Maria Mostowska
Nazywam się Maria Mostowska, z domu Matuszewska, urodzona w 1922 roku.
- Na początku chciałabym panią spytać o życie sprzed wybuchu wojny – o szkołę, o rodzinę.
Do szkoły chodziłam do II Gimnazjum Miejskiego imienia Jana Kochanowskiego. Chodziłam tam od jedenastego roku życia do matury – do siedemnastego [roku życia]. Poprzednie lata to były tutaj komplety, dzieci chodziły na komplety. Wprawdzie była szkoła podstawowa, ale na ogół dzieci tak zwanej inteligencji uczyły się na kompletach, co było bardzo przyjemną rzeczą, bo było bardzo mało wymagań. Potem chodziłam do gimnazjum i liceum imienia Jana Kochanowskiego przy ulicy Rozbrat, tam zrobiłam maturę w 1939 roku, no a potem wybuchła wojna i [była] okupacja.
- Teraz może kilka słów o pani rodzinie.
Moja rodzina; mój ojciec był specjalistą w SGGW, specjalistą od bakterii – mikrobiologiem w ogóle, moja matka skończyła konserwatorium muzyczne – tak się wtedy nazywało, zamiast Akademii Muzycznej – i była nauczycielką muzyki. Ja byłam z bratem, brat ode mnie młodszy o trzy lata. Myśmy się tutaj na Sadybie wychowywali, w tym domu. Co mogę jeszcze powiedzieć o swoich rodzicach? Mój ojciec brał udział w pierwszej wojnie światowej, potem w wojnie 1920 roku, no a potem pracował naukowo aż do wybuchu wojny.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Wybuch wojny to pamiętam bardzo dobrze, bo wybierałam się na tenis, szłam z rakietą tutaj na Sadybie na korty tenisowe, kiedy zaczęły spadać pierwsze bomby. Potem były syreny, ale syreny nie budziły już wielkiego niepokoju, ponieważ było wiele próbnych alarmów lotniczych, więc jak wyła syrena, to jeszcze nic, ale zaczęły spadać bomby. Tu właśnie, na Sadybie spadły jedne z pierwszych bomb nad Warszawą w każdym razie. To był pierwszy dzień wybuchu wojny. Ja go dobrze pamiętam. Potem, jak wiadomo, było oblężenie Warszawy, nie będę się wdawać we wszystkie szczegóły. Zostałam ranna w głowę dość poważnie. Mój ojciec był zmobilizowany, ale to był błąd – jego zmobilizowanie. Mój ojciec nie był w wieku, w którym się bierze żołnierzy do wojska. W punkcie mobilizacyjnym nie dostali mundurów. Wyszli z Warszawy, a potem na wezwanie pułkownika Umiastowskiego wrócili do Warszawy.
Nastąpiła kapitulacja Warszawy, to musieliśmy jakoś żyć. Wszystkie urzędy, wszystkie zakłady pracy były zamknięte, szkoły były zamknięte, trzeba było sobie radzić, no i radziliśmy sobie. Pierwszy rok wojny to ja głównie musiałam wydobrzeć, a potem dawałam korepetycje. Dlatego że szkoły były zamknięte, to wielu rodziców, którzy mieli dzieci w wieku kilkunastu lat, chcieli, żeby się jakoś uczyły. Łatwo było o korepetycje i właśnie do takich maturzystek się zwracali. Ja miałam korepetycje i tym zarabiałam, a we wrześniu 1940 roku Niemcy zgodzili się na to, żeby w Warszawie otworzyć Warszawską Szkołę Pielęgniarską. Mówiłam pani, że ona była otwarta przez Amerykanów w 1918 roku i to była bardzo dobra i bardzo dobrze kształcąca pielęgniarki szkoła. Kiedy ta szkoła się otworzyła, ona zasadniczo przyjmowała dziewczyny po małej maturze, ale wtedy, w 1940 roku rzuciły się na to maturzystki głównie, aczkolwiek było i trochę dziewczyn ze wsi po małej maturze, zresztą były bardzo dobrymi słuchaczkami, no a także rzucili się profesorowie akademii medycznej czy w ogóle medycy, bo były zamknięte wszystkie uczelnie, nie było studiów medycznych, tak że ta szkoła bardzo dobrze uczyła.
To była szkoła, która trwała dwa lata. Trzy miesiące teorii, trzy miesiące praktyki – tak wyglądała. Tak że bardzo wcześnie chodziłyśmy na oddziały pracować. Ja tę szkołę skończyłam w 1942 roku, to każdy indywidualnie kończył, bo musiał mieć pozaliczane wszystkie ćwiczenia i wszystkie praktyki, no i w tym 1942 roku od razu poszłam na tajny uniwersytet. To znaczy skończyłam szkołę pielęgniarską, dostałam pracę w Szpitalu Karola i Marii, o co się bardzo starałam i byłam bardzo szczęśliwa, że się tam dostałam, bo był to szpital niezwykły, a równocześnie rozpoczęłam studia matematyki na tajnym uniwersytecie.
- Prosiłabym, żeby opowiedziała pani jeszcze o Szpitalu Karola i Marii.
Szpital Karola i Marii był bardzo wyjątkowym szpitalem. Podobnie jak Warszawska Szkoła Pielęgniarska powstał po pierwszej wojnie światowej. Były wtedy takie tendencje, takie były dyskusje – jak budować dobre szpitale, czy to ma być jeden wielki gmach, w którym wszystko się mieści, czy rozrzucone parterowe pawilony. Ten szpital powstał właśnie według tej drugiej idei. Była taka bogata rodzina przemysłowców – Szlenkierowie się nazywali – i oni wykupili duży prostokąt ziemi pomiędzy ulicą Leszno, Żytnią, Karolkową i Młynarską. Ten teren otoczono dość wysokim murem i na tym terenie zbudowano szpital, który składał się z parterowych pawilonów. Piękny ogród był założony, ze starymi drzewami, w środku tej robotniczej Woli i pawilony były parterowe z wielkimi francuskimi oknami. Był osobny budynek administracji, był osobny budynek kuchnia-pralnia, takie rzeczy potrzebne. Natomiast dzieci leżały w pawilonach parterowych, ja tam właśnie najpierw praktykowałam; kiedy byłam w szkole pielęgniarskiej, to miałam tam praktyki. Zakochałam się w tym szpitalu i udało mi się dostać tam pracę. Równocześnie szpital zgodził się, że ja będę miała dyżury tylko rano, ponieważ poszłam na ten tajny uniwersytet (po południu były zajęcia uniwersyteckie). Co mogę powiedzieć o tym szpitalu? Tam był zupełnie wyjątkowy zespół lekarzy, których podziwiałam, szanowałam, z którymi się bardzo zaprzyjaźniłam i jeszcze po wojnie miałam z nimi dobre kontakty i zawsze było to dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji. Co mogę więcej powiedzieć o szpitalu? Szpital jak szpital.
- To teraz proszę opowiedzieć o tajnym uniwersytecie.
No więc ja chciałam studiować matematykę. Matematyka właśnie uruchomiła się w 1942 roku. Profesor Sierpiński, profesor Borsuk wykładali na tym uniwersytecie. […]
Powiem coś innego; nieraz jak rozmawiam z młodymi ludźmi, to mam wrażenie, że oni nie bardzo rozumieją, jaka była sytuacja w czasie okupacji, bo w tej chwili to jest tak, że my wszystko wiemy jak było, natomiast wtedy była konspiracja i nie można było wszystkiego wiedzieć, nie można było pójść do biura rekrutacji i zapisać się do AK czy AL, czy kto chciał. Nie! Trzeba było szukać ludzi, którym się ufało i od człowieka do człowieka. Jeżeli człowiek gdzieś trafiał, znalazł się w jakiejś grupie i, powiedzmy, przywódca tej grupy czy ktoś, kto dowodził, miał pseudonim, to się posługiwało tym pseudonimem, nie mówiło się wszystkiego – gdzie, co, kto i jak, bo inaczej to by się wszystko posypało. Ja się dowiedziałam o tym tajnym uniwersytecie, bo poza tym, co pani mówię, w Warszawie działała znakomicie pewna agencja informacyjna. Ta agencja informacyjna w skrócie nazywała się JPP, a wiecie, co to znaczy? „Jedna Pani Powiedziała”. I rzeczywiście różne wiadomości rozchodziły się lotem strzały. Społeczeństwo było bardzo zintegrowane, bardzo sobie nawzajem pomagało, więc jak ja się chciałam dowiedzieć o tajny uniwersytet, to pojechałam do mojej byłej szkoły imienia Kochanowskiego, która oczywiście nie była tą szkołą, tylko była czteroletnią szkołą, która uczyła dzieci kaletnictwa, to znaczy szycia butów, ale pod spodem, pod tymi ławkami one wszystkie uczyły się normalnie w szkole. Tam moja dawna dyrektorka, pani Rościszewska, która była dyrektorką tego liceum imienia Kochanowskiego, poszłam do niej, dostałam adres i zapisałam się na ten tajny uniwersytet. Co też było bardzo zabawne, pośród różnych absurdów, jakie panowały w okupacyjnej Warszawie... Powiem wam, jak wyglądały zapisy na ten uniwersytet…
Dostałam datę i godzinę, gdzie mam pójść, to było w alei Niepodległości, dnia któregoś, już nie pamiętam, o godzinie drugiej czy trzeciej po południu. Idę ulicą Chałubińskiego, potem idę aleją Niepodległości, no i tak idę, idę i koło mnie też idą młodzi ludzie. Bywa tak, że idą młodzi ludzie, to była godzina, kiedy jest dosyć dużo ludzi, to był chyba wrzesień czy koniec sierpnia. W każdym razie ja idę, a przy mnie coraz więcej, a co mnie zezłościło bardzo, to że wśród tych młodych ludzi idą chłopaki, które to chłopaki noszą wysokie oficerskie buty, a wysokie oficerskie buty na ulicy jak chłopiec włożył, to bardzo dużo ryzykował, bo Niemcy tego nie cierpieli. Ja sama na własne oczy widziałam, jak takich chłopców potrafili wciągać do jakiejś budy czy do samochodu i tyle ich potem widziano. Mimo to lubili te buty zakładać ze zwykłej przekory. Jak ja doszłam do tego adresu w alei Niepodległości, to tam na podwórzu już był cały tłum takich młodych ludzi jak ja, czekających na zapisy. Na trzecim piętrze w jednej klatce schodowej ustawiono biurko i dwie panie przyjmowały zapisy. Zapisałyśmy się na ten uniwersytet. Zapis polegał na tym, że dostałam karteczkę, którego dnia i w jakim mieszkaniu będzie pierwszy wykład, a dalej „to już sobie będziecie tam sami ustanawiali”. To było u profesora Sierpińskiego na ulicy Marszałkowskiej, jakiś czas później żeśmy się tam umówili.
Wykłady odbywały się trzy czy cztery razy w tygodniu. Mieliśmy bardzo dobrych profesorów. Ile nas było osób? Na pierwszym roku było chyba dwanaście osób. Nie wszystkich pamiętam dobrze, ale to się potem wykruszyło: jednych aresztowano, jakiś chłopak gdzieś w ogóle przepadł i już się więcej nie pokazał, ale przez dwa lata mieliśmy studia w mieszkaniach prywatnych, które się zmieniało. Na przykład było parę tygodni na ulicy Niepodległości, u jednego znajomego chłopca, albo na ulicy Wroniej, albo u profesora Tatarkiewicza na tak zwanej małej Filtrowej, bo syn profesora Tatarkiewicza też był moim kolegą z tych studiów. To tak wyglądało. Trzeba było oczywiście jeszcze uczyć się wieczorami, a wykłady często odbywały się przy karbidówce, bo przecież – nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę – światło elektryczne w czasie okupacji było tylko dwie godziny dziennie, albo od szóstej do ósmej, albo od ósmej do dziesiątej, dwa tygodnie tak i dwa tygodnie tak.
Pamiętam wykład profesora Sierpińskiego, który był człowiekiem starszym, poważnym i miał zwyczaj pisać na tablicy i ścierać – co napisał, to ścierał, co napisał, to ścierał. Był bardzo mądrym człowiekiem, a myśmy byli bardzo umotywowani, więc wykłady były… Powiedzmy – profesor wykłada, a tu karbidówka wybucha. Wiecie, co to było, jak karbidówka wybuchła? To przede wszystkim spadały płatki sadzy i wszystko było umazane tą sadzą. To było coś okropnego. Gospodarz domu zbierał tę sadzę, przynosił nową karbidówkę, było zamieszanie, bieganina, a profesor cały czas pisał i zmazywał, pisał i zmazywał, ale był strasznie przyjemny, oni wszyscy [tacy] byli. To był taki miły nastrój, tak wszyscy chcieli tego samego, tak wszyscy się chcieli uczyć, tak że ja to wspominam jak najlepiej. Wyglądało to tak, że miałam cały dzień zajęty: rano pracowałam w szpitalu. Jak była szkoła pielęgniarska, to mieszkałam rok w internacie i szkoła była bardzo wymagająca, bo to były i teorie, i egzaminy, i praktyki na różnych oddziałach.
Powiem wam jeszcze coś o nauczaniu nas. Nauczano nas w tej szkole pielęgniarskiej rzeczywiście na najwyższym amerykańskim poziomie i ta szkoła wszystko miała, to znaczy i aparaturę – oczywiście jak na tamte lata – i fantomy, wszytko było zrobione i nas uczono. Potem nas po trzech miesiącach wypuszczono na oddziały, to było tak zorganizowane, że w różnych szpitalach oddziałowe miały zlecone, żeby nami sterować, ale były słuchaczki starszego roku i młodszego roku – jedne pilnowały drugich, taka była hierarchia. Poszłyśmy na te oddziały, a na oddziale spotkaliśmy się z biedą i nędzą. Bo co to był okupacyjny szpital? Ani termometrów, ani pościeli, ani dobrego wyżywienia, w ogóle warunki okropne.
Pamiętam, że pięć z nas... kiedyś żeśmy się zbuntowały, bo niektóre maturzystki były bardzo wygadane i postanowiłyśmy pójść ze skargą do dyrekcji szkoły, a tam była bardzo surowa dyscyplina. To nie było tak, że można sobie rozmawiać tak na [jednym] poziomie. Poszłyśmy ze skargą, pięć nas poszło, najbardziej wygadana wygarnęła mowę, że szkoła nas źle uczy, bo nas uczy, jak mamy robić wszystko według najwyższych standardów, a tu nic nie ma. Nie ma ani termometrów, ani sterylizacji, ani wszystkich materiałów opatrunkowych, ani tego i tamtego, i właściwie jak to ma być – że: „Powinniście nas uczuć, jak postępować teraz”. Dyrektorka tego wszystkiego wysłuchała, to była taka pani Romanowska, bardzo poważna pięćdziesięcioparoletnia kobieta, wysłuchała naszych skarg i powiedziała tak: „My was uczymy wszystkie według najwyższych światowych standardów, a od waszej wiedzy, inteligencji i sumienia zależy, co z tym zrobicie. Koniec dyskusji”. Muszę wam powiedzieć, że do tej pory pamiętam tę mowę, bo to nam tak dużo dało do myślenia i tak dużo zrozumiałyśmy wtedy. W każdym razie tę szkołę skończyłam, poszłam pracować do Szpitala Karola i Marii. Tam szpital zgodził się, żebym pracowała tylko rano, bo potem chodziłam na zajęcia uniwersyteckie, a wieczorami to trzeba było się uczyć, a jeszcze trzeba było od czasu do czasu coś zarobić, pomóc w domu.
- W jaki sposób pani zarabiała?
Brałam dodatkowe dyżury, jak mogłam, i korepetycje miałam jeszcze, tak że tym zarabiałam głównie.
- Jak wyglądało życie codzienne?
[…] Rok mieszkałam w internacie, w tej szkole, potem mieszkałam tutaj, w mieszkaniu na Sadybie, ale tutaj odbywały się tajne komplety Batorego. W każdym razie mój brat był w „Szarych Szeregach”, mój ojciec był w AK, ale to wszystko było cicho: nie mówiło się ani kto, ani gdzie, dlatego że im mniej człowiek wiedział, tym lepiej, żeby jak go złapią, nie wygadał się. Poza tym, ponieważ miałam bardzo dużo pracy – o ósmej godzina policyjna, w lecie co prawda o dziewiątej, ale co to jest godzina dziewiąta czy ósma, jak człowiek musi wracać z miasta, więc ja pomieszkiwałam w dwóch innych mieszkaniach. Jedno mieszkanie było na ulicy Smolnej, a drugie na ulicy Filtrowej, te mieszkania należały do mojej rodziny i teraz wam opowiem o mieszkaniu na Smolnej, bo to jest bardzo śmieszne.
Na ulicy Smolnej w zaułku […] mieszkała moja babcia [imię i nazwisko? – red.], na trzecim piętrze w dużej secesyjnej kamienicy, i tam było pięć dużych pokojów. Mój dziadek zmarł w pierwszym roku okupacji, dlatego że dostał zapalenia płuc i umarł. Coś trzeba było zrobić, bo z czegoś babcia musiała żyć, no i ja kiedyś wracam do domu, a tam są powynajmowane pokoje. Otóż w dwóch frontowych pokojach zamieszkali Żydzi, a to byli bardzo dziwni Żydzi. O ile wiem, bo właśnie, jak wam mówię, nie o wszystko się człowiek pytał, żeby potem się nie zdradzić, moja babcia jakimiś drogami trafiła do organizacji „Żegota” i poprosiła o takich Żydów, którzy mogą jednak płacić, bo babcia nie miała z czego żyć. I przyszli, małżeństwo żydowskie zamieszkało w jednym pokoju od frontu, a w drugim pokoju zamieszkał samotny człowiek – też Żyd, ale w tym mieszkaniu oprócz tego było jeszcze pełno innych ludzi – też Żydów. Mój kuzyn spotkał na ulicy grzebiącego w śmietniku chłopaka w swoim wieku, czyli mającego osiemnaście czy dziewiętnaście lat, ten chłopak natychmiast wdał się z nim w rozmowę. Ten chłopak był Żydem, który uciekł z łódzkiego getta, przyszedł do Warszawy i nie miał tu nikogo, szukał w śmietniku czegoś do jedzenia. Co zrobił mój kuzyn? Zaprowadził go na Smolną, na co babcia moja powiedziała: „Ależ on musi być strasznie głodny!” – no i ten chłopak został na Smolnej. W ogóle on przeżył wojnę i Powstanie. Został, najadł się, dostał ubranie, dostał fałszywe papiery, poszedł na tajny uniwersytet.
Poza tym w tym domu pomieszkiwali różni ludzie. Nieraz były to takie tłumy, że już ludzie spali na kanapie, na materacach, na fotelach. To byli przeważnie nasi znajomi, moja rodzina miała sporo znajomych i tam byli ludzie tak zwanego pochodzenia żydowskiego. Nie wiem, czy sobie państwo zdajecie sprawę, że w Polsce były te tłumy żydowskie […] zapisane z gminach żydowskich, które mówiły w jidysz i mieszkały w tych swoich dzielnicach, ale było też dużo inteligencji pochodzenia żydowskiego albo mieszanych małżeństw, dla których fakt pochodzenia żydowskiego nie odgrywał żadnej roli, dopóki Hitler nie doszedł do władzy i nie wybuchła wojna, bo wtedy tacy ludzie liczyli się jako Żydzi. Z tych ludzi to często ktoś do nas przychodził na tę Smolną i nocował albo pomieszkiwał przez trzy dni. To różnie się działo, w każdym razie ludzi było bardzo dużo… Ci bogaci Żydzi, którzy mieszkali od frontu, mieli bardzo dużo pieniędzy, strasznie dużo mieli, a wiecie, co to były za pieniądze? Ja widziałam. Wiecie, co to były „świnki”? To były złote pięciorublówki, dużo ludzi miało „świnki”, bo posprzedawało różne rzeczy, bo chciało mieć złoto, a te „świnki” się nosiło w gorsetach. Sprzedawano takie gorsety szyte z grubego płótna, w których były takie zaszewki, w tych zaszewkach się upychało „świnki”, to były takie nieduże złote monety. Ten gorset się miało na sobie i w ten sposób miało się, jak trzeba było uciekać czy coś. Ci ludzie mieli „świnki”, jak również takie szklane probówki, w których były brylanty. Jedna z moich kuzynek, która też mieszkiwała na Smolnej, uwielbiała sprzedawać te brylanty. Pamiętam, jak żona tego naszego Żyda […] pęsetką wyjmowała brylant i dawała mojej kuzynce, która pędziła do „Adrii”, na róg Moniuszki i Marszałkowskiej, gdzie zbierali się wszelkiego rodzaju waluciarze, i sprzedawała te brylanty. Po czym ci Żydzi kazali sobie gotować niesłychanie smaczne rzeczy, jakieś nowalijki czy jakieś mięsa. Zdobycie mięsa czy nowalijek to też nie było tak, że idziesz do sklepu – w sklepie nic nie było przecież, ale to jest inna historia.
Powiem wam, kim był ten człowiek, który był takim głównym Żydem. To był Żyd austriacki, profesor fizyki z Wiednia, komunista, który przed wojną, przed anszlusem Austrii uciekł do Rosji, bo był komunistą. Ponieważ był komunistą, dostał w Rosji pracę w jakimś tam mieście, nie pamiętam jakim, nie w Moskwie, ale bardzo szybko go aresztowali, wsadzili do więzienia, bo Rosjanie takich ludzi wsadzali do więzień, i on siedział w tym więzieniu, siedział, siedział aż do wybuchu wojny drugiej wojny światowej. Wtedy byli przecież w wielkiej przyjaźni Rosjanie z Niemcami i w imię tej przyjaźni rosyjsko-niemieckiej Rosjanie wpakowali tych komunistów, Żydów niemieckich, którzy u nich szukali schronienia, do pociągu, i właśnie tego [W.] też wsadzili do takiego pociągu i wysłali w prezencie do Niemców. On napisał książkę o tym, ja ją czytałam po wojnie, tam opowiadał o tym, no i ten człowiek jechał przez Polskę i uciekł, uciekł z transportu przed Krakowem. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który nie mówi po polsku, który ma taki wygląd jak Żyd z karykatury, bo on tak wyglądał: haczykowaty nos, mięsiste wargi, kręcone czarne włosy, nie mówi ani słowa po polsku. Dotarł jednak do Krakowa, w Krakowie znalazł schronienie, zaopiekowali się nim jacyś ludzie, głównie taka rozwiedziona żona polskiego aktora. Jak im się zaczął grunt palić pod nogami w Krakowie, to przyjechali do Warszawy i właśnie trafili do mieszkania mojej babci i tam mieszkali. Ale teraz, moi kochani, wyobraźcie sobie, że człowiek, który się ukrywa i nie może wyjść na ulicę, potwornie się nudzi – ten aspekt to rzadko kiedy słyszę, jak słyszę o historiach żydowskich w czasie okupacji. Ludzie, którzy się ukrywają i nie mogą wyjść na ulicę, to umierają z nudów po prostu. Wobec tego u mojej babci organizowano wielkie zawody brydżowe. A skąd przychodzili ludzie? Z sąsiednich domów, gdzie takich Żydów było pełno, i przychodzili. Było tam pięć, sześć stolików, grali całe noce w brydża. Wyobrażacie to sobie? W reszcie mieszkania ludzie śpią: na podłodze, na kanapie, na fotelu, ja tam sypiałam na podłodze, dobrze to pamiętam, a oni grają w brydża, no a przecież muszą napić się czegoś, iść do toalety, która była w drugim końcu mieszkania, no więc… Opowiadam wam, żebyście sobie mogli to dobrze wyobrazić. Od czasu do czasu ten profesor [W.], który się wówczas nazywał Cybulski, dostawał ataków szału z nudów i mówił, że on w domu siedzieć nie będzie, tupał nogami jak dziecko i wrzeszczał – wiem, bo sama to widziałam. Wtedy jego żona, nie-żona, bo wtedy wszyscy byli na fałszywych papierach, wszyscy absolutnie, więc ta żona mówiła: „Dobrze”. Wyciągała mu – pamiętam najlepszy wypadek, jeden jak mu wyciągnęła piękne futro, taki podszyty płaszcz futrem, baranicę na głowę i fałszywy paszport argentyński, bo on tak wyglądał, że nie mógł wyjść na ulicę jako Polak w żadnym razie. Argentyński fałszywy paszport okropnie był fałszywy, nawet ja widziałam, że to wszytko jest fałszywe. Wołano dorożkę, dorożka przyjeżdżała, oni się brali pod ręce i z wielką dumą i pewnością siebie schodzili, wsiadali do dorożki i jechali na spacer dorożką. Wiecie gdzie? W aleje Ujazdowskie i aleje Szucha i nigdy ich nikt nie zaczepił. Wyobrażacie sobie coś podobnego? Wracali potem do domu, on się trochę przewietrzył, był zadowolony i siedział.
[…] Poza tym, w tym mieszkaniu mieszkali: ci Żydzi właśnie, o których mówię; ten chłopak z getta łódzkiego, który mieszkał tam, w ogóle się zadomowił, chodził na tajny uniwersytet, dostał fałszywe papiery, wszystko było załatwione. Oprócz tego takie przelotne „ptaki”, które przyjeżdżały, ale poza tym mój brat trzymał – w takim starym mieszkaniu były antresole, a na antresoli leżały takie arkusze jak znaczki pocztowe, tylko tam było napisane:
Hitler kaput. Jak ktoś z nas wychodził, to brał parę takich
Hitler kaput i tak się szło i na przystanku, na murach się to przylepiało, gdzie się dało. Na antresoli to leżał taki stos tego, a na tym stosie leżał pistolet. Kiedyś moja babcia chciała po coś sięgnąć z antresoli – zamiast tego, co chciała ściągnąć, wyjmuje pistolet. My się patrzymy, a babcia moja mówi: „A, parabellum!” – i odłożyła go na miejsce. Wcale się niczego nie bała, zupełnie.
A teraz wyobraźcie sobie wieczory na tej Smolnej: ze względu na to, że nie ma światła, to się pali karbidówka, a ze względów oszczędnościowych wszyscy siedzą przy jednym stole. Siedzimy przy takim długim stole, gdzie nas siedzi z dziesięć osób, i co my jemy? Jemy kaszę „plujkę”, bo to była taka obrzydliwa kasza „plujka” na kartki, okraszoną czarnym olejem, obrzydliwe to było jedzenie i erzac herbata, no i to taki chleb kartkowy z kasztanami, który Niemcy robili. Nasi kochani Żydzi od frontu grają – sześć stolików brydżowych, bo to z sąsiedztwa wszyscy grają, jedzą te nowalijki bardzo smacznie pachnące. My siedzimy. Moja kuzynka, która siedzi przy stole, chodzi na tajną szkołę średnią, więc się uczy w tajnym liceum, ma te książki licealne, wszyscy mamy fałszywe papiery, na tej antresoli wszystko leży i któregoś dnia wieczorem walenie w drzwi, a to już było późno, no więc serce wszystkim stanęło i przestaliśmy oddychać po prostu, ale moja babcia była w kuchni, na szczęście tam były dwie klatki schodowe, to walenie w drzwi było od strony kuchennej. Patrol niemiecki przyszedł dlatego, że nie były dobrze zasłonięte, zaciemnione okna od strony ulicy – tam właśnie, gdzie ten brydż cały szedł, to oni nie zaciemnili okien. My siedzimy, zamarliśmy, to było jak stąd do tej kuchni mojej tutaj, my wszyscy siedzimy i przestaliśmy oddychać w ogóle, a tam patrol niemiecki, a moja babcia pięknym niemieckim, bo umiała pięknie po niemiecku, powitała ich tak serdecznie, powiedziała: „Biedaki wy moje, jacy wy musicie być zmęczeni tą służbą! Proszę bardzo, siądźcie w kuchni”. Poczęstowali ich tą herbatą, jaka była, i zaczęła pytać o rodziny. To trwało z piętnaście, dwadzieścia minut, my nie ruszaliśmy się, ale przecież ci grający Żydzi nie wiedzieli, że ktoś przyszedł. Nie muszę wam mówić, cośmy czuli. W końcu oni zabrali się i poszli, i nic się nie stało. Chciałam wam to opowiedzieć, bo zakończenie jest takie, że wszyscy ci ludzie przeżyli wojnę, przeżyli Powstanie, szczęśliwie wyszli cało i zdrowo z tego wszystkiego, ale przyznacie, że takich rzeczy się nie zapomina, jak się przeżywa.
Jeszcze wam powiem o drugim mieszkaniu na ulicy Filtrowej, gdzie też mieszkała moja ciotka, gdzie ja też nocowałam, jak nie mogłam zdążyć z powrotem do domu, bo tu szpital, tu studia, tu jeszcze do załatwienia to czy tamto. Tam było mieszkanie takie, w którym mieszkały następujące osoby: szmuglerka, to znaczy była gosposia mojej rodziny, która zajęła się szmuglem i sprzedawała rąbankę (tam do niej przychodzili po tę rąbankę), w następnym pokoju mieszkała stara Żydówka, przyjaciółka rodziny, mieszkała sobie spokojnie. A moja ciotka zajmowała się redagowaniem artykułów do „Biuletynu Informacyjnego” i to tak wyglądało, że rano przychodzili z nasłuchami, potem ona pisała na maszynie, redagowała tę cześć materiałów, które potem szły do dalszej obróbki, ale żeby redagować, musiała pisać na maszynie do pisania i musiała mieć kalki. Całe mieszkanie było zawalone tymi kalkami, tymi kartkami, Bóg wie czym, bo było tego strasznie dużo, a koło godziny pierwszej przychodziło kilka pań – to były łączniczki, które te materiały zabierały i woziły w odpowiednie miejsca. Jeszcze potem, jak aresztowano mojego brata, to mój ojciec był poszukiwany, zdołał uciec i nie był aresztowany, to też tam mieszkał, na tej ulicy Filtrowej, więc całe to mieszkanie wyobrażacie sobie: Żydówka, szmuglerka, maszyna do pisania, ślady redagowania i tak dalej. Też nikt nie wpadł z tamtego mieszkania.
Muszę wam powiedzieć, [że] któregoś dnia była strasznie śmieszna historia, bo ja właśnie tam byłam i straszne były nerwy, potworne, dlatego że się okazało, że te łączniczki przyszły, zabrały materiały i wyszły, ale przybiegł nasz dozorca, bardzo porządny człowiek, i powiedział: „Na miłość Boską, zróbcie coś!” – bo on widział, jak była łapanka na Filtrowej i taką łączniczkę złapano do budy, a ona miała te materiały ze sobą. No więc co robić? To trzeba szybko zawiadomić różnych ludzi, żeby się jakoś schowali, ale w ogóle nie było nawet czasu, żeby się zorganizować i coś zrobić, kiedy ta łączniczka wróciła i co się okazało? Nie uwierzycie, to była niemłoda pani, która wiedziała, że nie przetrzyma żadnego Szucha ani bicia ani nic, wobec tego miała ze sobą cyjanek, truciznę – cyjanek potasu i zażyła w tej budzie ten cyjanek potasu, ale cyjanek był zwietrzały i ona nie umarła, tylko dostała, z przeproszeniem, najokropniejszej biegunki, co spowodowało, że Niemcy, którzy byli zawsze bardzo czyści, się obrzydzili, wyrzucili ją na ulicę razem z tymi materiałami, z tym wszystkim. Przepraszam, że ja się śmieję, ale ja naumyślnie chcę wam opowiedzieć historie, które się nie mieszczą w tych normalnych opowiadaniach o okupacji. Teraz wracamy do Powstania, tak?
- Tak, proszę opowiedzieć o początku Powstania i swoim udziale.
Powstanie wybuchło 1 sierpnia. Ja miałam kilka dni urlopu, które szpital ode mnie zażądał, żebym wykorzystała, bo miałam zaległy urlop. Tutaj byłam właśnie na Sadybie te kilka dni, ale w powietrzu wisiał wybuch Powstania. Nie umiem wam powiedzieć, na czym to polega. To jest tak, jakby było coś dotykalnego, było wiadomo, że zaraz się coś stanie. Armia Czerwona stała za Wisłą. Słychać było czasami taki głuchy pogłos jakichś armat, nie armat, było słychać. 1 sierpnia ja powiedziałam moim rodzicom, że jadę do szpitala, pożegnałam się z nimi – to był ostatni raz, kiedy widziałam mojego ojca, no i pojechałam. Jechałam ulicą Towarową, to było koło godziny pierwszej, tak gdzieś pamiętam, tramwaj jechał ulicą Towarową i w pewnym momencie na tej Towarowej zaczęła się strzelanina. Kto strzelał, nie wiem, ale ludzie wszyscy wyskoczyli z tramwaju, ja też oczywiście, i zaczęli ten tramwaj przewracać, żeby robić barykadę. Ja pobiegłam do bramy, bo strasznie strzelali, ale jak się znalazłam w bramie, to pomyślałam, że zwariowałam chyba – będę siedzieć w bramie? Pobiegłam kłusem, tak pochylona do szpitala i tam, jak się znalazłam w szpitalu, poczułam się o tyle bezpieczna, że szpital był otoczony murem, w ogóle byłam już na miejscu, już wiedziałam, co mam robić, gdzie mam iść i już przynoszono pierwszych rannych. Tak się zaczęło Powstanie.
Tam przyszedł ten (pamiętam, że był tam przez kilka dni) dowódca „Radosław”. […] Ale oni byli tylko kilka dni i potem się ci akowcy wycofali, no a szpital był zawalony rannymi. Było strasznie dużo tych rannych: na wszystkich korytarzach, na wszystkich łóżkach leżeli. Dzieci nie było dużo, dzieci było czterdzieści, pięćdziesiąt, dlatego że taki był nastrój w naszym kraju, że kto mógł, to dzieci zabierał ze szpitala, ale dużo było dzieci ze wsi i dużo było dzieci z sierocińców i te dzieci z sierocińców były u nas. Wszystkie dzieci zgromadzono u nas w jednym budynku od ulicy Żytniej, no a wszystkie inne oddziały zamieniły się w chirurgiczne i pracowały. To tak trwało sześć dni. Myśmy zresztą mieli jakieś informacje od osób przybywających, że Niemcy wyrzynają wszystkich, zabijają wszystkich ludzi. Szpital Świętego Łazarza i tak dalej – to już byli pozabijani.
Szóstego dnia ja musiałam pobiec w jakiejś sprawie do tych dzieci właśnie. Pobiegałam z chirurgii, na tamten pawilon pobiegłam i stamtąd nie mogłam się już ruszyć, bo zaczął się straszny ostrzał i weszli Niemcy. Trudno powiedzieć, że zdobyli szpital. Jak można zdobyć szpital, który składa się z niskich parterowych pawilonów, nie ma żadnej broni i nie ma nic, tylko ma rannych ludzi. No ale wpadli jak obłąkani ci Niemcy. Od razu na chirurgii zabili kilku lekarzy, pierwsza rzecz, a nas w tym pawilonie, gdzie byłam z dziećmi, dopadli trochę później. Wywlekli nas; nas było pięć chyba tam, ustawili nas wzdłuż muru. Myśmy złapały tyle dzieci, ileśmy mogły, ale ile można złapać dzieci? Ja złapałam sparaliżowaną dziewczynkę, taką dziesięcioletnią, to już nic więcej nie mogłam udźwignąć, a tamte złapały niemowlę pod pachę, czy dwoje. Było nas pięcioro, ustawili nas pod murem, karabin maszynowy, ale coś ich ugryzło, że nie rozstrzelali nas jednak, tylko zaczęli pędzić na Płocką. Tam nas pędzili, wkrótce [przepędzono] cały szpital, [to znaczy tych,] którzy mogli chodzić. Ci ranni, którzy mogli chodzić trzymani pod pachę, którzy byli nie tak ciężko ranni, żeby nie mogli chodzić, to dotarli do szpitala na Płocką. Cała Wola się paliła, ten trzask ognia, brzęk szkła pod nogami i zupełnie obłąkani Niemcy. Przecież oni potrafią wydawać z siebie takie wrzaski, że to sobie trudno wyobrazić, jeszcze z psami, z karabinami, ze wszystkim to biegało...
Jak myśmy dotarli do szpitala na Płocką, to pierwszą rzecz powiedzieli nam, profesor Bogdanowicz – to był taki znany pediatra, powiedział: „Wracamy się po tych rannych, co tam zostali”. Tośmy złapały nosze i pobiegłyśmy we cztery. Zdołaliśmy jakiegoś chłopaka wziąć na nosze, dzieciaka jakiegoś znaleźliśmy w trawie, którego się rzuciło na piersi, przynieśliśmy. Jeszcze dwie takie wyprawy poszły. Nie macie pojęcia, ile sił ma człowiek, kiedy się boi – biegłyśmy z tymi noszami jakby na skrzydłach, ale potem zabronili już nam iść.
Tam reszta ludzi została pozabijana na terenie tego szpitala, no a my zostałyśmy na Płockiej i tam byłyśmy na Płockiej prawie do końca sierpnia. Na Płockiej to nie było wszystko takie… Trudno powiedzieć, że zostaliśmy – to jest bardzo duży szpital, większość rannych oni wymordowali, prawie cały personel wymordowali, to były stosy trupów. Tam na parterze Niemcy urządzili swój szpital dla Niemców, a nas pognali na wyższe piętra. Okropne to było: ta pościel i pokrwawiona, i pusta od ludzi. Ten szpital jest bardzo duży, tam w jednym skrzydle ocalał oddział gruźliczy, bodajże szarytki tam się nimi opiekowały; [zostało] trochę tych ludzi, ale myśmy się nimi nie zajmowały. Rozmieściłyśmy jakoś naszych rannych, no i musieliśmy sobie jakoś radzić. Nie muszę mówić, jakie to wszystko było bardzo trudne. W każdym razie tymi rannymi trzeba się było zająć. Natomiast nie było prawie nic do jedzenia, nie było wody, a Niemcy mieli wprawdzie swój szpital i swoich lekarzy, ale jak mieli ciężko rannych, to wołali naszych lekarzy do tych ciężko rannych, bo tym swoim nie ufali.
Pamiętam dobrze, jak patrzyliśmy z okna, co się dzieje, jak oni wypędzali tych ludzi, jak palili te domy, jak je rabowali, a myśmy jakoś się zebrały w garść i próbowałyśmy z tego szpitala jakoś wyjść i coś przynieść chociażby do jedzenia. Otóż wejście główne od Płockiej było bardzo strzeżone, tam Niemcy stali, ale tam były boczne wyjścia, bo ma takie boczne skrzydła ten szpital i przy bocznych wejściach to stał przeważnie taki starszy wermachtowiec, jakiś żołnierz, bo Niemcy już brali do wojska takich niemłodych ludzi, po pięćdziesiąt parę lat, no i takiego to można było jakoś ominąć. Zeszłyśmy kilka razy spróbowałyśmy [zejść] do piwnic, kiedyś zakonnice z nami zeszły i pokazały nam, gdzie była piekarnia kiedyś. Zdobyłyśmy trochę chleba. Co prawda ten chleb już był nadpleśniały, ale żeśmy wzięły. W innym domu żeśmy znalazły worek, już nie pamiętam czego – fasoli czy cukru, jakiś smalec gdzieś znalazłyśmy, to wszystko wzięłyśmy do szpitala. Potem zaczęliśmy obserwować, jak Niemcy prowadzą ludzi z Warszawy, takie pochody wypędzanych ludzi, no to zaczęłyśmy wybiegać we trzy, we dwie, we cztery jak się trafiło, brałyśmy fartuchy z napisem
Arzt, podbiegałyśmy pod takie pochody i wyciągałyśmy młodych ludzi głównie, bo oni byli najbardziej narażeni na jakieś prześladowania. Ubierałyśmy ich w te fartuchy
Arzt i wprowadzałyśmy ich do szpitala, a potem tych pochodów było coraz więcej i trafiały do nas takie szpitaliki czy lazarety, powiedzmy, powstańcze z rannymi i personelem, a pod koniec tego pobytu to chyba Szpital Maltański przyszedł, już nie pamiętam, bo to był taki rejwach, tyle było tych ludzi.
Potem zdarzył się pewien cud – mianowicie, dlaczego ja wyszłam z tego szpitala? Myśmy nic nie wiedziały, co się dzieje na zewnątrz, nie miałyśmy pojęcia, czy jest jakaś reakcja mocarstw obcych, nie miałyśmy pojęcia, czy… W ogóle nic nie wiedziałyśmy kompletnie i strasznie chcieliśmy się dowiedzieć, ale nie było możliwości. Pamiętam jak dzisiaj: byłam na jakimś oddziale i tam coś robiłyśmy przy chorych i nagle zobaczyłyśmy obcą zupełnie osobę, która przyszła do szpitala. Tej osoby nie było w szpitalu. To była niemłoda, taka pięćdzisięcioparoletnia, duża taka kobieta, dobrze pamiętam, ostrzyżona po męsku, i ona weszła do szpitala. Okazało się, że ona przyszła z Pruszkowa czy z Milanówka, bo ludzie tam też chcieli wiedzieć, co się dzieje na Woli, to znaczy organizacje różne chciały wiedzieć, co się dzieje na Woli, bo przychodziły wieści, że na Woli wszystkich powyrzynano i to była przecież w znacznym stopniu prawda, bo przecież ten szpital na Czystem był cały wyrżnięty i szpital na Płockiej też, i jeszcze inne też. Na przykład moi rodzice – oni tutaj walczyli, mieli wiadomość, że ja też nie żyję, bo przecież tam wszystkich wymordowali, a ta kobieta przyszła dowiedzieć się i zobaczyła naszych lekarzy. Takich trzech starszych lekarzy przejęło taki nieformalny nadzór nad tym wszystkim, co się działo, bo już było coraz więcej ludzi i ona przyszła się dowiedzieć i przynieść wiadomości, co się dzieje na zewnątrz, a chciała wiedzieć, co się dzieje tutaj. Przy tym wszystkim przyniosła trzy listy. Myśmy tak stały, bo byłyśmy strasznie ciekawe, co się dzieje, i wyszedł doktor Bogdanowicz, który był jednym z głównych lekarzy [Szpitala] Karola i Marii, on był z nami i on powiedział, że do mnie jest list. […] Ona przyniosła trzy listy do trzech osób: jeden do mnie, jeden do takiej doktor Gacówny, a trzeci nie pamiętam, do której osoby. Ten list do mnie to była taka kartka z notesu: „Jestem – tu a tu – w Milanówku. Przyjdź, jeśli możesz”. To była karta od mojego narzeczonego, mój narzeczony był wtedy w Milanówku. Jak się później okazało, cały Milanówek wiedział, że na Woli jest rzeź i że cały personel jest zabity, no ale do mojego narzeczonego ktoś powiedział tak: „Słuchaj, podobno ktoś idzie do Warszawy, żeby się dowiedzieć, co się dzieje”. Kto idzie do Warszawy, która się cała pali i z której wychodzą właśnie całe tłumy? „Może napiszesz jednak kartkę, to ten ktoś zaniesie?!”. Nie chciał wierzyć, ale ten znajomy mówi: „Co ci szkodzi, napisz kartkę, no najwyżej nic nie dojdzie”. I on napisał: „Jestem – tu a tu – przyjdź, jeśli możesz” – dosłownie dwa zdania. On dał temu znajomemu, ten znajomy dał znajomemu, cały łańcuszek ludzi, i ta pani przyniosła trzy listy, między innymi do mnie, no więc to była w ogóle sensacja w tym środowisku.
Poszłam od razu do tych lekarzy, spytałam, czy mogę wyjść, bo przecież ja tam jednak pracowałam, ale było już bardzo dużo personelu medycznego i powiedzieli mi: „Jak się taki cud zdarzył, to idź”. I myśmy we trzy z tą kobietą, bo ona musiała wrócić z tymi wiadomościami, wyszłyśmy. Jak dziś pamiętam: to był wieczór, na Górczewską wyszłyśmy i tam jest przejazd kolejowy na Górczewskiej, szłyśmy we trzy. Pusta ta Warszawa, spalona, bo akurat te pochody już nie szły. Doszłyśmy do tego przejazdu i mamy iść pod spodem, tymczasem rozległy się straszne wrzaski, zupełnie obłąkane, i z góry, tam gdzie tor biegł, zaczęli zbiegać „własowcy”. Wiecie, kto to byli „własowcy”? To „ukraińcy”, oni robili wrażenie nienormalnych w ogóle i oni na nas lecieli z wrzaskiem. Zobaczyli cztery kobiety w końcu, no bo to z tą kobietą żeśmy szły, i kiedy już żegnałyśmy się z życiem, bo oni byli zupełnie obłąkani, to rozległ się tętent koni. […] Spod tego przejazdu wyjechała bryczka zaprzężona w konie z czterema chyba oficerami niemieckimi, oni byli w mundurach wojskowych, nie w tych policyjnych. Oni, ci oficerowie, zobaczyli tych „własowców” i nas, zaczęli strzelać w powietrze i odpędzać tych „własowców”, a my kłusem rzuciłyśmy się uciekać i uciekłyśmy, jak widać. Dotarłyśmy do Jelonek, tam nas jakoś przenocowali i potem, następnego dnia ja już wyszłam i tam potem odnalazłam mojego narzeczonego. To jest koniec mojej powstańczej epopei.
- Co robiła pani do końca wojny? Gdzie pani przebywała?
Myśmy się tam znaleźli z moim narzeczonym i postanowiliśmy… No tu Milanówek był tak zapchany, że w ogóle to nieprawdopodobne ilości ludzi były, z tych różnych, co się wydostali z obozu w Pruszkowie albo uciekli w jakikolwiek inny sposób, było bardzo dużo ludzi. Myśmy mieszkali, tam byli tacy krewni mojego narzeczonego, którzy byli bardzo serdeczni, ale to było malutkie mieszkanko, a było ze dwadzieścia osób, tam w ogóle nie można się było zmieścić i nie było z czego żyć. Nikt nie miał pieniędzy ani pracy, ani niczego w ogóle. Wtedy mój narzeczony sobie przypomniał, że ma znajomego, który ma mająteczek jakiś, folwark miał gdzieś koło Rawy Mazowieckiej, to postanowiliśmy pójść.
Poszliśmy w taką wędrówkę, mając zamiar po drodze wziąć ślub. W dwóch kościołach nas przepędzono psami, że my chyba zwariowaliśmy, bo nie mamy ani dokumentów, ani pieniędzy, a w ogóle co nam do głowy przyszło?! Ale w trzecim, w Tarczynie, był strasznie miły ksiądz, który nam dał ślub wtedy, po prostu. Myśmy zrobili taki obchód. Ten folwarczek był już dawno zajęty przez Niemców, nikogo tam nie było, tak że wróciliśmy do tego Milanówka, ale z tego Milanówka ja sobie przypomniałam, że przecież SGGW ma w Skierniewicach taki swój Instytut Warzywnictwa i myśmy poszli do tego instytutu, gdzie profesor Chroboczek był dyrektorem, był niesłychanie przyzwoitym człowiekiem i przyjmował absolutnie każdego warszawiaka, który się zjawił, więc oczywiście były straszne tłumy ludzi. Myśmy się tam też przytulili; było o tyle dobrze, że nie tylko że nam dali dach nad głową – jakieś jedzenie było. Pamiętam, co nam dawali: raz dziennie był jakiś makaron, chyba z marmoladą. Wszystko jedno, cokolwiek do zjedzenia było, a oprócz tego dawali trochę pieniędzy, a najważniejsze, że dali dokument. To znaczy już nie była kenkarta warszawska, która tyle była wtedy warta, co gwiazda Dawida, tylko była
Arbeitskarte taka, to znaczy, że jesteśmy gdzieś zatrudnieni. To dawało pewne szanse na to, że nas nie złapią przy pierwszej łapance.
Tam dotrwaliśmy do [sowieckiej] ofensywy. 17 stycznia była ofensywa, przeżyliśmy ten przejazd, a potem poszliśmy zaraz do Warszawy, zobaczyć, co się dzieje w Warszawie. To było straszne zupełnie. Ponieważ w Warszawie nie mieliśmy się gdzie zaczepić, bo wszystko, co mieliśmy znajome, to było spalone, zniszczone i w ogóle nic się tam nie działo, nie można było. Na Pradze były jakieś władze, ale żadnej pracy nie było, więc pojechaliśmy do Krakowa. Ta podróż też była, dziś już nawet nie jak Dziki Zachód, tylko coś dużo gorszego: bez pieniędzy, jakimiś towarowymi wagonami oczywiście. Dotarliśmy do Krakowa, gdzie mój narzeczony, wtedy już mój mąż, miał daleką rodzinę, tylko że ta rodzina to były straszne krakusy i myśmy od nich uciekli, ale przez jakichś przyjaciół pozwolono nam mieszkać w takim mieszkaniu, które było opuszczone. Tam pomieszkaliśmy. Mój mąż był matematykiem i on tam nie tyle dostał pracę, co się habilitował prędko i wtedy, to już było po wojnie, już wojna się skończyła, dostał wezwanie do Warszawy, że Warszawa się odbudowuje i że będzie pracował na uniwersytecie. Wróciliśmy tutaj do Warszawy, do zupełnie zniszczonej Warszawy – to mieszkanie też było zniszczone.
- A co się działo z pani rodzicami?
To też ciekawe. Moi rodzice dostali wiadomość, że ja nie żyję. Mój brat, który był aresztowany na rok przed Powstaniem, był najpierw w Oświęcimiu, a potem był w Gusen, w obozie. Moich rodziców wywieziono przez Pruszków, tutaj były straszne walki na Sadybie i moich rodziców wywieziono do Oświęcimia. Mój ojciec z Oświęcimia został wywieziony do Litomierzyc w Czechach i tam umarł na tyfus, ale jeszcze zanim umarł, to napisał… Oni wiedzieli, że ja nie żyję, ale zawsze w człowieku się tli nadzieja, póki nie widzi zwłok, i wobec tego napisał z tego obozu właśnie do profesora Chroboczka, do Skierniewic, nie mając żadnej absolutnie nadziei, że dostanie jakąś odpowiedź. Profesor Chroboczek, jak dostał ten list, to mnie zawołał i powiedział: „Masz list od swojego ojca”. Ja zdołałam do ojca napisać, że ja żyję, że jestem, że znalazłam swego chłopca, że wyszłam za mąż i że zaraz mu wyślę paczkę. Myślałam tak sobie, że przed śmiercią przynajmniej wiedział, bo jeszcze dwa listy zdołaliśmy wymienić. Moja mama, to też było bardzo dziwne, bo mój ojciec napisał, że się z nią rozstał w Oświęcimiu, a co dalej, nie wiadomo. Zaczęłam pisać listy do obozów koncentracyjnych, bo Niemcy to Niemcy, to są okropni biurokraci: list musi dojść i na list powinna być odpowiedź na ogół. Ja napisałam w sumie do trzydziestu paru obozów koncentracyjnych, wszystkich, jakichkolwiek zdołałam zdobyć adres, do Oświęcimia też napisałam, że szukam mojej matki, podając imię, nazwisko i datę, kiedy mogła się tam znaleźć. Z trzech obozów dostałam odpowiedź, ale nie z Oświęcimia, że takiej więźniarki nie ma. Koniec, więcej nic nie miałam.
[…] Okazuje się, że moja matka nie była wywieziona z Oświęcimia, ale w Oświęcimiu były przecież wtedy dziesiątki tysięcy ludzi. Mój list dotarł do kancelarii obozowej, a w kancelarii pracowali więźniowie, tacy, którzy znają niemiecki i jakiś więzień, który pracował w tej kancelarii, otworzył ten mój list i czysty przypadek trafił, że on znał moją matkę, zdołał ją poznać w jakimś baraku i dał jej ten list. W tym liście było najwidoczniej, że ja żyję, dowiedziała się, a poza tym na [miejscu] nadawcy napisałam, gdzie jestem, że jestem w Skierniewicach. Moja matka już mi nie odpisała, bo to już było wszystko za późno i nie miała żadnych szans, żeby mieć zgodę na to, ale wiedziała, gdzie ja jestem, i jak się zaczęła ewakuacja obozu w Oświęcimiu, przed samym jego uwolnieniem przez Rosjan, to mama uciekła; rzuciła się w śnieg, w rów jakiś, przysypała się śniegiem i uciekła. Zdołała w jakiś sposób dojść do Krakowa, w Krakowie był już Czerwony Krzyż, który jakoś jej pomógł, to znaczy dał jej jakieś ubranie, bo przecież chodziła boso po tym śniegu, no i dojechała do Skierniewic. Któregoś dnia w tych Skierniewicach – myśmy jeszcze byli – drzwi się otwierają, wchodzi moja mama. Miałam wrażenie, że duch przyszedł w ogóle. Takie były cuda niektóre. Tak to wyglądało.
Ojciec zmarł w Litomierzycach na tyfus, tam była straszna epidemia tyfusu i tam zmarł na tyfus. Mój brat był w Gusen. Gusen było uwolnione przez Amerykanów i on się stamtąd wydostał do Włoch. Wstąpił do armii Andersa, chociaż już nie było wojny, ale oni takich ludzi przyjmowali, żeby coś zrobić z takimi nieszczęsnymi ludźmi. Z tą armią Andersa, jak była demobilizacja, pojechał do Anglii, tam skończył studia i emigrował do Kanady. Przeżył w każdym razie […].
- Na koniec chciałabym się zapytać o pani losy po wojnie.
Mieszkaliśmy już tutaj. Skończyłam studia, tą matematykę skończyłam już tutaj, w Warszawie. Zaczęłam pracować w Bibliotece Instytutu Matematycznego Polskiej Akademii Nauk i tam pracowałam właściwie aż do emerytury. Mój mąż był profesorem na uniwersytecie. To mieszkanie zostało odnowione, troje dzieci nam się urodziło. Więcej specjalnie nie mam nic ciekawszego do opowiedzenia.
Warszawa, 13 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz