Wacław Tadeusz Kalbarczyk „Różycki”
Nazywam się Wacław Kalbarczyk, pseudonim „Różycki”. Urodziłem sie 1 lipca 1922 roku w Warszawie. Obecnie mieszkam przy ulicy Londyńskiej 12.
- Co pan robił przed wrześniem 1939 roku? Jaki wpływ wywarła rodzina, szkoła na pana patriotyczną postawę? W jakim domu pan się wychował?
Przed wojną chodziłem do Gimnazjum Towarzystwa Wychowawczo-Oświatowego „Przyszłość” w Warszawie przy ulicy Śniadeckich 17. Tam skończyłem cztery klasy gimnazjum – wówczas był inny system niż obecnie – szkoła średnia, czyli gimnazjum i liceum, obejmowała sześć lat. Nauka w gimnazjum trwała cztery lata, więc były cztery klasy i po ukończeniu gimnazjum uczęszczało się do liceum. Nauka w liceum trwała dwa lata, czyli dwie klasy liceum. I potem się uzyskiwało maturę.
- Czy liceum też pan ukończył przed wojną?
Do 1939 roku zrobiłem cztery klasy gimnazjum. Maturę natomiast uzyskałem w tymże liceum, tajnym – to już było na kompletach. Nauka odbywała się na kompletach w mieszkaniach, oczywiście nie w budynku byłej szkoły. W 1942 roku uzyskałem maturę.
- W jakim domu się pan wychowywał?
W domu katolickim, patriotycznym, w tak zwanej klasie średniej. Większość z mojego rodzeństwa – było nas sześcioro – pracowała w sferze urzędniczej.
Ojciec był pracownikiem administracyjnym.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Wydaje mi się, że po nastawieniu radia dowiedziałem się, że Niemcy zbombardowali Wieluń, że zaczęła się wojna. Pamiętam, słyszałem liczne komunikaty. Warszawa chyba też była w pierwszym dniu września, już w godzinach takich lekko popołudniowych, bombardowana. Słuchałem radia, nastawiłem Berlin. Słuchałem wystąpienia Hitlera w Reichstagu, jak to chwalił się, że wypowiedział wojnę, że przeciwnika zniszczy i tak dalej. Marzyłem o tym, żeby nasze lotnictwo w czasie tego przemówienia Hitlera zrzuciło bomby na Reichstag.
- Czyli dowiedział się pan właściwie o wybuchu wojny…
Z radia.
Tak, to było 1 września.
- Gdzie pan wtedy mieszkał z rodziną?
W Warszawie, przy ulicy 6 Sierpnia.
Śródmieście, w pobliżu placu Zbawiciela.
- Wiemy już, że pan uczył się na tajnych kompletach po wybuchu wojny i zdobył pan maturę, a jakie było legalne źródło utrzymania pana? Czy rodzice pana utrzymywali czy pracował pan gdzieś?
W zasadzie to rodzice utrzymywali. No, przed wojną oczywiście rodzice. Ale w okresie okupacyjnym, ponieważ trzeba było mieć jakieś zaświadczenie, że się pracuje, to zacząłem pracę w fabryce gilz do papierosów, która się nazywała „Sokół”. I tam pracowałem chyba ze dwa lata, półtora roku… To nie były wielkie zarobki, niemniej to było wsparcie jakieś finansowe.
- Pamięta pan, przy jakiej ulicy się ta fabryka znajdowała?
Wronia 69, zdaje mi się.
- Czyli to było pana oficjalne źródło utrzymania.
Tak, ale oczywiście bez rodziców to by mi nie wystarczyło. Chyba pracując dwa lata w fabryce „Sokół”, dostałem wezwanie do urzędu pracy na Woli – ponieważ „Sokół” mieścił się na Wroniej, to należał do Woli. Więc do tamtego urzędu, Arbeitsamtu, dostałem wezwanie, żeby się stawić, i miałem być wywieziony do Rzeszy jako pracownik. Miałem kolegę, którego ojciec znał kierownika tego Arbeitsamtu. To był Polak, ten kierownik. W każdym bądź razie jeszcze nie był naczelnym w ogóle, mogłem z nim coś zrobić. I poprzez ojca kolegi dotarłem do tego, nazwijmy go, naczelnika urzędu. Wtedy mi się wydawał bardzo niedostępny, taki srogi. Dotarłem do tego kierownika, który mi z miejsca załatwił pracę w fabryce, w browarze „Haberbusch i Schiele”. Ponieważ „Haberbusch i Schiele” między innymi produkował piwo dla Niemców, więc sprawa była dla mnie bardzo pozytywnie załatwiona. I tutaj ludzie zarabiają jakieś pieniądze.
- Czyli pan już przestał pracować w „Sokole”?
W „Sokole” przestałem pracować i dzięki tym znajomościom, tym układom, ocalałem i nie wyjechałem do Rzeszy, tylko zostałem w Warszawie i pracowałem w, powiedzmy, fabryce, która częściowo pracowała na rzecz Niemców. Taki zbieg okoliczności po prostu.
- Od kiedy pan się zetknął z konspiracją?
W zasadzie z konspiracją zetknąłem się w 1940 roku.
Zaczęło się od gazetek. Ktoś zaczął przynosić gazetki i później zasmakowałem w tym i wraz ze swoim nauczycielem z gimnazjum „Przyszłość” i jego znajomym…
Tak, zaczęliśmy robić prasę podziemną. Gazetka nasza nazywała się „Polska Gazeta Codzienna Pod Okupacją”. To wychodziło w niewielkiej ilości, jakieś sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt egzemplarzy. Mój nauczyciel pisał artykuły, nazywał się Zenon Paduszewski. Nasz wspólny znajomy, Schmidt, imienia nie pamiętam, mieszkający w Alejach Jerozolimskich 57 albo 59, słuchał radia londyńskiego, komunikaty zapisywał i to się później ukazywało w naszej gazetce.
- Czyli zespół redakcyjny składał się z trzech osób?
Z trzech osób. Jeden słuchał komunikatów, drugi pisał artykuły, a ja na powielaczu to robiłem. Jeszcze ten pan Schmidt pisał na maszynie, a ja później już [powielałem].
- Jak kolportaż się odbywał? Czy sami też panowie roznosiliście?
Tak, tak, kolportaż sami, a później już po kilkadziesiąt, po kilkanaście sztuk, a później dalej to już inni kolporterzy.
- Pamięta pan, kiedy panowie zaczęli drukować tę gazetę? Rok 1940, a miesiąc?
To chyba pod koniec roku, dokładnie nie pamiętam.
- I tak pan działał do wybuchu Powstania?
Nie, jeszcze nie.
- To proszę nam opowiedzieć o konspiracji.
Przede wszystkim do 1942 roku uczyłem się, żeby zrobić maturę, pracując jednocześnie w fabryce „Sokół”. Później, jak zrobiłem maturę, pracowałem już wtedy u Haberbuscha i wtedy podano mnie do szkoły podchorążych. Podchorążówka.
- Wytypowano pana w konspiracji, tak?
Tak, w konspiracji. W Unii – była taka partia, Unia, której przewodniczącym był Braun. Później ta partia została wcielona do AK. Więc podchorążówkę zrobiłem po maturze już, między 1942 a 1943 rokiem. Podchorążówka mieściła się, znaczy spotykaliśmy się w szkole przy ul. Koniewskiej 16, to był budynek dawnej, przedwojennej giełdy. Dyrektorem szkoły był Marian Mokrzycki, który był jednocześnie dowódcą 2. kompanii, w której byłem. Kompanii akowskiej. On miał dwóch braci, również zaangażowanych w pracę konspiracyjną. Jeden miał na imię Henryk, wykładał nam na podchorążówce, drugi – Lucjan. W tymże budynku była też fabryka granatów, tych słynnych „filipinek”. Tam właśnie pan Marian Mokrzycki i jego żona byli szefami całej produkcji. Żona miała pseudonim „Venturska”, a Marian Mokrzycki miał pseudonim „Bicz”. Chciałbym wrócić jeszcze do tych dwóch miejsc pracy, w których pracowałem, to znaczy do fabryki gilz „Sokół” i browaru Haberbuscha. Dzięki temu, że tam się spotykałem z młodzieżą, to werbowałem tych ludzi do konspiracji. Tak że muszę się pochwalić, że chyba połowę kompanii to ja zwerbowałem, bo miałem duże znajomości z dwóch miejsc pracy. W okresie konspiracji, kiedy robiliśmy te gazetki, zaistniała taka sytuacja, że wyłączano prąd w Warszawie. I objęto też dzielnicę Alej Jerozolimskich tym nakazem wyłączania prądu, i mój współwydawca gazetki nie mógł słuchać radia. To znowu złożyło się tak, że kolega z kompletów, z liceum, był synem dyrektora elektrowni. Ja mu o tym powiedziałem, syn powiedział ojcu, ojciec odpowiedział synowi, a syn później mnie, żeby napisać podanie do elektrowni i do jego sekretariatu złożyć. Tak zrobiłem.
- A jak uzasadniliście panowie?
Uzasadniliśmy to w ten sposób, że tam były zakłady przemysłowe, które też prawdopodobnie coś tam dla Niemców wytwarzały. I jakąś tam produkcję uboczną czy nie uboczną, w każdym bądź razie coś z ich produkcji szło dla Niemców. I dzięki temu przypadkowi, dyrektor, [który] nazywał się Hac, wydał jakieś zarządzenie, żeby ta dzielnica więcej prądu dostawała i właśnie w tych godzinach, żeby można było Londynu słuchać. Tak się złożyło. A ten kolega, Hac, niestety zginął w czasie Powstania. Bogdan Hac, jedynak.
- Co jeszcze w konspiracji, do wybuchu Powstania, państwo robiliście?
Wymieniłem szkołę, wymieniłem pracę, powiedzmy – to jest zawodowo. Wymieniłem działalność wydawania gazetki. Jeszcze jest jedna działalność. To już było oczywiście po maturze, wstąpiłem na Wydział Lekarski, tajny Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Były dwa uniwersytety w Warszawie: jeden był Poznański, no i był Warszawski. To było w 1943 roku, już po ukończeniu podchorążówki.
- Rozumiem. Gdzie mieścił się uniwersytet?
Nie, nie mieścił się [nigdzie]. Wykłady były w mieszkaniach. Na pierwszym roku miałem anatomię prawidłową, której nas uczył doktor Flatau, syn świetnego neurologa; profesor Pawłowski [uczył] biologii; docent Kapuściński fizyki i profesor Małecki, który był poznaniakiem, ale w okresie okupacji został wysiedlony z Poznania i mieszkał w Warszawie, on uczył nas chemii. Poza tym mieliśmy prosektorium w Szpitalu Ujazdowskim, w jednym z pawilonów. Prowadziła te ćwiczenia późniejsza pani profesor Szukiewiczówna – Szukiewicz-Odrowąż, po zamążpójściu Odrowąż. Preparowanie odbywało się na zmarłych lub zabitych Rosjanach, którzy umierali z głodu – to byli jeńcy rosyjscy. To byłoby chyba [tyle] do wybuchu Powstania.
- Teraz proszę opowiedzieć o samym wybuchu Powstania. Ponieważ pan działał w konspiracji, więc kiedy się pan dowiedział, że jest przygotowywane Powstanie? Jak to wyglądało?
Przygotowywaliśmy się w zasadzie przez parę lat. Pierwsza zbiórka do Powstania miała miejsce w lipcu, chyba 26 lipca. 26 albo 27 lipca 1944 roku. Zajęliśmy stanowiska na Oboźnej, tu, w okolicach Teatru Polskiego, w tej okolicy. Pamiętam, my mieliśmy zdobyć Uniwersytet Warszawski. Zajęliśmy stanowiska, ale niestety został odwołany rozkaz. Mieliśmy chyba o świcie uderzyć, zaatakować, w każdym bądź razie rozkaz został odwołany i rozeszliśmy się do domów. Było trudno wracać nawet – my byliśmy obładowani, ale większość dotarła do swych domów.
A druga koncentracja była już 1 sierpnia. My spotkaliśmy się na ulicy Królewskiej i wychodziliśmy grupkami na Powiśle. Tam właśnie na ulicę Oboźną, na ulicę Browarną, na teren Uniwersytetu, [trafiła] ta moja kompania i mój pluton. I ja, ponieważ byłem zastępcą dowódcy plutonu, [którego] obowiązkiem jest wypuścić wszystkich, jako ostatni, tam jeszcze z jednym kolegą, nie zdążyliśmy dojść na Powiśle, bo już się rozpoczęła strzelanina, i nie dotarliśmy.
- Jak się nazywała pańska kompania i pluton?
2. kompania, pluton 107, VIII Zgrupowanie, na czele którego stanął „Bicz”, to znaczy Marian Mokrzycki. On został później dowódcą VIII Zgrupowania. I to VIII Zgrupowanie wraz z III Zgrupowaniem weszło w skład, jeszcze [zgrupowanie] „Elektrownia”, zapomniałem, w skład Grupy Bojowej „Krybar”. A skąd się wziął „Krybar”? To był pan Odorkiewicz, nazywał się Odorkiewicz, który wychodząc do Powstania, wybrał sobie pseudonim „Krybar”. Jedna córka nazywała się Krystyna, a druga Barbara. Pierwsze sylaby z dwóch imion dały pseudonim „Krybar”.
- Już jesteśmy przy wybuchu Powstania. Co działo się dalej?
Ja, ponieważ nie dotarłem, i jeszcze dwóch czy trzech kolegów i jacyś zaplątani Powstańcy – stworzyliśmy grupkę, małą grupkę. I z pistoletem i z granatami chcieliśmy zdobyć PAST-ę, bo to było naprzeciwko – ulica Królewska 16, to tam zaraz, niemalże naprzeciwko jest PAST-a, w której była silna załoga niemiecka. Oczywiście nam się nie udało.
- Panowie byliście uzbrojeni tylko w pistolety i granaty?
Tak. Byliśmy za słabi, żeby zdobyć taką twierdzę. Oczywiście wycofaliśmy się i później dołączyliśmy, już nie pamiętam szczegółów, na plac Napoleona i tam się włączyłem do grupy „Bartkiewicza”. Po kilkunastu dniach, nawet po kilku dniach nawiązałem łączność ze swoim macierzystym oddziałem i na podstawie negocjacji, nazwijmy to, zostałem odkomenderowany od „Bartkiewicza” do swojego macierzystego oddziału. A jeśli chodzi o okres, kiedy byłem u „Bartkiewicza”, to ja osobiście stacjonowałem w Prudentialu, w tym wysokim wieżowcu.
- I jaką pan tam funkcję pełnił?
Funkcji nie [pełniłem, byłem] jako zwykły strzelec. Straciłem funkcję w macierzystym oddziale, bo nie udało mi się dotrzeć. Ale przecież nie chodziło o funkcję. Dołączyłem chyba 11 czy 12 sierpnia do macierzystego oddziału. Stacjonowaliśmy przy ulicy Sewerynów i ulicy Konopczyńskiego. Stamtąd robiliśmy dwa wypady na Uniwersytet Warszawski. Nie powiodły się. To nasze natarcie nie powiodło się.
I później, chyba 6 września, Niemcy rzucili duże siły na Powiśle, i to właśnie na ten nasz odcinek, tak że musieliśmy się wycofać z Powiśla. I były walki w Śródmieściu. Pewna grupa, do której ja należałem, wraz z Marianem „Biczem”, dowódcą z mojego zgrupowania, przeszliśmy na Czerniaków i tam uczestniczyliśmy w walkach na Czerniakowie. 15 czy 16 września „berlingowcy” zaczęli lądować na warszawskiej stronie, po lewej stronie Wisły. Ponieważ byłem zasypany w budynku – róg Szarej i Czerniakowskiej – zostałem ewakuowany. Pontonem przepłynęliśmy przez Wisłę na Saską Kępę. No i właściwie na tym się skończyło u mnie uczestnictwo w Powstaniu Warszawskim.
Chciałem jeszcze powiedzieć taką rzecz. Jak byliśmy na Czerniakowie, ponieważ mój dowódca był nauczycielem, a jak wiadomo wszyscy nauczyciele mają dobre serce i są, że tak powiem lewicujący, to być może, że z tego względu chciał przejść „Bicz” na Czerniaków. Oczywiście argumentował, i słusznie, że możemy dostać broń po nawiązaniu rozmów, łączności, od wojska polskiego.
- Czy tymi pontonami przewieźliście panowie coś?
Z Pragi przypływali żołnierze armii Berlinga. A zabierali rannych czy kontuzjowanych Powstańców na tamtą stronę. I ja się w ten sposób tam przedostałem.
- Wracając jeszcze do Powstania, proszę powiedzieć, czy pan się zetknął w ogóle osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania przez Niemców?
Samo zlikwidowanie Powstania to już była właściwie zbrodnia. Słyszałem…
- Ale nie widział pan rozstrzeliwania?
Nie, nie widziałem. Ja osobiście egzekucji żadnej nie widziałem.
- Jak Powstańców przyjmowała ludność cywilna? Z jakimi spotykaliście się reakcjami?
No, był wielki entuzjazm. Jak wybuchło Powstanie, to był wielki entuzjazm.
- Ludność cywilna wspierała was?
Oczywiście! Przecież my nie byliśmy ze zrzutów. My mieliśmy ojców, matki, rodzeństwo, żony. Byliśmy rodowitymi warszawiakami. I przecież te osoby nas wspierały. Tak że w początkowym okresie to był wielki entuzjazm – okna się otwierały, wystawiano flagi biało-czerwone naprędce robione. Nie tak jak na przykład gdy Piłsudski z Legionami wkroczył do Kielc, to tam się okna zamykały, ludzie zamykali okiennice. A tu nie, tu okna się otwierały. Oczywiście tu gdzie można było okno otworzyć i flagi wywieszać. To był wielki entuzjazm. Warszawa miała dosyć tego, co się działo w czasie okupacji, to się wydawało, że się nadarzyła okazja. Przed Powstaniem widzieliśmy, jak się Niemcy wycofują, w jakim oni stanie są. To już było prawie… dziadostwo, można powiedzieć. A tam był sojusznik, u którego było wojsko polskie, więc była okazja odegrać się czy udowodnić swoją chęć bycia niepodległym. A potem, tak gdzieś po miesiącu, faktycznie nastroje się zmieniły. Z tym że trudno było mieć pretensje.
- Czy pan się zetknął podczas Powstania z innymi narodowościami?
Tak, na Powiślu zetknąłem się z oddziałem Słowaków, którzy brali udział w Powstaniu. Przepraszam, nie na Powiślu, na Czerniakowie!
- I Słowacy byli po stronie…
AK! Oni walczyli przeciwko Niemcom. Oddział słowacki na Czerniakowie. My w pewnym momencie trzymaliśmy przyczółek dla wojsk, które były na Pradze. I zdarzyło się, że kiedy ci, będąc nad brzegiem Wisły, wzięliśmy do niewoli sześciu Niemców, którzy z oddziałem swoim, tam ich było podobno około sześćdziesięciu, usnęli. Oni też byli zmęczeni i usnęli. I myśmy sześciu wzięli do niewoli. Sześciu Niemców i przekazaliśmy ich gdzieś tam, do władz wyższych. Tam było pytanie odnośnie zachowania Niemców?
- Tak, w stosunku do Powstańców, do ludności cywilnej.
Nie, to był straszny stosunek oczywiście.
- Jak wyglądało pana i pana kolegów życie w czasie Powstania? To życie codzienne. Jak było z ubraniem, ze spaniem, z jedzeniem?
Ubranie to było albo swoje, jeszcze z domu, albo zdobyte. Jakieś spodnie niemieckie, jakaś bluza, jakaś panterka, jakiś hełm niemiecki.
Z żywnością było nienajlepiej. Początkowo były magazyny żywnościowe, ale ponieważ później nie było do Warszawy dostaw żywności, to ta żywność zaczęła maleć. Był okres na Czerniakowie, że piłem wodę z wanny, która nie wiem ile tygodni miała.
- Czy ludność cywilna dawała państwu żywność?
A, ludność cywilna tak! Dzieliła się w miarę swoich możliwości jakąś zupą, jakimiś kartofelkami. Chciałem jeszcze powiedzieć, że na Czerniakowie, jak mnie po bombardowaniu zasypało na kwaterze, w czasie tego bombardowania i obsunięcia się stropów zginął jeden z kolegów. Ja jakoś szybko się wygrzebałem, a była jeszcze zasypana koleżanka, ta o której wspominałem, że ją Niemiec motocyklem podwiózł do Powstania.
- Pamięta pan, jak się nazywała?
Tak. Barbara Klek. Ona była mieszkanką Łodzi, ale chodziła do tej szkoły, której dyrektorem był Mokrzycki, na ulicy Koniewskiej 16. On zwerbował swoją uczennicę do plutonu sanitarnego. Więc ona była zasypana i jej nie można było wyciągnąć. Ale był z nią kontakt palpacyjny. Można było między cegłami ją dotknąć. I ona w pewnym momencie do mnie mówi: „Wacek, daj mi pistolet, to się zastrzelę”. Ja jestem wierzący, ale trzeba było trzymać fason. I mówię: „Ja ci go dam, a jak ty mi go oddasz?”. I szczęśliwie dla niej się to skończyło, bo później przyszli saperzy i ją odgruzowali. Ponieważ ona znała doskonale niemiecki, to nawet jak Niemcy wkroczyli, szczegółów nie znam, bo mnie już w tym momencie w tym miejscu nie było, słyszałem od niej, że ją Niemcy na rękach zanieśli do samochodu i tam jej udzielili pomocy. Ta koleżanka później wyszła za mąż za kolegę, z którym PAST-ę chciałem zdobyć, nazywa się Włodzimierz Rosłoniec. On napisał wspomnienia, książkę wydał „Zgrupowanie »Krybar«”. Gruba książka. On był później adwokatem, ukończył studia prawnicze. Dobrze, że mi żona przypomniała. To znaczy ja osobiście tego nie widziałem, wiem, że tak było. Że Niemcy wkroczyli do szpitali powstańczych i zabili, zastrzelili chorych i rannych. I między innymi tam był ojciec Czartoryski, obecnie błogosławiony Czartoryski.
- Miał pan kontakt z najbliższą rodziną w czasie Powstania?
Raz tak. Raz mi się udało, dostałem przepustkę.
- W jakiej kondycji była rodzina w czasie Powstania? W jakich warunkach żyli? Czy w piwnicy?
Tak. Znaczy i w mieszkaniu, i w piwnicy.
- Czyli dom nie był zburzony?
Dom jeszcze nie był zburzony. Część była uszkodzona, ale akurat mieszkanie rodziców nie było uszkodzone. Ale oczywiście, że warszawiacy przebywali bardzo dużo w piwnicach. Były przekopane przejścia, bo dawniej była taka architektura, że dom do domu przylegał tak, że można było przechodzić całą dzielnicę. Można było przejść przekopami.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale? Jak państwo sobie radziliście?
Radosna. Pełna wiara, optymizm, tak…
Powiedzmy, do 6 września.
To się zaczęło mówić, że to jest zapowiedź pierwsza. I dlatego z „Biczem” przeszedłem na Czerniaków, żeby broń zdobyć i żeby ten przyczółek jakoś utrzymać.
- Czyli pana najbliżsi koledzy z Powstania, z którymi się pan zaprzyjaźnił, to był kto?
Miałem dużo przyjaciół, bo znalem ich jeszcze sprzed Powstania. To byli albo koledzy z gimnazjum czy liceum, albo koledzy, znajomi z pracy – z „Sokoła” i od Haberbuscha.
- To była ta grupa, z którą pan przebywał i walczył?
Tak.
- Czy w czasie Powstania pana oddział uczestniczył w życiu religijnym?
Tak. Chodziliśmy na msze co niedziela. Jak była taka możliwość, to uczestniczyliśmy w mszach.
- A jak było z prasą, radiem w czasie Powstania? Pana oddział miał kontakt, mógł korzystać?
Nie, radia to już nikt ni posiadał. Przynajmniej ja nie słyszałem, żeby ktoś miał radio. Może mieszkańcy poszczególnych domów, może tam łapali coś. Pamiętam, kiedyś słuchałem radia, jeszcze będąc u „Bartkiewicza”, właśnie w Prudentialu, to pamiętam, jak Londyn nadawał pieśń „Z dymem pożaru” i tak dalej.
- Czy jakaś prasa podziemna docierała do Powstańców?
Na Powiślu wychodził „Biuletyn”. Kilkanaście egzemplarzy wyszło w czasie Powstania, nawet mam to głęboko schowane.
- A czy uczestniczył pan podczas Powstania w przedstawieniach teatralnych, koncertach?
Raz byłem na koncercie w konserwatorium. Był jakiś koncert, kto grał – nie pamiętam. Pamiętam tylko, że się skończyło bombardowaniem.
- Czy były w oddziale dyskusje na temat ówczesnej sytuacji? Ewentualnie na temat artykułu z gazetki podziemnej? Czy dyskutowaliście w ogóle?
Nie, chyba nie. Po prostu się przeczytało tylko.
- Kończąc temat Powstania – jakie jest pana najtrudniejsze, najgorsze wspomnienie z Powstania? Czy ma pan takie?
Myślę, że jak musieliśmy się wycofać z Powiśla – to jest bardzo przykre wspomnienie. I to zasypanie, to już odczułem na sobie.
Chyba to, że jak dotarłem do swoich, do swojego oddziału macierzystego. I oczywiście jak udało mi się odwiedzić rodziców.
- Co najbardziej panu się utrwaliło w pamięci? Co do pana zawsze wraca?
Chyba przeprawa przez Wisłę pod obstrzałem artyleryjskim. Chyba to.
- Co się działo z panem po przepłynięciu Wisły? Co było dalej?
Po przepłynięciu Wisły udałem się do Rembertowa.
- Czyli nikt pana nie zatrzymywał?
Nie. To była noc... Nie, przepraszam. Jak przepłynęliśmy przez Wisłę, a tu były oddziały Berlinga, to pierwszą noc spędziliśmy wśród żołnierzy Berlinga. Tam był jakiś kapitan, Rosjanin, dano nam jedzenie i dano nam się przespać na dole, w piwnicy, na jakiejś słomie. I rano wyszliśmy właśnie do Rembertowa.
Dlatego, że w Rembertowie mieszkała koleżanka. [Poszliśmy] w kierunku Otwocka. Ja miałem brata, który na lotnisko wyjechał przed Powstaniem i był w Świdrze. I chciałem dotrzeć do tego Świdra, do brata. A inny kolega to mieszkał w ogóle po stronie praskiej, tak że kilku z nas przebywało [drogę] do swoich najbliższych. Ale ja oczywiście zatrzymałem się u koleżanki, z którą przebywaliśmy Wisłę, u jej rodziców. Z tym że w czasie obstrzeliwania Pragi jej matka zginęła, więc u ojca tylko się zatrzymaliśmy, ja w każdym bądź razie. I tam, ponieważ nie chciałem być ciężarem na utrzymaniu, nie wiem, jak to się stało, że zgłosiłem się do piekarni jako pomocnik czy ktoś mi powiedział, że jest taka możliwość. I tam pracowałem przez parę tygodni.
W Rembertowie, w piekarni. Nosiłem chleb do pieca, od pieca. Za to miałem bochenek chleba i jakieś wynagrodzenie – sto złotych dziennie, ale trudno dzisiaj mówić o wartości tego pieniądza. A kolega, ten którego nazwisko wymieniłem – Rosłoniec, ten który napisał historię „Krybara”, wcześniej zgłosił się do wojska i przyjechał do Rembertowa już jako wojskowy, do tej koleżanki. Bo myśmy się razem przeprawiali. Ale on pojechał do Lublina, tam wstąpił, miał znajomych, szczegółów nie znam. I przyjechał nas odwiedzić. To już była jesień.
- Czyli to już było po maju 1945 roku?
Nie, to był ciągle 1944 rok. Namówił czy przedstawił sytuację, którą ja zrozumiałem czy sam doszedłem do tego wniosku, że nie ma chyba innego wyjścia, jak wstąpić do wojska. Bo już się słyszało, że wybierają Powstańców, akowców zaczynają aresztować.
Rosjanie i Polacy. Więc uważałem, że najbezpieczniej będzie wstąpić w paszczę lwa. I poszedłem do RKU, to jest Rejonowa Komenda Uzupełnień w Rembertowie, i tam się zarejestrowałem. Ponieważ jakoś mnie nie powoływano do wojska, a ten kolega przyjechał nas odwiedzić, z Lublina przyjechał, to zdecydowałem pojechać do Lublina wcześniej niż dostanę wezwanie, czy może bym w ogóle nie dostał, a może byłbym zgarnięty. I pojechałem do Lublina. Trzeba było zatrzymać samochód z żołnierzami. Ciężarowe jeździły i któryś tam samochód mnie wziął, i pojechałem do tego Lublina. [...] Więc autostopami z żołnierzami, przeważnie radzieckimi, dojechałem do Korowa, i w Korowie mnie „zdjęli”. Jako cywil byłem wśród żołnierzy, więc zdjęli mnie, zaprowadzili, a samochód pojechał, zaprowadzili mnie na przesłuchanie.
Znaleziono u mnie legitymację Armii Krajowej. To było NKWD. Zaczęto mnie przesłuchiwać i powiedziałem, że jadę do Lublina, żeby wstąpić do wojska, pokazałem ten dokument z RKU, że się zgłosiłem, nie dostałem powołania, nie wiem, co z moją rodziną, z moimi rodzicami, rodzeństwem, i chcę wcześniej wstąpić. Chcę się dostać do wojska, żeby walczyć z „germańcem”. No, ale miałem takie włosy, nie tak jak teraz, falujące, i może miałem wygląd semicki. A ci przesłuchujący mnie funkcjonariusze NKWD niewątpliwie byli semitami. Być może oni pomyśleli, że w getcie moi rodzice zginęli – puścili mnie. Doszedłem do szosy… A, to jeszcze nie! Jak mnie przeprowadzano z jednego miejsca, gdzie przesłuchiwano, do następnego, bo oni mają zwyczaj [sprawdzać], czy się to samo mówi, czy się to samo pisze, kilka takich przesłuchań. I jak mnie przeprowadzano z jednego miejsca do drugiego, to wprowadza mnie tak pod ramieniem, prowadzi mnie przez ruiny. Pomyślałem, że to już będzie koniec. Że w tych ruinach mnie zlikwiduje. Tak jakoś zwolniłem kroku, bo musiałem iść przed nim w zasadzie, zwolniłem kroku i kątem oka jakoś zobaczyłem, że on ma w kieszeni moje dokumenty, tak mu wystawały. Portfelik z moimi dokumentami. To myślę: „Może nie… Może nie będzie rozwalał, tylko może coś będzie…”. I faktycznie, przyprowadził mnie na następne przesłuchanie. Z tym że jeszcze przed tym ostatnim przesłuchaniem posadzono mnie w chlewku, tak jak Zagłobę – w chlewie. I po paru godzinach mnie wzięto na przesłuchanie. Właśnie tam przekonałem ich, musiałem ich przekonać, skoro mnie wypuszczono, że jadę do wojska, że rodzina mi może zginęła, nie wiem, co się z nią dzieje. Dokument pokazałem, że zgłosiłem się w RKU. I w ten sposób dostałem się później, po wypuszczeniu z tego przesłuchania, doszedłem do jakiejś szosy, tam udało mi się złapać samochód ciężarowy i do Lublina dojechałem.
A ten kolega, jak mnie zdejmowali, on już był w mundurze oczywiście, a ja cywil, to on mi wtedy, w Korowie, jak mnie zdejmowano, podał adres, gdzie oni mają miejsce do spania w Lublinie. I odnalazłem ten dom, to mieszkanie, i tam na podłodze spaliśmy. A następnego dnia zgłosiłem się do biura wojskowego, przyjęto mnie, dostałem przydział pod Białystok. I teraz, z pewnymi perypetiami oczywiście, dojechałem.
- Co było w maju 1945 roku? Szedł pan ze swoją dywizją?
Nie, to jeszcze nie. To było wszystko w 1944 roku. Po Powstaniu.
- Tak. Do Białegostoku dotarł pan kiedy? Też w 1944 roku?
W 1944 roku, chyba w listopadzie, w okolicy Święta Niepodległości, w okolicy 11 listopada tam dotarłem. Odnalazłem tą jednostkę i zostałem, ponieważ miałem rok medycyny. Powiedziałem, że dwa kursy – to były dwa semestry – to zrobiono ze mnie dowódcę plutonu sanitarnego, co mi bardzo odpowiadało, bo zdążyłem się zorientować, że dowódcy plutonów strzeleckich są odpowiedzialni za żołnierzy, którzy dezerterują. A tam miały miejsce ucieczki z wojska. I oficerowie, dowódcy odpowiadali w jakimś stopniu za takie ucieczki. Więc mi się udało zostać dowódcą plutonu sanitarnego. To już jest, po pierwsze, mniejszy oddziałek, a po drugie to już nie jest to, jak żołnierze uważają, bezpośredni atak na nieprzyjaciela.
Stamtąd później przeszliśmy w Lubelskie. Jabłonna. Laska chyba się ta miejscowość nazywała. Niedaleko Radzynia, Palczew… I tam byliśmy chyba do wiosny, później już, w miarę jak szli Rosjanie, wojska polskie się posuwały na zachód, to myśmy też szli bardziej na zachód. W Poznańskim byliśmy, później nas rzucono na Nysę, to forsowaliśmy Nysę – sforsowaliśmy. Później nas rzucono na Sudety, żeby tam udzielić pomocy powstańcom czeskim. Ale tamto powstanie się szybciutko skończyło, nie trzeba było pomagać. Ale idąc w Sudety, zostaliśmy okrążeni przez Dywizję „Hermann Göring”, to taka najbardziej nowoczesna, najlepiej uzbrojona dywizja. Oni z kolei szli na odsiecz do Berlina i myśmy im, w pewnym sensie, przecięli drogę, nasza 2 Armia, której dowódcą był Świerczewski. Oni nas otoczyli i to tak nas otoczyli, że większe jednostki zostały oddzielnie otoczone, tak jakoś sprytnie. Ale przebiliśmy się przez to okrążenie. To już był maj 1945 roku. My sforsowaliśmy dokładnie 16 kwietnia. Cztery godziny trwało przygotowanie artyleryjskie i po czterech godzinach wyszła piechota.
- Gdzie pana zastał 9 maja 1945 roku? Wiadomo, że wtedy miało miejsce zakończenie wojny.
9 maja zastał mnie na terenach niemieckich.
Później pociągami wracaliśmy do Polski. Częściowo maszerowaliśmy, ale jak była możliwość, jak podstawiono nam pociągi, towarowe oczywiście, nie osobowe.
- Do którego roku był pan w Wojsku Polskim?
Moja jednostka później (30. Pułk Piechoty z 9. Dywizji 2 Armii) stacjonowała w Rzeszowie. I stamtąd uzyskałem odkomenderowanie na studia do Lublina, gdzie powstał Fakultet Medycyny Wojskowej przy Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie. Dostałem się na te studia i tak byłem. Jeden rok zaliczyłem w Lublinie i później nas rozwiązano, tam byli przeważnie akowcy na tym Fakultecie Medycyny Wojskowej. Przeważnie, nie wszyscy, ale znaczna większość. Tak że rozwiązano tę naszą jednostkę. To było… chyba we wrześniu 1946 roku.
Zostałem w Lublinie jako student cywilny.
- Skończył pan studia w Lublinie?
Skończyłem studia w Lublinie, tak.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem na stałe w 1956 roku.
- Czyli po skończeniu studiów?
Nie, nie. Pracowałem w Lublinie w pierwszej klinice chirurgicznej i później [przeniosłem się] do Warszawy w 1956 roku.
- Czy był pan represjonowany?
W pewnym sensie tak. Nie fizycznie. Ale na przykład straciłem etat w klinice, bo byłem akowcem. Jako akowca mnie zwolniono, potrzebne były etaty dla ZMP-owców. Tak że na moje miejsce i jeszcze na jednej osoby przyszli tacy wyróżniający się działacze ZMP.
- I po zwolnieniu z kliniki przyjechał pan do Warszawy, tak? Z tego szpitala?
A, nie! Właśnie. To jeszcze były – dostałem kopniaka wzwyż. Ponieważ już miałem pierwszy stopień specjalizacji z chirurgii, to zrobiono ze mnie ordynatora chirurgii nowopowstałego szpitala i [zostałem] dyrektorem szpitala.
Ta miejscowość nazywa się Poniatowa, w Lubelskim. Tam od zera organizowałem szpital. Od prześcieradła, od łóżka. Uruchomiłem oddziały, cztery oddziały, te podstawowe, jak w szpitalach powiatowych: chirurgia, ginekologia, interna i oddział dziecięcy. Te cztery oddziały uruchomiłem. Przedtem oczywiście sprzęt musiałem zamówić, nie przydał się. Nie miałem w tym doświadczenia, bo pierwszy raz mnie to spotkało. Byłem stosunkowo młodym lekarzem. W każdym bądź razie zorganizowałem to. I w Poniatowej robiłem usilne starania, żeby przenieść się do Warszawy, gdzie się urodziłem, gdzie mieszkałem, gdzie moje młode lata spędziłem, gdzie walczyłem, gdzie miałem kolegów z gimnazjum, nie mówiąc o rodzinie. I dostałem zgodę na pracę w Żyrardowie. Ale mieszkając w Warszawie, dojeżdżałem do Żyrardowa.
To był rok 1956. Tam trzy lata pracowałem, ponieważ dojazdy też są przecież męczące. Po trzech latach, w 1959 roku dostałem zgodę Ministerstwa Zdrowia na przeniesienie się do Warszawy.
- Czy pańska rodzina w całości ocalała po Powstaniu?
Ojciec był rozstrzelany przy końcu Powstania. Ojciec nie chciał wyjść z Warszawy. Mama i siostry wyszły, jeden brat, jak mówiłem, był w Świdrze w czasie Powstania, a drugi brat brał udział w Powstaniu.
- Ale w różnych oddziałach?
W różnych. Zaczęliśmy w jednym oddziale. Znaczy, w czasie konspiracji. Ale później też nas rozdzieliło Powstanie i on później był u „Sławbora”. To jest okolica placu Trzech Krzyży, Aleje Ujazdowskie, o tutaj.
- Jakie są pana refleksje na temat Powstania? Co pan sądzi? Czy to był potrzebny ruch? Jakie jest pańskie zdanie?
Powstanie nie mogło nie wybuchnąć. Naprawdę. Powstanie nie mogło nie wybuchnąć. Zresztą poparła nas ludność. Oczywiście, że nie mieliśmy samolotów. Bo i z czołgami to sobie Powstańcy dawali radę, ale z samolotami nie. A nie było tego wsparcia. Gdyby tak, jak strzelcy chcieli, iść od Polski, Rosjanie trochę osłaniali niebo, znaczy osłaniali Warszawę, latając po niebie, to przebieg Powstania prawdopodobnie byłby inny. W każdym bądź razie Powstanie, tak jak mówię jeszcze raz – nie mogło nie wybuchnąć. To znaczy, że musiało wybuchnąć. Bez względu na to, co się z nim stało. Że byliśmy gorzej uzbrojeni? Oczywiście. Ale w 1939 roku też byliśmy gorzej uzbrojeni niż Niemcy i stawiliśmy im czoła. Dlaczego? Bo Francja, bo Anglia tymczasem… Wiemy jak. Też wojna w 1939 roku inaczej by przebiegała. Gdyby Francja od razu uderzyła, będąc doskonale uzbrojona, i gdyby Anglia samolotami osłoniła, przypuśćmy, to też przebieg mógł być inny. Przecież my w 1939 roku daliśmy wytchnienie niektórym państwom. Przecież Niemcy byli tak osłabieni, tak wystrzelali swoją amunicję, że dopiero w maju ruszyli na Francję. Przez pół roku się zbroili. I ta wojna znowu, na Zachodzie, dała wytchnienie Związkowi Radzieckiemu, który się zaczął zbroić. Zdążył się częściowo uzbroić. Więc w 1939 roku też byliśmy gorzej uzbrojeni, ale mieliśmy, wydawało się, sojuszników. Tak samo tu. Był Rząd w Lublinie – Bierut coś z polskości miał, mogło się wydawać mimo wszystko, że oni przyjdą z pomocą. Może nasze dowództwo było zbyt naiwne.
- Według pana Powstanie musiało wybuchnąć.
Według mnie musiało wybuchnąć. I jeszcze powiem na zakończenie, że nam jest bardzo przykro czasami słyszeć: „A po co wy wyskoczyliście z tym Powstaniem?”. Polska w swojej historii miała wiele powstań. Właściwie to tylko powstanie wielkopolskie i trzecie śląskie były udane. Bo ani insurekcja kościuszkowska, ani w 1830 roku, ani w 1863 roku – te powstania były nieudane. Ale jednak naród polski chciał odzyskać niepodległość. Przecież po 1863 roku panowała wielka żałoba narodowa. Ale te powstania jednoczyły naród. One utrwalały w nas, Polakach, ideę niepodległości. I to nas jednoczyło i dawało jakąś siłę, nadzieję na dalszą walkę o niepodległość. Ale powstańcy z 1863 roku, mimo że też przegrali i też byli słabiej uzbrojeni od Rosjan, to jak doczekali wolnej Polski, zostali uhonorowani stopniami oficerskimi i mieli szacunek. Oni nie słyszeli takiego pytania, czy powstanie miało sens. Oni nie słyszeli takiego pytania po uzyskaniu przez Polskę niepodległości. Oni byli honorowani, oni walczyli o Polskę.
Warszawa, 18 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna