Ludmiła Barbara Płochocka „Miła”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Ludmiła Płochocka, z domu Czaplińska. Urodziłam się w Warszawie 8 czerwca 1929 roku.

  • Niech nam pani powie, jak wyglądało pani życie przed wojną, gdzie się pani uczyła? Coś może o rodzinie, bo wspomniała pani o tradycjach niepodległościowych dosyć silnych.

Nigdy nie przypuszczałam, że będę takim muzealnym zabytkiem, eksponatem. Jestem najmniej właściwie powołana do tego, bo miałam o wiele bardziej zasłużonych członków rodziny. Chciałam ich krótko przedstawić. Takim wzorem do naśladowania był prapradziadek Franciszek Sapalski, który był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, a jednocześnie uczestnikiem powstania listopadowego. Potem dziadek, który usiłował brać udział w Powstaniu, ale był za młody, więc nie udało mu się. Wreszcie moja babcia, która była bardzo dzielną kobietą i bez wahania przyjęła do wiadomości, że mieszkanie przy ulicy Chmielnej 72 mieszkania 3 będzie oddane na potrzeby organizacji podziemnej. Babcia, która bardzo dzielnie znosiła wszystkie trudy okupacyjne, a kiedy była rewizja zachowywała się bardzo dzielnie i usiłowała z Niemcami rozmawiać po francusku, co ich bardzo rozsierdziło. Babcia zmarła w 1943 roku jesienią i dobrze, że nie doczekała Powstania, bo byłoby to dla niej strasznym ciosem, opuszczenie mieszkania i zniszczenie. Moja mama, która była już w czasie wojny z bolszewikami, w czasie obrony Warszawy, w Pomocniczej Służbie Kobiet. Ojciec, który brał udział w wojnie z bolszewikami. Rodzice pobrali się, nawet ślub odbył się 20 września 1920 roku, więc podczas wojny. Tak że byli to trochę tacy szaleńcy.
Poza tym w mojej rodzinie była jeszcze ciocia Stasia (Stanisława Manczarska), która pracowała w książnicy „Atlas” na Krakowskim Przedmieściu 7, a w magazynach tej książnicy, której właścicielem właściwie w czasie okupacji był Jan Piątek, pracował Jan Martynkin, wszyscy byli w podziemiu i w magazynach tej książnicy przechowywano broń, amunicję, prasę podziemną. Tak że cały czas były kontakty z podziemiem. Potem pan Martynkin brał udział w Powstaniu w zgrupowaniu „Bartkiewicza”, razem z Romanem Zakrzewskim, z Witkiem Wiśniewskim. Witek Wiśniewski poległ w Powstaniu. Maria Doboszyńska to była siostra mojej mamy, też cały okres okupacji w podziemiu, w konspiracji. Jej mąż Edward Doboszyński, pracownik Banku Polskiego, który nie pracował w czasie wojny w banku na znak protestu i też był związany z organizacjami podziemnymi. Córka ich, a moja cioteczna siostra, Teresa Doboszyńska, wyszła potem za mąż za Karola Smogorzewskiego, też uczestnika Powstania. Teresa była sanitariuszką w Zgrupowaniu „Kryska”, była schwytana przez Niemców, miała być rozstrzelana, [została] uratowana przez oficera niemieckiego. Razem z Eleonorą Galicą-Zarembą przedostała się z powrotem potem do… uciekła spod opieki państwa Branickich, ponieważ ten oficer zawiózł te dziewczyny do Wilanowa, chciał je koniecznie uratować. One przedostały się i była sanitariuszką w Zgrupowaniu „Kryska”. Potem przepłynęła Wisłę, 25 września. Tak że najbardziej chyba bohaterska w naszej rodzinie, Teresa Doboszyńska-Smogorzewska. Jej mąż Karol Smogorzewski, również walczył w Zgrupowaniu „Kryska”. Teraz mówię już o sobie, bo to jest ta wspaniała rodzina.

  • Jeszcze zanim przejdziemy do Powstania, niech nam pani powie, jak pani pamięta okres przed wybuchem wojny i sam wybuch wojny, te pierwsze kontakty, zetknięcie raczej z Niemcami niż kontakty.

Chodziłam do szkoły bardzo patriotycznie nastawionej, na Krakowskim Przedmieściu 36. Nieistniejący zupełnie [już dziś] budynek, jest tam skwerek, jest Prus nieszczęsny, pomnik Prusa, bo Prus nie chciał żadnych pomników, a jednak mu postawiono, wbrew jego woli. Tam była szkoła ćwiczeń imienia Stanisława Konarskiego i w wieku dziewięciu lat byłam w trzeciej klasie, założyłam Koło Ligi Morskiej i Kolonialnej. Współorganizowałam wystawę morską, recytowałam wiersze. Była akademia poświęcona morzu, recytowałam niezwykle patriotyczne wiersze: „Rozkołysane dziś morskie głębiny I pieśń tryumfu śpiewa fala szumna. O śpiewaj wietrze, drżyj Bałtyku siny. Widzisz, to wojska polskiego kolumna. Słyszysz hymn polski, słyszysz polskie pieśni. Drżą chorągiewki, szczękają pałasze. Gorących marzeń cud się ucieleśnił. O morze, morze, znowu jesteś nasze”. To jest atmosfera tej szkoły. Ten wiersz i ta wystawa. Jeszcze potem budowaliśmy ścigacz. Na ścianie wisiała plansza ze ścigaczem. Kupowało się znaczki, naklejało się na ten ścigacz i w ten sposób budowało się. Po pięć, po dziesięć groszy były znaczki. Potem ufundowaliśmy karabin maszynowy, ten karabin był przekazywany wojsku i to była wielka uroczystość na dziedzińcu szkolnym. Wtedy czułam właśnie uczucia niezwykle wzniosłe, podniosłe, że urasta potęga nowej Polski, że jesteśmy potężnym, wspaniałym krajem, który obroni się przed Niemcami.
Nastroje były wojenne. U mnie w domu cały czas mówiło się o tym, że wojna wybuchnie, kiedy już był 1939 rok. Nawet była dyskusja, czy jedziemy nad morze, czy raczej w Warszawie. No i moja mądra mama wysłała mnie na wieś na wakacje i spędziłam te wakacje w Mircu, to taka miejscowość między Radomiem a Starachowicami. Pojechałam tam z nianią, Józefą Osych, tą właśnie bardzo dzielną kobietą. W 1939 roku, chyba tak w końcu sierpnia, usiłowałyśmy powrócić do Warszawy i niestety już nie chciano nam sprzedać biletu, pociągi już były tylko dla wojska i zostałyśmy w tymże Mircu. Józia uznała, że plebania jest za blisko szosy, bo tam szosa przebiegała z Radomia do Starachowic i do Skarżyska, takie rozwidlenie, że to jest miejsce niebezpieczne, bo szosy były bombardowane, więc na pewno będzie bombardowanie, wszyscy tam zginiemy. Wobec tego poszłyśmy pięć kilometrów stamtąd do jej brata, który mieszkał pod lasem we wsi Ostrożanka. Okazało się, że właśnie wojsko szło z lasu starachowickiego do Lasów Iłżeckich. Byłam świadkiem tego przemarszu wojska, umacniania się pod Iłżą i niemal świadkiem, ale właściwie bardziej ze słyszenia, ponieważ ta bitwa pod Iłżą zaczęła się 8 września w godzinach popołudniowych, właściwie już około południa, a skończyła się o trzeciej nad ranem. Słyszałam okrzyki: „Ura! Ura!” – i szczęk bagnetów. To był atak na bagnety, coś takiego okropnego. Okazało się właśnie, że tam była ta historyczna bitwa, niedaleko od wsi Ostrożanka. Później widziałam to pobojowisko, bo za dwa dni… i te konie, które się tam rozbiegły. Ludzie chwytali te konie. Były takie straszne chwile, kiedy widziałam zabitych żołnierzy, hełmy, ten sprzęt, porozbijane działka. To pobojowisko było rzeczywiście straszne. Potem powędrowałyśmy jednak do Mirca i tam zobaczyłam pierwszy raz Niemców. Zajechali na rynek na motocyklach, a potem jakimiś samochodami. Zaczęli wygarniać z domów wszystkich mężczyzn, wywozić dokądś, po prostu dosłownie kilkadziesiąt kilometrów. Nie wiem, czy oni tak wszędzie robili, ale akurat w Mircu i w okolicy tych mężczyzn przewozili z miejsca na miejsce. Czyli był taki terror, strach. Na mnie największe wrażenie zrobili właśnie ci Niemcy na motocyklu. Teraz jak są odtwarzane te bitwy na Grochowie, teraz właśnie była obrona Warszawy, to właśnie jak Niemcy zajeżdżają motocyklem, to wtedy na mnie to robi wrażenie. Później był powrót do Warszawy. Strasznie zniszczone mieszkanie, szyby powybijane i pierwsza rewizja. Właśnie w marcu…
  • Gdzie państwo mieszkali?

Chmielna 72. To było między Wielką a Sosnową. Dwa domy od Sosnowej, bo było siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt sześć i dziesięć domów od Wielkiej, na tym odcinku nieistniejącym, tu w ogóle nie ma śladu całej tej dzielnicy. Ani Chmielnej, ani Złotej, jest kawałeczek Mariańskiej i ośrodek zdrowia na Mariańskiej. To jest jedyny budynek, który ocalał w tej chwili, bo tak to wszystko zostało wyburzone.
Wróciłam na Chmielną i zaczęłam chodzić do szkoły, nadrobiłam wszystkie zaległości. W marcu raptem rewizja, więc to był bardzo przykry incydent. Mianowicie wpadają rano (u nas mieszkała właśnie ciocia Stasia Manczarska), ciocia poszła do swojej książnicy, a mama szła na dziewiątą do hotelu „Bristol”, pracowała w hotelu „Bristol”. A w naszym mieszkaniu już były jakieś dokumenty złożone, bardzo ważne i mama wzięła te dokumenty do torby, podeszła do tego Niemca, jak oni wpadli i powiedzieli, żeby się nie ruszać i zaczęli wszystko wywalać z szaf, podeszła i powiedziała, że musi natychmiast iść do pracy i pokazała… Właśnie to zostało u nas w rodzinie, taki dokument i została przez Niemców wypuszczona, bez rewizji tej torby. Zamarłam, bo myślę sobie: „Jak oni złapią tą torbę przedtem…” – ale oni torebki nie wzięli i mama te dokumenty wyniosła. Babcia usiłowała z Niemcami rozmawiać po francusku, co ich bardzo rozsierdziło. Chcieli chyba babcię uderzyć i wtedy właśnie niania Józia zaczęła do nich mówić po niemiecku. Powiedziała, że jej się ze strachu przypomniał język niemiecki, ponieważ jej prababka chyba była Niemką, rozmawiała z dziećmi po niemiecku na wsi kiedyś, na przełomie wieków, bo Józia była urodzona w 1888 roku i raptem sobie ten język ze strachu, jak twierdzi, przypomniała. Wręcz odwrotnie, bo raczej ze strachu się wszystko zapomina. Nie wiem, czego szukali. Zdemolowali mieszkanie w straszny sposób, powyrzucali książki. Cztery pokoje, więc dużo było różnych rzeczy. Z tym że właśnie nie weszli… bo mieszkanie miało taki układ, że były trzy pokoje w amfiladzie, a w środku był olbrzymi przedpokój. Ponieważ dom miał sto lat, więc nie było kanalizacji, nie było łazienki, ubikacji i to wszystko było potem przerabiane, robione z tego przedpokoju. Dlatego przedpokój był stosunkowo nieduży, potem wchodziło się do łazienki. Łazienka była przechodnia, ubikacja i potem dalszy ciąg tego przedpokoju, czyli tak jakby drugi przedpokój, wyjście na schody kuchenne i kuchnia. A tutaj były wejścia do jednego pokoju, tutaj do drugiego, pokoje były w amfiladzie, można było tą łazienkę omijać, nie trzeba było przechodzić przez łazienkę. A ubikacja była w ogóle osobno. Ale ta łazienka właściwie była wmontowana w przedpokoju. Drugi raz jeszcze była u nas rewizja, dwa razy, więc jak oni wpadli, to oni biegli, otwierali wszystkie drzwi i biegli przez łazienkę, przez drugi przedpokój do kuchni. A tutaj wpadali do pokoi, do jednego, potem amfiladą przechodzili i do tego małego trzeciego, bo z dużego pokoju było wejście do najmniejszego, gdzie rezydowała ciocia Manczarska. Wpadali do wszystkich pokoi, a ten pokój zostawał w ogóle w nieświadomości, bo tam wisiała stara kotara, zasłaniała drzwi do tego pokoju. W tym pokoju właśnie mieściły się różne zakazane rzeczy. Wtedy jak była ta pierwsza rewizja, to jeszcze tam tych rzeczy zakazanych nie było, tylko były te dokumenty, które mama wyniosła. Natomiast później, to właśnie tam się przechowywało wszystko. Tam nocowali rozmaici ludzie. Ponieważ to było tak blisko dworca, więc jak przyjeżdżał ktoś, jacyś łącznicy, to właśnie nocowali w tym pokoju od podwórza. Później zresztą tam było nasze biuro całe, ten sztab właśnie w tym pokoju od podwórza. Tą rewizję zapamiętałam.
Z czasów okupacji [pamiętam] oczywiście przenoszenie się szkoły, bo szkoła została zniszczona, więc najpierw mieliśmy na Smulikowskiego przez jakiś okres, potem Niemcy nas wyrzucili z tego budynku. Byliśmy jakiś czas na Drewnianej w ocalałym… To jest bardzo ciekawa szkoła na Drewnianej, ale to tylko króciutko. Potem na Sewerynowie i tam chodziłam do szóstej klasy. W 1942 roku, po ukończeniu szóstej klasy, zaczęłam naukę w gimnazjum, tajnym Gimnazjum imienia Leonii Rudzkiej na ulicy Zielnej 13 i tam wstąpiłam do harcerstwa, do 22. drużyny harcerskiej. Drużynowa „Pajac”, zastępowa Danka Posmyk, potem ona była „Słowik”, ale dopiero w Powstaniu. Później brały udział w Powstaniu wszystkie te starsze dziewczyny, a nas szkoliły, mówiły, że mamy jakieś podchody robić. Jakieś takie nie bardzo to było, nie odpowiadało nam, bo myśmy chciały koniecznie kończyć kursy sanitarne, rwałyśmy się do walki, ale starsze harcerki nas nie dopuszczały do tego. Przyrzeczenie harcerskie składałam w styczniu na cmentarzu wojskowym przy grobach powstańców styczniowych, bardzo uroczyście.
Szkoła była o tyle wspaniała, że to była szkoła jeszcze z carskich czasów, było mnóstwo korytarzy, korytarzyków. Szło tam pełną parą gimnazjum… szkoła powszechna też była, a potem było gimnazjum. Siódma klasa szkoły powszechnej to była pierwsza gimnazjalna, a druga, trzecia i czwarta, to była szkoła handlowa. A klasy licealne były w ogóle gdzieś ukryte, w takim miejscu, że w razie czego to tam Niemcy mieli w ogóle nie wchodzić. Ale nigdy nie było żadnej wizytacji. Oczywiście były sygnalizacje, dzwonki, w razie jak oni by weszli, to miałyśmy wszystkie książki chować. Były specjalne skrytki, piece, do pieców się pakowało książki. Ale to tylko takie próby żeśmy robiły w razie czego. Był alarm i wtedy żeśmy te książki chowały, ale tak naprawdę to nigdy nikt nie przyszedł. Tak że całe to gimnazjum funkcjonowało i matury się zdawało i wszystko. Ale byłam tam tylko dwa lata, chodziłam do pierwszej klasy i do drugiej. W pierwszej klasie to była siódma, [właściwie] pod przykrywką siódmej, a ta druga klasa to była już jako szkoła handlowa i wtedy trzeba było koniecznie gdzieś pracować, taka praktyka była. Tutaj właśnie jest moja kontrolka, to jest też zabytek, że tu jest kontrola, Schüler po niemiecku, wszystko i pan Martynkin podpisany, bo rzekomo pracowałam w Książnicy „Atlas” u pana Martynkina. Ale to była fikcja, tak że wszystko było fikcyjne w zasadzie. […]
Jest harcerstwo, jest szkoła na Zielnej, Zielna 13. No i przychodzą wakacje, jest 1944 rok, wyjeżdżam znów do Mirca. Z Mirca wracam w popłochu w końcu lipca, ponieważ już Rosjanie się zbliżają, Niemcy uciekają. Są rzeczywiście sceny niesamowite, jak przez most Poniatowskiego wloką się jakieś zupełnie zdezorganizowane oddziały niemieckie; jak oni siadają na krawężnikach chodników i aż się proszą, żeby ich rozbrajać, żeby organizować walkę. Wtedy napisałam też taki wiersz:

„Niezwyciężona armia wraca,
Pogruchotane wlokąc kości.
Nareszcie wieje wiatr wolności,
Historii karta się odwraca”.

Tak nam się wydawało, że już, już, za chwilę będziemy wolni. Rzeczywiście, 1 sierpnia wybucha Powstanie. Poprzedzone było już wcześniejszymi wizytami, bo przychodzili do naszego mieszkania i porucznik „Poraj”, i „Grusza”, i „Żeglarz”… A jeszcze nie powiedziałam, że na drugim piętrze mieszkała rodzina Majewskich, matka z dwoma córkami i z synem. Janek Majewski, Jadzia i Marysia. W ich mieszkaniu i w naszym odbywały się rozmaite spotkania i między innymi ćwiczenia podchorążówki, które prowadził „Orlik”, oficer zawodowy. Wtedy nastawialiśmy patefon, nastawialiśmy jakąś muzykę i taka już przyjaźń i znajomość się nawiązała w czasie okupacji. Tak że zarówno ich mieszkanie, jak i nasze, już były wykorzystywane przez organizację. Więc wiadomo było, że Powstanie wybuchnie. Gromadziło się już trochę wcześniej worki z piaskiem, tak systematycznie, żeby nie zwracać na to uwagi.
Teraz jest ten [wybuch]. Mamy miejsce postoju z mamą właśnie w naszym mieszkaniu, w tym pokoju od podwórza i organizujemy sztab, czyli przychodzi porucznik „Poraj”. To będzie sztab 1. kompanii. Maszyna do pisania, papier i najważniejsze, amunicja, w ogóle broń. Czekamy na broń, ta broń nie jest dowieziona. Są jakieś straszne przeszkody. Część tej broni wpadła po drodze, część została wreszcie później dowieziona. W każdym bądź razie magazynujemy w tym pokoju broń, jakieś puszki z konserwami i worki z piaskiem, bo było pięć okien w naszym mieszkaniu. W jednym pokoju dwa, w drugim dwa i w trzecim jedno. Wszystkie zostają już… raczej właściwie od tego małego nie, ale od tych dwóch pokoi zostają umocnione workami. Chłopcy zajmują stanowiska i zaczyna się zdobywanie… to znaczy 1. kompania zaczyna strzelać i zdobywać… Tu była poczta, budynek małej poczty vis-à-vis naszych okien. Niemcy się szybko stamtąd ewakuowali, tak że już przedpole zostaje jak gdyby zdobyte, ale dworzec jest daleko i w takiej odległości, że tam po prostu nasza broń nie sięga, więc w zasadzie dworca nie zdobywamy. Oni na wieżyczce umieścili działko i zaczęli do nas z tego działka strzelać. Wreszcie któryś z chłopców… Aha, nareszcie przynieśli PIAT-a i zestrzelił, unieszkodliwił tych Niemców z Dworca Głównego. Ale dworzec został w rękach Niemców i właściwie Aleje Jerozolimskie oddzieliły nas od „Gurta”, od dowódcy „Czapli”, od tamtych oddziałów, które miały zdobywać „Polonię”. Bo dworzec miał być zdobywany z dwóch stron, od nas i od Emilii Plater. To właściwie zadecydowało już o dalszych naszych losach, że będziemy tą linią, właściwie pierwszą linią frontu.
Potem zaczęli się przedostawać, najpierw pod okropnym ostrzałem, bo przecież od mostu Poniatowskiego było działo, stamtąd strzelali do nasi z Alej, z „Polonii” i tutaj z „Astorii”. Właściwie 1 sierpnia to tak: zostały zdobyte te wszystkie budynki pocztowe tej małej poczty, dworzec pocztowy przy Żelaznej (to już bardziej przez przeciwlotniczą harcerską baterię), no i hotel „Astoria”. Na rogu Wielkiej i Chmielnej był hotel „Astoria” w rękach Niemców, stamtąd strzelali, zabili dwie nasze sanitariuszki. Tak że 1 sierpnia był tragiczny zupełnie, ale i zwycięski, bo zdobyliśmy, chłopcy z 2. kompanii właściwie, zdobyli „Astorię”. „Astoria” w naszym ręku, druga strona Chmielnej w naszych rękach, już ta nieparzysta, bo nasza była parzysta. Potem zaczyna się ostrzeliwanie naszych pozycji i ta rozpaczliwa obrona. Zaczyna się budowa barykad. Powstaje barykada przy Sosnowej, potem barykada wzdłuż Sosnowej, przy Złotej. W ten sposób zostajemy już takim… Śródmieście Północ zostaje odcięte od Śródmieścia Południe Alejami Jerozolimskimi. Potem budują przekop ogromy, ale to już później, a pierwsze oddziały przechodzą jeszcze bez… Maciek Dominikowski, „Tekla”, taka łączniczka. Później zostaje też i „Gurt”, wszyscy przechodzą na tą stronę i „Gurt” już walczy tylko z tej strony ulicy Marszałkowskiej.
Najtragiczniejsze wydarzenia to jest śmierć. Pierwszy widok, kiedy człowiek żywy zamienia się raptem w taki zimny worek. Na mnie robiło to zawsze największe wrażenie. Wrażenie na mnie robiły dzieci. Dzieci, które się chciały bawić, które raptem… to przejście z życia normalnego do frontu, do walki, że raptem stajemy się… W naszej wyobraźni zawsze wojna wyglądała tak, że są jakieś okopy, że są jakieś umocnienia, jakieś pole, można z tego wyjść, można opuścić to miejsce. A tu raptem miasto zostaje zamknięte, dzielnica zostaje zamknięta, część tej dzielnicy zostaje zamknięta. Tutaj czołgi, tu pociski rozmaitego kalibru z broni ciężkiej, naloty. Czyli ze wszystkich stron grozi niebezpieczeństwo. Teraz można zginąć w różny sposób, śmierć jest właściwie wszechobecna. Można zginąć od pocisku, który jest z lądu, można zginąć od bomb z powietrza pod gruzami i to jest najstraszniejsza, najpotworniejsza śmierć i można zginąć od „gołębiarza”. W każdej chwili, więc nawet wtedy kiedy nie ma ataku i nie ma nalotu, to siedzi na dachu „gołębiarz” i strzela. Od „gołębiarzy” też bardzo dużo ludzi ginęło, szczególnie wtedy, kiedy wychodzili po wodę czy do latryny, bo przecież latrynę też zbudowano na zapleczu ulicy Chmielnej. Ta wszechobecność śmierci, to zagrożenie, z czego myśmy sobie jakoś nie zdawały sprawy. Siedziałyśmy z mamą w pokoju od podwórza i w zasadzie tam było dość bezpiecznie.
Potem się dopiero zrobiło, jak już runęła oficyna, musiałyśmy się przenosić, zasypało nam wszystko gruzem. Zwinęłyśmy maszynę do pisania, zwinęłyśmy wszystkie dokumenty, rozkazy. Bo tak – rozkazy, przepustki, legitymacje, taka biurokracja. Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest takie ważne. Wtedy wydawało mi się, że to jest jakaś głupiego robota, że trzeba iść i walczyć, trzeba… Ale że nie było broni, ciągle był amunicji. Trzeba było pilnować amunicji, bo chłopcy okropnie rozkradali. W ogóle broń to była na wagę złota. Telefony działały jeszcze przez kilka dni i później te wszystkie nasze urządzenia i te wszystkie nasze plany i to… przestaje działać. Przestają działać wodociągi, przestaje działać elektryczność, jakiś czas jeszcze była, do 9 września jeszcze mieliśmy, ale z przerwami. Tak że tylko ciągle naprawiają, naprawiają. „Drucik” Gajewski przychodził, taki właśnie oficer łącznikowy i on ciągle majstrował przy tych drutach i łączność nawiązywał. To wszystko idzie w gruzy i miasto zamienia się właśnie w to wysypisko gruzów. Ulice zamieniają się w rowy, w okopy. Na Złotej powstaje takie olbrzymie przejście. Przekopywanie przejść piwnicami, życie schodzi do piwnic. Ludzie w piwnicach, dzieci w piwnicach. Te dzieci koniecznie chcą wychodzić na podwórko, bawić się, no i wtedy giną. Trzeba tym dzieciom coś zorganizować. Miałam taką koleżankę, która też bardzo współczuła zawsze, była taka wrażliwa na los dzieci, „Luda” sanitariuszka, starsza ode mnie. Moja przyjaciółka, zresztą przyjaźnimy się do dziś, Basia Staworzyńska [obecnie Wawro]. Ona też organizowała coś dla tych dzieci – jakieś wierszyki, jakieś piosenki, żeby coś dzieciom zorganizować. Na Powiślu to był teatrzyk nawet. Pani Krysia prezentowała w zeszłym roku ten teatrzyk. Więc w ten sposób to życie upływa, między jednym nalotem a drugim, między jednym atakiem a drugim.
Powstają już punkty obronne i tam trzeba donosić kawę… Najpierw to jest dosyć dużo jedzenia, potem stopniowo coraz mniej, coraz mniej, a wreszcie kasza „pluj”. Na tym się kończy. Roznosi się kaszę „pluj” w kubkach. Powstają kuchnie, powstają szpitale. Szpital Złota 58, świetnie zorganizowany. Szpital Złota 22, 35. Te punkty sanitarne na Sosnowej, Sosnowa 8, Sosnowa 1, przy Chmielnej. Najczęściej w pomieszczeniach sklepowych albo w mieszkaniach prywatnych. Ten szpital Złota 58, który był w szkole, to był najlepiej zorganizowany.
  • Złota 58, czy to jest teraz ten Zespół Szkół Elektrycznych?

Tak, tam jest jakaś szkoła, chyba imienia Kuronia czy coś. „Żywiec” to była restauracja z ogromnym napisem. W muzeum właśnie jest ten narożnik Alei Jerozolimskich z Marszałkowską. Tam byli Niemcy i ciągle do nas strzelali. Trzeba było jednak ten „Żywiec”… tak jak „Astorię” trzeba było unieszkodliwić, tak teraz trzeba unieszkodliwić „Żywiec”. Tam idą właśnie chłopcy od nas z 1. kompanii, „Sławek”, „Romek” i kilku innych, „Bałtyk”. Dziesięciu najdzielniejszych chłopaków idzie zdobywać „Żywiec”. Niestety zostają straszliwie poharatani, „Romek” ginie, „Sławek” też. „Bałtyk” przynosi „Romka” zabitego, a „Sławka” nie można. To był Wiaczesław Fodorońko, syn duchownego prawosławnego. W Katyniu zginął jego ojciec. Jego brat zginął w lotnictwie gdzieś nad Londynem, a drugi brat zginął też w Powstaniu. Tak że wszyscy trzej bracia i ojciec, wszyscy zginęli. Mają teraz pomnik, taki obelisk między zoo a… naprzeciwko Gimnazjum imienia Władysława IV, niedawno został odsłonięty. Tego „Sławka” właśnie tak pamiętam, jak buńczucznie się szykował, żeby unieszkodliwić, zdobyć „Żywiec”. A później nie można było go stamtąd ściągnąć, bo był przeszyty kulami na schodach. Dopiero dwudziestego pierwszego, czyli za trzy dni, poszła silniejsza grupa, zdobyła „Żywiec” i wtedy przynieśli też i „Sławka”.
Bardzo przykre były pogrzeby. Pogrzeby odbywały się na podwórkach. Pogrzeb i Graczyka, i „Sławka” odbył się jeden wcześniej, drugi później, odbyły się tak jeszcze dość uroczyście. Nie zawsze tak można było, bo były potem takie już bombardowania, szczególnie we wrześniu, że już pogrzebów takich uroczystych nie było. 15 sierpnia była bardzo piękna uroczystość, msza i bardzo podniosłe kazanie wygłosił ksiądz. W ogóle były msze, można sobie było… była kaplica na rogu Złotej i Sosnowej, bo odbył się ślub naszego chłopaka z naszej kompanii, Tadeusza Romana pseudonim „Wojciech” z Hanką pseudonim „Bracka”. Tak że i takie były uroczystości. Największym przeżyciem była śmierć „Sławka” i Jurka Graczyka, tak dla mnie osobiście, a później śmierć Janka Majewskiego. Janek Majewski, który był jakby naszym szefem, bo on był tym gospodarczym, więc on się zajmował dostawą i żywności, i broni, i w ogóle. Był niezwykle energiczny i miał przybocznego harcerza, który przeszedł właśnie z tej baterii harcerskiej. On się nazywał Zieliński, a pseudonim miał „Jastrzębski”. On się tak przyczepił do „Żeglarza”, bo Janek Majewski miał pseudonim „Żeglarz” i zawsze wszędzie razem biegali, bez przerwy załatwiali rozmaite ważne sprawy związane z zaopatrzeniem. Kiedy przebiegali z Chmielnej na Złotą, to pocisk akurat padł i Jankowi urwało głowę, „Jastrzębski” zginął na miejscu. Obydwaj tam zginęli. Śmierć Janka była dla mnie też wstrząsem. Wtedy napisałam też, bo ciągle pisałam wiersze, więc napisałam:

„Umierać chyba łatwiej w lesie
Lub choćby na trawniku.
Ty umierałeś na chodniku,
Z twarzą na kocich łbach Sosnowej”.

Z tą twarzą to było tak, że właściwie była ta głowa osobno, ale potem… To było straszne wrażenie. Kiedy się zbliżały czołgi i był taki też moment straszliwego zagrożenia, to napisałam… A to było już we wrześniu. Janek Majewski zginął 1 września razem z „Jastrzębskim”, z Zielińskim. Kiedy zbliżały się czołgi, też napisałam wiersz:

„Znad Sienkiewicza książek wzięci
Bronimy dziś warszawskiej bramy
I nawet pięknie umieramy,
Szesnastoletni Podbipięci.
Płoną już schody ponad nami,
Pełznie po murze syk płomieni,
W okna framudze uwięzieni
Jesteśmy razem wreszcie sami”.

Takie tam jakieś wierszyki pisałam. Napisałam również, kiedy już byliśmy tak naprawdę bardzo otoczeni ze wszystkich stron, zagrożeni, napisałam taki wiersz, strasznie górnolotny, „Nie oddamy Śródmieścia”:

„Jesteśmy w środku miasta,
W samym jego sercu.
Krwawo bronimy tu każdego przejścia.
Nasze ręce są silne,
Nie puszczą morderców.
Nie oddamy Śródmieścia,
Nie oddamy Śródmieścia.
A ty wrogu podziwiaj
I ogniem nas zalej.
Każde serce pomieści kul choćby dwadzieścia.
Nie cofniemy się z Chmielnej
Ani kroku dalej.
Nie oddamy Śródmieścia,
Nie oddamy Śródmieścia”.

Chłopcy się z tego strasznie podśmiewali. Wojtek Mędrzecki, właściwie pseudonim „Ryś”, powiedział, że jemu wystarczy taki mały odłamek, nie potrzebuje dwudziestu kul. Potem też było to powiązane z taką historią, że poszłam odwiedzić ranną koleżankę, Hankę, do szpitala i tam zaczęłam recytować ten wiersz, a jej narzeczony przyszedł się z nią pożegnać przed jakąś akcją, chyba właśnie na Hale Mirowskie [?]. To była dramatyczna akcja z 30 sierpnia na 31 sierpnia. Bo mieliśmy się przebijać, mieli ułatwić drogę przejścia ze Starówki. To było takie uderzenie na Halę Mirowską. To się nie udało, to się załamało i wtedy zginął „Blondyn”, też z naszej kompanii, piękny chłopak. Jak ten wiersz recytowałam, to ona wysłuchała, a ten chłopak się denerwował, że takie wiersze recytuję górnolotne. Byłam właściwie egzaltowana wtedy ogromnie, dopiero potem przyszedł taki… nie cynizm może, ale… spojrzenie na te sprawy zupełnie inne. A tak to cały czas… Przecież to było niesamowite, zawieszenie na naszym domu flagi biało-czerwonej, to że mogliśmy śpiewać hymn. W ogóle po tych pięciu latach niewoli to były chwile niezwykle podniosłe; widok najpierw chłopaków w różnych mundurach, a potem już jak dostaliśmy kolejowe mundury, kombinezony, to już było jakoś ujednolicone to wojsko.
W zdobyciu budynku PAST-y też niektórzy chłopcy nasi brali udział. Krzemiński, Bąkowski właśnie brał udział, wspomagali. Zdobycie budynku PAST-y było wielkim wydarzeniem. To znaczy zdobywał „Kiliński”, ale nasi chłopcy poszli też wspomagać. Najtragiczniejszy to był odwrót… z Hali Mirowskiej.
A wrzesień to już był coraz bardziej przygnębiający. Przenosiliśmy się z kwaterą naszą najpierw z Chmielnej 72 na Złotą 35, potem Złota 37. Po prostu pociski padały, nie w nas dosłownie, zawsze żeśmy jakoś były żywe, ale przysypane byłyśmy pyłem i gruzem. Byłyśmy czasami całkiem czerwone od cegły. Makabryczne było jak… ale to zginął przez własną brawurę. Majstrował przy granacie i granat wybuchł mu w ręce, takiemu chłopakowi. Obydwie ręce mu urwało, więc to też było dość makabryczne. Pseudonim „Słoń”, strasznie odważny chłopak rzeczywiście i w tak głupi sposób został okaleczony na całe życie. We wrześniu została ranna „Mrówka”, bardzo dzielna sanitariuszka, starsza ode mnie o rok. Chodziłyśmy razem do szkoły na Krakowskie Przedmieście. Później zmiana dowództwa, kiedy ukochany przez nas wszystkich „Poraj” został odwołany, na jego miejsce przyszedł „Jednorożec” i „Jednorożec” od razu… On był przekonany o tym, że Powstanie musi upaść i że to są już takie właściwie niepotrzebne ostatnie akcje. Niepotrzebnie ludzie giną, może trzeba było już wcześniej podpisać kapitulację. No i tragiczna wiadomość, że jednak się poddajemy. To moje „Nie oddamy Śródmieścia” rzeczywiście się spełniło, bo Śródmieście nie padło, tylko została podpisana kapitulacja. Tutaj się zaczynają awantury, bo koniecznie chcę iść z wojskiem. Moja matka postanawia jednak… „Poraj” przychodzi, mówi, żebyśmy wychodziły z ludnością cywilną. Przedziwna jest ta cisza, zapanowuje raptem cisza, a drugie takie niesamowite wrażenie, że można wszędzie już przejść, że to, co przed chwilą groziło śmiercią, przejście na drugą stronę ulicy, przejście gdziekolwiek, teraz już można swobodnie sobie chodzić. W ten sposób maszerujemy…
Aha! Jeszcze zapomniałam o jednej niezwykłej rzeczy, przecież o Józi. Józia w czasie Powstania wychodziła z piwnicy, przychodziła do mieszkania i gotowała obiad. To znaczy coś zawsze, gdzieś zdobyła i gotowała. W czasie gotowania pocisk zniszczył właśnie ten nasz przedpokój przerobiony na łazienkę, cała wanna, to wszystko poleciało, kuchnia i Józia zjechała na dół z gruzami i została jej tylko [widoczna] głowa. Ją szybko… tylko ja tego nie widziałam, bo już wtedy byłam na Złotej, na kwaterze następnej, już nasze mieszkanie było właściwie bardzo zniszczone. To znaczy front był zniszczony, a kuchnia jeszcze była, bo Józia gotowała. Odgrzebali ją bardzo szybko, ta pomoc rzeczywiście była już wspaniale zorganizowana. Tak że miała złamany obojczyk i pokaleczoną głowę. Poszła na Mariańską, tam urzędowała moja ciotka Manczarska, lekarz i ją opatrzyli na Mariańskiej. Cały czas ten punkt na Mariańskiej był czynny. To jeszcze zapomniałam o tym, że Józia została ranna w czasie Powstania.
Teraz wychodzimy, więc jak będziemy wychodzić. Matka moja przeznacza… Koniecznie chcę iść z wojskiem, więc matka uważa, że powinnam pójść z wujem Manczarskim, który był lekarzem na Pięknej. Piękna 24 był powstańczy szpital po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Mam z nimi pojechać do Austrii, więc mnie tam wysłała, a tu zorganizowała wyjście. Wyszła z Warszawy mama, Józia ranna i ciocia Stasia. One wyszły z ludnością cywilną chyba 5 października. Miałam pojechać z tym szpitalem, potem się okazuje, że nie mogę jechać ze szpitalem.
Wracam na Chmielną, ich już nie ma, bo one już wyszły. Wojsko wyszło oczywiście, więc z wojskiem już nie mogę i wychodzę z grupą ludności cywilnej z innych domów, z kolegą Antkiem z podwórka. Idziemy Grójecką. Antek mówi, że on się do żadnego Pruszkowa, do żadnej niewoli to absolutnie się nie kwalifikuje i mówi, że on tu „pryska”, że my tu „pryskamy”. Rzeczywiście on tak patrzył po tych Niemcach, bo ci Niemcy stali… To już były resztki, już takie końcowe… Te pierwsze wyjścia były bardziej pilnowane przez Niemców, a później to już oni tak… On tak jakoś popatrzył po tych Niemcach, że to jakiś starszy ten Niemiec i żeśmy dali susa na Okęciu, nie dochodząc właściwie do torów kolejowych i tam żeśmy uciekli z Antkiem i powędrowaliśmy najpierw na Okęcie do znajomej naszej, to znaczy mojej znajomej, ale ona szybko się nas pozbyła i poszliśmy pieszo do Piaseczna.
Z Piaseczna… miałam znajomą w miejscowości Gołków. Szybko się nas pozbyto, bo jednak był lęk przed ludźmi z Warszawy. Wyglądałam dość dziecinnie, wtedy miałam warkocze.
Bo jeszcze z pseudonimem „Miła”… „Poraj” się pytał, jaki mam pseudonim. Powiedziałam „Iskra”. On tak na mnie popatrzył i mówi: „Jak ty masz dziecko na imię?”. „Ludmiła”. „No to będziesz »Miłka«”. Ta „Iskra” mu się jakoś nie kojarzyła z taką… W końcu to „k” gdzieś zniknęło, zostałam „Miła”. A „Miła” to była u nas dzielna strasznie dziewczyna, Odrowąż-Pieniążek i to była „Miła”. Ona rzeczywiście była miła i dlatego miała taki pseudonim. Potem się zrobiło, że były dwie „Miły”. Z tym, że o mnie to tam nikt nie wiedział, bo siedziałam w intendenturze, nikt się mną nie interesował. Miałam straszne poczucie niedowartościowania i w ogóle, że nic nie znaczę. Bo tak, polecieć z kawą i z sucharami na placówkę, to znaczy na pozycje – to była moja praca. Przynieść, odnieść, przypilnować. W zasadzie w żadnej akcji, ani na „Żywiec” mnie nie wzięli, ani do „Astorii” mnie nie wzięli, ani nawet mnie nie wzięli później na… to już mogłam ewentualnie, tam powinni, bo była „Pszczółka”, była „Mrówka”, właśnie „Mrówka” straciła nogę. Ale to już później, po tej wyprawie na Hale Mirowskie. Tak że może mnie matka trochę jedna chroniła przed tymi akcjami, a w ogóle to „Poraj”. No i opiekowały się bardzo mną właśnie te starsze dziewczęta. One też mnie tak chroniły przed wszystkim, jak się rwałam do czegoś. Właśnie Basia Wawro „Luda”, Marylka. Marylka niedawno zmarła, byłam przy jej śmierci. Tak jakoś te więzi się wtedy zadzierzgnęły i się przyjaźnimy sześćdziesiąt pięć lat nieustannie, dość u siebie bywamy i jesteśmy…

  • Pani miała cały czas kontakt z meldunkami, z tymi wszystkimi ważnymi…

Tak, biurokracją.

  • Czy może pani zapisało się w pamięci coś szczególnie, jakiś ważny meldunek albo jakiś taki, który zapadł pani w pamięć, coś co pani robiła?

Cóż, listy poległych chyba. Musiałam dyktować, bo przychodzili chłopcy, meldowali. Ten zginął, ten ranny, ten to. Trzeba było to wszystko pisać. Robienie list poległych było najbardziej przykre. No a takie śmieszne to były te przepustki, że się pisało. Oni mnie namawiali, żebym napisała przepustkę. Moja matka i „Poraj” nic nie wiedział o tym, a ja potajemnie pisałam im przepustki. Nie wolno było takich rzeczy robić. Tak samo jak nie zaniosłam w porę jedzenia Maćkowi i Maciek najadł się maku i zasnął. Potem nie można go było dobudzić. Tak że były takie rzeczy po prostu nie do opowiadania, bo to można było do raportu stanąć. Poza tym jak się szło do „Zagończyka”, bo „Zagończyk” na Królewskiej rezydował. On wymagał tego drylu wojskowego, a myśmy sobie myślały, że sobie tak przyjdziemy i sobie coś powiemy. A tu wróć i melduj się i trzeba było stanąć na baczność, powiedzieć łączniczka taka i taka, to, to, to, to, to, to, wszystkie numery wymienić batalionu czy plutonu i tak dalej, melduje to i to. Tak zapamiętałam takie historie. […]
Wlokę się, wlokę, dochodzę do Radomia, idę do kościoła. Opowiadam księdzu, że chcę się dostać do Mirca, bo cała nasza rodzina umówiła się, że ktokolwiek ocaleje, to będzie się przebijał do Mirca, do tego księdza naszego, zaprzyjaźnionego, księdza Cegłowskiego. Oni mi tam organizują, nareszcie mi dają jeść, trochę się umyłam i jakiś samochód. Okazuje się, mleko jakieś przywożą i w ten sposób znalazłam się w Mircu. W Mircu zastałam ciocię Stasię, Józię gosposię, wujaszka Edzia, ciocię Maję, właśnie rodziców Teresy. Teresa przepłynęła przez Wisłę, a oni się znaleźli tam. Z ludnością cywilną przez Pruszków przeszli. Tylko mojej mamy nie ma, mama zginęła. Okazuje się, że jednak mama odłączyła się w tym tłumie, może mnie szukała, nie wiem. W każdym bądź razie, że myśmy się jakoś pogubiły i mama znalazła się w Berlinie, znalazła się w obozie. Najstraszniejszy los ją spotkał z całej rodziny. A tak to cała rodzina się znalazła. Bo jeszcze jeden wuj był w elektrowni. Jak elektrownia padła, to oni zostali też wyprowadzeni, cała rodzina do Pruszkowa i też cudem tam ocaleli. Później rodzina Borowskich też wyszła i wuj Władek Borowski, wszyscy jakoś przetrwali, obronną ręką wyszli, oprócz mojej mamy, która znalazła się w obozie. Jak dotarłam do księdza proboszcza i już on udzielił schronienia całej naszej rodzinie, pięcioosobowej. Bo są Doboszyńscy, Manczarska, gosposia i ja.
A ja rwę się do partyzantki, bo się przecież jeszcze nie zrealizowałam. A tam działała partyzantka „Szarego” i „Szary” przyjeżdżał potajemnie do księdza proboszcza. Od razu się do niego przedarłam i wparowałam do tego pokoju, mimo że mnie nie pozwalali wchodzić. To wielka przecież… przychodzi taki człowiek… Już wiedziałam, że to jest partyzant, a on mi wtedy mówi: „Dziecko kochane, ty się do niczego tu nie nadajesz, ty nie znasz tu lasów. A zresztą jak przeżyłaś Powstanie, to jak cię tutaj wezmę – i tak mnie przez kolano przełożył – jak ci tu wleję parę pasów, to ty zaraz… Jak przeżyłaś, to masz dalej żyć dla Polski, a nie po lasach tutaj…”. Ale jednak nawiązałam kontakty i z partyzantami. Opiekowałam się rannymi partyzantami w szkole, bo tam była szkoła i w szkole pani Spytkowa, kierowniczka tej szkoły… tam przywozili rannych. Tak że miałam kontakty z partyzantką kielecko-radomską. Właściwie to były oddziały „Szarego” i potem oddziały „Nurta” po drugiej stronie, na Wykusie. Poznałam tych chłopaków i dziewczęta tamtych lat. Działała również na tym terenie matka prezydenta Kaczyńskiego. Jadzia Kaczyńska też opiekowała się rannymi partyzantami, bywała w „Szarych Szeregach”. […]
Zdziwiły mnie te relacje z Niemcami, bo Niemcy dla mnie to był wróg, to był ktoś, kogo trzeba zabić, ale kogo się trzeba strasznie bać. A tu raptem Niemcy przyjeżdżają na kwatery, w pokojach mieszkają oficerowie, a do kuchni przychodzą ich ordynansi i są bardzo miłe rozmowy, pokazują zdjęcia swoich żon, swoich dzieci. Zupełnie inne relacje. Wtedy zrozumiałam, że ludzie rzeczywiście niepotrzebnie ze sobą walczą. Przecież ludzie się lubią w ogóle. W noc sylwestrową ci oficerowie się strasznie popili i w pewnym momencie ksiądz proboszcz przyszedł do kuchni, bo myśmy spały w kuchni z Józią i ze służącą tamtejszą i mówi, żeby któraś poszła, bo Niemiec siedzi na powietrzu, na werandzie, na zewnątrz. One spały kamiennym snem, a ja rzeczywiście gotowa zawsze do działania. Pobiegłam z księdzem i ksiądz wziął go pod pachy, ksiądz był postury mizernej, a ja za nogi i żeśmy go wciągnęli, bo on spał normalnie. Weranda była przed plebanią, usiadł sobie, a dwadzieścia czy osiemnaście stopni mrozu, więc wciągnęliśmy go do pokoju… Aha, a ci ordynansi też byli pijani, tak że nie można było ich dobudzić. Wciągnęliśmy tego oficera niemieckiego, młodego lejtnanta, na łóżko położyliśmy go i dzięki temu nie zamarzł. Więc i takie relacje były. Potem kiedyś Gustaw też sobie poszedł na spacer, ja się akurat napatoczyłam, a on miał zdjęcia i płakał. Mówił, że cała rodzina zginęła w czasie bombardowań. A ja co miałam powiedzieć? Moje mieszkanie też przestało istnieć i nic nie miałam. Z tym że matka była w obozie, też nie wiedziałam… To znaczy były kontakty, bo mama napisała do mnie na Mirzec, właśnie na ten adres, bo żeśmy się tak umówili, że wszyscy do Mirca będą dążyć. Miałam kontakt, ale czy ocaleje w bombardowanym Berlinie, też nie wiedziałam.
Później wkraczają Rosjanie, wojna się kończy. Zostaję w Mircu, oni wszyscy opuszczają [teren] i z nianią tam siedzimy, czekamy na mamę. Mama wróciła też po wielu przygodach. Mama rzeczywiście miała niesamowite przejścia. W Berlinie pracowała przy usuwaniu gruzów. Potem zachorowała na tyfus, uratował ją ksiądz niemiecki, który dał jej dużo obrazków, mam te jego obrazki na pamiątkę. Ten ksiądz przynosił lekarstwa i rosoły, w każdym bądź razie mamę wyleczył. Dzięki temu księdzu mama ocalała właściwie. Później jak już te kobiety zostały wyzwolone w maju, wyruszyły natychmiast, to mama została właśnie, bo nie mogła się ruszyć po tej ciężkiej chorobie. Dlatego tak długo wracała i wreszcie wróciła.
Myśmy za namową naszej niani zostały w Starachowicach, nie wróciłyśmy do Warszawy od razu. Po prostu dom był całkowicie zburzony, bo jeszcze jak żeśmy opuszczały ten dom, to jeszcze resztki stały, kawałek przynajmniej muru, kawałek pokoju. Kuchnia była zniszczona, łazienka, ale te pokoje od frontu to jeszcze wzięli później [i zniszczyli], jednak te domy zostały wyburzone. Nie wiem, czy wtedy kiedy burzyli Dworzec Główny, czy wypalali po prostu kolejno wszystkie ocalałe domy. W każdym bądź razie jak żeśmy wróciły, to kompletnie nic nie było. Była jedna wielka kupa gruzów.
  • Jak pani pamięta samo wejście Rosjan? Bo tutaj relacje są różne. W jaki sposób pani się to utrwaliło?

Mnie się utrwaliło w ten sposób, że Mirzec, plebania, blisko szosa i cały czas Niemcy uciekają. Niemcy jadą, jadą, jadą, na Skarżysko się kierują. Jednym słowem w strasznym bezładzie, w strasznym popłochu. To jest ta „niezwyciężona armia wraca, pogruchotane wlokąc kości”. Tak właśnie trafnie to ujęłam już w czerwcu, właściwie w lipcu, a teraz jest styczeń i oni wracają w takim strasznym rozbiciu, mamy taką satysfakcję. Wreszcie zapada cisza, oni jak gdyby się przewalili. Myśmy cały czas to obserwowali z daleka, bo przecież tu trzeba było coś robić, więc nie było czasu na obserwowanie tego. Ale od czasu do czasu się [szło] do sadu – ogród, ogrodzenie – i przez płot widać, jak oni jadą. Akurat ogród plebanii do tego rozstaju dróg przylegał. Potem cisza zapanowała, wieczór, noc, ciemno i raptem przyjeżdża jeszcze jakiś oddział, przyjeżdżają Niemcy i muszą się ogrzać, bo jest zimno strasznie. Siadają w dużym pokoju, mają litrowe butelki wódki, piją tą wódkę i są strasznie pijani. Wreszcie wychodzą, wsiadają w jakiś samochód, odjeżdżają. Ten samochód jest straszny, pogruchotany i zapada cisza. Za chwilę znowu jadą samochody i mówimy: „O, znowu Niemcy jacyś. Jeszcze dobrze, bo jakieś samochody mają”. Ale ktoś mówi: „Nie, to nie są niemieckie samochody”. No i lecimy przez śnieg, maszerujemy, do płotu dochodzimy, a tu stoi samochód z Rosjanami. Nie wierzymy, bo przecież byli Ukraińcy, byli Rosjanie w niemieckim wojsku. Cały czas myślimy, że to są pewnie te oddziały, a oni zdejmują czapki i pokazują gwiazdę czerwoną. „My ruskie, my was wyswobodzili”. Radość ma być ogromna z tego powodu, ale oni sobie jadą. To jest taka rozmowa na rozstaju dróg. Odjeżdżają, a my wracamy.
Tutaj narasta przerażenie, bo jednak słychać strzały – front. To nie jest tak, że zupełnie bezboleśnie to się odbywa. Wreszcie już jesteśmy bardzo zmęczeni, idziemy spać i wreszcie przychodzę, bo wtedy już spałam w pokoju, nie w kuchni, tylko w pokoju… Jest ranek, już godzina ósma, dziewiąta, wchodzę do kuchni, a w kuchni siedzą w kuczki żołnierze rosyjscy i śpią. To jest ten front, to są frontowi żołnierze. Wychodzę na podwórko, a na podwórku leżą na śniegu, walonki mają, więc straszny szok. Wojsko niemieckie tak wspaniale umundurowane, pasy, to wszystko chrzęściło, to wszystko było cudowne, a tu jest takie straszne dziadostwo. Są rzeczywiście takie flaki, frędzle wiszą przy szynelach. Oni są tacy biedni, mają walonki nie buty i w tym wszystkim na śniegu śpią. Budzą litość, mają hełmy. Dziewczyny też są i wszystko takie strasznie nieszczęśliwe. Później jakaś dziewczyna ranna jest, ją opatrują. To wszystko się kotłuje. Raptem ci żołnierze gdzieś znikają i przyjeżdżają oficerowie, zajmują pokoje, kładą się na kanapie, odpoczywają. To jest straszliwie zmęczony frontowy żołnierz. Wreszcie odjeżdżają, patrzymy, a po otomanie chodzą wielkie wszy. Więc jak oficer rosyjski był zawszony w porównaniu z tym czyściutkim, pachnącym oficerem niemieckim. Teraz taka różnica kultur.
Niesamowite wrażenie robią ci żołnierze, którzy zaczynają bardzo na nas… to znaczy ci już wyjechali, teraz znowu następna fala żołnierzy i oni są już wypoczęci, już nie są tacy strasznie zmęczeni, to już jest na drugi dzień czy za dwa dni i zaczynają nas bardzo nieprzyjemnie zaczepiać. Niemcy do nas się nigdy nie dobierali, a tutaj takie właśnie są gesty. Więc im odpowiadamy i oni nam zaczynają wymyślać w okropny sposób. To mnie właśnie bardzo dotknęło, że on mi nawymyślał. „Dlaczego ty z oficerem niemieckim nie uciekła, jak ty nie chcesz z nami?”. Po prostu to było nie do przyjęcia takie traktowanie młodej dziewczyny. Potem przynoszą nam zegarki złote, dają nam rozmaite prezenty, oczywiście tego nie chcemy. Coś ohydnego. Potem przyjeżdża pan pułkownik i ponieważ mój wuj dobrze znał rosyjski, zresztą i ksiądz proboszcz i wszyscy, więc jest wielka radość, wielkie przyjęcie, ale to już po paru dniach. Jedzie wielki samochód, jedzie pułkownik ze swoją żoną, masa dziewczyn i urządzają tryumfalny obiad. Na ten obiad zapraszają księdza proboszcza. Piją i jedzą, mają amerykańskie konserwy i urządzają takie przyjęcie. Potem przychodzi do nas żona tego pułkownika i ofiarowuje nam portret Stalina, żebyśmy sobie postawiły. Jeszcze się pyta, czy dobry jest dla nas ten proboszcz, bo uchodziłam za służącą, dziewczyna to dziewczyna, więc razem jestem ze służącymi, które tam były i mówi, że jak by był niedobry ten ksiądz, to go zaraz rozstrzelają. Mówimy, że: „Nie, nie, nam tu jest bardzo dobrze. My tu służymy, jest bardzo dobry, jest wszystko w porządku”. Takie było moje zetknięcie z Rosjanami. Z jednej strony bardzo przyjemne, a z drugiej strony bardzo groźne…

  • Wróćmy teraz do zniszczonej Warszawy.

Warszawa jest zniszczona całkowicie. Idziemy z mamą, łazimy po gruzach, wchodzimy na góry, schodzimy na dół. Wreszcie, co tu robić? Rodzina jednak powracała, wuj lekarz jest w Gdańsku, obejmuje katedrę, zostaje w Gdańsku. Ci z elektrowni wracają do elektrowni. Doboszyńscy wracają do Radości, bo mieli willę w Radości. Takie [padają] propozycje, co teraz zrobić. Ale nasza niania Józia twierdzi, że powinnyśmy zostać w Starachowicach, właśnie koło Mirca, w najbliższym mieście i tam jakoś się zagospodarujemy, wynajmiemy jakieś mieszkanie. Chodzi o to, żeby mieć dach nad głową, w Warszawie nie było dachu nad głową. Można było przyjechać, ale do czego? Nie było warunków, żeby gdzieś zamieszkać. Można było ewentualnie w Radości u ciotki, ale tam nie bardzo chciałyśmy. Zresztą też tam nas specjalnie nie [zapraszano]. Nie wiem, czy by nas tam tak widzieli, taką rodzinę trzyosobową, czteroosobową, bo jeszcze ciotka Manczarska się odnalazła przecież. Tak że jesteśmy większą grupą i zostałyśmy w Starachowicach. Mama zaczęła pracować, w liceum uczyła, a ja chodziłam do szkoły i żeśmy zostały.
Zostałam tam cztery lata, skończyłam trzecią, czwartą klasę, potem pierwszą, drugą licealną i właśnie w dalszym ciągu utrzymywałam kontakt z tymi chłopcami z lasu, a chłopy z lasu już wtedy byli w WIN-ie i też zostałam zaprzysiężona w WIN-ie. Potem był ranny chłopak, jednego chłopaka przechowywałam u siebie i w 1948 roku zostaliśmy aresztowani, nasza grupa, dwie dziewczyny, czterech chłopaków. Chłopcy zostali skazani na kary śmierci, zgładzeni w więzieniu kieleckim, a dziewczyny podostawały… dwie starsze dostały po trzy, po pięć lat więzienia, a dwie czy cztery zwolniono rzekomo ze względu na wiek. Myśmy miały po osiemnaście lat co prawda, ale jakieś względy były, że uniknęłyśmy więzienia. Ale już od tej pory się z żadnym podziemiem nie wiązałam, bo już byłam jednak postraszona. A teraz dostałam z Instytutu Pamięci Narodowej dokumenty z tamtych lat, że… ten wiersz… ale właśnie tego wiersza nie ma, bo napisałam wiersz o Stalinie i oni znaleźli u mnie ten wiersz. Później on nie był wykorzystany do żadnego procesu, do niczego. Może ten wiersz mnie rzeczywiście uratował. Bo jak by zrobili proces, to by musieli ten wiersz też pokazać. Później powiedzieli, że to nie do pomyślenia, że dziewczyna w Polsce pisze taki wiersz o Stalinie.
„Kłania się przed tobą ruski żołnierz wszarz,
A my Polacy plujemy ci w twarz”.
Nie można się było przyznać, że coś takiego w Polsce powstaje i może dlatego ukręcili temu głowę. Tego wiersza właśnie mi nie zwrócili, ale zwrócili mi rozmaite moje zeznania i dokumenty, że należałam do jakiejś grupy WIN-u, że byłam w „Szarych Szeregach”. To wszystko jest w tych dokumentach.

  • Dziękujemy serdecznie za wywiad.

[…] W 1949 roku zdałam maturę, przyjechałam do Warszawy, rozpoczęłam studia na polonistyce. Skończyłam polonistykę, wyszłam za mąż i pracowałam w szkole, najpierw w szkole podstawowej 215, potem w liceum ekonomicznym, a potem w liceum Batorego, w liceum Hoffmanowej, w liceum Chrobrego. Potem znów należałam do „Solidarności”, zorganizowałam „Solidarność” w liceum Batorego. Zostałam potem zawieszona w czynnościach – jeden rok nie pracowałam, byłam bardzo represjonowana w czasie stanu wojennego. Potem przywrócono mnie do pracy i cały czas pracowałam w szkole, byłam nauczycielką języka polskiego w szkołach średnich.

  • Może jeszcze tak króciutko na zakończenie, niech nam pani powie, dlaczego chciała pani wrócić do Warszawy, bo jednak mówiła pani, że tutaj nic nie było, w Starachowicach było jakoś to urządzone, a jednak pani wróciła.

Warszawę kochałam od początku, od dzieciństwa i bardzo niezadowolona byłam z decyzji mojej mamy i mojej niani, że one tam zostały. Wakacje spędzałam zawsze w Warszawie, przyjeżdżałam do ojca przede wszystkim, przyjeżdżałam do tej rodziny, do przyjaciółki. Miałam tutaj przyjaciółkę Elę Półczankę (obecnie Komendarczyk) i w ogóle nie wyobrażałam sobie życia poza Warszawą. Byłam bardzo szczęśliwa, że wracam i w ogóle mowy nie było, że będę mieszkała poza Warszawą. Warszawę bardzo kocham. Na pięćdziesięciolecie napisałam taką… koleżanka nasza Miśka urządziła nam garden party, bo miała na Mokotowie willę z pięknym ogrodem. Tam napisałam piosenkę:

„Rok czterdziesty i czwarty,
Już rzucone są karty,
Cały we krwi skąpany jest świat.
My z Powstania dziewczyny,
Właśnie teraz kończymy osiemnaście, dziewiętnaście lat.
Lecą w górę rakiety,
Lecz nie dla nas niestety,
Swe zwycięstwo świętuje świat.
Nam dziewczętom z Powstania,
Wciąż się działać zabrania
I na Polskę patrzymy zza krat.
Znów Polacy ruszyli,
Mur przemocy zburzyli,
Może wreszcie doceni nas świat.
My z Powstania dziewczyny,
Właśnie w wolnej Polsce kończymy
Siedemdziesiąt i dziewięćdziesiąt lat”.

Osiemdziesiąt, bo ja mam osiemdziesiąt i tak żeśmy kończyły. Aha, jeszcze tylko powiem o tych kontaktach. Cały czas Zgrupowanie „Gurt” trzyma się mocno i tworzymy zwartą grupę kolegów, koleżanek, która się zmniejsza, zmniejsza, zmniejsza. Bo nas było tysiąc pięćset osób, około dwustu zginęło, tak że zostało… Rozproszeni byli i zagranicą, i w różnych miastach, ale ci co mieszkali w Warszawie, kontaktowali się cały czas i w dalszym ciągu Zgrupowanie „Gurt” działa. Tylko że część jest w Związku Powstańców, a część w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Nastąpił taki podział. ale niektórzy należą i tu i tu. Ale tak, 1 sierpnia spotykamy się na mszy w kościele Wszystkich Świętych. Mamy tablicę w kościele Wszystkich Świętych, drugą tablicę mamy na szpitalu Złota 58. Obelisk nasz „gurtowski” jest przy Chmielnej, Złotej, taki jest skwerek i jest obelisk. Zawsze najpierw jest msza, potem składanie wieńców pod tablicami, potem przy obelisku, a o szesnastej spotykamy się na kwaterze na Powązkach, mamy swoją kwaterę „Gurta”, a później o siedemnastej jesteśmy już przy „Gloria Victis” i zapalamy lampki. Teraz taka akcja jest, że 1 sierpnia wszyscy zmarli już, sukcesywnie, bo jednak strasznie umierają – zapalamy im lampki. A ja najmniej powołana do tej funkcji, właśnie jestem po śmierci naszej przewodniczącej, wspaniałej Wandy Wojciechowskiej „Tekli”, byłam sekretarką i teraz staram się tą gromadkę konsolidować i w dalszym ciągu jesteśmy w wielkiej przyjaźni.


Warszawa, 6 października 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła.
Ludmiła Barbara Płochocka Pseudonim: „Miła” Stopień: strzelec, łączniczka, służby pomocnicze; Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter