Nazywam się Andrzej Połoński. Podczas Powstania miałem lat czternaście i nosiłem pseudonim „Kajtek”. Mieszkałem na Marszałkowskiej 53, a w tym miejscu jest obecnie plac Konstytucji i w miejscu, gdzie stał nasz budynek, stoi piękny kandelabr.
Tak. Mieliśmy psa. Jeździłem codziennie do budynku, gdzie mama pracowała w banku... Jak się ten bank nazywał? „Kasa Stefczyka” nazywał się przed wojną, a podczas okupacji to się jakoś tam inaczej nazywało, nieistotne. W każdym razie, w związku z tym, że mama tam pracowała, tam była stołówka, i to, co z tej stołówki zostawało, było dla psa. Myśmy taką puszkę po marmoladzie... Pojechałem odebrać to żarcie dla psa po drodze. Ponieważ Powstanie miało wybuchnąć o piątej, to sobie myślę: „To jeszcze zdążę żarcie wziąć, bo jak Powstanie wybuchnie, to nie wiadomo, co psu potem zafundować”. Odebrałem żarcie i wyszedłem na plac. Akurat dziennik Niemcy nadawali. Poszedłem pod szczekaczkę wysłuchać, gdzie wycofali się na pozycje z góry upatrzone. I nagle rozpoczęła się strzelanina w okolicy ulicy Jasnej, Moniuszki, Świętokrzyskiej, gdzieś tam w tym rejonie, bo stamtąd dobiegały odgłosy strzałów. Sądziłem, że to gdzieś chłopcy szli na miejsce zbiórki i napatoczyli się może na jakiegoś szkopa, który chciał ich, powiedzmy, zrewidować, to go... Ale strzelanina coraz bardziej się rozwijała i po piętnastu, dwudziestu minutach widziałem, że nie zanosi się absolutnie na to, że to się szybko skończy, a Powstanie miało lada moment wybuchnąć. Sobie myślę: „Trzeba tu jakoś się próbować wydostać”. Zobaczyłem, że jest nisza od nieużywanej bramy Poczty Głównej. Wpadłem do tej niszy i zacząłem kombinować, co tu zrobić dalej, i w tym momencie na plac Napoleona przyjechało kilka ciężarówek z wojskiem niemieckim. Padły rozkazy, żołnierze się rozbiegli po placu. Jeden z Niemców właśnie tam, do tej niszy się ukrył, gdzie ja byłem. Położył się i skierował swój karabin w stronę ulicy Moniuszki. Nie wiem, czy strzelał, czy nie, bo już była taka wrzawa i strzelanina, że nawet gdyby strzelał koło mnie, to już by było trudno rozpoznać. W każdym razie był, leżał i coś do mnie po niemiecku mówił, ale nie bardzo kontaktowałem. Położyłem się tylko, bo pokazywał, żebym się położył. No to się położyłem. I faktycznie miał rację. I tak to trwało. Minęła piąta, minęła szósta...
Tak, potem już Powstanie wybuchło i była strzelanina dookoła i wiedziałem, że to już jest... Tylko teraz sobie myślę: „Jak wyjdę, to przecież ustrzelą mnie” – bo na rogu Wareckiej i placu Niemcy sobie zrobili taki bunkier przy poczcie, jak przy wszystkich budynkach użyteczności publicznej. Jak to wojsko przyjechało, to byłem przekonany, że obsadzili przede wszystkim bunkier, bo to takie miejsce, powiedzmy, bezpieczne dla nich, a jednocześnie dające duże pole ostrzału na sąsiednie okolice.
Tak jest, tak jest. Można tak powiedzieć. Co prawda, myśmy leżeli tak, że tak powiem, na waleta, bo on w stronę ulicy, a ja raczej się dekowałem w najciaśniejszym kącie. Widziałem naszych chłopców przebiegających przez ulicę Jasną, przez Moniuszki.
Nie, wiedziałem, bo pochyleni, w cywilu, bo mundurów tośmy nie mieli, oczywiście.
Dopóki tam na Stawkach [je zdobyto]. Ale to też mieli tylko ci, którzy przyszli ze Starówki: „Zośka”, „Parasol”... Myśmy kombinowali, to się coś tam zdjęło z Niemca. Wprawdzie ja miałem czternaście lat, to nie wszystko na mnie pasowało. Zresztą wtedy o tym nie myślałem.
W pewnym momencie odezwała się szczekaczka, mniej więcej w te słowa: „Bandyci rozpoczęli tutaj napad na budynki niemieckie. W związku z tym ogłasza się, że kto będzie się znajdował na ulicy, będzie uznany za bandytę i zostanie zastrzelony, a ci, co są w domach, mają nie wychodzić, nie angażować się w to, co się dzieje”. Myślę sobie: „No, niedobrze”. Ale myślę sobie: „To jest ich apel, że na ulicy ma nikogo nie być”. Wobec tego trąciłem nogą tego Niemca, bo chciałem mu powiedzieć, że się będę ewakuował, ale on nie zareagował. Więc go jeszcze, a on nic. Okazało się, że siny trup! Kiedy go zastrzelili, jak go zastrzelili, nie mam pojęcia.
Nie, ja nie miałem z czego go zastrzelić. Myślę sobie: „To jak jego ustrzelili, to ja będę następny, bo tam nie wiedzą, kto ja jestem i co ja tu robię”. Więc wstałem przede wszystkim i w pewnym momencie wyszedłem, bo myślę sobie: „Albo mnie kropną, albo się uda”. Wyszedłem tak trzy, cztery kroki na środek chodnika i tylko słyszałem, jak w tym bunkrze przekładają te swoje uzbrojenie, bo tam peemy mieli, karabiny. Szczęk taki, bo tam o ten beton.
I ktoś po polsku z tego bunkra – na pewno przywołali jakiegoś pracownika, bo pracownicy byli Polakami. On mówi, co ja tu robię? Ja mówię: „No, widzicie, bandyci, kurczę, strzelają, i ja się tu schowałem. Tu wasz kolega leży martwy koło mnie, ale ja mu nie jestem w stanie pomóc, bo nie mam tyle siły, żeby go podnieść, a to jest chłop taki jak byk, no to co?”. No, to: „Wiesz co – bo na „ty”, bo to taki knypek – to chodź tu, na Warecką, tu jest druga brama, ona jest otwarta i tam zawiadomimy, tam cię wpuszczą i będziesz tu... My cię tu obronimy”. Myślę sobie: „Dobra, dobra”. Ale to już był dobry sygnał, bo wiedziałem, że ci z bunkra mnie nie ustrzelą, bo muszę ich minąć dookoła bunkra. Jak przechodziłem koło tego bunkra, to oni tak przekładali tą broń z dziurki do dziurki. Śmieszne to było. Może się bali, że mogę mieć granat czy coś i ich... Przechodziłem tuż koło bunkra, gdybym miał granat, to prawdopodobnie tak bym zrobił. Ale byłem zaskoczony i nie miałem nic. Tylko puszkę z żarciem.
Tak. Ciekawe, że ich nie zainteresowała ta puszka. I myślę sobie: „Teraz muszę przejść Warecką”. Tam była brama do banku, w którym pracowała mama. Ponieważ ja tam jadałem obiady, znałem tą panią, która tam gotowała, wydawała i tak dalej, i część personelu, bo przecież mama pracowała, to tam po szkole przychodziłem, odrabiałem lekcje. Było sympatycznie, bo niektóre biurka były wolne. Doszedłem na wprost tej bramy od banku i wtedy [dałem] dyla przez tą ulicę. Jak wbiegałem do bramy, potknąłem się o coś i przewróciłem. I całe szczęście, bo w tym momencie poszła za mną seria.
Ci z bunkra prawdopodobnie, bo zobaczyli, że uciekam. To zlikwidować, bo co to? Nie nasz człowiek. Ale się przewróciłem. Okazało się, że się przewróciłem o trupa niemieckiego, który tam leżał też u wejścia do bramy. Powoli się odczołgałem głębiej, wstałem i wychodzę na podwórko. Na podwórku kupa ludzi, bo ci, co z ulicy się schowali, wbiegli na podwórko i zostali, bo nie mieli gdzie się udać. Pobliscy mieszkańcy debatują, co to, jak to i w ogóle co się dzieje.
Do banku, tak.
Można było, tak. Od tyłu było też wejście. A z tyłu był taki domek. Pałacyk, nie pałacyk... Mały jednopiętrowy domek też należący do banku i tam były mieszkania...
Pracowników, tych, którzy tam mieli takie służby dozoru ciągłego. Taki starszy pan się mną zaopiekował. Mówi: „Słuchaj, jak ochłoniesz, to...”. Spytał przede wszystkim, gdzie ja mieszkam. Jak powiedziałem: „Z tamtej strony Alei”, mówi: „O, to masz przerąbane. Bo z BGK tutaj nie puszczą nikogo żywego. Będziesz nocował u mnie. Ja mam takie warunki, że będzie...”. – „Fajnie – myślę sobie – to nocleg mam zapewniony, ale jestem głodny”.
Zacząłem kombinować, bo ta pani z rodziną, która prowadziła stołówkę, mieszkała w suterenie bankowej. Na podwórko wychodziły okna z korytarza tej sutereny. Jak ona mnie zobaczyła: „Andrzej!”, a ja mówię... Nie pamiętam, jak miała na imię [Ludwikowa Kaczmarek], bardzo sympatyczna pani, mówię: „Wie pani, ja bym coś chętnie zjadł, jak ma pani jakąś bułkę albo kawałek chleba czy coś, to...”. – „Nie martw się, ja tu mam”. I rzeczywiście, za chwilę mnie zawołała, puściła mnie tylnym wejściem do siebie do domu. Zjadłem sobie obiadek elegancko. Mówię: „Pies będzie głodny, bo widzi pani, nie udało mi się donieść tego wszystkiego”. „Aaa – mówi – pies wytrzyma, gorzej z nami, bo tu ta poczta cholerna i tam obsadzili, bo chyba ze trzy ciężarówki wojska, tam w środku. Bo – mówi – podjeżdżali tam tymi samochodami i wysiadali”. A oni widzieli, bo Warecka jest wąziutka w końcu, tak że wszystko mieli jak na dłoni.
Zjadłem obiad, wyszedłem na podwórko. Tam mnie zaczęli wypytywać: „A co?! A jak?!”, bo ja ze świata przyszedłem, że tak powiem, a oni na podwórku. Mniej więcej im opowiedziałem, jaka jest sytuacja na zewnątrz i mówię: „Musimy czekać albo na jednych, albo na drugich, bo sami nic nie poradzimy, bo jesteśmy pomiędzy frontami”.
Jak zaczęło zmierzchać, to mogła być gdzieś koło ósmej wieczorem, bo to w końcu sierpień, to późno się robi zmierzch, może nawet później. Z tyłu był parkan, część podwórka była od ulicy Górskiego. Odgrodzona tamta posesja była takim płotem, drewnianym zresztą. Słyszymy, że tam ktoś się dobija, szczeble lecą. Wychodzą chłopcy w furażerkach, jeden z peemem, drugi z pistoletem, trzeci z granatem. „I co?! – pytają – jaka sytuacja”. Każdy zaczął klepać swoje. Ja mówię: „Chłopcy, chodźcie, bo to...” [...].
Nie, nie, oni od ulicy Górskiego przeszli tyłami i chcieli się zorientować... To znaczy, oni wiedzieli, że poczta jest obsadzona przez Niemców, tylko nie wiedzieli, jak jest w okolicy. Powiedziałem im, że gdzieś koło szóstej wieczór był chyba rozkaz [dla żołnierzy niemieckich], żeby ci, co są na placu, żeby się wycofali do poczty, bo widziałem, leżałem na placu, więc widziałem wszystko. Widziałem, jak się wycofują w stronę Wareckiej i tam pojedynczo, krótkimi skokami, uciekają na pocztę. To znaczy, że ci, co byli na placu, a dotarli, to są na poczcie. Teraz na placu już zostały albo trupy, albo ranni ewentualnie, ale do nich się nie dostaniemy. „I byłeś na placu cały czas?”. Mówię: „No tak, na wprost Moniuszki, bo tam...”. „W tej bramie? Też myśmy widzieli, że tam ktoś się rusza, nie wiedzieliśmy, co to jest, bo patrzyliśmy przez lornetki i – nieumundurowany”. I to mnie uratowało.
Nie wiem. Nie pytałem. W każdym razie ktoś z ich oddziału prawdopodobnie. Tak że zrobili półkole i zaszli tutaj... Jak się ta... Szpitalna, nie...
Szpitalna, tak? Przez Szpitalną, Górskiego, tędy, tyłami i doszli do banku, bo to był właśnie budynek naprzeciw poczty. Mówią: „To chłopie, ty tu, widzę, jesteś zorientowany”. Ja mówię: „Moja mama tu pracowała, budynek znam jak własną kieszeń”. „O, to świetnie. To wiesz co, poczekaj, ja sprowadzę tu swój cały oddział, bo tu jesteśmy tylko jako rozeznanie terenu i zaraz tu będziemy”. Mówi: „Musimy się tu jakoś zainstalować, żeby się do tej poczty dostać, a tu brama jest jedyna z tej strony i tylko tędy…”.
Potem ta biedna kucharka miała klucze od banku i bała się je dać, bo sobie myślała, że jak przyjdą Niemcy, to ją rozwalą, bo wpuściła tu bandytów. Ale mówię jej: „Niech pani się nie [boi], bo Niemcy już tu nie przyjdą”. Otworzyła nam ten bank w końcu. Weszliśmy tam z całym oddziałem. Najpierw z dowódcą, jeszcze wziął jakichś dwóch chłopców, przeszliśmy od góry na dół, żeby obejrzeć, jak to wygląda od wewnątrz. Potem zarządził, że szafy z aktami na okna, barykady, żeby nie wrzucili nam tu czego i ewentualnie zostawić jakieś otwory strzeleckie. Chłopcy się [zabrali do roboty].
W pewnym sensie tak. Gdyby mnie nie było, to oni by użyli innych argumentów prawdopodobnie, przekonujących niewątpliwie. Ale to taki byłby dysonans. A tak, to się obeszło bez tego i było wszystko fajnie. Zresztą, potem byłem u tej pani Ludwikowej. O, Ludwikowa miała na imię. To znaczy nie, ona inaczej miała na imię. Jej mąż miał na imię Ludwik. Ale nazywała się Ludwikowa i już. Zresztą już nie żyje dawno. Bardzo miło ją wspominam, bo potem, po wojnie jeszcze długo razem jakoś [mieszkali a potem byliśmy sąsiadami najpierw w Łodzi przy ulicy Zagajnikowej a następnie w Warszawie na placu Inwalidów 3 na Żoliborzu].
Nie. Mama pracowała do trzeciej, pojechała do domu. I ja właśnie wiedząc, że mama już nie zabrała tej puszki, wziąłem, wyszedłem i tak trafiłem.
Tak. Gdyby się zaczęło piętnaście minut później, to prawdopodobnie doszedłbym do Marszałkowskiej, bo tam jeszcze jeździły tramwaje. A tu był już front taki, że szkoda gadać! I byłbym prawdopodobnie wsiadł w tramwaj i do tego placu Konstytucji dojechał bez większych kłopotów. Ale stało się inaczej, no i trudno. Potem noc. Ja tam wiele nie miałem już do roboty, bo jak im pokazałem, jak to wnętrze wygląda i gdzie co jest i którędy, gdzie schody, gdzie winda i gdzie te wszystkie rzeczy, które ich interesowały, to dowódca powiedział: „No to stary, idź lulu. Rano wpadniesz tu do mnie, to będziemy kombinować co dalej, a my się tu nimi zajmiemy przez ten czas”.
I rzeczywiście, poszedłem do tego dziadka. Umyłem się, bo byłem brudny, wytarzany po tym chodniku. Dostałem drugą kolację, bo jedną mi [dała] Ludwikowa... To zjadłem. A potem dziadek, cały czas myśląc, że ja głodny tam gdzieś łażę, zrobił kolację. Przykro mi było powiedzieć: „Wie pan co, ja już [jadłem]”.
I myślę sobie: „Jakoś to wduszę”. Rzeczywiście, rano, skoro świt, ja wiem która? Pół do szóstej może było, słoneczko zaświeciło, mnie to podniosło. Mówię: „Wie pan co, idę do chłopców zobaczyć, co tam się dzieje”. On mówi: „Ooo, tu w nocy takie były huki, że coś okropnego”. Bo okazało się, że dostali się na dach i tam [znalazło się] dwóch chłopców – jeden wiązał granaty w wiązki, a drugi podlatywał do rynny, rzucał do tej bramy, bo okazało się, że Niemcy zamknęli bramę (brama była ze stalowych prętów solidnych) i wstawili tam samochód ciężarowy. I, kurde, nie można było tego sforsować. Więc oni zaczęli [rzucać] granatami, żeby jakoś rozmiękczyć tą bramę. Ale cóż, to były te zaczepne, na tym patyku...
Nie. Te niemieckie, tłuczki tak zwane, do ziemniaków. Wiązali po dziesięć tych granatów, jednemu zawleczkę wyciągali i... Ten leciał do rynny [...], wyrzucał to za rynnę i nawet nie bardzo widział, gdzie te granaty spadły.
Nie, spałem jak zarżnięty. Zresztą, ten domek mały, odcięty gmachem banku, te huki było słychać na pewno, ale w ferworze tej całej strzelaniny było trudno rozpoznać, z której strony to dobiega. Zresztą byłem zmęczony i zdenerwowany sytuacją. Sobie myślę: „Moja matka nie wie, co się ze mną dzieje. Na pewno myśli, że gdzieś mnie utłukli już”. Nieprzyjemna sytuacja. Rano poleciałem do tych chłopców i dowódca mówi: „Świetnie, żeś ty tu nas zainstalował, bo mamy tak dobrze tu opanowaną sytuację, że teraz sprowadzamy specjalny własnej roboty granatnik” – coś takiego...
Miotacz. I mówi: „Zaraz go tu zainstalujemy w jednym z okien i z dołu będziemy granaty rzucać, bo z góry to ten chłopak nie ma siły. Poza tym, boi się za blisko tej rynny podlecieć, żeby go nie zgasili. To nie daje efektu, a tracimy granaty”. Rzeczywiście, tak to trwało gdzieś do godziny trzeciej po południu, rzucanie tych granatów. Wreszcie udało się tą bramę gdzieś tam tym miotaczem... Dobrze [trafić], w rejon zawiasów i jedna połowa bramy podskoczyła i wyleciała. Zrobiła się dziura. Wtedy było widać tą ciężarówkę, ale co to ciężarówka.
Wtedy chłopcy: „Hura!”, a wyjście frontowe z banku było nie przez tą bramę, co wbiegłem, bo wbiegłem na podwórko i tam było wejście od tyłu co prawda, ale gospodarcze raczej. A wejście do banku, eleganckie i frontowe, było prosto z ulicy, po schodkach i wchodziło się nad sutereny, gdzie mieszkała pani Ludwikowa, już na parter banku. To wejście było stricte na wprost bramy. Tam skupili się wszyscy chłopcy. Ten zarządził szturm, otworzyli drzwi i biegiem przez ulicę. Ulica wąziutka, tak że dwadzieścia kroków i już byli w bramie.
Oczywiście Niemcy strzelali. Tam wtedy kilku rannych padło, ale reszta dobiegła. Okazało się, że tych rannych to z tej ciężarówki [postrzelili], bo za klapą leżeli szkopy i strzelali do tych, co biegli. Ale biegło czterdziestu, a zanim zarepetuje, strzeli drugi raz, to oni już są tu. Wpadli na pocztę, wewnątrz zaczęła się strzelanina, ale to już była taka obrona osobista, powiedziałbym. Wreszcie wywiesili białą chorągiewkę. Skończyła się strzelanina, tych wszystkich szkopów wyprowadzili na podwórko, ogolili do gołej skóry, przede wszystkim. Chodziło o to, żeby się nie mieszali między cywilów...
Tak, bo nie było tyle ludzi, żeby jednocześnie walczyć i jednocześnie pilnować, a tu ich było koło stówy, tych żołnierzy.
Niż naszych, tak. Tak że trzeba było ich jakoś... Olejną farbą na plecach, na mundurach im jakieś litery popisali, już nie pamiętam jakie. W każdym razie białą farbą na szarych mundurach, to się tak dobrze odznaczało.
Nasi chłopcy. Poczta została zdobyta, już w okolicy nie było nic. Następny budynek to było PKO, ale PKO też padło mniej więcej w tym samym czasie. Parę godzin później, może dwie godziny później W PKO potem był sztab nasz. Poczta nie spełniała, że tak powiem, dobrych warunków na sztab, bo pomieszczenia były za duże, niefunkcjonalne. Bo byli sztabowcy nasi, nie wiem, kto to był, w każdym razie jacyś [wysocy rangą oficerowie] [...], bo wszyscy się prężyli. Znaczy chłopcy, a oni tam przeszli to wszystko i poszli sobie. Potem się dowiedziałem, że się umiejscowili w PKO.
A ja pozostałem, bo ja chciałem do mamy przecież i do swojego oddziału. To było po drugiej stronie Alei. Tam zacząłem kombinować, poszedłem na... Bracka się nazywa, tak?
...tu Jabłkowscy i tam dalej. Tam jest taka krótka uliczka między Marszałkowską, a – teraz to się tam przechodzi takim [podcieniem pod budynkiem mieszkalnym].
Widok, ta najbliżej Alei. Tam zacząłem penetrować, jakie są możliwości na drugą stronę. „Eee, chłopcze, nie, nie ma mowy. My tu musimy dopiero to przygotować, musimy mieć łączność, bo Aleje nas przecięły na pół. Jeżdżą nam tu czołgami, cholera – mówi – no i co to za robota? Musimy im to zepsuć”. Byli na Dworcu Głównym i w BGK, czyli... Tam zajęli kilka budynków mieszkalnych od strony Marszałkowskiej, Niemcy oczywiście. To było niesympatyczne. Przede wszystkim nasi chłopcy z tych budynków ich wygryzali, po jednym budynku, po kawałku. Aż wreszcie doszli do Marszałkowskiej, bo inaczej to... Było za ciasno między tymi szkopami, żeby zrobić jakieś przejście ludzkie.
To trwało pięć dni. Znaczy mój pobyt trwał tyle tam. Z tymi chłopcami właściwie nie miałem już nic do roboty, bo poczta zdobyta. Pilnować jeńców to zawracanie głowy, żeby czternastoletni chłopiec [to robił], bo by mi ukręcili łeb ci jeńcy. „Nie, do Niemców to nie, stary. To są, zobacz, jakie byki wypasione na naszych świniach – mówi – no, to nie ma co. My tu mamy lepszych”. No i dobra, ja jeszcze z kilkoma takimi młodocianymi zajmowaliśmy się napełnianiem butelek benzyną i... Jakże się to nazywało… [Kwas] siarkowy... To się mieszaninę taką robiło, że jak się wyrzuciło, butelka się tłukła, to wtedy to się samoczynnie zapalało. Kwas siarkowy, do tej benzyny. Butelkę się opasywało papierową banderolą posypaną cukrem, bo właśnie cukier reagował z kwasem [siarkowym], że powstawał ogień. Zapalała się benzyna i cacy. Takie były granaty zapalające.
To robiliśmy, bo znaleźliśmy w piwnicy, prywatnej zresztą, dwa domy dalej na Wareckiej, pełną piwnicę beczek z benzyną. Nie wiem, czy to był handlarz jakiś, czy coś. W każdym razie, tam było koło dziesięciu beczek dwustulitrowych z benzyną. To Kanada przecież niesamowita! Oczywiście tych beczek się nie wynosiło, tylko wężyk gumowy i potem mieliśmy spalone zupełnie wargi, bo to zawsze trochę [żrące].
Nie dało się, tak. Ale trudno, wola Boża. Potem już jak leciało, to leciało, to było dobrze. Poza tym budowaliśmy barykady w pobliżu, tam gdzie należało. Przychodzili żołnierze i nam mówili: „O, tutaj zróbcie”. Z płyt chodnikowych, z kamieni z jezdni, z jakichś tam mebli, z byle czego.
Tak, ale przede wszystkim nasza drużyna. Kilku nas, takich chłopców, się zebrało, bo chłopcy szybko dochodzą do porozumienia. I to wszystko byli chłopcy odcięci od rodzin, bo byli gdzieś na mieście i tu ich zastało [Powstanie]. Myśmy tworzyli pion tej, że tak powiem, brygady. Myśmy tam tych ludzi [namawiali]: „No, chodźcie, pomożecie nam tu”. Kto by dzieciom nie pomógł?
I potem zainstalował się szpital polowy w piwnicy, w budynku sąsiednim. To była chyba Warecka 13, szpital polowy. Nie wiem, dlaczego akurat tam, ale to już nie moja głowa. W każdym razie tam urządzono punkt operacyjny. Straszna rzecz to jest dla ludzi w moim wieku. Patrzeć: amputacja ręki, amputacja nogi. To wszystko na żywca się odbywało pod narkozą. Narkotykiem [narkozą] był spirytus. Dostawał setkę, odczekali chwilę, żeby trochę go przymuliło, chustkę do [ust], żeby sobie języka nie odgryzł, i rżnięcie, i już. Ponieważ pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem, bo dla lekarza to jest życie codzienne, zawsze coś tam odcina człowiekowi...
Bośmy tam przechodzili do benzyny i owało im po prostu pomocniczej kadry, że tak powiem. Bo sanitariuszki były do operacji potrzebne, do pielęgnacji chorych, a do wynoszenia poobcinanych kawałków i bandaży zakrwawionych i świństwa wszelakiego to już nie było kogo [wziąć]. A trzeba było to usuwać, bo inaczej by się szpital zabrudził. Zresztą i tak czysto to tam nie było, to jest inna sprawa. Pełniliśmy służbę pomocniczą w tym szpitalu.
Potem okazało się, że gdzieś tam niemiecki granatnik wpadł w podwórko. Oni sobie tak strzelali przez dachy, potem spadał taki pocisk na podwórko i siał odłamkami. I hasło do pielęgniarek: „Słuchajcie, dziewczyny, trzeba przynieść dwóch rannych z Widok, bo tam na podwórku leży dwóch rannych albo zabitych. Nie wiadomo, bo tam wszyscy są przestraszeni i nikt nie chce wyjść do nich na podwórko”. Te dziewczyny takie spłoszone: „A my musimy?” – bo każdy się boi. Nie ma odważnych, chyba że ktoś ma fioła, to wtedy idzie bezwzględnie, ale każdy się boi, tylko niektórzy udają, że nie. W końcu by poszły, ale lekarz mówi: „A może wy, chłopcy, byście tak?”. Spojrzałem na kumpli i mówię: „Ale musimy iść we czwórkę, bo w dwójkę nie uniesiemy noszy. Zwłaszcza że trzeba przez piwnice, przez wykroty”. – „No dobra, to fru!”. Już nie pamiętam, który to był numer ulicy Widok. W każdym razie rzeczywiście wypadamy na to podwórko. Podwórko całe zasłane pyłem z tynku, z cegły, taki szaro-czerwonawy kurz. I leżą. Trupy. Bo oczywiście trepanację czaszki im zrobiło. Czaszki były otwarte, mózg wylany, to wiadomo, że tam nie ma co [ratować]. Ale trzeba ich zebrać i pochować, wnieść do piwnicy obok, żeby ci ludzie, co tam mieszkają, żeby wyszli na skwerek i ich zakopali, bo już nie było co. Tak też się stało. Później już byliśmy obsadą do noszenia ciężko rannych, bośmy się tam [sprawdzili]. Zresztą im człowiek młodszy, tym mniej sobie zdaje sprawę z niebezpieczeństwa.
Tak jest. Idzie, bo trzeba. Trzeba, to idzie. W związku z tym używano nas w różny sposób do bardziej niebezpiecznych akcji, na przykład z Alei Jerozolimskich, gdzie próbowali przeskakiwać mimo wszystko, i na środku ulicy padł i leży. I wrzeszczy. To znaczy nie jest trup, ale jak się do niego dostać, cholera? W nocy jedynie, bo w dzień nie było żadnych szans. Ale to już chyba był trzeci dzień, tak że nasi zdobywali domy przy Marszałkowskiej, coraz to odleglejsze były [budynki] z Niemcami i tu się robiło coraz spokojniej. I myśmy ściągali te trupy. Tam przyszedł taki spec od mokrej roboty i mówi: „Chłopcy, wiecie, to jest bardzo niebezpieczna sprawa i nie ma co bohaterów rżnąć. Tak że jak wybiegniecie, to starajcie się, dopóki nie usłyszycie strzałów, jak najbliżej tego rannego dobiec i paść. I leżeć, aż przestaną strzelać. Z tym że nie czekać długo po tym, jak przestaną strzelać, tylko natychmiast jak przestaną strzelać [zrobić] następny skok. Bo liczą właśnie na to, że zastraszyli albo ustrzelili, i będą kombinować. Jak zobaczą, że się nikt nie rusza, to będą czekać – a nuż się ktoś ruszy. I wtedy mają was na muszce. A tak, to nie zdążą jeszcze was zlokalizować, i dobiegniecie. Potem musicie czekać, żeby się uspokoiło. Niekiedy, jak trzeba będzie leżeć godzinę, to leżcie, bo trzeba będzie rannego na nosze przekulać, i nosze ciągnąć po ziemi po kawałku, a to zgrzyta i wszystko słychać. Mimo że jest ciemno, [trzeba być ostrożnym,] a oni mają rakietnice i jak słyszą, że zgrzyta, to pach! I już jest jasno”.
Jakoś nam się to udawało. Chyba ze trzy razy takie akcje mieliśmy. Dwie akcje były mało denerwujące, bo to było tuż za chodnikiem, tak że tylko przez chodnik. Ale jedna, to leżał między szynami tramwajowymi, na samym środku, kurczę, i to...
Też ranny. I też go przyciągnęliśmy. Sława poszła, że jest drużyna młodzieży, co tak dzielnie działa. Znowu zacząłem kombinować. Jak już do połowy doszedłem, kurczę, to druga połowa taka sama, żeby dolecieć tam. Ale tu potrzebują, bo... Mówię: „Dobra. Potrzebujecie, kochani, ale tam jest mój oddział, tam moja mama [...] czeka na mnie [...], to ja muszę stąd się ewakuować”.
Tak. Sobie myślę: „Rzeczywiście, nocą najlepiej”. Wymyśliłem sobie taki wariant, że przejdę Bracką do rogu Alej i potem na ukos do... Krucza? Nie...
Krucza, tak. Tylko że musiałem wtedy [przejść] po przekątnej, bo Krucza jednak jest jakieś sto metrów dalej. Ale trudno, może się uda. Na Bracką doszedłem do ostatniej barykady, która była wzdłuż Alej, dokładnie wzdłuż Alej i mówię tym chłopcom: „Słuchajcie, będę chciał przejść w ten sposób tam”. Oni mówią: „Słuchaj, stary, przecież to jest [samobójstwo]. Nie przejdziesz. Jesteś trup”. – „Będę próbował”. – „No to dobra. To chodź tu”. Ja jeszcze byłem wtedy w drewniakach, bo... Miałem takie sandałki, podeszwy drewniane, tutaj paseczki, a to klekotało po betonie jak cholera. Mówią: „Nie no, to w tych drewniakach nie ma co. Na bosaka cię nie puścimy, bo pełno szkła. Chodź, zawiniemy ci nogi szmatami, żeby cię nie było słychać, a jednocześnie będziesz miał zabezpieczone nogi. I idź po naszej stronie do samego końca, jak budynek cię będzie przysłaniał od strony BGK, bo tutaj oni są niemalże naprzeciwko” – bo tam ogródek dochodził aż do Brackiej przecież. Tylko w ogródku ich nie było, byli w budynku, ale to i tak było bliziutko. „Potem jak będziesz na rogu, zorientuj się, wystaw łeb i zobacz, jak to tam wygląda, i jak dojdziesz do wniosku, że [to jest] ten moment, to hulaj na drugą stronę. I nie leć środkiem, tylko przeleć do budynku po drugiej stronie i potem po ścianie, tamtą stroną, bo tam jest mniejszy obstrzał”. Bo z dworca daleko było, nie sięgały strzały, a z BGK już było im niewygodnie, bo to jest ta sama strona. Doszedłem do wniosku, że chłopcy mają rację, i tam się skradam. Dochodzę do rogu, wystawiłem łeb...
Noc. Ciemno, rakiet nie ma. Jakieś ognisko, pożar, czy coś. Tak że taka poświata trochę była czerwona. Sobie myślę: „No to teraz”. I wyskakuję. Nagle – buch! W coś miękkiego wpadam. Okazało się, że Niemcy wpadli na ten sam pomysł, i po tej stronie od „Cafe Clubu”, który był na przeciwko BGK, tu gdzie jest teraz Dom Książki...
Tak. Jakiś oddział niemiecki się [zbliżał] i chcieli podejść pod naszą barykadę na Brackiej. W tym samym momencie doszliśmy do przekonania, że należy wyskoczyć, i wyskoczyliśmy na siebie. Ten szkop był tak samo wystraszony jak ja. Ja do tyłu i on do tyłu. I ci nie wiedzieli, co się stało, bo nie było żadnego huku, nic, bo ja w niego wpadłem jak w pierzynę, odbiłem się i do tyłu. Mówię: „W szkopa trafiłem. Wyskoczył mi zza węgła”. – „A mówiliśmy, żebyś wystawił łeb i zobaczył, co się dzieje!”. – „No tak, ale dobra”.
Nie, bo ja już byłem załatwiony na tą noc, i już miałem dość. W związku z tym następnego dnia znowu zacząłem kombinować. Ale tego dnia Niemcy właśnie wykombinowali sobie tak zwaną żywą tarczę i od Krakowskiego Przedmieścia, od strony pomnika Kopernika, bo tam Niemcy mieli obsadzony uniwerek, hotele, to wszystko na Krakowskim Przedmieściu, i aż po komendę policji przecież, do Nowego Światu. Do Świętokrzyskiej mieli „ino mig” przejechać czołgami.
Podjechali czołgami, wyprowadzili ludzi, których połapali na terenie zajętym przez siebie, wyprowadzili przed czołgi, jakąś dziewczynę przywiązali do czołgu, do kopuły, tak że ona obracała się razem z działem, i wjechali w Świętokrzyską. I jadą. A ci ludzie wołają: „Strzelajcie! Nie zważajcie na nas, bo między nami idą esesmani i oni nas pilnują! My nie możemy nic zrobić!”. I rzeczywiście, esesmani w cywilnych płaszczach szli razem z tymi ludźmi, bo wiedzieli, że będziemy mieli opory. Straszne to było. Wreszcie wjechali nam tak głęboko, bo rozbili pierwszą barykadę, i wjechali w nasze pozycje. A w budynkach już byli nasi chłopcy. Poczekali, aż ten czołg przejedzie, i od tyłu go zaatakowali.
Tak jest. Ale z tyłu byli Niemcy znowu, bo oni się czaili za czołgiem i... Bohaterowie zasmarkani. [...] Wyleciał chłopak z peemem, przeleciał po tych Niemcach, część padła, bo zabici, a inni padli ze strachu, to ich dokooptowali na pocztę. W każdym razie czołg został zdobyty i potem stał właśnie na Szpitalnej. W barykadę go wbudowaliśmy. Nie wiem, czy pani pamięta?
Takie słynne zdjęcie, które obiegło świat. Ono było na rogu Chopina. Chopina? Tu gdzie jest PZU. Nie wiem, czy jeszcze jest PZU, ale tam było kiedyś na rogu Jasnej i tej uliczki krótkiej... Nieważne. W każdym razie tam w barykadę był wkomponowany czołg, bo potem się okazało, że był zdefektowany podczas [akcji].
Nie służył, nie. Tak że tak się to skończyło. To też emocjonalnie mnie, że tak powiem, zdołowało. Poszedłem następnego dnia znowu na Widok kombinować, jak tu przejść. Ale dowiedziałem się, że już chłopcy doszli do Marszałkowskiej i Niemców wykurzyli z tych budynków, i tu się będzie robiło przejście na wprost Kruczej. Właśnie już się przebija z Widoku do Alej przejście w górze, żeby wejść z ulicy Widok i wyjść na Aleje. I tam już będzie krótko, bo tylko trzeba będzie przebiec przez Aleje, ale na wprost. Tak też się stało. Ale mówią: „Chłopak, to nie masz co się tu [kręcić]. Jutro przyjdź. Jutro będzie przejście gotowe, będziemy mieli tu rozeznanie. Wystawimy czujkę w bramie, która będzie się orientowała, kiedy strzelają, jak strzelają. I ta czujka będzie wypuszczała w odpowiednich, możliwie bezpiecznych momentach, żeby przebiec”. Tak też się stało. Przebiegłem, przeleciałem. Jestem z drugiej strony. Fajnie.
Tak. Ale za moment podeszło dwóch żołnierzy do mnie, akowców, starszych panów. Po dwadzieścia parę lat mieli. Starsi, tak. „Pójdziesz z nami”. „Pójdę, pewnie”. Zaprowadzili mnie na Nowogrodzką, tam była siedziba oddziału, do dowódcy. „Przyprowadziliśmy szpiega z tamtej strony Alej”. I zaczęło się pytanie: „A co, a kto, a po co, a dlaczego?”. Po jakimś czasie dowódca doszedł do przekonania, że taki szpieg to zawracanie [głowy]. Oni w ogóle nie mieli rozeznania z tej strony Alej, co się dzieje tam.
Tak jest. Dopiero ode mnie się dowiedzieli, że tam też jest normalne Powstanie. Że poczta jest zdobyta, że PKO jest. „Niemożliwe!”. Mówię: „Chłopcy, to gdzie wy jesteście? Radia nie ma czy co? [...]”. Ale to wszystko było w stadium organizacji. To były pierwsze dni. Potem już łączność działała jak trzeba. Zwłaszcza że właśnie główny punkt łączności prowadziła pani [Elżbieta Ostrowska] w budynku, przez który potem był przekop przez Aleje Jerozolimskie [17]. Przechodziło się z budynku do budynku tym przekopem częściowo, częściowo w ogóle okopem. Tam w podwórku miała siedzibę [Meldunkowa Składnica „S”] centralna łączność. Nawet książka jest o tym. Ona napisała książkę, szefowa [tej Okręgowej Składnicy Meldunkowej „S”]. Miała dziewczęta, które chodziły kanałami, które utrzymywały łączność sztabu ze wszystkimi jednostkami i tak dalej. To był taki centralny punkt łącznościowy. Tak że potem już to wszystko działało jak należy, ale pierwsze dni były chaotyczne. Od przypadku do przypadku. Ten [dowódca] doszedł do wniosku, że: „Co za szpieg?! Też przyprowadziliście chłopca, on idzie do swojego oddziału, a wy myślicie, że to szpieg” – jeszcze mnie nakarmili [...].
Zaczęło padać. Dostałem pelerynę poniemiecką, taką policyjną, gumową. Fatalne, bo to było sztywne, ale przynajmniej miałem sucho. Zaprzyjaźniłem się z nimi. Potem tam bywałem u nich co jakiś czas, jak miałem po drodze. Zresztą raz – to już było znacznie później – wykorzystali mnie, bo mieli siedzibę między Kruczą a Marszałkowską, a obszar mieli aż do Poczty Głównej. Nie Głównej, no wtedy już Głównej.
Na Nowogrodzkiej. Właśnie Nowogrodzka, Żurawia... Poczta miała ostrzał na tych ulicach. Właściwie z drugiej strony Marszałkowskiej były domy niczyje. Niemcy je wypalili, ludność zabrali stamtąd. Tam raz nasze czujki chodziły, raz niemieckie czujki chodziły. Tam dowódca, nie wiem, skąd on to wyczaił, w każdym razie żarcie zostało [znalezione] w jednej z piwnic. Dobre żarcie, poniemieckie. Jeszcze jak Niemcy tam byli. Mówi: „Wiesz, Andrzej, a może byś się tam wybrał? Przyniósłbyś to żarcie, bo tu wiesz, jak jest”. Mówię: „Spróbujemy”. I poszedłem. Przeszedłem chyba trzy domy. Doszedłem do tego żarcia, wziąłem je i idę z powrotem. W pewnym momencie przeszedłem schody na podwórko. Szedłem piwnicami, bo tam były przebite piwnice na durch, że tak powiem. Przeszedłem schody z podwórka i słyszę za sobą niemieckie [głosy]. Sobie myślę: „Co te szkopy tu robią?”. Ale trzeba dyla dać. Jak usłyszałem, że ci Niemcy za mną ruszyli, to biegiem i w świetle latarki zobaczyłem małą dziurkę. Sobie myślę: „Kurde, albo się zmieszczę, albo nie”. I szczupakiem wyciągnąłem ręce do przodu, tak jakbym do wody skakał po prostu. Wpadłem, nawet się nie otarłem o nic i padłem tam na ziemię. Za chwilę słyszę szkopów, jak chodzą po korytarzu. Zgasiłem lampkę i położyłem się pod jedną ze ścian piwnicy i sobie myślę: „Kurde, bo mogą mi tu wrzucić granat, no i...”. Ale chodzili, chodzili, chodzili. Nie wpadli na to, że przez tą małą dziurkę mogłem tam wskoczyć. Na pewno pomyśleli, że doleciałem jednak do przejścia i poleciałem dalej. A dalej się bali, bo już tam była nasza barykada w następnym budynku. Też dziura była, ale tam była strzelnica w tej dziurze i już nielzja było, mówiąc po rosyjsku. Oni tam się nie zapuścili, pochodzili, pochodzili i poszli z powrotem. Widziałem tylko odblaski na ścianie od ich latarek, że już tam się likwidują i idą. Poszli i cicho się zrobiło. Jeszcze odczekałem, bo sobie myślę: „Może tu zostawili jakiego szperacza, co poczeka na mnie, aż ja wylizę”. Powoli, powoli do tej dziury wystawiłem głowę. Cisza, nic się nie dzieje. Latarka – nic nie widać. To znaczy, że bezpiecznie. Kurczę, trzy godziny przy tej dziurze spędziłem, zanim wylazłem! Nie mogłem się w nią zmieścić!
W tamtą stronę nawet sobie patrzyłem, czy się gdzieś nie zabrudziłem. Byłem czyściutki, przeleciałem na czysto. A z powrotem za cholerę nie mogłem. Ramiona mi się nie mieściły, biodra mi się nie mieściły. W końcu siła, gwałt, wypchałem się. Poobdzierałem sobie ubranie i sobie myślę: „Jak ja to, kurczę, zrobiłem?”. Ale nie wiem, czy to jest instynkt, czy co? Człowiek się robi mniejszy, węższy...
Tak jest. W końcu wylazłem stamtąd po wielkich perypetiach. Bałem się po żarcie wrócić, bo niedaleko leżało w korytarzu. Ale sobie myślę: „Może się przyczają przy schodach i mnie przyuważą”. Sobie myślę: „A pies trącał żarcie”. Wróciłem i mówię: „Słuchajcie, będziecie głodni, nie przyniosłem żarcia. Ono tam leży, wiecie, za zakrętem pierwszym i za przejściem, za wyjściem na podwórko, bo tam mnie Niemcy przyuważyli. O mało by mnie złapali, tylko że w taką dziurę trafiłem, że nie przypuszczali, że tam mogłem przejść”. „Tyś tam przez tą dziurę przeszedł?! Przecież myśmy dopiero ją niedawno zaczęli wykuwać, bo ma być większa, bo to będzie wtedy przelot na wprost i będziemy mieli z naszej strzelnicy widok aż do tamtych schodów [...] I tyś przez tą dziurkę...”. – „No, przez tą dziurkę”. – „Dobra, to my po to żarcie pójdziemy sami, bo jak ono tutaj już leży blisko, to damy sobie radę”. Rzeczywiście potem przynieśli to żarcie, bo nawet poczęstunek dostałem od nich dla kolegów moich. Jakaś szynka konserwowa była czy coś. Takie, ja wiem, kilowe pudełko chyba spore. Była wyżera niesamowita przecież, bo człowiek „plujką” z „Haberbuscha” się żywił [...].
A tej nocy, co mnie złapali i wypytali, i wyposażyli, i wykarmili, to jeszcze dostałem instrukcję, którędy mam iść, bo mówią: „Jak jesteś z tamtej strony, to nie orientujesz się, co się tu dzieje. Wobec tego ci powiemy, którędy masz iść, z której strony jest obstrzał, skąd, z jakiego obiektu. Poza tym dostaniesz hasło na dzisiejszą noc”, bo hasło było codziennie zmieniane. „Jakbyś trafił na patrol, to żeby nie było takiego numeru, jak tu, co cię do nas przytargali”. Bo oni mnie o hasło spytali, a ja nie wiedziałem w ogóle o żadnym, bo po naszej stronie nie było haseł, jeszcze na ten pomysł nie wpadli. Chociaż tam był sztab i w zasadzie przede wszystkim tam powinni, bo chodzi o bezpieczeństwo w końcu. Ale to jakoś inaczej funkcjonowało wszystko wtedy. Według ich instrukcji szedłem bocznymi ulicami... Druga w nocy...
Pukam, bo dzwonek nie działał, prądu nie było. Wprawdzie elektrownię mieliśmy już zdobytą, ale kable... Nie było prądu. Otwiera pani gospodyni, u której mieszkaliśmy, pani Brzozowska, zacna niewiasta, której dzieci również brały udział w Powstaniu, starsze ode mnie, bo córka miała osiemnaście lat i była w brygadach sanitarnych, oddziałach sanitarnych na Dolnym Mokotowie, a syn był w podchorążówce. Miał dwadzieścia cztery lata. Był [przed wojną] w [16.] drużynie [WDH], do której ja się dostałem. On mnie właśnie tam zarekomendował, bo miał dojścia po prostu, do wszystkich, co należało. Pani Brzozowska otworzyła: „Jezus, Maria! Pani Marto, syn przyszedł!”. Mama wyleciała, szał.
Tak. Oczywiście znowu: „To na pewno jesteś głodny”. Mówię: „Mama, ja trzy kolacje jadłem, dwa obiady i już jestem taki”. – „A gdzie ty tak się dobrze stołujesz?”. Mówię: „Po drodze, bo wszyscy myślą, że ja taki głodny, i mnie pasą”. No to dobra, to idziemy lulu. Poszliśmy spać. Na drugi dzień mama mówi: „Słuchaj, tu przylatują codziennie z twojego oddziału, z drużyny, bo się dowiadują, czy przyszedłeś, czy nie przyszedłeś? Co z tobą? A ja nic nie wiem. Idź na Noakowskiego [18], bo oni tam są”. I rzeczywiście, żeby ich za bardzo rano nie budzić, bo się zbudziłem znowu o pół do szóstej, tak jak zwykle po tamtej stronie Alej... [...] Poszedłem dopiero gdzieś koło ósmej rano tam, już było po apelu, bo tam przestrzegano regulaminu harcerskiego. Rano była zbiórka, modlitwa, apel poranny, strój, patrzyło się, czy wszystkie guziki są... W naszej drużynie w ogóle był zwyczaj, że jak ktoś coś przeskrobał czy coś nie tak zrobił, jak należało, to była kara menażki tak zwana, o czym tu [w opisach] będzie napisane. Tylko właśnie tu nie ma wyjaśnienia, dlatego pozwolę sobie powiedzieć, o co chodzi. Chodziło o to, że nalewali zimną wodę do menażki i wlewali za kołnierz. A tu trzeba było stać na baczność i znieść tą katorgę. Nie było to miłe, ale...
Może to nie tyle o dyscyplinę, ale jednak przy takiej młodzieży trzeba niekiedy złapać za pyszczek, bo inaczej by się rozlazło. [...] Bo te „menażki” to była zaszłość sprzed wojny i to nie to, że to podczas Powstania wynikło. Ale czego się nie robi, żeby podtrzymać tradycję.
[...] Były dwie drużyny warszawskie przedwojenne, bardzo znaczące. Nasza „szesnastka” przy gimnazjum Staszica, a zatem właśnie też na Noakowskiego 6, i przy gimnazjum Batorego 23. drużyna. To były dwie drużyny najsilniejsze, najsprawniejsze, które oczywiście – tak jak teraz PO i PiS – nie mogą się znieść za cholerę i już. Chociaż przyjaźniliśmy się, bo prywatnie znaliśmy się z innych okoliczności, i było sympatycznie. Ale jak doszło do czegoś, to Jezus Maria. Taka jest natura Polaka, widać. A zatem... Wątek mi się [zgubił].
Zaczęli szukać, bo drużynowym do wybuchu Powstania był Michał Sianożęcki, Wojnicz-Sianożęcki, mieszkający na ulicy, kurczę, nie pamiętam... Tam jest też napisane w tych opisach. U niego przed Powstaniem byłem jego osobistym łącznikiem. To była uliczka, która opasywała plac Narutowicza, pierwsza od placu. W tych willach tam... Nie pamiętam, to z planu trzeba przeczytać, jak ta ulica się nazywa. Pod numerem 10, to pamiętam, że on pod numerem 10 mieszkał. Właśnie przed Powstaniem ja... On już właściwie się z harcerstwa wycofał, bo był porucznikiem AK, w oddziale nie wiem którym. Potem trafił na Stare Miasto i głowę mu urwało, ten czołg.
Tak. Wyszli na balkon: „Jak fajnie, jedzie czołg”. Nagle eksplozja. To ciało, co było osłonięte podestem, zostało, a głowa wystawała powyżej. Urwało mu głowę i znaleźli piętro wyżej w mieszkaniu. A taki sympatyczny chłop. Wprawdzie oprócz „menażek” stosował jeszcze siedzenie w miednicy w zimnej wodzie, jak na spytki kogoś wziął, bo tam coś trzeba było. Ale to wszystko się zimną wodą kończyło i niczym więcej. Tak że fajnie było.
Ja te wszystkie meldunki od niego przewoziłem. On miał jakieś kontakty z oddziałami na Powązkach. Koło cmentarza naszego takie były, robotnicze chyba, bo to takie slumsy tam były, w tych zaułkach za cmentarzem. Od Okopowej się tam wchodziło w takie uliczki...
Tak. Miałem rower i kierownica była zatkana gumowymi korkami, trzymało się na tym ręce. Ja to ściągałem, tam się wkładało meldunek, zakładało się i jechałem sobie swobodnie. A dla niepoznaki woziłem na bagażniku książkę Verne’a...
Tak jest. Skąd pani wie?
Tak?! No proszę. Jak patrol niemiecki mnie zatrzymywał, to najpierw interesowała ich ta książka. Sobie myślę: „To pogrzebcie”. Oni ją kartkowali, nic nie wyleciało. Mówię: „Taka fajna książka. Podrzecie mi i co?”. – „A nie, to… Ja, Ja, Ja, Ja” – i jechałem, a w kierownicy miałem meldunek. Niemców się oszukiwało dość łatwo, gorzej było potem z UB i z ruskimi. To byli szpiniory, ale to już jest osobny rozdział mojego życia. Tak że właśnie nie wiem, jak to zrobić, bo możemy tu przesiedzieć kilka dni, jak zacznę tak szczegółowo opowiadać.
Dobrze. Wobec tego... Skąd ten Sianożęcki mi się wziął...
Sianożęcki nie mógł się dogadać z dowództwem „Szarych Szeregów” i nasza drużyna właściwie działała samodzielnie, wykonując jakby na zlecenie „Szarych Szeregów” różne polecenia, działania... Ale również mieliśmy własne przedsięwzięcia, któreśmy realizowali. Nie wiem, na czym polegała ta cała historia, bo byłem dosyć krótko, byłem rok przed Powstaniem przyjęty do drużyny. Po półtora miesiąca złożyłem przyrzeczenie. Po przyrzeczeniu dopiero zacząłem funkcjonować bardziej, że tak powiem, bo początkowo każdy był obserwowany. Na przykład takie nam urządzali doświadczenia, że dawali nam meldunek i gdzieś kazali iść. To się dzwoniło do drzwi, otwierają się drzwi, a tu szkop otwiera i za frak i do środka. Kocioł. Po niemiecku: „Meldunek! Co? Po co?!”. – „A, piłka mi tu wpadła przez okno...”. – „Co?! Jaka piłka?!”. I takie były badania właśnie czy [delikwent wybrnie z pytanek].
Tak! To byli nasi koledzy starsi, właśnie ci, co już byli w podchorążówce. Mundury mieli niemieckie do innych akcji poważniejszych, ale również używali do takich właśnie, jak my się zachowamy w sytuacjach, kiedy no... Sytuacja podbramkowa, powiedziałbym. Albo puści farbę i się nie nadaje, albo będzie coś kombinował. Takie historie.
[...] Jeszcze przed Powstaniem Sianożęcki przekazał drużynę „Plackowi”, czyli [Józefowi] Przewłockiemu, który mieszkał w mieszkaniu na Noakowskiego 16 ze swoim bratem bliźniakiem „Jackiem”. Byli tak podobni, że chodzili na randki jeden za drugiego, a dziewczyny nie wiedziały, z kim mają okoliczność. Czasami jeden dostał jakieś tam polecenie, że ma coś załatwić i nie mógł, a nie chciał dziewczyny kaleczyć, to [mówi]: „To »Jacek« idź, zastąp mnie”. I ten spełniał funkcję brata. Tak że pocieszni byli. Przesympatyczni chłopcy zresztą. Ojciec ich był w Anglii w lotnictwie jakąś szyszką, ale dokładnie nie wiem kim. W każdym razie jednym z dowódców polskich lotników w Anglii.
Przewłoccy, tak. Matka, pani Zosia, kochana kobita, przez całe Powstanie była naszym, że tak powiem, gospodarzem. Gotowała, szukała żarcia, tu, tam, gołębie łapała na wnyki. Robiła, co mogła. Utrzymywała stanicę naszą w ładzie i porządku, bo już nie było czasu na sprzątanie. Wszystkie gospodarcze sprawy załatwiała. Zresztą znaliśmy ją jeszcze przed Powstaniem. Jak przyszedłem, to już „Placek”, czyli nowy drużynowy, dogadywał się z „Szarymi Szeregami”, których dowództwo dla okręgu Warszawa-Południe było właśnie na Wilczej 41, tam gdzie była potem poczta harcerska. I tam... Nie pamiętam tych nazwisk, ale są wszystkie wymienione w opracowaniu. Jeden miał pseudonim „Granica” – to był właśnie główny dowódca „Szarych Szeregów” na okręg południowy – drugi „Jurwiś”. „Jurwiś” był podporucznikiem. Nazywał się… Kurczę, skleroza. W każdym razie takie były ich pseudonimy. „Placek” z nimi konferował, jak by to ułożyć, bo w końcu trzeba jakoś to zalegalizować i jakoś umiejscowić nasz malutki oddziałek. Zostaliśmy przyjęci. I fajnie.
Codziennie na Wilczą był kontakt, bo była organizowana poczta polowa, harcerska. A poza tym pełniliśmy funkcje łączników, funkcje, nie wiem, jak to nazwać – układaliśmy sieć telefoniczną, polową.
Łącznościowcy, tak. Ponieważ wszyscy mieliśmy ciągoty techniczne, to dla nas nie była wielka fatyga. Było wiadomo, o co chodzi, że są dwa druty, trzeba tam ułożyć i tu podłączyć, a tu tego i będzie działało. I w porządku. Ułożyć, to było pół biedy, ale potem trzeba było o tą linię dbać. Oczywiście, to się kładło na ziemi, na bruku. [...]
Tak.
To znaczy, ja nie wiem, co było ważniejsze, bo nie byliśmy łącznikami na terenie posiadanym, tylko na przykład „Jacek” i „Placek”, czyli ci dwaj bracia podobni do siebie, poszli od nas, czyli z Wilczej, do lasów kabackich, do [partyzantów], przez Czerniaków, Wilanów, do Jeziorny. Tam złapali kontakt, bo mieli cynk, że mają w Wilanowie się skontaktować z taką i taką osobą, i tam dostali już, że tak powiem, ochronę i... Aż do Jeziornej i potem zaprowadzili ich do lasu, żeby skontaktować ich z...
Tak. Wrócili tą samą drogą. Ja chodziłem na Ochotę.
Nie, bez kabli. Z meldunkiem. Jak próbowałem na Ochotę się dostać, to już był gdzieś 7, 8 [sierpnia] chyba, bo właśnie pierwsze polecenie, jak tylko przyszedłem, to [iść] na Ochotę. Nie było wielu chętnych, bo Ochota właściwie była odcięta od nas kompletnie. Potem, jak się okazało, to już w ogóle 8 [sierpnia] na Ochocie nie było nikogo, Powstanie tam padło już 3 [sierpnia].
Tak.
Przed. Na Ochocie nie było rzezi. Po prostu udusili Powstańców. Oni tam po prostu wzdłuż kolejki EKD się ewakuowali. Jakiś wagon dorwali. [...] Potem ich Niemcy złapali w, kurczę, jak się to nazywało... Też tu mam napisane...
W każdym razie doszedłem do placu Zawiszy. To było najdalej na północ wysunięte miejsce, bo próbowałem różnymi drogami gdzieś tu... Przez Nowogrodzką, tędy, jakoś tam, przez Hożą, gdzieś do Filtrowej może... Nic. Nie mogłem nigdzie [przejść], bo już właściwie od „Filtrów” sprawa była opanowana przez Niemców. Najdalej mi się udało przejść właśnie Nowogrodzką do placu Zawiszy. Tam mi chłopcy mówią: „Stary, gdzie ty idziesz?! Tam nikogo nie ma! Tam już tylko Niemcy są”. Bo albo wyrąbali oddziały, albo oddziały się wycofały do lasów kabackich [...] Mieli tam jednak rozeznanie. Wróciłem i zrelacjonowałem szefostwu, jak sytuacja wygląda. Potem, jeszcze nie dowierzając mi, że może mnie strach ogarnął i nie chciałem ryzykować, ale poszedł drugi i stwierdził to samo. I się skończyła Ochota.
Tak.
Tak. Na Barskiej, bo był podany adres Barska 4 i tam miało być zgrupowanie, właśnie dowództwo jakieś tam miejscowe miało być. Niestety, tam już nikogo nie było.
Pierwsze dni właśnie takie były szarpane. Różne były zadania. Potem już, jak było wiadomo, że trzeba tą pocztę zorganizować... Ja się podjąłem zorganizowania poczty na terenie Warszawa-Północ, bo, kurczę, tam spędziłem kilka pierwszych dni. Nie to, że siedziałem gdzieś w piwnicy, tylko chodziłem z noszami i z butelkami i z byle czym. Tak że miałem rozeznanie w terenie. Oczywiście, niemieckie skrzynki pocztowe, które funkcjonowały jako normalna poczta, tośmy przemalowywali. Dostaliśmy normalną farbę czerwoną. Zamalowywało się napisy niemieckie i druga farba była czarna. Robiliśmy czarną lilijkę, pisaliśmy ZHP, to był taki szablon i – elegancko, i poczta polowa. Karteczki przy tych skrzynkach przyklejaliśmy, że w godzinach takich a takich będą skrzynki opróżniane, że tu należy wrzucać listy i że będą funkcjonowały. Oczywiście, to była prawda do pewnego stopnia, bo niektórzy pisali do Wrocławia na przykład. Zawracanie głowy. Ale normalne listy, co matka szuka syna albo syn szuka matki czy coś... Bo nawet ci, co poszli do wojska, to potem tracili łączność, bo dzielnice się poodcinały. Wola padła raz dwa, potem padły Powązki, potem getto... Bo się wycofywały te oddziały. Po drodze się umundurowali na tej...
Tak. Po drodze Pawiak [„Gęsiówkę”] wyzwolili, tych biednych Żydów [wypuścili]. I dostali się na Starówkę. Starówka też wytrzymała miesiąc, też padła i tak powoli to się zmniejszało. Ale, poza tym, Starówka była w pewnym sensie odcięta od Śródmieścia, nawet Północnego.
Nie było. Mam do tej pory film, doskonale zrobiony. Mogę to najlepiej oszacować, bo mój kolega brał udział w tym całym interesie, znaczy nie w filmie, tylko przejściu przez Ogród Saski oddziału...
Tak jest. Od Narodowego Banku tędy, tam się dostali na... Jak ta ulica się śmiesznie nazywała? Przy Ogrodzie Saskim...
Nie, nie. Tu blisko placu Teatralnego. Cholera... Nieważne. [Niecała]. W każdym razie, między Wierzbową a parkiem. Tam moi stryjowie nawet mieszkali jakiś czas.
Nie. Trębacka, to od...
Tak, a to tuż przy placu Teatralnym. Uliczka taka krótka od Wierzbowej do parku... [Niecała, za pałacem Brühla].
No właśnie. Tamtędy oni się przedostali, tam ich obrzucili w piwnicy granatami, tak jak w filmie [?] wszystko było. Właśnie nie wiem, skąd pan reżyser takie wspaniałe wiadomości uzyskał, bo ten cały scenariusz musiał od kogoś uzyskać, kto tam fizycznie był, bo to jest niemożliwe. Potem przeszli w mundurach niemieckich, zdjęli opaski, przeszli miedzy Niemcami... Tak, jak było pokazane w filmie. Dopiero ich przykrość spotkała, bo nasi ich ostrzelali na Grójeckiej, jak doszli do Grójeckiej tutaj... Tam się kończy park. Zaczęli nawoływać po polsku i jakiś czas nie wierzyli im, że to są Polacy, tylko że to Niemcy po polsku tu kombinują. Ale jakoś się w końcu porozumieli i ich wpuścili. Tam jest koniec Królewskiej i początek Grójeckiej. I w tym miejscu oni przechodzili...
Nie, Grzybowska dalej, ani przechodzili tu, gdzie teraz jest właśnie Marszałkowska wygięta wzdłuż parku i wychodzi na Marszałkowską przebitą aż do Zielnej przecież, bo Zielna była osobną ulicą, a teraz to jest jedna ulica właściwie. Tam były domy, gdzie potem stały takie pawiloniki.
Tak! Tam pozakładałem skrzynki, porobiłem kartki i potem codziennie chodziłem na północ, zbierałem listy ze skrzynek i roznosiłem jednocześnie listy, które były segregowane na Wilczej. Tam była centralna sortownia, tak bym to nazwał, listów, i każdy dostawał swój rejon i roznosił listy, które przyszły skądinąd, a trzeba było dostarczyć. Oczywiście to było z jednej strony przyjemne, z drugiej strony nie zawsze były wiadomości miłe, to wtedy było mniej przyjemne, bo ktoś mdlał albo coś tam, bo się dowiadywał, że syna czy córkę zabili. I taka matka nie wytrzymywała napięcia. Ale jak były jakieś wiadomości, że jest fajnie, to radość niesamowita i znowu jakiegoś cukierka człowiek dostał albo coś. W każdym razie funkcjonowało to. Z tym że w tej poczcie funkcjonowało to może tydzień, może dziesięć dni. Bo potem przeszliśmy do służby łącznościowej zupełnie. To znaczy kładliśmy telefony łącznościowe z różnymi miejscami.
Na Koszykowej, naprzeciw biblioteki powszechnej, był budynek, bardzo wysoki, on chyba ocalał nawet, bo już jest na zapleczu MDM-u, tak że chyba tam został ten budynek. Miał siedem pięter przedwojennych, trzymetrowych. Siedem pięter to solidna wysokość. Tam myśmy zorganizowali, bo myśmy później z Noakowskiego, jak Politechnika została zdobyta przez Niemców, to nas stamtąd wyewakuowali, bo było niebezpiecznie. Przez ulicę [przechodził] front. Zostaliśmy wyewakuowani na ulicę Mokotowską 39. Przedtem jednak, jeszcze będąc na Noakowskiego, zorganizowaliśmy w naszym liceum pod Noakowskiego 6 izbę harcerską, naszą przedwojenną. Bo podczas wojny ten budynek był przez Niemców używany, nie wiem do jakich celów. W każdym razie, to jakiś szpital chyba był, bo pełno łóżek było. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, to znaczy ktoś dał cynk, że Noakowskiego 10 się pali, bo Niemcy atakowali bardzo intensywnie wtedy politechnikę i ostrzeliwali całą okolicę, wiadomo. Myśmy byli między innymi od gaszenia pożarów. Bo ludność cywilna, ludzie się boją, nic dziwnego zresztą. My, jak mówiłem, byliśmy młodzi, myśmy myśleli, że kule będą nas mijać. I wtedy się okazało, że tak nie jest, bo polecieliśmy tam na strych, zorganizowaliśmy całą sprawę w ten sposób, że trzeba było gasić ogień, który był na górze, wobec tego ustawił się na schodach wężyk i podawało się kubły z wodą i z piaskiem, bo wody było mało, więc musieliśmy oszczędzać. Co się dało piaskiem zgasić, to piaskiem. Dwóch, właśnie „Jacek” [Zygmunt] Przewłocki… [...].
Nie, Przewłocki właśnie, tylko „Jacek” to był jego pseudonim, a na imię miał inaczej. To też jest tu napisane[Zygmunt] [...]. Poszli na strych i tam sypali czy polewali... Nieszczęśliwie się złożyło, bo jeden z żołnierzy się ułożył w tym wyłomie, co to właśnie zapalił strych. Niemcy strzelali z czołgu. Strzelili zapalającym, podpalili strych, a potem na pewno zobaczyli tego żołnierza, co przez dziurę do nich strzela z karabinu, a oni w czołgu. Bez sensu, ale chciał jakoś bronić pozycji. Widocznie to ich zdenerwowało i przykitowali jeszcze raz. Wtedy zginął „Jacek” i jeszcze jeden z naszych kolegów, nazwisko jego Plater, pseudonim „Dziadek” chyba.
Wtedy, jak huknęło, tośmy jeszcze nie wiedzieli, kto żyje, kto nie żyje, bo akurat stałem w drzwiach i podawałem kubeł komuś, już nie pamiętam, kto stał następny, i wyrzucił nas impet wybuchu na schody i spadliśmy pół piętra na dół. Trochę się potłukliśmy, ale nic specjalnego się nam nie stało. Tak że po jakiejś chwili, jak opadły chmury pyłu i wszystkiego, polecieliśmy na strych, bo owało nam tych dwóch. Ale nie żyli już. Byli przysypani pyłem. To jest charakterystyczne właśnie w takich momentach, bo to wiadomo, że jak jest przysypany pyłem, to już nie żyje. I jedna rzecz, do dziś nie mogę tego zapomnieć, wziąłem „Jacka” za ręce, żeby go wyciągnąć stamtąd, i coś cyka. Patrzę – zegarek mu chodzi na ręce. Chłopak nie żyje, a zegarek przeżył. To są momenty, które naprawdę człowieka poruszają. No cóż, zegarek – mechanizm nieduży, musiało go ominąć. Wywlekliśmy tych biedaków i potem leżeli na skwerku na Mokotowskiej 39. Na podwórku ich pochowaliśmy. I tam się przenieśliśmy, bo mieszkanie jakieś było wolne na trzecim piętrze w oficynie. Tam mieszkaliśmy do momentu zdobywania małej PAST-y.
Na Piusa. I znowu, Piusa i Mokotowska 39 to było niemalże sąsiedztwo. A za tym Niemcy. Oczywiście, Niemcy z [małej] PAST-y strasznie gwałtownie dopominali się od swoich kolegów tutaj, z Alej Ujazdowskich, żeby ich ratowali, bo tutaj „bandyci” ich chcą wykończyć. Oczywiście Niemcy atakowali tu przez Piusa od strony Wisły, a ci się [bronili], oni byli uzbrojeni po zęby, jak się później okazało, bo myśmy w końcu zdobyli to... My, jako powstańcy. I tam broniśmy się nachapali całe mnóstwo: i amunicji, i żywności, i wszystkiego. Widocznie im robili zrzuty z samolotu, bo to niemożliwe, żeby tyle nagromadzili tego przed Powstaniem, przecież się nie spodziewali niczego. Ale w końcu PAST-a padła i nasza siedziba też, bo podczas ataku na PAST-ę Niemcy ostrzeliwali całą okolicę tak zwanymi krowami, czyli moździerzami seryjnymi. Jeden z pocisków trafił w klatkę schodową tam, gdzie myśmy mieszkali. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze. To jakoś tak się stało, że pocisk zawalił całą klatkę, aż do parteru, a drzwi zostały. Nie wywaliło drzwi. Jeden z naszych kolegów zobaczył pył przez drzwi. Myślał, że to pożar. Mówi: „Chłopcy, tam się pali!”. Złapał kubeł z wodą, otworzył drzwi i wyleciał.
Czeluść, aż do parteru. Z trzeciego piętra spadł w zwój żelaznych barier [od schodów]. Kiedyś bariery były ozdobne i były [na nich] takie strzałki. Ta strzałka mu przeszła przez stopę. Rozchrzaniło mu całą stopę. Brudne, zardzewiałe świństwo takie... Najpierw, żeby mu nie robić kuku, to przyszli z piłką ręczną, bo nie mogli przynieść aparatu spawalniczego, bo by rozgrzali to żelazo, by mu usmażyli nogę. Piłowali mu to, bo nie można było wyciągnąć tej strzałki. Zabrali go z tą strzałką do szpitala na [Mokotowską]... [...] Ta ulica, co idzie od placu Trzech Krzyży do Polnej przez plac Zbawiciela. [...] Tam był szpital w jednym z budynków. Tam go zabrali, oczywiście mu to znieczulili, wyciągnęli. Leżał w tym szpitalu, ale gangrena się wdała, musieli mu amputować stopę tak, że pięta została. On się nazywał Feliks Szebeko. Już do oddziału nie wrócił, tam w szpitalu został i jak szpital ewakuowali, to razem ze szpitalem się ewakuował. Potem dostał się do Anglii. Tak samo jak „Placek”, bo „Placek” tutaj został [...].
A myśmy byli tam na górze, tylko jak zobaczyliśmy, że ten nagle znikł nam za drzwiami, właśnie kolega leciał za nim i mówi: „Słuchajcie, tam coś jest niedobrego, bo Szebeko nagle zniknął. Chyba coś z tymi schodami”. Podeszliśmy do drzwi, pył coraz bardziej opadał, patrzymy, a tam dziura jak cholera. Drugą klatką, bo kiedyś były mieszkania, co to miały dwie klatki, kuchenna i frontowa. Kuchenną klatką zbiegliśmy na dół, patrzymy, a on w środku tego zwoju. Jak on tam wpadł, cholera wie, bo potem trzeba było to rozginać, żeby się w ogóle do niego dostać, a potem się okazało, że jeszcze nogę ma przebitą. Makabra.
Potem oczywiście tak, bo jak została nam już jedna klatka tylko, to było niebezpiecznie. Ale zanim miejsce postoju zmieniliśmy, to jeszcze trzeba było Feliksa jakoś uratować. Jak go wyciągnęli z tych zwojów… Myśmy byli za słabi, tak że przyszli chłopaki ze szpitala, solidne, wyjęli go... Ale już nosze to myśmy obsługiwali i myśmy go nieśli do szpitala. W trakcie niesienia, jak szliśmy przez podwórko, oczywiście jak pocisk tam rąbnął, to cały dach spadł na podwórko i klatka się zawaliła. Deska leżała i ten mój biedny kolega, co szedł pierwszy z noszami, wlazł na gwóźdź, co był w desce. Znowu sobie przebił nogę. Wyobrażam sobie, że to miłe nie jest. Jak podniósł, to razem z deską. Ale miał na tyle przytomności, że stanął drugą nogą na desce i wyrwał nogę, że już nie trzeba było nic piłować, ani nic. Ale zemdlał i się przewrócił. Puścił nosze, Feliks nam spadł, bo ja trzymałem, a on puścił. Tam zaraz drugi kolega podleciał, wynieśliśmy najpierw Feliksa, bo tu gwóźdź przebił mu nogę, od tego się nie umiera, to tam się inni nim zajęli. Jak wróciłem, to już był lekarz z tego szpitala i opatrywał tego Wieśka [Szeliskiego] mojego [przyjaciela]. Dzisiaj ma imieniny właśnie. Już nie żyje, niestety, umarł na zawał kilka lat temu [...].
Z powrotem. Zanieśliśmy go do szpitala i wróciliśmy. Co dalej? Tu rozchrzanili nam siedzibę i co? Ale po drugiej stronie... Jakżesz się ta ulica cholerna nazywa [...]? [Mokotowska].
Tak. Wróciliśmy. Akurat przyszliśmy, dowiedziałem się, że Wiesiek, co sobie wbił gwóźdź, to w mieszkaniu na parterze leży i tam jest lekarz ze szpitala i go opatruje. Wpadłem tam dowiedzieć się, bo to był mój przyjaciel przed Powstaniem, podczas Powstania i po Powstaniu, aż do śmierci – jego na razie. Może się jeszcze spotkamy. I taka scena: on leży, tą nogę trzyma dwóch silnych, a lekarz w jodynie umoczył bandaż w tą dziurę i tak... Ryk! Nawet jak się ma nieduże skaleczenie, to jodyna rąbie jak szlag [...]. Ale musiał to jakoś odkazić, bo gwóźdź zardzewiały, kilkadziesiąt lat wcześniej był wbity, no to cholera wie. Uratował mu tą nogę zresztą. Potem została szrama porządna, ale ponieważ kości nie były ruszone, chodziło o to, żeby nie ciąć tego niepotrzebnie. To trudno, boli, no boli. Nie było żadnych środków znieczulających, to trzeba było na żywca.
To był dzień, kiedy padła [mała] PAST-a. 23 sierpnia chyba. [...] Wtedy przeniesiono nas, to znaczy już „Placek” zadziałał w międzyczasie, na drugą stronę, Mokotowska się nazywa przecież ta ulica od placu Trzech Krzyży.
Do placu Zbawiciela i dalej jeszcze do Polnej idzie. Koło kościoła Zbawiciela z jednej strony jest Marszałkowska, z drugiej jest Mokotowska. [...] Taka cukiernia była tam na placu Trzech Krzyży.
Tak. Nieważne. W każdym razie potem tam nawet było dowództwo i rezydował [generał „Monter”].
Na drugą stronę Mokotowskiej, na Koszykową 22. Przed Powstaniem było wejście od Koszykowej, ale ponieważ kawałek dalej już byli Niemcy, bo nasze pozycje kończyły się na czeskiej ambasadzie (ambasada to chyba była, ładny budyneczek nawet). I to było, ja wiem, 130 metrów od Mokotowskiej, a dalej już były budynki opanowane przez Niemców. W związku z tym tam wejść nie można było. Barykada była wzdłuż Mokotowskiej i zamykała Koszykową od strony, gdzie [byli] Niemcy. Tam była stała obsada, bunkier zbudowany z płyt chodnikowych, piękny, ze strzelnicami. I fajnie. A nasza siedziba była już poza barykadą, na tej ziemi niczyjej, że tak powiem, i tam była przedtem pralnia. Oczywiście samej pralni, która była od ulicy, tośmy nie używali i zabarykadowało się całą wystawę i wejście. Żeby Niemcy przypadkiem w nocy [nie przyszli], bo to różnie mogło być. Mogliby tam się dostać, a to wszystko oszklone... Mogliby dostać się tam, gdzie nie potrzeba. A myśmy zajmowali pomieszczenia od podwórka i tam było wejście na podwórko. Tam dalej urzędowała pani Przewłocka i gotowała...
Myśmy dodatkowo już w tym okresie chodzili do „Haberbuscha” co tydzień, bo jeść się chciało. Oprócz tego gdzieś jakiś olej skombinowali koledzy, ale okazało się, że to był olej maszynowy, do maszyn... Tłusty był, to się zupę krasiło i smażyło się na tym. Śmierdziało okrutnie, ale wola Boża. Poza tym gdzieś tam jakiś sok malinowy inni koledzy skombinowali, cały kocioł, jak to kiedyś do prania był. Ale był nadpsuty, więc pani Przewłocka postanowiła, że ten sok przegotuje, i dopiero wtedy będzie [możliwy] do konsumpcji. Ale jak to młodzież... Sok stoi, kurczę. Łyżka i...
Się pochorowali właśnie i potem połowę dnia przesiadywali w miejscu niewymownym, że tak powiem, bo organizm nie wytrzymał po prostu.
Tam było nasze miejsce postoju i tam jeszcze dwa inne oddziały w innych mieszkaniach były. Dowódcą całości był porucznik „Wirski”. Właśnie, dlaczego nawiązuję? Bo potem robiliśmy łączność telefoniczną między Koszykową 22 a Wilczą. Między Wilczą, Koszykową i tym budynkiem na Koszykowej naprzeciw [urwane nagranie] [biblioteki, tym siedmiopiętrowym, gdzie zorganizowaliśmy punkt obserwacyjny obsługiwany przez naszą drużynę].
[...] Ten odcinek Koszykowej był w naszym posiadaniu od początku do końca Powstania. Ponieważ to był najwyższy budynek w okolicy, to zrobiliśmy tam punkt obserwacyjny, z którego obserwowaliśmy starty samolotów i kierunek, gdzie lecą, i uprzedzaliśmy telefonicznie, że lecą sztukasy tu i tu, żeby się jakoś przygotować. Obserwowaliśmy zwycięskie wojska radzieckie, które jeździły po Wale Miedzeszyńskim gazikami i innymi samochodami towarowymi. Nikt do nich nie strzelał, bo już tutaj byli odcięci naszymi pozycjami, a za tym się lepiej czuli, a myśmy mieli do nich niezmiernie daleko. Potem wysłali tych naszych biedaków na Czerniaków, których tam wycięli Niemcy.
Tak jest, szkoda gadać.
Dalsza rozbudowa sieci telefonicznej, dbanie o łączność ciągłą, czyli reperacje przerw na już wybudowanych liniach telefonicznych. Poza tym podczas ewakuacji Starego Miasta mieliśmy pozycje przy kanałach, gdzie wyciągaliśmy tych biedaków ledwo żywych.
Na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich. Tam przez dwa i pół dnia wyciągaliśmy tych ludzi, to było i wojsko, i cywile – kto wyłaził, to myśmy wyciągali. Nie było wiadomo kto, co, bo oni byli tak upaprani, że właściwie nie było widać, gdzie mają twarz, a gdzie się zaczyna ubranie. Potem, jak się pomyli, to można było z nimi rozmawiać, zresztą do rozmowy to tam byli inni, bo chodziło o różne wiadomości, które mogli przekazać. Także myśmy tam fizycznie tylko pracowali. Poza tym było gaszenie pożarów, dostawaliśmy albo telefoniczne meldunki, że tu się zapaliło, sześciu trzeba...
Przeważnie dało się dotrzeć, bo jak już bombardowali, to nasze pozycje w głębi, gdzie właściwie Niemcy nie sięgali, tylko sięgali samolotami albo „Bertami”. Jak „Berta” rypnęła, to też od góry do dołu wszystko szło.
We wrześniu sprawa się ustabilizowała w ten sposób, że dbaliśmy o te linie, które już wybudowaliśmy; kilka wybudowaliśmy nowych. Jeszcze na Hożej było jakieś nasze zgrupowanie „Szarych Szeregów” i tam też robiliśmy łączność. Pomagaliśmy stacji radiowej „Błyskawica” – we wrześniu ona się mieściła na Kruczej w piwnicy.
W ten sposób, że mieliśmy tam warty, przed tą radiostacją, napędzaliśmy prądnice w ten sposób, że rower był obrócony do góry kołami, i pedałowaliśmy na zmiany. Napędzaliśmy prądnicę i przez prostownik to szło do radia. Oczywiście ta prądnica chodziła tylko wtedy, kiedy się nadawało albo odbierało, to były ustalone godziny.
Następnie gaszenie pożarów, dbanie o te linie i takie polecenia bieżące, „Haberbusch” miedzy innymi, takie prowizoryczne sprawy. Później, już się tak ustabilizowały granice, że właściwie Niemcy jakby trochę osłabli i nie bardzo nas atakowali; bombardowali nas oczywiście, ciągle podpalali, ale żeby atakowali tak frontalnie, to nie można powiedzieć. Nie wiem, czy bardziej byli zaabsorbowani frontem wschodnim, który doszedł do Wisły już prawie na całej długości, i wiedzieli, że my i tak padniemy, to nie ma się co babrać. W każdym razie tak jakby te akcje osłabły. Podejrzewam, że Niemcy doszli do wniosku, że szkoda tracić ludzi, bo w ataku frontalnym zawsze giną ludzie.
Miedzy innymi, bo to też trwało jakiś czas, bo potem ta „Błyskawica” się gdzieś przeniosła. Oni się przenosili, bo Niemcy też mieli wywiad i potem bombardowali tam, gdzie się dowiedzieli. Zresztą nasłuchu radiostacji nie da się ukryć, tak że oni co jakiś czas przenosili się w inne miejsce. To już była końcówka zupełna, to był już dwudziesty któryś września jak oni od nas odeszli. Gdzie poszli, nie wiem, bo oni nikogo nie informowali, i bardzo dobrze, bo o to chodziło, żeby nikt nie wiedział.
Myśmy trwali do końca, do zawieszenia broni. Ja kilka dni wcześniej „poległem”, bo szedłem z meldunkiem, normalnym, dziennym, właśnie od „Kuropatwy”, który był dowódcą u nas na Koszykowej, na Wilczą do „Jurwisia”. Szedłem normalnie Mokotowską od Koszykowej do tego placyku przy Pięknej – taki trójkątny placyk, skwerek, tam Niemcy ostrzeliwali ten placyk od czasu do czasu granatnikami, ale na ogół po zdobyciu tej małej PAST-y tam było całkiem bezpiecznie – ja normalnie przez Piękną przeszedłem koło barykady. Szedłem do Kruczej i nagle huk jak jasny pieron, granatnik pękł metr przede mną, poszły mi nogi, jeszcze nie wiedziałem, bo to był taki moździerz, ten co wrzucają górą te bombki małe. On raził odłamkami; odłamki są stosunkowo nieduże, tak że nie ruszyło mi kości, ale poszarpało nogi, ale ten huk – człowiek po takim czymś jest przerażony, prawie nieprzytomny, nie wie, co się dzieje. Wstałem i biegnę Koszykową, i myślałem, że nic mi się nie stało, skoro nic mnie nie boli. Biegnę, ale na Kruczej była taka barykada w poprzek, działająca wewnętrznie, tam był punkt, gdzie legitymowano wszystkich przechodzących – wojska to nie, ale cywilów. Dobiegam do tego przejścia, stoi dwóch chłopaków i mówią: „Stój, stój, gdzie tak lecisz, zwariowałeś?”. Ja mówię: „Słuchajcie, ale tu granatnik wybuchł”. „Właśnie, chodź tu do bramy”. Do bramy mnie wzięli, myślę sobie: „Co oni chcą ode mnie”. Oni mówią: „Ściągaj te saperki”. Ja mówię: „Nie, saperek mi nie zabierzecie”. „Nie zabierzemy ci saperek, tylko je ściągnij”. Ja ściągam i z cholewy się leje krew...
Nie, oni przypuszczali, że to nie mogło tak przejść bokiem, bo widzieli, gdzie ja byłem i gdzie padł ten pocisk, przypuszczali, że jeśli biegnę, to nic strasznego mi się nie stało, ale nogi będę miał zharatane na pewno. Wtedy jak zobaczyłem te czerwone nogi, to zemdlałem z wrażenia – wtedy dopiero człowiek sobie uświadamia, że jest ranny. Oni zorganizowali pomoc – znowu [trafiłem] do szpitala na Mokotowską. Tam mi powyjmowali większe odłamki i te, co na wierzchu były; zabandażowali mi te nogi. Mówią: „Możesz chodzić?”. – „No mogę”. – „No to fru”. Poszedłem z tym meldunkiem jeszcze na Wilczą, te bandaże z prześcieradeł zrobione, szarpie już przemakały, i znowu do szpitala. Tak mi je przewinęli, polali riwanolem czy czymś. Następny opatrunek wytrzymał dłużej, ale przyszedłem na stanicę i „Placek” mówi: „Słuchaj, stary, ty się nie nadajesz do dalszej eksploatacji. Idź do domu”. A to było znowu parę kroków na Marszałkowską, tym odcinkiem Koszykowej, tu koło biblioteki i już byłem w domu. „Idź do domu, niech cię mama pielęgnuje, to Powstanie i tak ma się już ku upadkowi”.
24, 25 września, już końcóweczka. Przebąkiwali, że będzie zawieszenie broni, że pertraktacje już zostały wszczęte, czyli końcóweczka zupełna, bo 27 września się dogadali, a ja już byłem w domu. Leżałem, pistolet na nocnym stoliku, opaska na rękawie, ja w łóżku, mama mnie pielęgnowała. Dowiadujemy się, że najpierw zawieszenie broni, potem upadek Powstania, przyszli wszyscy ze stanicy, bo sztandar trzeba było zakopać – bo myśmy mieli jeszcze przedwojenny sztandar naszej „szesnastki” – broń zakopać, filmy zakopać, bośmy zdjęcia robili podczas Powstania. Potem niestety nie doszliśmy do tego wszystkiego, bo nie dostaliśmy zezwolenia UB, żeby tam kopać. Chcieliśmy ten sztandar wydobyć, bo to historia i pamiątka. „Nie, boście tam pewnie broń zakopali”. Też prawda, ale przecież mógł posłać z nami jednego, który by pilnował i byśmy tylko wzięli to, co nas interesowało, po cholerę zardzewiałą broń, kiedy można było od nich nową dostać, za parę litrów.
Koledzy przyszli, pożegnali się ze mną, jeszcze okazało się, że jeden z naszych kolegów zginął już po zawieszeniu broni. Czyścili broń, żeby zakopać i konserwowali, podczas czyszczenia jeden z kolegów złożył swój pistolet, nie chcieli mi powiedzieć kto, i spuszczał iglice, bo normalnie jak się rozbierze pistolet i potem się go składa, to się nie da złożyć inaczej, dopóki się nie naciągnie iglicy, czyli potem trzeba spuścić, on zamiast to zrobić w podłogę, to zrobił przed siebie. Siedzieli przy okrągłym stole, każdy czyścił swoją broń, naprzeciwko siedział drugi kolega i go zastrzelił z rozebranej przed chwilą broni. Skąd się tam wziął pocisk, to do dziś nikt z nas nie wie. Oczywiście, ten załamany psychicznie, bo po zawieszeniu broni zabić kolegę to jest niesamowite. Nawet nie wiemy, jak on się nazywał, tylko pseudonim miał „Reniek”, ale nikt z naszych, ani ja, ani nikt z otoczenia nie zapamiętał, jak on się nazywał. Bezimiennie zginął.
Nie, nam kazali wychodzić jako cywilom, tak że każdy do domu pociągnął i wyszedł z rodziną, a ci, co nie mogli iść do domu, to się przyłączali do kogoś i wychodzili. Ja byłem ranny, matka nie wiedziała, co ze mną zrobić, ale znała świetnie niemiecki, bo urodziła się w Niemczech, ojciec się urodził na Ukrainie w Żytomierzu, a matka w Lipsku, i tak ja się w Warszawie wziąłem z tego wszystkiego. To małżeństwo było do luftu zupełnie, bo mama miała niemiecki dryl, porządek, wszystko ustawione, a ojciec miał dusze wschodnią, śpiewał, człowiek dusza. Zresztą się rozeszli, ja byłem z ojcem do jego śmierci, potem byłem z matką. Nigdy się nie dowiedziałem, jaki był bezpośredni związek z ich rozwodem, bo nie dociekałem, bo to są nieprzyjemne rzeczy. Ale trudno, żeby któreś z nich coś wbrew mnie zrobiło. Matka mnie przed wojną ukradła ojcu, szukała mnie policja, cuda-niewidy, trzy miesiące, potem matkę wsadzili za to do kryminału, była rozprawa. Ojciec był wschodnia dusza, ale Ukraina to też słynie z tego, [że jest zaciekła i trochę się pohandryczyli, ale nieszkodliwie].
Nie doszedłem tam, gdzie był podział, bo najpierw matka, znając niemiecki, wiedząc, że już Powstanie padło i jest zawieszenie broni – zresztą Niemcy zaczęli chodzić po naszych terenach, oglądać i w ogóle nie mogli z podziwu wyjść, że w tych ruinach mogli się ludzie utrzymywać. I w końcu jakiś szkop przyszedł do nas, do mieszkania, matka zaczęła z nim rozmawiać bardzo poprawną niemczyzną, to on się zainteresował. Matka mówi: „Wie pan, syn jest ranny w nogi i co ja mam począć?”. „A to wie pani, ja tu się skontaktuję ze szpitalem naszym...”. Szpital Piłsudskiego na alei Niepodległości, tam naprzeciw politechniki – to był potem szpital niemiecki, a to było znowuż rzut kamieniem. On miał radiostację ze sobą, wyszedł na podwórko, tam zawołał tego kumpla z radiostacją i nadali do szpitala, że tu jest ranny i trzeba coś z nim zrobić. Przyszło dwóch szkopów w mundurach, z noszami. Położyli mnie na nosze, pistolet mi położyli na piersi, naładowany, tylko nie zarepetowany, i niosą mnie. Myślę sobie: „Będę strzelał dopiero wtedy, kiedy się zorientuję, że chcą mi zrobić kuku, a dopóki mnie niosą, to jest dobrze”. Zanieśli mnie własnoręcznie do tego szpitala dobre trzysta metrów. Tam zaraz na salę operacyjną. Mieli taki aparat, elektromagnes czy coś takiego, do wyciągania tych drobnych odłamków. Odbandażowali mnie, obejrzeli, skrobali się po głowach, i ten aparat przynieśli, znieczulili mnie w kręgosłup, czyli odcięli nogi, że tak powiem, i włączyli. To były takie dwie blachy, trochę buczało, ja tylko widziałem, jak te odłamki wyskakują i do tych blach. To wszystko były chyba powierzchniowe rany, bo te głębokie mi zostały i niektóre mi wyszły po paru latach dopiero. Zdezynfekowali wszystko elegancko i z powrotem na nosze, pistolet na piersi i do domu. Opowiadam to wszystkim jak bajkę i nikt nie chce uwierzyć: „Nie strzelałeś do tych szkopów?”. Ja mówię: „Za co? Za to, że mi ratują nogi?”. Przecież to tacy sami ludzie jak ja. Ja do tego czy tamtego nie mam żadnych pretensji.
Potem, 7 października jeszcze stamtąd wyszliśmy. Kilka dni byłem jeszcze w domu. Przyszedł szkop z tego szpitala i zmienił mi opatrunek 6 października i mówił: „Żeby syn doszedł do Pruszkowa, to chcieliśmy zmienić opatrunek, żeby mu nie krwawiło, bo do buta mu się będzie lało, a po co?”. Byłem zaskoczony, myślę sobie, że dopiero żeśmy się za łby brali, a teraz taka opieka, że nawet w naszej służbie zdrowia to się nie zdarza. Byłem rozczulony tą ich opieką.
Tak jest, tak się dziwnie złożyło. Tylko tamten biedak poległ od razu pierwszego dnia – może i dobrze. Stamtąd, co tu zabrać, to co najbardziej potrzebne, taki plecaczek malutki mi mama założyła, mówi: „No, dokąd dojdziesz, to tam tego… a potem będziesz kombinować co dalej”.
Doszliśmy na Okęcie, tam gdzieśmy mieszkali, skąd nas Niemcy wyrzucili, bo w naszym budynku zainstalowali lotników. Ale tam wszyscy ludzie nas znali, to znaczy mamę przede wszystkim, bo mama tam zamieszkała, ja dopiero tam dobiłem, jak ojciec zmarł. W każdym razie doszedłem do tego miejsca, gdzie nasz budynek było widać z ulicy Grójeckiej, bośmy Grójecką szli, doszliśmy do rogu Włochowskiej, to jest krótko przed przejazdem kolejowym, przed lotniskiem, tam był budynek nowo wybudowany tuż przed wojną i dlatego się spodobał Niemcom, bo centralne ogrzewanie, wszystko elegancko. W międzyczasie Niemcy zabrali tych lotników, budynek został opróżniony i przekazali ten budynek szpitalowi z Mokotowa, który padł trochę wcześniej i już się tam zainstalował. Jak doszedłem do Włochowskiej, to mówię: „Wiesz co, mama, będzie ciężko ze mną dalej”. Mama mówi: „Ja coś może kupię do jedzenia”. I z tej szosy przez rów – [tam] był sklepik spożywczy – mama [poszła] do tego sklepiku, żeby coś kupić do jedzenia. A pieniędzy mieliśmy od cholery, bo żeśmy mieli barykadę z pieniędzy. Myśmy nie pomyśleli, żeby brać te pieniądze, bo myśmy myśleli, że te pieniądze już nie funkcjonują.
To były nasze pieniądze, te co Niemcy emitowali podczas okupacji.
Przecież były banki w Warszawie. Widocznie jakiś transport z pieniędzmi jechał i go zastało gdzieś w drodze, i rozpruli samochód. Ten papier dobrze amortyzował, tak że nie przestrzelili pieniędzy. To jest takie twarde, że szkoda gadać. Coś tam uszczknąłem na pamiątkę z tej barykady i się bardzo przydało potem. Mamę poznała sklepikarka: „Pani Połońska, co pani tu robi?”. – „Idę z synem, syn ranny i nie może dalej iść”. – „Przecież tu w waszym domu jest szpital. Niech pani poczeka chwileczkę, ja tu męża zawołam, syna do sklepiku”. Bo nas pilnowali, chodzili żołnierze i pilnowali tej kolumny, która tam zakręcała we Włochowską, i do Pruszkowa wszystko szło. Ponieważ już zmierzchało, ci Niemcy też byli już zmęczeni, już tak mniej zwracali uwagę, mama parę razy przez ten rów latała, bo te tobołki pozbierała, jakoś nikt jej nie zaczepił, i do tego sklepiku. Ten mąż mnie przytaszczył do sklepu. Tam mnie posadzili i mąż poszedł do szpitala. Ze szpitala [przyszły] sanitariuszki w białych fartuszkach, był Czerwony Krzyż, [wnieśli] nosze do sklepiku, załadowali mnie. Mama [była] jako asysta. Myśmy mieli psa z sobą, boksera. Że nam nie zjedli tego psa podczas Powstania, to cud.
Nie, musiał jeść „plujkę”. Bardzo mu to nie odpowiadało, ale widział, że my jemy to samo, to z pogardą śmierci wsuwał. Z tym psem ta cała karawana... Ale jak Niemcy zobaczyli, że tu takie sanitariuszki, to puścili nas bokiem, bo coś tu poważnego, a to szpital.
W tym szpitalu się mną zaraz zajęli. „To zostaniecie tu razem z tym psem, pies będzie pilnował szpitala”. Pies, jak tylko usłyszał niemiecki język, to w naszym pokoju leżała taka kupa materacy zapasowych – gdyby coś zało, to by można było na ziemi rozścielić – pies między te materace się chował, nie ma psa. Tak to by wyrzucili psa albo zastrzelili, bo kto to widział – pies w szpitalu! Wprawdzie w tym biednym szpitalu to pcheł było tyle, że jak się rano kołdrę odsunęło, to prawie czarno było. Myśmy [je] łapali i do miednicy z wodą, ale to była syzyfowa praca. Biedny pies też musiał te pchły znosić, bo nie było innej rady, ale jakoś wytrzymaliśmy tam do wyzwolenia. [...] Już mi się to potem pogoiło jako tako, bo szpital miał tam jakieś przydziały lekarstw i innych środków od Niemców, i jakoś starali mi się to goić, to mi ropiało, więc mi to czyścili.
Niemcy sobie poszli, ale ranni zostali, tak że szpital został. Co się z tym szpitalem działo, to nie wiem.
W fabryce „Boscha”, tam gdzie robili świece do samochodów, to było trzysta metrów dalej w stronę lotniska, był następny szpital. Potem te szpitale połączyli, bo ci, co mogli wyjść, to wyszli po wyzwoleniu, i każdy szukał swojego [sposobu], gdzie się ulokować. My też udaliśmy się do Warszawy.
Znajomych mieszkanie na Przemysłowej ocalało – to jest na Czerniakowie, w pobliżu [stadionu] Legii – i tam cała kupa ludzi się spotkała. Dom jakoś ocalał pośród gruzowiska, a zatem kto szukał jakiegoś kontaktu, to między innymi szukał kontaktu tam. Tam się lokowało, gdzie się dało – ten dom był pełen ludzi znajomych i nieznajomych, bo jedni się znali, z innymi się nie znali, ale to nieważne, wszyscy byli przyjacielsko nastawieni.
Pamiętam, że tam się zebrała ekipa, która już wtedy organizowała telewizję. Oczywiście „organizowała” to jest pięknie powiedziane, ale to byli pasjonaci, którzy już przed wojną zaczęli kombinować przy tej telewizji i tam się spotkali. „Słuchajcie chłopcy, będziemy robić telewizję!”. Właśnie ten budynek na placu Napoleona, co teraz ma „Trójka” i „Info” i wszystkie dzienniki. Oni tam się zainstalowali, bo tam zostały jakieś poniemieckie aparaty, które były im przydatne, i codziennie tam jeździli i kombinowali, jak z tego zrobić telewizję. To trwało dosyć długo, chyba dwa lata, zanim zrobili program próbny i puścili. „Jest obraz, patrz, Franek, ciebie tu widać!”. Sukces! Rzeczywiście ci chłopcy tą telewizję uruchomili
Do maja. Oczywiście trzeba coś jeść, zatem trzeba pracować. Te pieniądze, co ja z barykady wyrwałem, się kończyły, bo to ja wziąłem na pamiątkę po parę egzemplarzy z każdego nominału, w dużych nominałach specjalnie nie gustowałem.
Pamiętam, że 2 maja na moje urodziny, wsiedliśmy w pociąg, pojechaliśmy do Łodzi, bo matka załapała kontakt, że ten jej bank, w którym rozpocząłem Powstanie, przeniósł się do Łodzi. Wtedy wszystkie centrale się przeniosły do Łodzi. Tam się organizują i potrzebują ludzi. „O, pani Marta się pojawiła, cieszymy się ogromnie, praca natychmiast”. Na razie nie wiadomo, gdzie będziemy mieszkać, ale matka wpadła na pomysł. Z Łodzi była jedna z tych pielęgniarek na Okęciu. Ona wyemigrowała, jeszcze przed nami, z tego szpitala i zostawiła swój adres łódzki, bo mieszkała tam przed wojną, a Niemcy ją wysiudali, bo zrobili tam Rzeszę. A po wojnie ona wróciła do swojego mieszkania, zastała swoje meble, wszystko, bo Niemcy zaadaptowali wszystko, widać było, że byli zamożni. Ona nas przyjęła na mieszkanie do siebie, do jednego z pokoi. To było mieszkanie chyba czteropokojowe: kuchnia, przedpokój – coś fantastycznego. Spaliśmy na podłodze, na materacach, ale to nie był problem.
Poszedłem do szkoły. Nie miałem żadnych dokumentów, nic, tak że musiałem się cofnąć. Skończyłem siedem klas szkoły powszedniej i miałem pójść do jakiejś zawodowej, bo nie było wtedy żadnych gimnazjów. To były tajne komplety, a trzeba było mieć jakiś papier, więc trzeba było iść do szkoły takiej, którą Niemcy uznawali, ale nie zdążyłem. Poszedłem do ostatniej klasy powszechnej, żeby zdobyć jakieś świadectwo i pójść do gimnazjum. Tak też się stało.
Skończyłem ten powszechniak po raz drugi. Miałem koleżankę, której rodzice byli zaprzyjaźnieni z Żymierskim. A jednocześnie do tej samej klasy chodziło dwóch Żydów, wszyscy szalenie sympatyczni. Potem Żymierskiego w Warszawie wykorzystałem w sposób haniebny, bo okulary słoneczne potrzebowałem porządne, a ze wszystkim były kłopoty. Zobaczyłem, że od jednego okulisty wychodzi Żymierski, w okolicy Pięknej. Ja w dym tam do nich, i mówię: „Dzień dobry państwu, tu mnie pan marszałek Żymierski przysłał, że wy fajne okulary robicie!”. „A tak, oczywiście!”. Takie okulary miałem, wszyscy koledzy mi zazdrościli, a jego w ogóle nie znałem, tylko widziałem tam w Łodzi, bo defilady były najpierw w Łodzi, a w Warszawie to potem, a zatem jak była defilada, to przyjeżdżał do Łodzi. Stał na trybunie, a potem przychodził na obiad do tych swoich znajomych, z których córką chodziłem do szkoły.
Nie, maturę skończyłem w Warszawie.
Trzy lata byliśmy w Łodzi, bo ten bank musiał wrócić do Warszawy, a zatem odbudowywali w Warszawie siedzibę bankową na Karowej i budynek mieszkalny dla pracowników, dla tych, co byli w Łodzi, bo to byli wszyscy warszawiacy, więc chodziło o to, żeby ten cały kram przenieść z powrotem. Na placu Inwalidów 3 odbudowali budynek, który był wypalony, ale na tyle nowy, że wypaliły się podłogi, firanki, okna, a reszta była betonowa. Odbudowali – oczywiście te duże mieszkania posiekali na mniejsze, ale za to większą ilość, i tam przenieśliśmy się jesienią.
Tam biedny nasz pies poległ, bo jechał samochodem, na tych gratach, na samej górze. Jak zobaczył mamę, że wysiadła, to z góry zeskoczył na beton na dole. Łapy mu nie utrzymały jego ciężaru, i huknął brzuchem w ziemię. Potem się źle czuł; mama jakoś nie przywiązywała do tego większej wagi. Pojechaliśmy kiedyś do ciotki z wizytą, [a gdy] wróciliśmy, to pies już nie żył.
Tak, pod „trójką”. I tam mieszkałem do służby wojskowej, ale służba to temat na następne spotkanie.