Krystyna Teter
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Byłam w Katowicach. Byłam mężatką.
- Gdy była pani mała, mieszkała pani z rodziną. Jaki wpływ wywarło na panią wychowanie w rodzinie?
Jestem poznanianką, jestem wychowana w Poznaniu. Chodziłam do sióstr urszulanek. Wychowanie jak najlepsze i jak najbardziej patriotyczne. Poznań był w ogóle miastem bardzo patriotycznym. Daj Boże, aby dzisiejsza młodzież była tak wychowana, jak myśmy byli wychowani.
- W którym roku pani się urodziła?
Urodziłam się w 1919 roku, więc całe dwudziestolecie należy do mnie.
- Czy szkoła też wywarła na panią wpływ, jeśli chodzi o wychowanie?
Szalony. Był nacisk w szkole właśnie na harcerstwo, wszystkie święta państwowe były cudownie obchodzone, nie tak jak dzisiaj, 11 listopada, czy... Tym bardziej, że w Poznaniu był 15 Pułk Ułanów, kawaleria, więc to było zawsze wielkie święto. Cudownie wyglądały te defilady, cała młodzież była pełna entuzjazmu dla Polski.
- Czy była pani w harcerstwie?
Nie, nie byłam w harcerstwie.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Wtedy... Wyszłam za mąż 30 grudnia 1938 roku, więc w końcu. Wyszłam za inżyniera górniczego, do Katowic akurat na, to był Sylwester, ale to był początek 1939 roku. Wybuch wojny, to byliśmy w Katowicach. Jak zapamiętałam... no, strasznie, bo w ogóle nikt się tego nie spodziewał, znaczy mówiło się ogólnie, ale jak się ma dwadzieścia lat, to się nie słucha, czy będzie wojna, czy nie. […] Mąż powiedział, że musimy uciekać do Lwowa. A on czekał cały czas na rozkaz mobilizacji. I właściwie wyjechał w ostatnim dniu, został zmobilizowany i do Lwowa. Ponieważ we Lwowie miał jakieś interesy, więc powiedział: „A ty następnym pociągiem, tak samo, koniecznie do Lwowa i tam się spotkamy.”
- Wszystko szybko się działo.
Wszystko szybko, szybko. Zostawiło się mieszkanie, dom, wszystko i wsiadłam, pamiętam, z siostrzenicą męża do pociągu. Jechałyśmy do tego Lwowa. Może śmieszne, opowiem to. Mąż powiedział: „Weź koniecznie suknię balową, mój smoking i frak, bo może będą bale wojskowe.” I ja z tą ciężką walizą ze świńskiej skóry, z tymi akcesoriami balowymi, jakiś kostium ekstra i tak dalej, do Lwowa! W międzyczasie pod Krakowem nasz pociąg został straszliwie zbombardowany, uciekłyśmy w pole, zostawiłam wtedy tę walizę i to wszystko. To było straszne bombardowanie, tam chyba osiemdziesiąt procent ludzi zginęło z tego pociągu. Pamiętam taką straszną scenę, której nigdy nie mogę zapomnieć. Małe dziecko, jakaś dziewczynka i matka bez głowy leżała i to dziecko tę głowę tak... wie pani... w ogóle straszne rzeczy... Jakaś wieś tam była. Do tej wsi żeśmy się zgłosiły z moją siostrzenicą. Co robić dalej, do Lwowa daleko... Zresztą myślę sobie: [po] co ja do Lwowa? Trzeba się dostać z powrotem do mamy. A moja mama wtedy już z Poznania wyjechała do swojej siostry do Sosnowca, więc trzeba wrócić do domu. Gdzie ja do Lwowa dojadę? Całe nieszczęście polegało na tym, że ja miałam pieniądze w setkach nowych z banku, sporo pieniędzy. I ci chłopi w ogóle nie chcieli wziąć takich pieniędzy, nowych, z banku. Postanowiłam kupić konia i wóz. Kupiłam konia w końcu z trudem, wóz i tym wozem wróciłam do Sosnowca, do mamy. Nie pojechałam na szczęście do Lwowa. A mąż pojechał do Lwowa, tam zorientował się, że bolszewicy już nadchodzą. To samo zrobił, tak samo wrócił z powrotem, w ostatniej chwili wrócił do Sosnowca.
- Później, już w czasie okupacji, czym pani się zajmowała, gdzie pani mieszkała?
Prowadziłam dom normalnie. Nie pracowałam nigdy, mąż pracował. Mieszkaliśmy w Warszawie w Alejach Jerozolimskich 77.
- Jakie zajęcie było dla pani albo pani rodziny legalnym źródłem utrzymania?
Mąż pracował coś z drzewem miał wspólnego, ja nie wiem, handlował drzewem, jeździł do Lublina. Wtedy każdy łapał się...
- Z czego się pani utrzymywała w rzeczywistości?
Z tego, co mąż przyniósł. Byłam na utrzymaniu męża, tak jak to przed wojną było. Przed wojną kobiety rzadko pracowały, i w czasie okupacji tak samo. Żyło się bardzo skromnie, ale się żyło.
- Czy uczestniczyła pani w konspiracji?
W konspiracji nie, aczkolwiek stale żeśmy słuchali radia, byliśmy w kontakcie...Wiadomo było, że się coś szykuje. Ale konkretnie nie pracowałam w konspiracji.
- Gdzie pani była, gdy wybuchło Powstanie?
W dniu wybuchu Powstania, ponieważ mówiło się, że coś będzie, i wszyscy robili wtedy zapasy. Ja również poszłam na Koszyki dokupić cukru jeszcze. A miałam już spore zapasy w domu. Kupiłam ten cukier i poszłam do znajomych, państwa Przemysławskich mecenas, adwokat z moją przyjaciółką, jego żoną Mirą. Poszłam do nich na drugie śniadanie. Również mieszkali na Koszykowej, właściwie vis a vis tego bazaru. No i tam w pewnym momencie wyszliśmy na balkon, pamiętam, na papierosa, i patrzymy młody chłopiec z opaską biało-czerwoną. No, szalony entuzjazm od razu wszystko żeśmy zostawili. Mąż powiedział, że lecimy do domu, bo musi swoje papiery, swój dyplom [wziąć], jemu chodziło tylko o to, żeby nie zginął, a mnie chodziło o zasoby, które miałam, też chciałam wziąć. Tymczasem dobiegliśmy do Emilii Plater, a tam już byli Niemcy i musieliśmy się cofnąć. Zostaliśmy tak, jak staliśmy. Ja w drewniakach, bo wtedy byłam ubrana w drewniaki, w spódnicy, w białej bluzce... Poszliśmy do rodziny na Wilczą. Tam mieszkała siostra męża na Wilczej pod 9. Tylko powiedzieliśmy, że jesteśmy, że żyjemy i mąż od razu usiłował dostać się do dowództwa, bo on jakoś był zorientowany w konspiracji. Chyba do „Montera”... Ale już okazało się, że miał się zgłosić za parę dni, że może będzie broń, bo nie było broni. Postanowił coś robić, ponieważ był bardzo energiczny Pierwsze dni, to żeśmy cały czas barykady budowali. Pierwsza była barykada na Marszałkowskiej.
- Czyli pani nie walczyła w Powstaniu?
Nie, ja tylko brałam udział jako Polka. Wszyscy Polacy coś robili, poza starymi ludźmi, znaczy młodzież. Zbudowaliśmy barykadę na Marszałkowskiej, potem w Alejach Ujazdowskich. W między czasie wody zało. Więc mąż powiedział: „Trzeba studnię budować.” Znalazł jakichś znajomych, też inżynierów. Tam była firma taka, na rogu Placu Trzech Krzyży z pompami, z takim sprzętem do budowania. Przynieśli i postanowili na Wilczej naprzeciwko, to był chyba 8 czy 6 numer, studnię postanowili zbudować. No i bardzo szybko to zrobili. Ja cały czas wydawałam tą wodę. Z okolic przychodzili z garnuszkami, jeżeli nie było bombardowania, to wydawałam tę wodę. Ale niestety jeden z tych inżynierów został ciężko ranny. Straszne to było... Nie pamiętam, jak on się nazywał. Przynieśli go. Taki szpitalik był w Alejach Ujazdowskich. Ja mu tam nosiłam zupę z pszenicy. I w ogóle jedliśmy cały czas zupę z pszenicy.
- Uczestniczyła pani w życiu ludności w czasie Powstania?
Cały czas, ja pięć minut nie byłam w piwnicy, to przysięgam. Owszem przynosili nam ulotki, więc te ulotki się roznosiło właśnie po piwnicach, starszym ludziom się czytało, mówiło się o wiadomościach, jakie z radia były, że jednak Anglicy, że pomogą. Czekało się na tę pomoc.
- Podczas powstania czytała pani prasę podziemną?
No jakżeż, oczywiście! Cały czas się brało czynny udział, z tym, że oficjalnie w żadnej konspiracji, jak mówię, nie byłam.
- Jakie to były tytuły gazet, które czytało się w pani otoczeniu?
Trudno jest mi powiedzieć, już nie pamiętam dobrze. To były króciutkie komunikaty, że dzisiaj w radio mówiono, że z Londynu, że to i tamto. I to się powtarzało i ludzie wierzyli w to, i myśmy wszyscy wierzyli. Ciągle czekaliśmy... Wszystko to było przerywane bombardowaniami.
- Jaki był wpływ tych artykułów na pani otoczenie?
Na razie wszyscy wierzyli i byli pełni entuzjazmu, to muszę powiedzieć. Nie było jakiegoś panikarstwa, broń Boże!
- Były prowadzone dyskusje na temat tych artykułów?
Ależ oczywiście! Wszyscy czekaliśmy na tę pomoc. Podtrzymywano nas na duchu, jak najbardziej.[…]
- Obracała się pani w towarzystwie osób cywilnych. Jakie one miały stosunek do oddziałów walczących w czasie Powstania w tej dzielnicy?
No, wspaniały. Każdy, kto mógł i jak pomagał. Co komu owało. To się nie da opisać. Cały czas był szalony entuzjazm, nie było [tak], że źle, że Powstanie niepotrzebne.
Nie, absolutnie! Wszyscy wierzyliśmy, że wygramy, że wreszcie pomogą nam, że Anglicy, że Polacy, że lotnicy… Ale niestety, skończyło się, jak się skończyło...
- Miała pani kontakt z osobami innych narodowości w tym czasie? Czy spotkała pani Żydów, Białorusinów, Litwinów?
Nie, nie spotkałam ani jednego Żyda, ani jednego Litwina, tylko Polacy.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy strony nieprzyjacielskiej: Niemców, członków różnych formacji hitlerowskich w czasie Powstania?
Przecież ja ich nie widziałam, bo Śródmieście nie było zajęte przez Niemców, więc żadnego Niemca nie widziałam.
- Jak wyglądało pani codzienne życie podczas Powstania, na przykład atmosfera panująca w gronie osób, z którymi pani przebywała?
Stale żeśmy rozmawiali, czekaliśmy, ratowało się. Brakowało komuś czegoś, to jeden drugiemu pomagał, bardzo zwyczajnie.
- Jak to było z żywnością, z ubraniami?
Nie, ubrań żadnych nie było. Ja całe Powstanie byłam w tym, w czym wyszłam w dniu Powstania.
- A żywność? Skąd pani brała żywność?
Był taki punkt w Alejach Ujazdowskich, gdzie chodziło się na tę zupkę z pszenicy, tak zwaną plujkę. Owszem, jeden raz wspaniały był obiad, przyniósł jeden z kolegów męża, inżynier mówi: „Pani Krystyno, mam dla pani dzisiaj niespodziankę!” Na lasce wspaniały kawałek mięsa upieczonego. Zjadłam to z szalonym apetytem. I już po wszystkim mówi: „A teraz pani powiem, to był pies.” Ja bym nigdy w życiu nie zjadła, gdybym wiedziała. Jeden raz jadłam mięso w czasie Powstania. [niezrozumiałe]
- Czy z kimś pani się zaprzyjaźniła w czasie Powstania?
Tylko to środowisko, gdzie żeśmy tę wodę wydawali. Nie było czasu na przyjaźnie. Byłam z mężem. I cały czas człowiek był zajęty, bo albo chodziło się i opowiadało wiadomości najnowsze z radia, albo że nowe komunikaty, albo że w tej części Warszawy jest lepiej, a w tej gorzej.
- Czy w czasie tego okresu uczestniczyła pani w życiu religijnym?
Owszem, modlono się często bramach, były jakieś kapliczki i wtedy się często modliło.
Msze to za wielkie słowo, no, po prostu modlono się wspólnie... Modlono się, czekano na pomoc.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Najgorsze wspomnienie to jest, [jak] szłam przez Aleje Ujazdowskie do szpitalika, do tego inżyniera, który został ranny. Już był w stanie beznadziejnym, bo tam zgorzel się wdała w ranę. A nie było przecież warunków operacyjnych, żeby lekarz chirurg mógł mu to jakoś w warunkach dobrych... I on już właściwie był umierający. Szłam z tą zupą, a przede mną szła siostra z Czerwonego Krzyża. I wtedy było bombardowanie i zabito tę siostrę. Ona przede mną leżała. Ja nie mogłam dojść. Dopiero z tyłu przyszli i wniesiono tę siostrę do szpitalika. Umarła. To było okropne...
- A najlepsze wspomnienie z tego okresu, najszczęśliwsze?
Najszczęśliwsze. Na początku, to te wiadomości, że będzie pomoc, że wygramy, że zwyciężymy...
- Pierwsze zrzuty na pewno...
Pierwsze zrzuty, ale niestety te zrzuty... myśmy się ogromnie cieszyli, ale często tak było, że zrzuty były, na przykład karabiny, to nie było amunicji, albo była amunicja, to nie było... Ale nie można się dziwić, bo Warszawa była tak poszatkowana, że jedna ulica należała do Polaków, a druga do Niemców. Więc trudno, żeby ci lotnicy mogli to rozróżnić.
- A co najbardziej utrwaliło się w pani pamięci?
Chyba ta atmosfera nadzwyczajna, ten entuzjazm, ten patriotyzm... to najbardziej. Ale potem, jak już się skończyło, jak już trzeba było pójść do Pruszkowa, do obozu, no to już...
- Teraz pani mówi o tym, co się działo z panią po zakończeniu Powstania. Była pani w obozie?
Tak, byłam w Pruszkowie, razem z mężem. I tam śmieszna rzecz, ale powiem, tak jak bombardowania specjalnie się nie bałam, wręcz odwrotnie, jak bombardowanie było, to ja wychodziłam, patrzyłam, z której strony lecą. Jak człowiek młody, to - za przeproszeniem - głupi. Ale w każdym razie tam w Pruszkowie mnie najbardziej pluskwy męczyły. Leżałyśmy na pryczach trzypiętrowych i nade mną takie sznury pluskiew chodziły. I to było dla mnie gorsze, niż najgorsze bombardowanie.
- Jak długo pani przebywała [w obozie]?
Cudownym sposobem z tego Pruszkowa wyszliśmy. Codziennie były wywoływane nazwiska. Przyjeżdżały budy niemieckie i zabierali do obozów. Człowiek tylko czekał, żeby go nie [wyczytali]. I pewnego dnia słyszę: „Władysław Olędzki, Krystyna Molter, Stanisław Molter.” Więc moje nazwisko i męża. No, myślę sobie, koniec już, Oświęcim i tak dalej. Jak żeśmy weszli do tej budy, okazało się... ale to znowu jest cała historia. Miałam w czasie okupacji przyjaciółkę Gruzinkę, która była żoną właśnie pana Olędzkiego. W czasie okupacji do niej zgłosił się jakiś Gruzin, ale w mundurze niemieckim, który był w formacji niemieckiej. Gruzini walczyli w wojsku niemieckim o niepodległość Gruzji. Ale to był jej znajomy Gruzin, oni się tam zaprzyjaźnili. I ten Gruzin postanowił wyciągnąć męża tej pani Olędzkiej i przy okazji nas, bo myśmy byli bardzo zaprzyjaźnieni. I on zorganizował to wyciągnięcie nas z obozu. Więc o ile ze strasznym strachem żeśmy wchodzili do tej budy, potem patrzymy - a myśmy poznali jego kiedyś na jakimś przyjęciu u niej - patrzymy, że to jest ten Gruzin w mundurze niemieckim. Dzięki temu myśmy wyjechali, on nas wywiózł i wypuścił.
- Jakie warunki panowały w tym obozie?
Straszne, ale to było nieważne. To znaczy nikt nikogo nie gnębił. Ciągle człowiek czekał, co dalej.
- Dużo osób mieszkało w tych pomieszczeniach?
Już nie pamiętam... no, dużo... Bo to były prycze trzy czy czteropiętrowe.
- I to było rozdzielone, że mężczyźni osobno i kobiety osobno?
Nie, nie osobno. Ja byłam z mężem, znaczy mąż na jednym łóżku, ja na drugim. Ja tylko najbardziej to te pluskwy zapamiętałam z tego obozu.
Już nie bardzo pamiętam, nie umiem powiedzieć. No w końcu jak nam się udało stamtąd wydostać, to piorunem na zachód. Mąż powiedział: „Muszę się dostać koniecznie do Andersa!” To były straszne przeżycia, ja już nawet nie pamiętam, jak to się... i pieszo, potem jakimiś pociągami, bo to już był prawie koniec wojny. Nie było jakichś rozkładów, cudem żeśmy się dostali do Włoch. No i tam, już w Mediolanie, mąż od razu znalazł znajomych z przedwojennych czasów. No i dostaliśmy się do wojska i byliśmy w armii Andersa. Ale to już był koniec prawie wojny. Potem przyszła ewakuacja do Anglii. Pojechaliśmy do Anglii. Tam też mieszkaliśmy w takich kontenerach. Okropne to też było, bo zimno, to było w Szkocji. Ja miałam tam przyjaciółkę, Anulę Księżopolską. Postanowiłyśmy pojechać do Kanady, zdecydowałyśmy się. Już udało nam się załatwić paszporty. Miałyśmy wyjeżdżać do Kanady. I wtedy jedna z moich koleżanek z wojska przychodzi i mówi: „Krystyna, twoja matka cię szuka, radio bez przerwy szuka Krystyny Molter, córki, ciężko chora matka.” Stanęłam przed strasznym problemem, dlatego że wyjazd do Polski w tamtych czasach, to było prawie równoznaczne z jakąś zdradą. To się tak uważało. Tu już mam załatwioną Kanadę, ale jednak chora matka, sama... Zdecydowałam się, że wrócę do Polski.
To był 1946 rok.
- W jaki sposób pani wróciła do kraju?
Zgłosiłam się do ambasady, szłam tam jak na ścięcie. Przecież nie znałam tych ludzi. Tylko słychy dochodziły, że to są komuniści. No, zgłosiłam się. Mam zresztą paszport, mogę państwu pokazać. No i załadowana nas na statek, no i przyjechaliśmy, do jakiegoś Wrzeszcza, w ogóle nie wiedziałam, co to jest Wrzeszcz, przed wojną nie było tego. W pełnym mundurze, z kufrem, z tymi wszystkimi moimi mundurami, bo to były i wyjściowe mundury, i takie... No i wróciłam do kraju, do matki...
- Co się działo jak pani wróciła, już tu, w Polsce?
Miałam obowiązek zgłoszenia się w ciągu tygodnia, czy paru dni. Miałam zgłosić się, ale ja się nie zgłosiłam, bo już były słuchy, że ludzie, którzy się zgłaszali, a byli w armii, czy w AK, czy u Andersa, to od razu byli aresztowani. Pojechałam do ciotki do Sosnowca. I stamtąd, co robić. Coś trzeba robić. Postanowiłam pojechać do jakiejś szkoły, skończyć coś. Ale było bardzo trudno. I zdecydowałam się, że pojadę do Łodzi i skończę kurs kosmetyczny i założę jakiś gabinet kosmetyczny. Pojechałam do Łodzi, skończyłam ten kurs.
Nie poszukiwali, bo cóż ja, taka ochotniczka, to nieważna. Ale miałam się zgłosić we Wrocławiu, na szczęście udało mi się. Potem poznałam mojego drugiego męża, szybko wyszłam za mąż, zmieniłam nazwisko, więc już nie było łatwo mnie nawet znaleźć. Wyszłam za mojego męża, profesora Tetera, przyjechaliśmy do Warszawy.
- Czy chciałaby pani coś powiedzieć na temat Powstania, co jeszcze nie było powiedziane?
Czy ja wiem... Ja myślę, że już na temat Powstania wszystko było powiedziane. No, nie wiem...To był piękny okres. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Co ja mogę więcej powiedzieć... Ten entuzjazm był szalony. Ten entuzjazm, to było najważniejsze, ta wiara, że wszystko się zmieni, że wreszcie uwolnimy się od okupanta. No, niestety, wszystko się zmieniło, przyszedł drugi okupant i koniec.
- Co jeszcze robiła pani w czasie Powstania, oprócz rozdawania ulotek?
Albo wydawałam wodę albo latałam po tych podwórzach, czytałam, rozprzestrzeniałam wiadomości albo było bombardowanie, człowiek musiał wtedy jakoś chować się albo biegałam do szpitala, tam pomagałam.
Nie byłam pielęgniarką, tylko co mogłam, jak była potrzebna pomoc: proszę pomóc, tam zanieść, przynieść. Taka normalna praca. To nie była praca konkretna, że powiedzmy na takim stanowisku, że jestem pielęgniarka, pracuję. Bo to wszystko było nienormalne, no i ta praca była nienormalna. Jeśli można było pomóc, to pomagało się. I czekało się, czekało...
C’est tout. Wszystko.
Warszawa, 23 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Oraczewska