonim „Mały”. Oczywiście nie miał żadnej broni, bo nie dostał, miał tylko panterkę na sobie – taką kurtkę. Ja to się pałętałam, uciekałam wszędzie w związku ze swoim stanem, w jakim byłam.

  • Który to był miesiąc ciąży?

Piąty miesiąc. Do jedzenia nic absolutnie nie miałam. Właściwie nie wiem, jak to przeżyłam, bo właściwie nic nie jadłam. Jadłam tylko kostki cukru i suchary, które mi z litości dawali żołnierze. Wody nawet nie piłam, a o myciu to już w ogóle nie było mowy, więc po paru dosłownie dniach, może po tygodniu, zaczęły się pojawiać potworne wszy i to była najgorsza klęska, jaka mnie w życiu spotkała. Wszy były i w ubraniach, i we włosach. Wszyscy mieli te wszy.

  • Cały ten czas się w piwnicach spędzało, prawda?

Cały czas w piwnicach albo się uciekało. Uciekałam przez ulicę, mój mąż do mnie dochodził, to znów go nie było, to znów byłam przerażona, że on gdzieś zginął. Przychodziła do mnie moja koleżanka, która brała udział w Powstaniu, bardzo znana zresztą, moja koleżanka z klasy, nazywała się Marysia Świerczewska, to była krewna Wyganowskich – byłego prezydenta Warszawy Wyganowskiego, właściciele papierni w Konstancinie – i ona mi codziennie przynosiła w manierce wino czerwone, żebym kieliszek wypiła dla wzmocnienia. To taki szczegół po prostu opowiadam.
Najpotworniejszą historię, jaką przeżyłam w Powstaniu, był pobyt, jednodniowy chyba, w Hipotece [budynku Hipoteki Warszawskiej]. Dlatego, że w Hipotece ukryłam się w takim zakamarku przy windzie i dosłownie za ścianą trafił szrapnel. Z góry przebił aż do piwnicy i wtedy tam zginęło kilkadziesiąt czy kilkaset osób. Zrobił się tak potworny pył, że w ogóle nie można było oddychać, nie można było nic widzieć, więc ktoś otworzył drzwi obrotowe (które chyba do dzisiejszego dnia są w Hipotece) i myśmy wybiegli na obecną ulicę… W każdym razie wybiegliśmy na ulicę, która była inna niż w tej chwili, i Niemcy do nas strzelali. Strzały były po prostu, tak dookoła nas strzelali, no więc uciekliśmy stamtąd i gdzieś żeśmy się schowali w jakieś ruiny. Mój mąż albo był przy mnie, albo był tam w swoim zgrupowaniu. Mój brat, pamiętam, wchodził na jakiś dom i gasił dom, który się palił, a w ogóle jeśli chodzi o pożary, to muszę powiedzieć to, co pamiętam bardzo dobrze, że cała ulica Miodowa płonęła właściwie od pierwszych dni Powstania. Od tego domu, który stoi do dziś dnia – róg Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia – poprzez wszystkie te domy po kolei, wszystko się paliło, cały czas to było w ogniu. Szczególnie ta strona nieparzysta, bo parzysta strona to jest właśnie naprzeciwko, tam gdzie jest szkoła teatralna. To był nieustanny pożar. Jeśli chodzi o widoki zabitych, to oczywiście bez przerwy widziałam zabitych, chodziło się dosłownie po trupach. Jeśli chodzi o grzebanie umarłych, to się grzebało tam, gdzie był kawałeczek miejsca na jakimś chodniku czy kawałeczku ziemi. Te krzyże to było właściwie jeden koło drugiego. Może pan mi zada jakieś pytanie z związku z tym?

  • Ja troszeczkę bym się cofnął – do lat konspiracyjnej działalności. Pani była osobą cywilną, więc czy pani prowadziła jakąś konspiracyjna działalność? Czy może mąż albo członkowie rodziny?

Męża jeszcze wtedy nie miałam. Miałam tę całą kupę przyjaciół – młodzieży bardzo wybitnej, którzy wszyscy działali w akcjach konspiracyjnych.

  • Na czym te akcje polegały?

O tym się nie mówiło. Oni byli wszyscy starsi ode mnie, ja miałam wtedy lat, powiedzmy, siedemnaście, osiemnaście, więc chodziłam na kursy pielęgniarskie, ale bezpośrednio nie brałam udziału w jakichś zgromadzeniach dotyczących akcji w AK. Natomiast wiem, że wszyscy ci moi przyjaciele byli bardzo zaangażowani.
  • Jaka była atmosfera w czasie Powstania? Jak to pani zapamiętała?

Właśnie jest to dla mnie bardzo dziwne, bo ja żadnej euforii nie pamiętam. Nie pamiętam zagrożenia, nie pamiętam, żeby ludzie sobie zdawali sprawę z zagrożenia ze strony Niemców i ze strony Rosji. Pewnie zdziwienie, dlaczego raptem ustały te huki, to drżenie ziemi; ludzie się po prostu temu dziwili, ale właściwie nie zdawali sobie zupełnie sprawy z tego, co się dzieje. Dopiero jak zaczęły się te koszmarne bombardowania i działanie artylerii, to dopiero wtedy ludzie zorientowali się, że to jest absolutna klęska i nie mieli żadnej nadziei na zwycięstwo.

  • Jakie były zachowania ludności podczas okupacji? Czy wykazywali jakieś postawy solidarności? Jak to wyglądało i dzięki komu ludzie mogli przetrwać to wszystko?

Mnie się zdaje, że ludzie byli bardzo solidarni, oczywiście pomagali sobie w tym sensie, że jak na przykład ktoś miał jakieś jedzenie [to dzielił się nim]. Ja osobiście otrzymywałam tę pomoc, ponieważ nie miałam co jeść, to mi dawano. Uważam, że ludzie byli bardzo solidarni, bardzo sobie pomagali i odnosili się do siebie nadzwyczajnie.

  • Była pani świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez Niemców?

Byłam świadkiem jednej bardzo przykrej sytuacji. To było na samym początku Powstania, to znaczy został ranny młody mężczyzna, który wpadł do bramy, w której byłam. On miał zupełnie rozbitą twarz, nie wiem czym, po prostu rozmiażdżony nos zupełnie, twarzy właściwie nie miał. Jak ja to zobaczyłam, to zemdlałam, bo właściwie nie mogłam na to patrzeć. Chciałam z początku jemu pomóc, bo miałam przy sobie zawsze bandaże i środki opatrunkowe i wiedziałam, jak się tym posługiwać, a tu straciłam zupełnie orientację, ale to jest taki szczegół. Jeśli chodzi o te rzeczy ważniejsze, to dla mnie najważniejsze były te zrzuty na placu Krasińskich, które były tuż tuż obok nas. Latały samoloty nad placem Krasińskich, w tym miejscu, gdzie jest teraz pomnik, dosłownie nad samym placem nieustannie. Nieustannie latały te samoloty i dokonywały zrzutów.

  • Jak te zrzuty wpływały na morale ludności cywilnej?

Ludzie tego bardzo oczekiwali i bardzo dużo sobie po tym obiecywali. Uważali, że to może rzeczywiście pomóc.

  • Co było w tych zrzutach?

To była broń.

  • A jakieś lekarstwa?

Tego to ja nie wiem. Wiem, że broń [była] na pewno.

  • Ile czasu pani spędziła na Starym Mieście?

Do 2 września. Ostatnie bombardowanie było najgorsze. Noc spędziłam w jakiejś piwnicy i zaczęło się potworne bombardowanie. Jeszcze muszę opowiedzieć bardzo ważną sprawę, mianowicie myśmy chcieli z mężem przejść kanałami do Śródmieścia, ponieważ na ulicy Miodowej i Długiej był właz, tam wojsko już przychodziło i ludność cywilna też, żeby przejść kanałami do Śródmieścia. Myśmy tam doszli, bo to było dosłownie kawałeczek tylko i chcieliśmy wejść do tego włazu. Mój mąż powiedział jakiemuś oficerowi, który tam stał przy tym włazie i przepuszczał tych ludzi: „Słuchaj, czy moja żona może tam wejść, bo ona jest w ciąży?”, on powiedział: „Wykluczone! Zemdleje, zatarasuje przejście i będzie wtedy bardzo trudna sytuacja. Nie wpuszczam jej!”. Dzięki temu, że on odmówił, myśmy zostali. Mój mąż chciał iść ze swoim oddziałem i miał wtedy bardzo trudną decyzję: nie wiedział, czy mnie opuścić, czy pójść ze swoim oddziałem. Jednak został przy mnie. To był ostatni dzień Powstania.
Właśnie następnego dnia było potworne bombardowanie, usłyszeliśmy głosy niemieckie: Raus, raus. Ja wtedy Bohdana wzięłam do piwnicy, która znajdowała się nie pod domem, który już był spalony, tylko pod podwórzem. Ten dom miał obok bardzo duże podwórze i pod tym podwórzem były bardzo marne piwnice i jedna z tych piwnic należała do nas, wobec tego ja w tej piwnicy miałam trochę rzeczy. Przed Powstaniem, nie wiem dlaczego, kto mnie tak instruował, wzięłam biżuterię, futro mojej matki bardzo piękne, fotografie rodzinne i to wszystko było w jakiejś walizie. Tam żeśmy weszli, ja powiedziałam: „Bohdan, zdejm tę swoją panterkę i włóż swoje cywilne ubranie” – i on się w ostatniej chwili przebrał. Jak się przebrał, to ja wzięłam biżuterię, zakopałam pod progiem, szczęśliwie nie gdzieś z boku, w jakimś tam koniuszku piwnicy, tylko pod progiem, bardzo płytko. Dzięki temu to przetrwało i myśmy mieli potem te pieniądze na jedzenie, na chleb.
On się przebrał, wyszliśmy na górę i Niemcy nas od razu złapali, właściwie nie Niemcy tylko „własowcy”. Pociągnęli nas z innymi ludźmi, zaczęli nas popychać w stronę placu Teatralnego. Tam gdzie teraz jest Teatr Wielki, przed samym teatrem, pamiętam jak dziś, leżał zabity człowiek. Na nikim to w ogóle nie robiło najmniejszego wrażenia, człowiek przechodził jak przy zwłokach jakiegoś kota. Obrazy, które towarzyszyły temu dalszemu przejściu w stronę ulicy Solidarności, były potworne, dlatego że ludzie byli obandażowani niekiedy cali, za wyjątkiem oczu. Wszystko było zabandażowane i ludzie byli niesieni na plecach, na noszach, na drzwiach albo po prostu dźwigani. Te obrazy chorych, rannych były przerażające. Chciałam tutaj jeszcze wrócić do sprawy, bo mi przyszło do głowy, że to jest bardzo ważna sprawa; w czasie Powstania, kiedy jeszcze były walki, bratowa mojego męża – Barbara Tomaszewska, która była ze mną cały czas w czasie Powstania – była w ciąży, chyba w pierwszym miesiącu ciąży i w pewnym momencie zaczęła krwawić. To było bardzo niepokojące, bo wyglądało na to, że ona będzie musiała mieć tą ciążę natychmiast usuniętą, więc mąż jej, brat Bohdana, wezwał jakiegoś lekarza, ale to nie był żaden ginekolog, tylko to był jakiś podręczny lekarz ze szpitala, który przyszedł. To się odbywało wszystko w ciemnej piwnicy, przy dwóch świeczkach, na stole, łyżką – zwykłą łyżką [stołową] została dokonana aborcja, przy drzwiach zamkniętych. Ona oczywiście krzyczała okropnie, ale dzięki temu ocalała, nigdy w życiu nie mogła już mieć dzieci. W każdym razie to krwawienie u niej jeszcze jakiś czas trwało, ale w końcu minęło, no i ona potem jeszcze jakiś czas żyła.

  • Pani wtedy była w piątym miesiącu ciąży. Jak pani to przechodziła, jak to wyglądało w tych strasznie trudnych czasach?

Bardzo to jest dziwne, że ja, nie mając nic do picia, bo ja właściwie nic nie piłam, bo nie było wody, ja nie miałam nic do jedzenia poza sucharami, które dostawałam, i kostkami cukru, na pewno byłam bardzo głodna, ale ja tego nie odczuwałam w ogóle. Natomiast proszę sobie wyobrazić, że mój syn, który urodził się w grudniu, to był pączuś, to był grubas! Ja byłam chuda jak szczapa, a on był grubas. To było coś niesamowitego, więc wyssał, jak to się mówi wszystkie soki ze mnie. W każdym razie przeżył i ma dzisiaj lat sześćdziesiąt cztery i ma wszystkie swoje zęby…

  • Droga ze Starego Miasta odbyła się do obozu przejściowego?

Droga ze Starego Miasta, żeśmy szli obecną ulicą Solidarności, koło kościoła ewangelickiego, gdzie niedaleko potem Bohdan został wyciągnięty z tego tłumu przez Niemców na [rozstrzelanie]. Już było wyciągniętych kilku mężczyzn, którzy stali pod ścianą, i Niemcy chcieli ich rozstrzelać. To byli młodzi mężczyźni, wyciągnięci z tego tłumu. Trudno mówić o jakimś moim przerażeniu, ja w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, co się dzieje; ja byłam pchana przez ten tłum dalej, a on został. Teraz, jaka była jego sytuacja? On tam jakiś czas stał i nawiązał kontakt z Niemcem młodym, ponieważ mówił po niemiecku, był pięknym, młodym chłopcem i widocznie spodobał się temu Niemcowi, w tym sensie się spodobał, że widział, że jest inteligentny, piękny, jeszcze w ładnym garniturze mężczyzna. Powiedział: „Słuchaj, ja ci pomogę. Jak ten się obróci, to ty dawaj nura i uciekaj”. To jest zupełnie niewyobrażalne. Zdarzali się wśród Niemców dobrzy ludzie po prostu i tak się stało. Rzeczywiście, w pewnym momencie on mu zrobił taki znak i Bohdan dał nura, jak to się mówi, prawie na czworakach. Ja już byłam wtedy daleko, pewnie ze dwa kilometry przeszłam i on w pewnym momencie do mnie doszedł, dogonił mnie. Szczęście to było niesamowite, żeśmy się odnaleźli. Tych szczęść to było bardzo dużo. Przede wszystkim ta cała rodzina składająca się ze mnie, Bohdana, jego brata, żony, teściowej – pięć osób – i mojego brata – sześć osób – nikt nie został draśnięty nawet, nikt nie został ranny w czasie Powstania. Myśmy się rozstali w czasie tego ostatniego potwornego bombardowania, była totalna rozsypka, ja straciłam mojego brata, nie wiedziałam, gdzie kto jest i tak dalej.
Tymczasem, kiedy Niemcy nas wyprowadzili na Fort Bema i jeszcze tam kawałeczek dalej, tam stały pociągi, które miały nas dowieźć do Pruszkowa, to w tym tłumie… A przecież to był ogromny tłum przede wszystkim ludzi starych, chorych, dzieci, bo młodzież była w zupełnie innej sytuacji – albo kanałami poszła do Śródmieścia, albo została przez Niemców zabrana, albo została przez Niemców wymordowana. W każdym razie było bardzo mało młodych, i w tym tłumie, po ciemku znalazłam całą swoją rodzinę. Tak żeśmy się spotkali gdzieś za Fortem Bema, więc mówię – też cud.
Przejechaliśmy te parę stacji do Pruszkowa, a w Pruszkowie nastąpiła od razu segregacja. Niemcy segregowali starych ludzi, kobiety i mężczyzn na drugą stronę, chorych tam, gdzie tych starych. Mnie, ponieważ od razu zaczął Bohdan dużo mówić na ten temat po niemiecku: „Moja żona jest w ciąży” – no to z tymi starymi. Od razu nas wzięli do takiego hangaru, natomiast Bohdana i mojego brata oczywiście razem z grupą młodych, czyli byłam od razu z nim odseparowana. Jak weszłam do tego hangaru, to wyglądało to w ten sposób, że była goła podłoga betonowa, na której było bardzo mało słomy, i na tej słomie ludzie leżeli, więc ja też na tej słomie ległam. Byłam tam w towarzystwie pani Czempińskiej, czyli teściowej tej Basi biednej, która miała ten zabieg, i jej męża, który był tak obandażowany, że miał tylko oczy [odsłonięte], dzięki temu Niemcy go dołączyli do tej naszej grupy, czyli on jeden w taki sposób ocalał. Tam spędziliśmy noc. Nie chcę już mówić, jak ja się czułam, bo ja już miałam czerwonkę wtedy, byłam bardzo chora na żołądek z powodu tego jedzenia i tych przejść.
Następnego dnia rano otwierają się drzwi, rozryglowują się, wchodzi na tę salę mój brat, Bohdan, pajdy chleba pod pachą, ogoleni, umyci. Ja mówię: „Boże, co się stało?”. Okazuje się, że była taka grupa AK, która pracowała z ramienia RGO, żeby pomagać warszawiakom i wyciągała, jeżeli to tylko było możliwe, jakby to powiedzieć, takich inteligentniejszych i lepiej wyglądających młodych ludzi, żeby ich ocalić. Wyciągnęli właśnie Bohdana i mojego brata do prac porządkowych, do prac przy kuchni, do rozwożenia zupy i tak dalej. Mieli przepustki, mogli się dzięki tym przepustkom poruszać po tym całym obozie. Byli wtedy u mnie no na pewno ze trzy razy, przynosili jakiś chleb, jakąś zupę czy coś takiego. Tymczasem – to były ze dwa albo trzy dni pobytu na tej słomie – dowiedzieliśmy się, że będzie transport. Nie wiedzieliśmy, czy będziemy wywożeni do Niemiec, czy do jakiejś pracy, czy do obozu Auschwitz, nic żeśmy nie wiedzieli. W każdym razie ja powiedziałam do mojego męża: „Słuchaj, ponieważ ty masz przepustkę, a jutro mam gdzieś być wywożona, to dzięki tej przepustce przyjdź rano i eskortuj mnie, bo może ci się uda doprowadzić mnie do pociągu”. I tak się stało.
Następnego dnia rano Niemcy wszystkich wypuścili, oczywiście pod eskortą, do wagonów, które tam stały niedaleko, ale nie wiedzieliśmy w dalszym ciągu, gdzie nas wywożą. Bohdan rzeczywiście przyszedł i eskortował mnie do tego pociągu. Teraz jeszcze jeden cud – proszę sobie wyobrazić, jak wszyscy już weszliśmy, byliśmy tak ściśnięci, człowiek przy człowieku, że o [tym by usiąść] nie było w ogóle mowy, wszyscy stali zgnieceni. Ja w pewnej chwili popatrzyłam: stał przy wagonie jakiś kolejarz, nie Niemiec w mundurze, tylko jakiś kolejarz niemiecki, powiedziałam: „Bohdan, jak on się obróci, to ty wskakuj!”. I tak się stało. Ten na chwilę się odwrócił, Bohdan wskoczył, zamelinował się między tych staruchów wszystkich, chorych i tak dalej, w tym wagonie i niedługo już ten wagon miał ruszyć. Moja głowa w dalszym ciągu pracowała genialnie, bo ja mówię: „Słuchaj, ale Jurek tam został w tej kuchni, przecież on też ma przepustkę w tej kuchni, on może tu przyjść, ale jak to zrobić, jak jego zawiadomić!?”. Otóż proszę sobie wyobrazić, w pewnym momencie patrzę – przed oknami tego pociągu idą właśnie tacy emisariusze tego RGO, dziewczyna i chłopak, i ja mówię: „Słuchajcie, tam w kuchni obozowej jest chłopak, Jerzy Leszczyński. Błagam was, powiedzcie mu, żeby on zaraz tu przyszedł. On ma przepustkę, niech zaraz tu przyjdzie, bo pociąg za chwilę ruszy”. Serce mi tak biło okropnie, czy on dojdzie, czy nie dojdzie, patrzę – w pewnej chwili on idzie, staje przed tym [wagonem], mój brat był też specyficzny, i mówi: „Co wy właściwie… Po co mnie wołacie?”. Ja mówię: „Jurek, wskakuj w tej chwili!”. Jurek wskoczył, zaryglowali drzwi i pociąg ruszył. To był jeszcze jeden cud.
Niemcy nas wieźli kilka godzin nocnych w potwornych warunkach, ja wtedy myślałam, że wszystkich tam znokautuję, zabiję, bo ja nie mogłam siąść, musiałam cały czas stać, byłam już u kresu wytrzymałości, to było coś okropnego. Na stacjach ludzie, którzy widzieli, co to jest za pociąg i kogo wiezie, wtykali między sztachety, w szpary jakieś resztki jedzenia, chleby, już nie pamiętam co, w każdym razie starali się pomóc. Oczywiście jakieś tam rozmowy były, bo ten pociąg bardzo, bardzo wolno jechał. Tak jechaliśmy całą noc, aż w pewnym momencie rano, mogła to być godzina czwarta rano, bo już widno było, drzwi zostały rozryglowane – słońce przepiękne, niebo włoskie, Niemców nie ma, wszyscy zaczęli wychodzić z wagonów. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Pytamy się, gdzie jesteśmy, a to jest taka stacja [Białaczów] pod Opocznem. Wszyscy żeśmy poszli w krzaki, nie krzaki, ale w pola, wiadomo, w celach… I zaczęli wszyscy wyciągać, co było tylko na polach: i kartofle, i pomidory, wszystko, co tylko było, bo tak byli ludzie żądni jedzenia. Na tej stacji żeśmy spotkali jakiegoś pana hrabiego, nie pamiętam jego nazwiska, z którym się spotykałam w czasie Powstania w piwnicy, i on powiedział: „Proszę państwa, tutaj, niedaleko stąd, jakieś pięć kilometrów stąd jest piękny pałacyk hrabiów Platerów, którzy opiekują się warszawiakami. Mogą tam państwo do nich pójść i oni się wami zaopiekują”.
Ruszyliśmy w tę drogę i właściwie te pięć kilometrów to żeśmy szli cały dzień, tak [byliśmy] wykończeni, ale po drodze zrywaliśmy pomidory, co oczywiście na mój stan to była katastrofa kompletna. W każdym razie doszliśmy do tego pałacyku. Rzeczywiście jest to bardzo ładny pałacyk. Mówię „jest”, bo parę lat temu przejeżdżając na południe Polski w okolice Opoczna, dalej jeszcze gdzieś jechałam na południe Polski, poprosiłam moją przyjaciółkę, która prowadziła samochód, żebyśmy tam przyjechały do tego [Białaczowa], do tego pałacyku. Widziałam to jeszcze raz w życiu. Jak żeśmy weszli tam – retrospekcja do czasów roku 1945) – to zobaczyłyśmy kilkadziesiąt osób, co najmniej kilkadziesiąt osób, też leżących na podłodze, na słomie, ale już w pałacyku, no i pani hrabina Platerowa ze swoją synową, to chyba była hrabina Czartoryska, opiekowali się bardzo warszawiakami. Od razu dostali zupę. Podeszli do mnie i mojego męża, jaki jest nasz stan i w ogóle. Jak się dowiedzieli, w jakim ja jestem stanie, to powiedzieli: „Zapraszamy panią i pana do siebie – do nas, do czworaków”. To był taki mały domeczek zaraz obok pałacyku, gdzie oni mieszkali i tam ich najbliżsi znajomi czy przyjaciele, którzy się uratowali z Powstania. Proszę sobie wyobrazić jeszcze jeden cud i szczęście. Weszliśmy tam, dostaliśmy na pierwszym piętrze piękny pokój z pościelą, z myciem. Jedzenie było oczywiście arcyskromne, bo to była zupa. Mnie dawali troszeczkę lepsze rzeczy: mleko czy tam kotlet dostałam raz na jakiś czas. W każdym razie bardzo, bardzo się mną opiekowali. Dostałam jeszcze jakąś wełnę, do tego żeby sobie coś na zimę zrobić, dla dziecka coś tam przygotować i tak dalej.
Tam przebywałam około miesiąca, to znaczy to był wrzesień, może pół października jeszcze. Nie wiem, jakim trafem, jak to się w ogóle stało, żeśmy nawiązali kontakt z ojcem mojego męża, który po nas przyjechał, zabrał nas też do majątku krewnych. Nazywa się ten majątek Bełzatka, parę kilometrów od Piotrkowa Trybunalskiego. Tam żeśmy przyjechali pociągiem, też bardzo się bojąc o Bohdana, którego Niemcy mogli z pociągu wyciągnąć, ale jakoś wszystko dobrze się ułożyło. Dojechaliśmy do tego majątku, dostaliśmy pokój w tym majątku, oczywiście z piecami, bo zimno było potwornie. Warunki były bardzo ciężkie, nie było właściwie nic do jedzenia, ale jakoś musieliśmy to wszystko przetrwać. To był październik, listopad, grudzień. W grudniu 1944 roku urodził się w Piotrkowie Trybunalskim mój syn.
  • Jak daliście mu państwo na imię?

Krzysztof. Więc październik, listopad, grudzień, styczeń. W lutym, ponieważ Rosjanie weszli już 17 stycznia [1945 roku] do Polski i wojska rosyjskie weszły do tego majątku, miałam też z nimi do czynienia. Poprzedniego dnia uciekali przez ten majątek Niemcy, więc jednego dnia Niemcy uciekali, a drugiego dnia weszli Rosjanie. Byli tam kilka dni, w potwornych warunkach. Jedli tylko i wyłącznie grochówkę, bardzo wielka bieda była w tym wojsku. W końcu majątek został rozparcelowany, musieliśmy go opuścić. Wyjechaliśmy stamtąd, w potwornych warunkach. Proszę sobie wyobrazić, jechaliśmy do Milanówka pod Warszawą, gdzie była moja rodzina; liczyliśmy, że pomogą nam cokolwiek, ale nic nam nie pomogli, bo sami byli w okropnych warunkach. Jechaliśmy w okropnych warunkach pociągiem, proszę sobie wyobrazić, to był pociąg bez szyb, to był luty, to było maleńkie dziecko, które miało dwa miesiące, nie mieliśmy żadnej [ciepłej] odzieży, ja miałam jakiś płaszczyk i z tym maleńkim dzieckiem przy otwartym oknie odbyliśmy podróż z Piotrkowa Trybunalskiego do Milanówka. Nie zaziębiliśmy się, grypy żadnej nie było, nic. Wysiedliśmy na stacji Milanówek. Nie wiedzieliśmy w ogóle, gdzie się udać, gdzie zamieszkać. Przygarnął nas dobry bardzo człowiek, kolejarz, dał nam nocleg. Przenocowaliśmy, dziecko przespało, miało jakiś tam becik, spało na stole. Ocalała ta biżuteria, którą ja umieściłam pod progiem – dziesięć centymetrów w piachu. Ocalała, bo Bohdan pojechał do Warszawy na Starówkę i odnalazł to, to była cenna biżuteria. Następnego dnia wziął coś tam z tej biżuterii, sprzedał i wynajął nam jakieś tam mieszkanko w Milanówku, w którym mieszkałam, powiedzmy, miesiąc czy dwa.
Potem się przeniosłam do Warszawy, z Warszawy mnie z jakiegoś byle jakiego mieszkanka wyrzucono, ponieważ dzielnica została zajęta przez Wojsko Polskie. Nie mając żadnych warunków do życia w Warszawie, z maleńkim dzieckiem pojechaliśmy do Koszalina, a potem do Szczecina i to jest właściwie już, można powiedzieć, koniec moich relacji, bo to już jest po wojnie i zaczęła się jakaś poprawa naszego bytu.

  • Mówiła pani o szczęściu, o Opatrzności, która wiele razy ocaliła pani życie. Jak pani myśli, dlaczego ta Opatrzność czuwała, czy to był jakiś plan? Myślała pani o tym w ogóle?

Nie żaden plan. Nie myślałam, ale mi się zdaje, że może ten fakt, że ja byłam w ciąży, to jakoś zadziałało. Trudno mi powiedzieć, ja jestem osobą wierzącą, ale trudno mi powiedzieć. W każdym razie tych cudów było bardzo dużo, jak pan to usłyszał ode mnie. Przede wszystkim to, że nikt z nas nie zginął, nikt nie był ranny, w tych najgorszych sytuacjach, w jakich byliśmy. [Mnie] się zdaje, że ten odcinek, gdzie ja byłam, to był chyba najgorszy, oczywiście poza Wolą, gdzie Niemcy mordowali. Były sytuacje w Warszawie okropne. Ja sama miałam przyjaciół, którzy zginęli w kanałach czy… Na Mokotowie miałam kolegów, którzy zostali zgładzeni jakimiś pociskami, idąc kanałami, więc ja sobie zdaję sprawę [z sytuacji], ale mnie się zdaje, że ten odcinek – tam gdzie myśmy byli, to chyba był najgorszy w Warszawie.

  • Z perspektywy przeszło sześćdziesięciu lat, jak pani patrzy na Powstanie Warszawskie?

Przeczytawszy cudowną książkę Normana Daviesa – to jest kontrowersyjna książka – i przeczytawszy cudowną książkę Marka Rymkiewicza „Kinderszenen” – czytali to panowie? – można różnie patrzeć. Moje zdanie jest takie, że Powstanie i tak by wybuchło. Czy „Bór” Komorowski by dał sygnał do Powstania, czy nie, Powstanie i tak by wybuchło. To, co ja widziałam wtedy na Miodowej, to napięcie, to była iskra, jakby ta iskra zapłonęła, to i tak by wybuchło Powstanie. Przeczytałam, nie pamiętam, czy to w „Kinderszenen”, czy w jakieś innej publikacji, że Niemcy mieli „wspaniały” pomysł, którego nie zrealizowali, oni chcieli wszystkich Niemców wyrzucić z Warszawy i zbombardować całą Warszawę z góry – nie Niemców, tylko Polaków – i zniszczyć w ten sposób miasto, czego nie zrobili. Potem niszczyli miasto po kolei.



Konstancin Jeziorna, 19 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Zofia Minkiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter